Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzy minuty dla życia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 czerwca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Trzy minuty dla życia - ebook

Historia człowieka wyrwanego z narkotykowego piekła – mocna, szczera, prawdziwa.

Stephan tonął. Narkotyki, seks, muzyka hard rockowa – z każdym kolejnym dniem pogrążał się coraz bardziej. Bardzo szybko stał się niewolnikiem pieniędzy, materializmu i New Age. Jednocześnie odnosił wrażenie, że jego życie to nic innego, jak tylko wielka pustka i smutek.

Szukając miłości i wolności, zaczął krzyczeć do Boga. I wówczas jego życie odmieniło się na zawsze. Stephan miał dwadzieścia siedem lat, gdy pojął, że musi stracić wszystko, aby wszystko zyskać.

Słowa tej książki: bezpośrednie, proste, pokorne i żarliwe, sprawiają, że wciąż na nowo, z pokolenia na pokolenie, odkrywamy cenę Jezusowej wierności... „Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny, a Jego imię jest święte!”. Dziękuję, Stephanie, że otwierasz nam oczy.

Jacques Misson SJ (fragment Przedmowy)

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7516-905-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA

Dro­gi Ste­pha­nie,

Kie­dy po­mię­dzy Bra­ine-l’Al­leud a Bra­ine-le-Châte­au przy­sta­ną­łem przy przy­droż­nym krzyżu w No­ucel­les, nie mia­łem po­ję­cia, że męż­czyzna, któ­ry go od­na­wia, tak­że zo­stał przy­wró­co­ny do życia. Że obec­ny w tej ka­plicz­ce Chrystus, któ­ry mi­łuje aż do koń­ca (J 12,1), do­tknął jego ser­ca.

A jed­nak zro­zu­mia­łem to na dźwięk two­ich słów. Pro­sto­ta i ra­dyka­lizm two­jej po­sta­wy tchnę­ły Ewan­ge­lią. Two­je pyta­nia, two­je pra­gnie­nie po­dą­że­nia za Pa­nem po­ruszyły mnie do głę­bi.

Masz za sobą po­nad dwa­dzie­ścia lat wę­drów­ki, a ni­niej­szą książ­ką da­jesz świa­dec­two se­kwen­cji wy­da­rzeń i spo­tkań, któ­re wy­tyczyły two­ją dro­gę. Na­uczyłeś się słuchać gło­su, któ­ry cię wzywał, otwie­rać przed nim swo­je ser­ce, do­ko­nywać wy­bo­rów, żyć sło­wem Bo­żym i dzie­lić się nim z nami. Two­ja szcze­rość, two­je prze­myśle­nia uczą nas, że my tak­że po­win­ni­śmy po­trak­to­wać je bar­dzo po­waż­nie.

Kie­dy, czyta­jąc tę książ­kę, mogę wraz z tobą do­świad­czyć tego, co ty sam prze­żyłeś, do­strze­gam praw­dę i wol­ność owe­go dia­lo­gu, któ­ry to­czy się po­mię­dzy tobą i Bo­giem. Dys­kret­nie, cier­pli­wie, pro­wa­dząc cię dro­gą ra­do­ści, cier­pie­nia, na­dziei, błą­dze­nia po bez­dro­żach i umi­ło­wa­nia życia – Bóg przy­go­to­wywał two­je ser­ce do tego, aby od­po­wie­dzia­ło na Jego dar­mo­wą mi­łość. Po­sta­wił na two­jej dro­dze całą ar­mię anio­łów… W ten spo­sób nasz je­dyny Zbaw­ca przy­go­to­wywał cię na bez­po­śred­nie spo­tka­nie z sobą.

„Uwiel­biam Cię, Oj­cze, Pa­nie nie­ba i zie­mi, że za­kryłeś to przed uczo­nymi i mą­drymi, a ob­ja­wi­łeś lu­dziom pro­stym. Tak, Oj­cze, al­bo­wiem tak się To­bie po­do­ba­ło. Szczę­śli­we oczy, któ­re oglą­da­ją to, co wy oglą­da­cie” (Łk 10,21–24). Je­zus nie po­sia­da się z ra­do­ści, utwier­dza­jąc dzia­ła­nie Boże w swo­ich uczniach. A ci za­chwyca­ją się tym, cze­go mogą do­świad­czyć pod wpływem Du­cha Świę­te­go! Kie­dy wraz z tobą prze­mie­rzam dro­gę two­je­go życia, czuję, że za­chę­casz współ­cze­snych „lu­dzi pro­stych” do tego, aby otwo­rzyli swo­je ser­ca przed Oj­cem, któ­ry ich szuka i któ­re­go oni szuka­ją!

Pro­sisz mnie o sło­wo wstę­pu. Cóż mogę do­dać do świa­dec­twa, któ­re nam da­jesz? Praw­do­po­dob­nie ocze­kujesz ode mnie po­twier­dze­nia, że na­praw­dę do­świad­czyłeś ła­ski. Nie chcesz, aby woda so­do­wa ude­rzyła ci do gło­wy. Prze­ciw­nie, pra­gniesz przy­jąć i dzie­lić z in­nymi Boży dar, w łącz­no­ści z Ko­ścio­łem. Oto wła­ści­wa po­sta­wa „czło­wie­ka pro­ste­go”. Co wię­cej, swój obec­ny apo­sto­lat tak­że chcesz re­ali­zo­wać w ra­mach mi­sji Ko­ścio­ła. Po­dob­nie jak to wiel­kie dzie­ło, któ­re­mu od­da­li­ście się obo­je wraz z Kri­sti­ną, w in­nej po­słudze dla Ko­ścio­ła.

Dzię­kuję, Ste­pha­nie. To dla mnie ra­dość móc wraz z tobą od­krywać, jak usil­nie Duch Świę­ty pro­wa­dzi nas w kon­kret­nym dzia­ła­niu swo­ją mi­ło­ścią. Do­bre owo­ce są zna­kiem Jego dzia­ła­nia.

Nie „świ­rujesz”! Bu­du­jesz sie­bie na nowo. Two­je spo­tka­nia z Bo­giem, moc sło­wa, któ­re słyszysz w swo­im wnę­trzu, przy­no­szą to­bie po­kój, świa­tło i wy­trwa­łość w wal­ce. Da­jesz nam świa­dec­two licz­nych „zna­ków”, któ­re otrzyma­łeś. Każ­dy z nich jest głę­bo­kim do­zna­niem Bo­żej Obec­no­ści. To jak­by Pan pusz­czał do cie­bie oko. Nie­kie­dy sam o te zna­ki pro­sisz. Nie­któ­rzy z tego po­wo­du być może się obu­rzą. Jed­nak w moim od­czuciu nie czynisz tego z ła­kom­stwa dla cu­dów czy z chę­ci uciecz­ki przed od­po­wie­dzial­no­ścią, ale w po­rywie uf­no­ści, któ­ra chce cał­ko­wi­cie za­wie­rzyć Panu i pod­po­rząd­ko­wać się Jego dzia­ła­niu. Nie do­ma­gasz się zna­ków dla nich sa­mych. Każ­dy z nich od­sy­ła nas bo­wiem do Sło­wa, do uf­no­ści Chrystuso­wi w służ­bie Bogu i bliź­nim. One umac­nia­ją two­ją wia­rę i sta­ją się zna­ka­mi tak­że dla nas. Bo czy wi­dząc, jak doj­rze­wa­ją owo­ce życia, mo­że­my wąt­pić, że sta­no­wią one prze­jaw obec­no­ści Du­cha Wy­zwo­li­cie­la?

Dzie­ląc się z nami swo­im do­świad­cze­niem, przy­po­mi­nasz spra­gnio­nym tego świa­ta smak wody żywej. Oby jak naj­wię­cej mło­dych – i tych nie­co star­szych – dzię­ki ob­co­wa­niu z two­ją pro­stą i szczo­drą wia­rą, mo­gło od­kryć Mi­łość, któ­rą są ko­cha­ni, oraz na­dzie­ję, smak praw­dzi­we­go życia, ra­dość daru… I ze­chcia­ło na tę Mi­łość od­po­wie­dzieć! Je­zus, któ­ry przy­szedł do cie­bie, nie­ustan­nie wy­cho­dzi nam na­prze­ciw. Sło­wa tej książ­ki: bez­po­śred­nie, pro­ste, po­kor­ne i żar­li­we, spra­wia­ją, że wciąż na nowo, z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie, od­krywa­my cenę Jego wier­no­ści…

Wiel­kie rze­czy uczynił mi Wszech­moc­ny, a Jego imię jest świę­te!

Dzię­kuję, że otwie­rasz nam oczy.

Ja­cques Mis­son SJWSTĘP

Chciał­bym, aby­ście dzię­ki tej książ­ce mo­gli rze­czywi­ście po­czuć, a przy­najm­niej uzmysło­wić so­bie, że Bóg na­praw­dę jest Mi­ło­ścią.

Ja sam, cho­ciaż igra­łem z ogniem i upa­dłem na samo dno, pew­ne­go dnia od­kryłem, że Bóg przez cały czas był u mego boku i sam cier­piał, wi­dząc moje cier­pie­nie.

I za­wsze chciał tyl­ko jed­ne­go: abym od­na­lazł szczę­ście, praw­dzi­we szczę­ście w Nim.

Od dwudzie­stu lat daję świa­dec­two w szko­łach, w wię­zie­niach, w gru­pach mo­dli­tew­nych. I do­sze­dłem do wnio­sku, że naj­wyż­szy czas, abym spi­sał hi­sto­rię swo­je­go życia.

Wierz­cie mi, wszyst­ko, o czym tu pi­szę, ma tyl­ko je­den cel: chcę skła­dać Bogu dzięk­czynie­nie i da­wać świa­dec­two temu, w jaki spo­sób dzia­łał On w moim życiu. Oka­zuje się, że kie­dy przy­wo­ła­my Boga w chwi­li śmier­ci, On ob­ja­wi się, by przy­wró­cić nam Życie.

Z tej opo­wie­ści do­wie­cie się, jak Bóg mi to­wa­rzyszył i jak mnie na­wie­dzał. Jak mnie uzdro­wił i jak dał mi to, cze­go szuka­łem przez całe życie: ra­dość, po­kój, praw­dę i Mi­łość.

Ni­niej­szą książ­kę po­dzie­li­łem na czte­ry roz­dzia­ły od­po­wia­da­ją­ce czte­rem okre­som mo­je­go życia.

Roz­dział pierw­szy to okres przed spo­tka­niem Boga. Na­zywam go ad­wen­tem, bo był to szcze­gól­ny czas, czas przy­go­to­wa­nia na przy­ję­cie Dzie­ciąt­ka, mo­je­go Zba­wi­cie­la.

Opi­szę w nim chwi­le od dzie­ciń­stwa do do­ro­sło­ści. Dwa­dzie­ścia sześć lat, któ­re mi­nę­ły, nim zde­cydo­wa­łem się przy­jąć Boga do swo­je­go życia.

Z tego roz­dzia­łu do­wie­cie się tak­że, ja­kie do­świad­cze­nia do­pro­wa­dzi­ły mnie do wnio­sku, że na tym świe­cie nie ist­nie­je praw­dzi­we szczę­ście. Zo­ba­czycie też, że dzię­ki temu wszyst­kie­mu – czy ra­czej przez to wszyst­ko – przy­szło do mnie szczę­ście!

Druga część za­czyna się moją mo­dli­twą u żłób­ka, w dzień Bo­że­go Na­ro­dze­nia, i koń­czy się spo­tka­niem z Bo­giem w wie­czór pas­chal­ny.

Trze­cia część do­tyczy okre­su po spo­tka­niu z Bo­giem i opo­wia­da o mo­jej no­wej dro­dze życia.

Bóg stał się naj­waż­niej­szy w moim życiu, dla­te­go opo­wiem wam, ja­kie na mnie ze­słał do­świad­cze­nia i ja­kie zna­ki mi ob­ja­wił.

Nie chciał­bym jed­nak, aby to wła­śnie te zna­ki sta­no­wi­ły cen­trum wa­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia. Tym, co naj­waż­niej­sze, tym, co li­czy się na­praw­dę, jest za­wsze i przede wszyst­kim dzia­ła­nie Boże bę­dą­ce do­wo­dem Jego Mi­ło­ści. Zna­ki, więk­sze i mniej­sze, za­wsze sto­ją na drugim miej­scu. Są nam dane dla więk­szej chwa­ły Bo­żej.

I wresz­cie czwar­ty okres, opo­wia­da­ją­cy dzie­je ro­dzi­ny mi­sjo­na­rzy.

Zo­ba­czycie, że nie­ustan­nie na­wią­zuję w nim do Pi­sma Świę­te­go: po­nie­waż to w Bi­blii od­na­la­złem swo­je życie.

Za­chę­cam was, aby­ście pod­czas lek­tury tego roz­dzia­łu otwo­rzyli swo­je ser­ca. W spra­wach Bo­żych wszyst­ko za­wsze jest kwe­stią ser­ca. Mo­dlę się do Ojca i Syna, i Du­cha Świę­te­go, aby ko­rzysta­jąc z oka­zji, Bóg do­tknął was przez moje ubo­gie sło­wo. Po­wie­rzam was Mat­ce Bo­żej, z na­dzie­ją, że dzię­ki tej pro­stej opo­wie­ści od­kryje­cie, jak bar­dzo je­ste­ście ko­cha­ni.MOJA KSIĘ­GA RO­DZA­JU

„Tato, chcę być mi­sjo­na­rzem!”.

Uro­dzi­li­śmy się 10 czerw­ca 1966 roku, ja i mój młod­szy brat: byli­śmy bliź­nia­ka­mi! Nie­ste­ty, on zmarł w wie­ku osiem­na­stu mie­się­cy.

Moi ro­dzi­ce mie­li bar­dzo duże pro­ble­my z wy­da­niem nas na świat. Przed nami mama dwukrot­nie po­ro­ni­ła, a po­tem uro­dzi­ła się dziew­czyn­ka. W dniu jej na­ro­dzin do sali szpi­tal­nej we­szła za­kon­ni­ca, któ­ra na wi­dok mo­jej sio­stry, Nad­ii, po­wie­dzia­ła do mamy: „To dziec­ko jest zbyt pięk­ne, aby żyć. Rzekł­byś, że to anioł”. I wy­szła. Trzy dni po na­ro­dzi­nach Nad­ia zmar­ła. Jej śmierć mia­ła zwią­zek z ja­kimś pro­ble­mem z krwią. Wte­dy o ta­kich nie­mow­lę­tach mó­wio­no: „nie­bie­skie dzie­ci”.

Moi ro­dzi­ce po raz ko­lej­ny wró­ci­li do domu bez dziec­ka i była to dla nich nowa, cięż­ka pró­ba. Trzy lata i osiem mie­się­cy póź­niej przy­szli­śmy na świat my: mój brat Ser­ge i ja. Byli­śmy jak­że ocze­ki­wa­ną i upra­gnio­ną od­po­wie­dzią na ich mo­dli­twy!

Po kil­ku mie­sią­cach le­karz wy­krył u mnie po­waż­ną cho­ro­bę, dia­gno­za nie była optymi­stycz­na. Ist­nia­ło duże praw­do­po­do­bień­stwo, że z po­wo­du tej cho­ro­by rychło umrę. Dla mo­ich ro­dzi­ców był to cios. Po raz ko­lej­ny nie­szczę­ście puka­ło do ich drzwi.

Sie­dem­na­ście mie­się­cy póź­niej, w nocy z 26 na 27 li­sto­pa­da 1967 roku, ro­dzi­ców obu­dził mój płacz: mama utuli­ła mnie w ra­mio­nach, uko­łysa­ła i po­ło­żyła do łó­żecz­ka. Na­za­jutrz rano, gdy się obu­dzi­łem, przy­szła po mnie, a mo­je­go młod­sze­go bra­ta, któ­ry naj­wyraź­niej jesz­cze spał, zo­sta­wi­ła. Po ja­kimś cza­sie uzna­ła, że Ser­ge śpi zbyt dłu­go, po­szła więc po nie­go. Jak­że wiel­ki był jej smu­tek, gdy od­kryła, że mój bra­ci­szek leży mar­twy w swo­im bia­łym łó­żecz­ku!

Utra­ta dziec­ka musi być dla ro­dzi­ców czymś nie­wy­o­bra­żal­nym. Myślę, że to strasz­ne, i mam na­dzie­ję, że ta­kie do­świad­cze­nie nig­dy nie sta­nie się moim udzia­łem. Kie­dy usi­łuję so­bie wy­obra­zić, co mu­sie­li czuć moi ro­dzi­ce, na któ­rych spa­dło tyle nie­szczęść, myślę, że do ich drzwi puka­ła roz­pacz, a ich wia­ra zo­sta­ła wy­sta­wio­na na cięż­ką pró­bę.

Ser­ge zmarł z po­wo­du tak zwa­nej na­głej śmier­ci łó­żecz­ko­wej. Praw­do­po­dob­nie nocą. Z tego, co mó­wi­li moi ro­dzi­ce, wno­szę, że sta­ło się to w chwi­li, gdy ja za­nio­słem się pła­czem! Jak­bym to prze­czuł. Kie­dy w koń­cu od­wa­żyłem się po­roz­ma­wiać z mamą na ten te­mat, od­po­wie­dzia­ła mi, że dla niej i dla taty był to okres wiel­kie­go bólu. Już i tak dużo wy­cier­pie­li z po­wo­du pro­ble­mów z zaj­ściem w cią­żę. Ale utra­ta ko­lej­ne­go dziec­ka to był naj­więk­szy cios, jaki spadł na nich w życiu. Wie­le lat póź­niej mama wy­zna­ła mi, że któ­re­goś wie­czo­ru, po po­grze­bie Ser­ge’a, przy­go­to­wując po­si­łek, za­le­wa­ła się łza­mi. Na­gle zo­rien­to­wa­ła się, że nie spusz­czam z niej wzro­ku. Spoj­rza­ła wte­dy na mnie i po­myśla­ła: „Mu­szę prze­stać pła­kać. Jest tu Ste­phan. Mu­szę wziąć się w garść i za­jąć się nim”. I tak moja mama za­czę­ła wra­cać do życia.

Dla mo­je­go taty ta dro­ga była o wie­le dłuż­sza. Z tego, co mó­wi­ła mama, wy­ni­ka­ło, że tata bar­dziej ko­chał mo­je­go młod­sze­go brata. Je­śli cho­dzi o mnie, moją je­dyną pa­miąt­ką po bra­cie – nie licząc zdjęć i jego plu­szo­we­go mi­sia – jest wspo­mnie­nie: pa­mię­tam, że racz­ko­wa­łem po ca­łym domu, prze­cze­sując go i nie usta­jąc w po­szuki­wa­niach. Za­glą­da­łem za me­ble i pod sza­fy, ale nie zna­la­złem mo­je­go bra­ta.

Czy utra­ta bra­cisz­ka, zna­ne­go w ło­nie mat­ki od pierw­szej chwi­li po­czę­cia, może zra­nić ser­ce ma­łe­go chłop­ca? Czy tak małe dziec­ko może do­świad­czać osa­mot­nie­nia? Czy prze­żywa głę­bo­kie po­czucie stra­ty, jak­by stra­ci­ło po­ło­wę sie­bie?

Tak czy in­a­czej, zo­sta­łem je­dyna­kiem: do cza­su, kie­dy pięć lat i osiem mie­się­cy póź­niej nie na­ro­dzi­ła się moja sio­stra. Mia­łem wów­czas pra­wie sześć lat.

Moi ro­dzi­ce z po­wo­du śmier­ci Ser­ge’a nie chcie­li po­dej­mo­wać ko­lej­nych prób po­wo­ła­nia no­we­go życia. Ale pew­ne­go dnia, po głę­bo­kim na­myśle, po­sze­dłem do mamy i po­wie­dzia­łem: „Ma­mu­siu, bar­dzo chciał­bym mieć młod­szą sio­strę”. Mama od­po­wie­dzia­ła, że to pra­gnie­nie może być bar­dzo trud­ne do urze­czywist­nie­nia, i za­chę­ci­ła mnie, abym po­mo­dlił się do świę­te­go Jó­ze­fa i po­pro­sił go o po­moc. Obie­ca­ła, że ze swej stro­ny po­roz­ma­wia z tatą. Na­tych­miast po­bie­głem ze swo­ją proś­bą do pla­sti­ko­wej fi­gur­ki świę­te­go Jó­ze­fa i po pro­stu po­pro­si­łem go o młod­szą sio­strę. Uzna­łem spra­wę za za­ła­twio­ną, a wkrót­ce – ku naj­wyż­sze­mu zdu­mie­niu na­sze­go oto­cze­nia – bez naj­mniej­szych pro­ble­mów na świat przy­szła moja sio­stra.

Słod­kie dzie­ciń­stwo

Moja ro­dzi­na była ka­to­lic­ka i prak­tykują­ca. Moż­na po­wie­dzieć, że wia­rę wy­ssa­łem z mle­kiem mat­ki. Moi ro­dzi­ce dużo się mo­dli­li, cho­dzi­li do ko­ścio­ła, ale przede wszyst­kim sta­ra­li się żyć war­to­ścia­mi ewan­ge­licz­nymi. Mo­dli­twa to jed­no – mó­wi­li – ale trze­ba też po­ma­gać wszyst­kim, któ­rzy zna­leź­li się w po­trze­bie. Moi ro­dzi­ce za­wsze wpro­wa­dza­li sło­wa w życie, a ja uwa­ża­łem to za szla­chet­ne i pięk­ne.

Wio­dłem życie bli­sko przy­ro­dy, wśród zwie­rząt. Lu­bi­łem spę­dzać czas w ogro­dzie, pie­lić ma­mi­ne klom­by, pod­le­wać ogród wa­rzyw­ny ojca, przy­ci­nać tra­wę i myć sa­mo­chód. Prze­bywa­nie na świe­żym po­wie­trzu da­wa­ło mi ra­dość.

Mia­łem to szczę­ście, że w ogro­dzie znaj­do­wa­ły się klat­ki i wo­lie­ry z naj­prze­róż­niej­szą zwie­rzyną. Były tam ka­nar­ki, róż­ne ga­tun­ki pa­pużek i pa­pug, kury, kró­lik i ba­żan­ty. Lu­bi­łem opie­ko­wać się całą tą me­na­że­rią, ale nade wszyst­ko uwiel­bia­łem pa­trzeć, jak ro­dzi się życie. Ob­ser­wo­wa­łem, jak pta­ki wiją gniaz­da, zno­szą i wy­sia­du­ją jaj­ka, a mło­de wy­klu­wa­ły się nie­mal na mo­ich oczach. Nie­jed­no­krot­nie trze­ba było po­ma­gać ro­dzi­com w do­kar­mia­niu po­tom­stwa, aby mło­de mo­gły do­ro­snąć, co nie za­wsze było spra­wą z góry prze­są­dzo­ną.

Upra­wia­łem też sport. Lu­bi­łem pływać, grać w nogę, siat­ków­kę i te­ni­sa. Nie­ste­ty, była też szko­ła. Po­wie­cie: jak mus, to mus! Resz­tę cza­su spę­dza­łem z przy­ja­ciół­mi. Mia­łem ich wie­lu. Wy­star­czyło wyjść na uli­cę albo iść do par­ku, żeby ko­goś spo­tkać i do­brze się ba­wić.

Inną bar­dzo waż­ną dla mnie spra­wą była mo­dli­twa. Czę­sto sta­wia­łem w ogro­dzie oł­ta­rzyki dla Mat­ki Bo­żej albo dla Pana Boga. Lu­bi­łem tam cho­dzić, żeby się ba­wić w – jak to na­zywa­łem – „od­pra­wia­nie mszy”. Były wte­dy ta­kie cu­kier­ki, tak zwa­ne „ho­stie”: dwa okrą­głe opłat­ki o śred­ni­cy pię­ciu cen­tyme­trów, skle­jo­ne ze sobą i wy­peł­nio­ne bia­łym kwa­sko­wym pudrem. Dzię­ki nim mo­głem ba­wić się w księ­dza i ro­bić to samo, co on: uno­sić ten mały bia­ły krą­żek, któ­ry fa­scyno­wał mnie i in­trygo­wał pod­czas każ­dej Eu­cha­rystii, a na­stęp­nie zja­dać cu­kie­rek, któ­ry dla mnie prze­mie­niał się w Cia­ło Je­zusa.

Pew­ne­go dnia wpa­dłem na wspa­nia­ły po­mysł, aby na­ma­lo­wać na drze­wie krzyż! A jako że nie zna­la­złem bia­łej far­by, wy­cią­łem krzyż no­żem, usuną­łem z wnę­trza ob­ry­su korę i w ten spo­sób uzyska­łem pięk­ny bia­ły kształt, o jaki mi cho­dzi­ło. Na­stęp­nie usta­wi­łem przed tym krzyżem pla­sti­ko­wą fi­gur­kę Mat­ki Bo­żej z Lo­ur­des, któ­ra bar­dzo pa­so­wa­ła do mo­je­go ką­ci­ka mo­dli­twy, oraz kwia­ty. Wy­glą­da­ło su­per! Ale chyba tyl­ko ja je­den byłem tego zda­nia, bo kie­dy moje dzie­ło zo­ba­czył dzia­dek, nie­źle obe­rwa­łem. Na do­miar złe­go dzia­dek za­wyro­ko­wał, że drzew­ko umrze. Za­bi­łem drzew­ko. Byłem prze­ra­żo­ny. Na szczę­ście, osta­tecz­nie drze­wo nie ob­umar­ło, ale ja do­sta­łem szla­ban na urzą­dza­nie ką­ci­ka mo­dli­twy w ogro­dzie. Wte­dy prze­nio­słem się do swo­je­go po­ko­ju i tam nadal „od­pra­wia­łem mszę”.

Mo­dli­twa ro­dzin­na

Swe­go cza­su moi ro­dzi­ce, moja sio­stra i ja co­dzien­nie od­ma­wia­li­śmy ró­ża­niec. Pa­mię­tam, że nie bar­dzo to lu­bi­łem. Kle­pać w kół­ko to samo! Mama jed­nak po­wta­rza­ła: „To spra­wia tak wiel­ką przy­jem­ność Naj­święt­szej Dzie­wi­cy…”. Tak więc od­ma­wia­łem ró­ża­niec, ale myśla­łem swo­je.

Naj­trud­niej­sze dla mnie było to, że nie dość, iż mo­dli­twa ró­żań­co­wa była nam na­rzuca­na, to jesz­cze przy­pa­da­ła na czas, kie­dy w te­le­wi­zji pusz­cza­no do­bra­noc­kę! Oczywi­ście mo­gli­śmy oglą­dać te­le­wi­zję w śro­dę po po­łu­dniu, ale w za­sa­dzie we wszyst­kie dni ty­god­nia te­le­wi­zja nada­wa­ła tyl­ko parę mi­nut pro­gra­mu dla dzie­ci wie­czo­rem. Tym­cza­sem to wła­śnie tę porę upodo­bał so­bie na mo­dli­twę mój dro­gi tata, po­nie­waż za­raz po­tem (a za­tem bez­po­śred­nio po do­bra­noc­ce) nada­wa­no dzien­nik. No i oczywi­ście nie było mowy, aby tata mógł go prze­ga­pić czy choć­by spóź­nić się bo­daj mi­nutę. Nie­kie­dy mu­sie­li­śmy skra­cać mo­dli­twę, bo za­czyna­ły się wia­do­mo­ści! A dla taty ta chwi­la była świę­ta. Rzekł­byś: „Znajdź­cie błąd…”.

Do­praw­dy, to było smut­ne do­świad­cze­nie, któ­re przy­nio­sło wię­cej szko­dy niż po­żyt­ku. Z per­spek­tywy mogę po­wie­dzieć, że swo­ją po­sta­wą mój tata da­wał ra­czej an­ty­świa­dec­two, co na pew­no nie po­mo­gło mi w życiu. Wręcz od­wrot­nie: ten spo­sób i ro­dzaj mo­dli­twy skutecz­nie od­strę­czał mnie od niej. Bo sko­ro, jak ma­wiał tata, mo­dli­twa jest taka waż­na, to dla­cze­go on sam prze­rywał ją po to, by oglą­dać te­le­wi­zję?

Na do­miar złe­go pa­mię­tam, że któ­re­goś wie­czo­ru do­sta­łem nie­złą re­prymen­dę. Po po­wro­cie z piel­grzym­ki do San Da­mia­no we Wło­szech moi ro­dzi­ce po­sta­no­wi­li, że po każ­dym dzie­siąt­ku ró­żań­ca, po sło­wach „Chwa­ła Ojcu i Sy­no­wi”, bę­dzie­my od­ma­wiać mo­dli­twę do świę­te­go Mi­cha­ła Ar­cha­nio­ła – jak było w zwycza­ju w San Da­mia­no. Mo­dli­twa brzmia­ła: „Świę­ty Mi­cha­le Ar­cha­nie­le, swo­im świa­tłem oświe­caj nas! Świę­ty Mi­cha­le Ar­cha­nie­le, swo­imi skrzydła­mi ochra­niaj nas! Świę­ty Mi­cha­le Ar­cha­nie­le, swo­im mie­czem broń nas od złe­go!”. Dla mnie była za trud­na i do­słow­nie ła­ma­łem so­bie na niej ję­zyk. Ani ja, ani moja sio­stra nie umie­li­śmy jej od­ma­wiać. Ale moja sio­stra mia­ła wte­dy dwa czy trzy lata, więc ucho­dzi­ło jej to na su­cho. Go­rzej było ze mną. Jako ośmio­la­tek nie mo­głem li­czyć na dys­pen­sę. Na­gle, ni z tego, ni z owe­go, moja mama bar­dzo się na mnie ze­zło­ści­ła, tyl­ko dla­te­go, że wciąż się myli­łem! W koń­cu fuk­nę­ła: „No wiesz co! Prze­cież to nie jest trud­ne! Trze­ba tyl­ko po­wta­rzać: Świę­ty Mi­cha­le Ar­cha­nie­le… Od tej pory masz się nie mylić!”.

Dzi­siaj myślę, że mama była ze­stre­so­wa­na, bo zbli­żał się dzien­nik, na któ­ry tata prze­cież nie mógł się spóź­nić. Tym­cza­sem my, a zwłasz­cza ja, guz­dra­li­śmy się na mo­dli­twie.

Naj­bar­dziej za­sko­czył mnie fakt, że to wła­śnie mama się zi­ryto­wa­ła, bo z moją mamą wią­żą się tyl­ko do­bre wspo­mnie­nia. Pa­mię­tam ją jako jed­no wiel­kie ser­ce peł­ne mi­ło­ści. Czy jest rze­czą wła­ści­wą mo­dlić się w ta­kich wa­run­kach? Czy mo­dli­twa jest do­bra, je­śli od­ma­wia się ją w stre­sie i po­śpie­chu? Tak czy in­a­czej, je­śli spyta­li­by­ście, jaki był wów­czas mój we­wnętrz­ny sto­sunek do mo­dli­twy, od­po­wiem: nie było aż tak źle! Tym bar­dziej że w moim wy­obra­że­niu mo­dli­twa była po­trzeb­na po to, aby uzyskać ła­skę Pana Boga, któ­re­go ja się ba­łem!

In­nym wy­da­rze­niem, któ­re na­stą­pi­ło po na­szym po­wro­cie z piel­grzym­ki do świę­te­go Da­mia­na, była na­gła de­cyzja taty, któ­ry usłyszał, że te­le­wi­zor to na­rzę­dzie dia­bła, więc po­sta­no­wił się go po­zbyć! Pa­mię­tam, że wy­niósł go z domu i po­sta­wił przy dro­dze, na kubłach na śmie­ci. Po dwóch ty­god­niach mama była tak bar­dzo znudzo­na bez te­le­wi­zo­ra, że po­wie­dzia­ła do taty: „Sko­ro my nie mo­że­my oglą­dać wie­czo­rem te­le­wi­zji, ty nie bę­dziesz od tej pory cho­dził na bi­lard; albo od­kupisz te­le­wi­zor, albo bę­dziesz sie­dział z nami w domu!”. Za parę dni mie­li­śmy no­wiut­ki te­le­wi­zor!

Jak so­bie wów­czas wy­obra­ża­li­śmy Boga? Bied­ny Pan Bóg.

Aha, była też nie­dziel­na msza, na któ­rą oczywi­ście mu­sie­li­śmy cho­dzić: było to trud­ne, po­nie­waż zupeł­nie nie od­po­wia­da­ła na po­trze­by dzie­ci czy mło­dzie­ży.

Już wte­dy mia­łem do­bry słuch i gra­łem na fle­cie. Wła­ści­wie wszyst­ko po­tra­fi­łem za­grać ze słuchu i to nie­mal za pierw­szym ra­zem. Gra­łem więc w chó­rze pa­ra­fial­nym Bra­ine-le-Châte­au, dzię­ki cze­mu nie mu­sia­łem stać z tatą i mo­głem roz­ma­wiać z ko­le­ga­mi. A sko­ro już mó­wi­my o do­brym słuchu, to na myśl przy­cho­dzi mi też inne wy­da­rze­nie, któ­re ra­czej mi w życiu nie po­mo­gło.

Szko­ła mu­zycz­na

Cho­dzi­łem do szko­ły mu­zycz­nej w Tubi­ze. Mia­łem dwa­na­ście lat, a lek­cje pro­wa­dzi­ła tak cu­dow­na, ła­god­na pani, że aż chcia­ło się uczyć – rzecz u mnie nie­spo­tyka­na. Czy nie do ta­kie­go mo­de­lu naucza­nia po­win­ni­śmy dą­żyć?

Wy­da­je mi się, że sko­ro na­szą mi­sją jest na­ucza­nie, to nad­rzęd­nym ce­lem po­win­no być ła­god­ne po­stę­po­wa­nie i za­chę­ca­nie dziec­ka do na­uki. Nie­kie­dy za­sta­na­wiam się, czy przy­pad­kiem nie tego wła­śnie dziś tak bar­dzo bra­kuje? Nie­spiesz­ne­go dzia­ła­nia, aby dziec­ko na­dą­żyło zro­zu­mieć – mam wra­że­nie, że na­le­ża­ło­by zmie­nić sys­tem!

Na nie­szczę­ście dla mnie, tam­ta na­uczyciel­ka mu­sia­ła odejść ze szko­ły, po­nie­waż spo­dzie­wa­ła się dziec­ka. Jako że po­trzeb­ne było za­stęp­stwo, za­ję­ła się nami pani dy­rek­tor. Ko­bie­ta le­ci­wa, bar­dzo su­ro­wa, twar­da i zim­na.

Pręd­ko po­ją­łem, że w szko­le mu­zycz­nej cze­ka mnie nie­ła­twa przy­szłość. Dy­rek­tor­ka pro­wa­dzi­ła lek­cje ni­czym – że tak po­wiem – woj­sko­wą musz­trę. Krzycza­ła za­wsze, gdy zda­rzyło się nam po­mylić czy za­fał­szo­wać. Nie zno­si­ła tego, że po­tra­fi­łem wszyst­ko za­grać na fle­cie ze słuchu.

Nie zna­łem na­to­miast sol­fe­żu, co do­pro­wa­dza­ło ją do pa­sji i cze­go nie omiesz­ka­ła mi wy­po­mi­nać przy każ­dej oka­zji.

Po ja­kichś czte­rech lek­cjach mia­łem dość. To był ko­niec mo­ich ma­rzeń o tym, że na­uczę się grać na ja­kim­kol­wiek in­nym in­strumen­cie oprócz fle­tu. Za­czą­łem więc grać na djem­be. Na­uczył mnie ko­le­ga Afryka­nin. Do tego nie po­trze­ba nut: wy­star­czy, że czujesz rytm, i jest do­brze.

Kie­dy opo­wie­dzia­łem o wszyst­kim ro­dzi­com, zgo­dzi­li się, abym zre­zygno­wał ze szko­ły mu­zycz­nej, co przy­ją­łem jako wy­zwo­le­nie. Tata opo­wie­dział mi wów­czas o swo­ich pro­ble­mach z mu­zyką. Śmiesz­na spra­wa. W dzie­ciń­stwie na­le­żał do chó­ru. Ale nie po to, aby śpie­wać – bo tyl­ko po­ruszał usta­mi – tyl­ko po to, aby być z ko­le­ga­mi.

Wy­znał mi, że któ­re­goś razu do­stał od pro­bosz­cza z li­ścia za fał­szo­wa­nie (tak mię­dzy nami, mo­je­mu ojcu rze­czywi­ście słoń na ucho na­dep­nął!). Ale naj­gor­sze było to, że nie mógł za­pro­te­sto­wać i wy­ja­śnić pro­bosz­czo­wi, że nie fał­szo­wał z tej pro­stej przy­czyny, iż nie śpie­wał, a tyl­ko po­ruszał usta­mi. Zna­jąc pro­bosz­cza, wte­dy po raz drugi by obe­rwał!

Wie­lu do­ro­słych po dziś dzień nosi rany lub ura­zy z po­wo­du ta­kie­go trak­to­wa­nia w dzie­ciń­stwie.

Ja sam za­da­ję so­bie pyta­nie: Jak spra­wić, aby czło­wiek od­krył drze­mią­cy w nim skarb? I jak po­móc mu w roz­wi­ja­niu ta­len­tu, nie znie­chę­ca­jąc go przy tym i nie ra­niąc?

Czę­sto prze­bywa­łem z mło­dymi ludź­mi. Cza­sa­mi mia­łem szczę­ście to­wa­rzyszyć im, od­krywać w nich dar… Za­wsze to było praw­dzi­we szczę­ście: dla mło­de­go, bo od­krył dar w so­bie, i dla mnie, bo przy tym byłem.

Je­de­na­ście lat. Po­wo­ła­ny po raz pierw­szy

Pew­ne­go dnia na szkol­nym bo­isku po raz pierw­szy usłysza­łem w so­bie po­wo­ła­nie, aby od­dać życie Bogu. Bar­dzo się prze­ra­zi­łem! Zupeł­nie jak­by ktoś wy­lał mi na gło­wę kubeł zim­nej wody. Na­gle, w sa­mym środ­ku prze­rwy, usłysza­łem głos, któ­ry za­pytał mnie po pro­stu: „Czy chcesz od­dać swo­je życie Bogu?”.

W pierw­szej chwi­li po­myśla­łem: „Od­dać życie Bogu? Nie! Nie chcę umie­rać!”. Od­po­wie­dzia­łem więc „nie”. Wów­czas głos za­pytał: „Kie­dy bę­dziesz go­tów?”. „Za pięt­na­ście lat” – wy­pa­li­łem bez na­mysłu. Głos znik­nął tak samo na­gle, jak się po­ja­wił.

Tro­chę mnie to za­nie­po­ko­iło, ale byłem dziec­kiem i szyb­ko skla­sy­fi­ko­wa­łem tam­to wy­da­rze­nie jako „nie­istot­ne”.

Małe świa­dec­two, wiel­ki skutek

Pod­czas jed­nej z tych dłu­gich, nud­nych i jak­że mo­no­ton­nych mszy w na­szej pa­ra­fii do­szło do nie­co­dzien­ne­go wy­da­rze­nia. Pod­czas ka­za­nia na am­bo­nę wstą­pił mło­dy czło­wiek i opo­wie­dział o swo­im życiu. Wła­śnie wró­cił z da­le­kie­go, ubo­gie­go kra­ju, w któ­rym był mi­sjo­na­rzem. Z wiel­ką ra­do­ścią opo­wia­dał nam o swo­jej pra­cy wśród naj­uboż­szych, a jego oczy ema­no­wa­ły czymś, cze­go nig­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łem: był szczę­śli­wy, to było wi­dać. Gdy tyl­ko skoń­czył mó­wić, spoj­rza­łem na ro­dzi­ców i po­wie­dzia­łem: „To jest to. To będę ro­bić, gdy do­ro­snę! Chcę po­ma­gać ubo­gim w da­le­kich kra­jach”.

Mój oj­ciec spoj­rzał na mnie i wy­buch­nął śmie­chem. „Ty miał­byś wy­je­chać gdzieś da­le­ko? Prze­cież cały czas kur­czo­wo się trzymasz mat­czynej spód­ni­cy!”. Jego sło­wa bar­dzo mnie za­bo­la­ły, a wraz z nimi po­ja­wi­ło się we mnie po­czucie „je­stem ze­rem”. Wte­dy mama spoj­rza­ła na mnie z sze­ro­kim uśmie­chem. To do­da­ło mi otuchy. Ale w głę­bi du­szy czułem się smut­ny i po­ni­żo­ny.

Dziś sam mam czwo­ro dzie­ci i po­wiem wam, że je­śli któ­reś z nich kie­dykol­wiek po­wie mi: „Tato, chcę być mi­sjo­na­rzem”, będę z tego po­wo­du bar­dzo szczę­śli­wy. Bo dla mnie naj­waż­niej­sze jest to, aby moje dzie­ci mo­gły re­ali­zo­wać swo­je po­wo­ła­nie. Aby zro­bi­ły ze swo­im życiem to, co chcą z nim zro­bić. Je­śli w mał­żeń­stwie i ro­dzi­nie – to do­brze. Je­śli w za­ko­nie – to do­brze. Je­śli w służ­bie ubo­gim – to do­brze. Je­śli w kor­po­ra­cji – też do­brze. Naj­waż­niej­sze, aby ro­bi­ły nie to, cze­go ja chcę, lecz to, co je uszczę­śli­wi. A ja będę się sta­rał być za­wsze przy nich, aby je wspie­rać. Moim zda­niem, bycie ro­dzi­cem to przy­ję­cie mi­sji ko­cha­nia swo­ich dzie­ci, pro­wa­dze­nia ich i wspie­ra­nia na dro­dze życia, aż sta­ną się sa­mo­dziel­ne, wol­ne i szczę­śli­we.

Myślę też, że nig­dy nie na­le­ży się śmiać z dziec­ka, dla­te­go że je­śli ono wie, cze­go chce, to trze­ba mu przy­najm­niej po­zwo­lić spró­bo­wać. A je­śli nie daje rady, nie mamy pra­wa wy­śmie­wać go czy z nie­go drwić. Le­piej pró­bo­wać żyć ma­rze­nia­mi niż ma­rzyć o życiu!

Pa­trząc wstecz, mogę stwier­dzić, że żyłem wów­czas w mięk­kim, bez­piecz­nym, przy­jem­nym ko­ko­nie, jaki da­wa­ła mi świa­do­mość do­ra­sta­nia w sta­bil­nej ro­dzi­nie, z dwoj­giem ko­cha­ją­cych się ro­dzi­ców. Po­do­ba­ło mi się, że mie­li­śmy ogród, w któ­rym mo­głem się ba­wić, upra­wiać sport, zaj­mo­wać się zwie­rzę­ta­mi. Drzwi domu za­wsze sta­ły otwo­rem dla mo­ich ko­le­gów i to też było do­bre. Ale za­czą­łem do­ra­stać i z cza­sem ko­kon wy­dał mi się zbyt ka­to­lic­ki, zbyt krę­pują­cy. Za­czą­łem też za­uwa­żać, że nasz spo­sób życia nie za­wsze był spój­ny z tym, co gło­si­li mie­nią­cy się chrze­ści­ja­na­mi ro­dzi­ce. Po­rów­nując ich po­stę­po­wa­nie z orę­dziem mi­ło­ści gło­szo­nym na mszy i wy­ła­nia­ją­cym się z lek­tury Pi­sma Świę­te­go, uświa­do­mi­łem so­bie, że wszyst­ko spro­wa­dza­ło się do za­sa­dy: „Co wol­no, a cze­go nie wol­no”. Pra­wo. Twar­de i su­ro­we pra­wo. Bez mi­ło­ści!

Co­raz bar­dziej bo­lał mnie ten roz­dź­więk, co­raz bar­dziej do­skwie­ra­ły twar­de re­guły. W ta­kim spo­so­bie bycia nie znaj­do­wa­łem wol­no­ści i szczę­ścia. Za­tę­sk­ni­łem za czymś in­nym.

Śro­do­we po­po­łu­dnie jest w Bel­gii porą wol­ną od za­jęć szkol­nych (przy­pis tłumacz­ki).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: