Trzy razy tak! - ebook
Trzy razy tak! - ebook
Nowy zbiór brawurowych opowieści Janusza Rudnickiego, jednego z najoryginalniejszych pisarzy polskich.
Jeździłem i pisałem. Tłukłem się po Europie jak diabeł po piekle. Jeździłem tyle, że krok mi się zmienił, po chodniku chodzę tak jak w korytarzu pociągu, szeroko, na rozstawionych nogach. Stałem się urządzeniem przenośnym, podłączyć mnie można do każdego gniazda. Tak Rudnicki mówi o swojej nowej książce. I faktycznie, co kilka stron każe jej bohaterowi przenosić się z miasta do miasta, z kraju do kraju, w końcu z kontynentu na kontynent. Gnać od tematu do tematu i od awantury do awantury. A także przeskakiwać z teraźniejszości w przeszłość, do dzieciństwa, które im odleglejsze, tym częściej każe do siebie wracać.
Co z tego wynika? Znakomita literatura. Szalony język i dziki humor idealnie równoważą tu gorycz dojrzałości i samotność. Obrazki z głębin PRL-u nakładają się na kolorowe prospekty Wspólnej Europy. Co i rusz na horyzoncie pojawia się śmierć.
Arcypolski, europejski i ogólnoludzki, wstrząsający i rozbrajający, jedyny w swoim rodzaju: Rudnicki.
Magdalena Cielecka: Chciałam go zamordować, jeśli nic nowego nie wyda. I wydał.
Andrzej Chyra: Rudnicki? Jak złapię oddech, to coś wykaszlę.
Krystyna Janda: To drink o nazwie „Zmora z Piekielnym Talentem".
Kora: Kocham go!
Hanna Krall: No cóż... Rozdarta jestem między szczerym podziwem a nieszczerą zazdrością.
Kazimierz Kutz: To jest szaleństwo, co ten facet wyprawia!
Maciej Stuhr: Janusz Rudnicki jest żyjącym pisarzem, co sprawia, że po każdą kolejną książkę sięgam chętnie i z nadzieją. Że będzie lepiej. Oczywiście jeszcze lepiej!
Magda Umer: Nie wierzyłam, że jeszcze komuś ktoś za mojego życia podaruje taki talent!
Robert Więckiewicz: Ten Rudnicki z „Wyborczej"? No to inna rozmowa jest!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-044-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gorąco. Morze? Skąd morze? I plaża, skąd? I ja, na brzegu, skąd? Z jakąś torbą na ramieniu, co w niej? Z kurtką wokół bioder, dlaczego? Nikogo wokół, tylko ja, pojedynczy jak liczba pojedyncza. Jaka armata mnie tu wystrzeliła, kto strzelał, czyją jestem kulą?
Zawrót głowy. Tylko spokojnie, spokojnie. To ja, dzień dobry. Otwieram torbę, parę książek, starych, parę zeszytów, starych, czyje? Skąd? Po co?
Nazywam się… Yogi i Bubu, kurwa, dwa w jednym, cena za jeden. Ałła Pugaczowa! Siedmiu Wspaniałych jestem, do usług! Jak ja się nazywam?!
Urodziłem się… Ale się urodziłem, ja pierdolę, ale się, kurwa, urodziłem! Dzień dobry, kochani, urodziłem się jako śliwka i wpadłem w kompot. Może ktoś ma ochotę mnie spróbować? Łyczek chociażby? Może być przez słomkę, jeśli się kto brzydzi.
Moi rodzice? Mam rodziców? Ojciec? Nie mam ojca, mam pierdolca. Matka? Mam kwiatki na Dzień Matki, ale nie mam matki.
Zawrót głowy, pot, serce jak więzień w izolatce. Pytam jeszcze raz, pytam grzecznie i delikatnie pukam do szanownego mózgu, jak się nazywam? Nic, cisza, nie ma nikogo.
Nad wyraz szanownego…
Halo?
Kochanego…
Halo?
If you leave me now… To jakaś piosenka, nie pamiętam, śpiewam do ciebie, mózgu, poniżam się przed tobą, a ty! Padam na kolana, proszę bardzo, klęczę, wystawiam się na pośmiewisko przed samym sobą… No właśnie, przed kim?
Zwariuję. Halo?! Długo mam tak stać? Jakieś wagony za mną widać? Pociąg jestem? Stoję na bocznicy, tyłem do ulicy? Mózg mi odczepili, bo kapała z niego woda? Na szyny? Taki mój los? Jeśli tak, to dziękuję, postoję!
Dobra, łaski bez. To może chociaż to, skąd się tu wziąłem? Z lądu przyszedłem czy z morza? Nic? A jak się wkurwię zaraz i z główki dam, to też nic? A jak kopnę i w głowę będę kopnięty, nic? A jak kulą rzucę? Tą u nogi? Sportowcem mianowicie jestem, złotym medalistą, w rzucie kulą u nogi. Na paraolimpiadzie.
No więc dobrze. No więc nic. Dziękuję za pomoc, ty szara, zimna, nieczuła, zepsuta do szpiku galareto! „Umiesz, człowieku, liczyć, licz na siebie” mnie nie dotyczy, tak?
Być takim głupim sobą to gorzej niż stać się nagle kimś innym. Straciłem pamięć, zaraz stracę cierpliwość, już tracę. W jakim ja sensie żyję? I co ja na to? Zaraz sam się obgryzę do kości, a potem rzucę je wygłodniałym psom, niech się o nie biją.
Jeszcze raz obracam się za siebie, ślady. Moje, skądś przecież musiałem tu przyjść. Idę po nich, wracam, prowadzą do chodnika, koniec. Z chodnika przyszedłem? Urodziłem się na chodniku, po czym opuściłem go, wyemigrowałem, przez plażę dotarłem na brzeg morza i osiedliłem się. A jedyny mój sąsiad to cień, też mój, brawo! Biografia na parę opasłych tomów. A ślady, jakie zostawiłem, to te na piasku. Trwałe do pierwszego większego wiatru. Wracam po nich, bo jeśli znowu zapomnę, gdzie byłem, to nie będę wiedział, gdzie jestem.
Przede mną morze, za mną nic. Nic? Zaraz, zaraz, skup się. Idź po rozum do głowy. Idę. Zaraz umrzesz po drodze z głodu. Idioto. Mewy nade mną. Wiem, że to mewy, a nie wiem, jaka moja godność! Skrzypią jak stare łóżka, rejestruję coś w rodzaju „idź! Idź!”. Idź, idź, dokąd? Do wody? Przecież nie jestem rybą, przecież nie wyglądam jak coś, co złapać można na mały haczyk, wyjąć toto z wody, odczepić, rozrywając mu pół pyska, i wrzucić do wiadra stojącego obok jakiegoś gumowca, w którym tkwi jakaś żywa noga? Wędką też nie jestem, wędki nie mają zaników pamięci. Szkoda, najchętniej nabiłbym się sam na haczyk i wyrzucił hen, ale co dalej? Jeśli coś się na mnie złapie, to źle, co robić w brzuchu wieloryba, o tranie żyć? Jeśli nic, to też źle, bo kto wyciągnie mnie z tej opresji na ląd?
Stoję sobie i stoję. Ale sobie stoję. Dobra, zakładam, zakładam, że jestem rybą, i co wtedy robię w tej wodzie? Dwa wyjścia w niej, albo samemu stać się pożywką, albo żreć innych. Nie wiadomo, co gorsze. A nawet gdyby przyjąć drugą opcję, to co? Co oprócz pływania tam i z powrotem i, jako highlight, wokół samego siebie? Seks? Proszę was, ryby mają go tyle, ile program Excel.
Nikogo, tylko mój cień. A cień, bo słońce, a słońce, bo dzień, a cień, bo ja, a ja, bo co? Nie ma pamięci, nie ma wspomnień. Wspomnienia jak fale, bez nich tafla, nic.
Fale uderzają o brzeg jak wskazówki prawiecznego zegara, skąd to zdanie? Nie wiem. I te białe, ruchome plamy na wypolerowanym stole nieba: idź! Idź! Idź, a będziesz sobie wierny, skąd to zdanie? Nie wiem.
Koniec, wystarczy tego „nie wiem”, wystarczy tego stania, idę, proszę bardzo, voilà! Pójdę do samego, niewidocznego, skutku, niech mnie woda zaleje, lepsza ona niż krew.
Woda po kostki, woda po łydki, woda po kolana, stop! Torba, w ręku mam torbę, z torbą do morza? Jak do hotelu pod wodą? Wracam na brzeg, kładę ją na brzegu, niech coś po mnie zostanie na brzegu. Lepiej skończyć pod wodą niż jako obrysowany. Przez policję, po śmiertelnym wypadku. Lepszy taki ślad niż ślad kredy. Idę, woda po kostki, woda po kostki, woda po kostki. Stoję, idąc w miejscu? Jestem chomikiem latającym w kole obrotowym? Chomiki nie noszą toreb, a nawet jeśli, to nie reflektują się i nie odstawiają ich na brzeg. Oglądam się za siebie, wody nie ma, konstatuję jej brak. Nachodzą mnie wątpliwości, zmierzam we właściwym kierunku? No umówmy się, aż tak dużo możliwości nie ma, trzy są. Idę w stronę morza, w stronę brzegu lub wzdłuż, to ostatnie jednak wykluczam. Brzeg widzę po uprzednim odwróceniu się, wniosek, idę w stronę morza. Więc dlaczego wody coraz mniej ? Nie mogę przecież schodzić w głąb morza, idąc pod górę. Nie mogę też, idąc, stać w miejscu, nie kręcę przecież ziemi nogami. I zaraz jest tak: ja krok do przodu, woda do tyłu. Walc czy tango? I kto prowadzi? Czy rozstępuje się? Przede mną? Morze? Cofa na z góry upatrzone pozycje przed przeważającymi siłami wroga?
To odpływ. Po prostu odpływ. A ten ma to do siebie, że występuje nie tylko w szkole, lecz i w naturze. Idę, ale sytuacja staje się coraz bardziej idiotyczna. Przystaję, obracam się za siebie, brzeg daleko tak, że ledwo majaczy, i teraz rzecz następująca: wody coraz więcej. Chociaż stoję. To przypływ.
Zaskakują mnie oczywistości. Był przypływ, jest odpływ. Jest dzień, będzie noc. Jest szczotka do zębów, są zęby. Życie jest i śmierć, ta druga nadaje sens temu pierwszemu.
Wracam, plecami do morza. Ciągle mewy, jak natrętne didaskalia. Chciałem końca, uciekał, teraz on mnie goni, więc uciekam ja. Miałem pecha, bo był odpływ, teraz mam pecha, bo jest przypływ.
Idę, ale szybko, coraz szybciej. Ponieważ woda coraz wyżej. Ponieważ sięga mi już po łydki. Udaję jeszcze przed sobą, że nie biegnę, ale już biegnę. Jak dezerter. Powąchał pierwszą linię frontu i ucieka do żywych. A goni go nie tylko woda, ale i skrzek. Mew, coś jakby „tchórz! Tchórz!”.
Woda powyżej kolan, trudno biec, ale próbuję. Za wszelką cenę utrzymać się w pozycji pionowej, żeby jako godny reprezentant swojego gatunku w niej właśnie dobiec do brzegu. Nogi unoszę, jak mogę, efekt: wyglądam, jakbym poruszał się za pomocą łopatek roweru wodnego. Jakby moje nogi przestały nimi być, a stały się hakenkreuzami. Rękami próbuję unieść się w powietrze, efekt: znikomy. Wyglądam jak żuraw, który na próżno uczy się startowania do lotu z wody i który ma tego dość, i który w tym względzie ma absolutną rację.
Pierwszy atak paniki. Wody coraz więcej. Drugi atak paniki. Mojego ciała nad nią coraz mniej.
Okoliczności zmuszają mnie do poniżenia się przed naturą, za wszelką cenę chcę utrzymać się na powierzchni wody, słowem: płynę. Brzeg? O, brzegu, gdzie jesteś? Brzeg też ma odpływ? Może wszystko ma odpływ, a potem przypływ, gdzie tylko postawię nogę? Płynę i moknę. Pada coś na mnie z góry, deszcz. Nie lubię, nie znoszę, głowę co chwilę chowam pod wodę. Zanurzam się i wynurzam.
Butelka, widzę butelkę. Pusta, bez listu, to dobrze, nie mam dzisiaj głowy do czytania. Butelka? Błysk, piorun w głowie! W świetle reflektora ośrodek zdrowia i butelka. Tak, wiem, jest ryba w sieci mojej pustej pamięci, nareszcie! Pierwsza miłość, nie zapomina się pierwszej miłości!
Munia. Ósma klasa, czternaście lat. Munia? Skąd Munia? Dlaczego? Wiem, wiem, miała ptaki w klatce, jakieś munie, fioła miała na ich punkcie, i tak sama kazała się nazywać. Munia, Munia… Kuku! Kuku to ja! Tak nas nazywali, Kuku na Muniu! Siedziałem za nią i nie widziałem nic, siedziałem za nią i nie słyszałem nic. Wychowawczyni traciła cierpliwość.
– Kuku! Czy ja powiedziałam „rozejść się”? Kuku, czy ja powiedziałam, „spocznij”? Nie, Kuku, ja mówię „baczność”! Stan taki obowiązuje przez czterdzieści pięć minut!
Nie pomagało, traciła cierpliwość i mówiła do Muni:
– Munia, powiedz temu za tobą, temu, co ma na tobie kuku, że bezskutecznie próbuję się z nim skontaktować.
„Kuku” pamiętam, a prawdziwego nazwiska nie? No dobrze, przynajmniej tyle, Kuku. Nie brzmi to dumnie, ale lepszy przecież jeden ćwierkający wróbel w głowie niż pieczone gołąbki.
Płyniemy. Ja i pierwsza deska mojego ratunku, Kuku. „Dzień dobry, Kuku, płyniesz w moją stronę? Popłyniemy razem?”. Munia. Odprowadzałem ją do szkoły i ze szkoły do domu, kilkadziesiąt metrów za nią, tak żeby mnie nie widziała. Szedłem za nią jak koń, który ciągnie za sobą furę uczuć. Jej włosy przede mną, spadające na plecy, Jej profil, kiedy do kogoś się obracała. Jej twarz, jej rzęsy na brwiach, kiedy obracała się do mnie, żeby coś pożyczyć, ja trafiony, a potem, żeby to oddać, ja zatopiony. Munia, jej ciało, kiedy wstawała, jak klepsydra, a ja gorący, parzący piasek w jej żyłach. I jej ciało, kiedy siadała, poprawiając fartuszek, i szelest jej rajtuz przy dotykających się udach, ja w samym środku burzy zmysłów, bez parasola, mokry do suchej nitki, powódź ciała i pożar głowy. Chciałem zamienić się w gumę do żucia, używaną choćby i przez woźnego, i taki skulony, taki skundlony do, do, do takiej kulki jakiejś głupiej, przysiąść… No nie przysiąść, przycupnąć… też nie, zaczaić się, przyczaić na jej krześle. I czekać, aż nadejdzie, przyjdzie i usiądzie na mnie. A potem, kiedy dzwonek, wstanie, a ja z nią. A potem pójdzie do domu, a ja z nią. A potem odkryje mnie jej matka lub ojciec, a ona powie „ojej, ojej” i zaczną mnie usuwać. Położą mnie na deskę do prasowania, pokryją ręcznikiem i przejadą się po mnie rozpalonym żelazkiem, na nic, nie dam się wykruszyć, nie ma żelazka tak rozpalonego jak ja! A potem wsadzą mnie do zamrażarki, na dwie godziny, wyjmą i zaczną mnie zeskrobywać, mogą jeszcze pocierać mnie kawałkiem lodu, na nic, nie ma takiego lodu, który ostudziłby mój żar! Mogą próbować zmywaczem do paznokci, alkoholem metylowym lub innym stuprocentowym rozpuszczalnikiem, na nic, sto procent to mało.
I teraz pewien dzień, dzień klęski mojej pierwszej miłości. Mamy wszyscy przyjść do ośrodka zdrowia, na badania, i każdy przynieść ma ze sobą mocz. Swój własny, nie cudzy, i podpisać nazwiskiem, swoim, nie cudzym, nie wiedziałem w czym, do czego ten mocz, wylałem mleko z dużej butelki, wypłukałem, jak umiałem, nasikałem, ile umiałem, zatkałem złotkiem, jak umiałem, przykleiłem kartkę z nazwiskiem własnym, ale jakim?! Oraz imieniem, ale jakim?! Po czym wyruszyłem w drogę do ośrodka. Przyszedłem ostatni, cała klasa stała przed wejściem, dziwiłem się, że nikt nie trzyma niczego w ręku, tylko ja, przecież tak duża butelka nie wejdzie do kieszeni, i wtedy wychowawczyni zapytała:
– Co ty masz w tej butelce, Kuku?
I wtedy jakby ktoś chlusnął we mnie wiadrem z farbą, taki zrobiłem się czerwony, i powiedziałem „mleko”, ale za cicho, powiedziałem tylko ustami, nie angażując w to gardła, kazała mi powtórzyć, powtórzyłem, a ona powiedziała:
– Tak? Żółte? Wydoiłeś chińską krowę, Kuku? I podpisałeś własnym nazwiskiem, żeby nikt ci tego nie wypił?
Drugie wiadro na twarz, choć niepotrzebnie, pierwsze jeszcze nie spłynęło. Klasa zamieniła się w armatę i zaczęła strzelać we mnie salwami, śmiechu, tak, ale śmiech gorszy od kul. Munia też, walczyła ze sobą heroicznie, odwracała się, zatykała usta rękami, ale na darmo, korek nie wytrzymał i po raz trzeci w jednym dniu zostałem oblany, tym razem jej perlistym śmiechem. Stałem i marzyłem o tym, żeby w butelce była benzyna, żebym mógł się nią oblać i podpalić. Nie wiedziałem, że wystarczy trochę, parę kropel, myślałem, że mocz bada się cały, bo co za sens badać go w jednym miejscu, kiedy coś złego może być w drugim. Uciekłem z miejsca wypadku i roztrzaskałem butelkę o mur. I to był koniec, koniec Kuku i Muni, koniec i kropka, bez wielokropka.
Płynę, brzeg? Majaczy. Samotność pływaka w oceanie nudy. Utopię się w niej zaraz. Człowiekowi trudno o czymś myśleć, jeśli człowiek porusza się do przodu, naśladując ruchy żaby. Właśnie, żaby. Nogami odbijam się od tego, co było, rękami zagarniam to, co ma być. Co było? Nic prawie, Munia, reszty nie pamiętam. Co będzie, nie wiadomo, jest tylko czas teraźniejszy, po którym krążę jak pantera w klatce. Nic prawie za mną, to jeden tunel, nic przede mną, to drugi tunel, a ja mały przesmyk między nimi. Idę, płynę z pustym workiem tego, co było, i pcham do przodu czołem wielką niewiadomą tego, co ma przyjść. Zanurzam się i wynurzam, ja, korek, który nie wie, w jakiej tkwił butelce. Muszę sobie coś wyobrazić. Wyobraź sobie coś. Że ktoś czeka na ciebie na brzegu, kto? Chodź, pawiu, rozłóż przede mną ogon możliwości, czekam… Wypchaj się i wsadź do gabloty, ścierwo jedno, Munia, Munia lub Munia! No dobrze, dobrze, niech będzie, Munia. Niech więc ona, czeka. W mundurku, taka jak wtedy, zatrzymana w tamtym kadrze, dźwigiem jakimś złapana i przeniesiona do teraz. Czarny mundurek, biały kołnierzyk. Pada, więc trzyma w ręku parasol, też czarny. Już brzeg, na wyciągnięcie rąk, zbliżam się do zatoki leżącej w cieniu jej ud. Lekko rozchylonych? Niech będzie, że lekko rozchylonych. Ciemne łono, białe zęby? No trudno, żeby było odwrotnie, co się z tobą dzieje? Już czołgam się po piasku, ja, stary krab, serce bije mi na alarm przeciwpożarowy, już jestem w niej, cumuję? Czy rozwijam żagle i żegluję w niej, od brzegu do brzegu, po miejscach, których nie dotknęła jeszcze ludzka stopa?
Ziemia pod stopami, dotarłem, jestem. Wychodzę z wody i padam na twarz. Czuję się jak worek z mokrą mąką. Obracam się na plecy, czuję się jak zebra, po której przeszła pielgrzymka. Ziemio, ile cię trzeba cenić, tylko ten się dowie, kto cię pod nogami stracił. Skąd to? Nieważne skąd, ważne, że człowiek nie musi machać kończynami, żeby się na tobie utrzymać.
Wystarczy, powstań! Wstaję i dalej, co następuje: biorę torbę, mokrą, idę pod drzewo nieopodal, wyciągam z torby stare książki i zeszyty, podmoczone, z rozmazanym pismem, rozkładam na słońcu, rozbieram się, do naga, chcę rozwiesić rzeczy. Na gałęziach, lecz gałęzie za wysoko, więc muszę wejść na drzewo. Więc ubieram się znowu, bo jak wejść z rzeczami w rękach? Na górze się rozbiorę. Jestem na górze, rozbieram się, idzie mi jak po grudzie, nie mogę zdjąć spodniprzez buty. Więc zdejmuję buty, ale gdzie je odłożyć? Przez szyję przewiesić, natura dobrze to wymyśliła, z tą szyją, wiążę je ze sobą sznurówkami i przewieszam. Zdejmuję spodnie, jedną nogawkę, drugą, karkołomne zajęcie na drzewie. Zdejmuję spodenki, chcę górę, ale przeszkadzają mi buty, gdzie z nimi? Założę je, i tak muszę, bo jak zejdę? Nie umiem po drzewie boso. Ściągam je z szyi i mam problem, nie mogę rozwiązać sznurówek, mokre są. Węzeł się zrobił taki, że muszę poczekać, aż wyschnie. Więc zdejmuję górę, rozwieszam i czekam. Na sznurówki, ale jeśli na nie, to i na resztę, nie opłaca mi się schodzić nago w butach, a potem znowu wchodzić. Nie mówiąc już o tym, że sznurówki schną co najmniej tak długo jak ubranie. Więc siedzę. Siedzę na drzewie rozebrany jak kura do rosołu i gapię się na pranie. Zajęcie godne uwagi psychiatrów. Rozglądam się, skoro już siedzę. Z jednej strony woda, woda, na końcu horyzont, coś na nim majaczy. Też mi atrakcja. Słońce chyba zachodzi, ale ociąga się z tym tak, że się odwracam. Świt, mgła. Coś niby widać, ale nie do końca. Coś z czegoś wystaje, ale nie na tyle, żeby wiadomo było, co i z czego. Dekoracje, monstrualne, jak po wystrzałowym sylwestrze. Ludzkość śpi, ale niecała. Jej część siedzi na drzewie i czeka, aż jej wyschnie bielizna, ubranie i obuwie. Wtedy ludzkość się ubierze, zejdzie z drzewa i pójdzie jakąś drogą, do jakiegoś nikąd.
Spać się chce. Zasnę, to spadnę. Nie zasnę, to nie spadnę, ale będę tak śpiący, że też spadnę, prędzej czy później. Więc co, spaść od razu czy nieco później? Wyobrażam sobie, że są ludzie, którzy mają lepsze dylematy. Nie jęcz, nie marudź, na drzewie wygodniej niż na latarni. Skąd latarnia? Błysk, piorun w głowie. W świetle reflektora latarnia i druga miłość! Nie zapomina się drugiej miłości. Wspiąłem się na latarnię, bo koło jej okna nie było drzewa. Chciałem jej pomachać, zaskoczyć ją jak światła drogowe sarnę i tak zostawić, bez szans na najmniejszy ruch. Chciałem rozjechać ją moim uczuciem, tak żeby nie pomogła jej żadna reanimacja i żeby nie pozostało nic innego, jak tylko ściągnąć ją z drogi na pobocze. Wszedłem na latarnię, byłem zręczny, pod samą żarówkę, na wysokość drugiego piętra, wspiąłem się bez trudu. I czekałem. Czekałem, aż mnie zobaczy. Zapaliło się światło w kuchni, weszła… Munia?! Znowu? Pierwsza miłość Munia, druga miłość Munia?! Czy ten pojedynczy, uskrzydlony owad mojej pamięci musi latać ciągle nad tą samą łąką? Wchodzi więc do kuchni, krząta się, ale przez okno nie patrzy. Przechodzi do swego pokoju, zapala światło, przez okno nie patrzy. Siada przy biurku, coś robi, do pokoju wchodzi jej ojciec, coś mówi, wychodzi. Cierpnie mi ciało. Wstaje, wychodzi, gasi światło, zapala w kuchni, otwiera lodówkę, wyjmuje coś, coś je, co? Obojętne co, wszystko bym zjadł. Wchodzi jej matka, jedzą razem, wraca do pokoju, włącza radio. Cierpnie mi ciało. Rozbiera się. Ruch jej głowy, jej sposób poprawiania włosów po zdjęciu swetra. Ruch jej bioder przy zdejmowaniu wąskich spodni. Jej rodzaj pochylenia przy zdejmowaniu majtek, i sposób, w jaki je odkłada, jakby drzewo pozbywało się łagodnie i leniwie ostatniego liścia. Wkłada pidżamę, nurkuje w niej, wychodzi górą przez dekolt, wyciąga włosy, kładzie się, unosi nogi i wciąga spodnie, na końcu unosząc biodra. Wstaje, gasi światło, znika. Jak leży? Na plecach, brzuchu czy na boku? A jeśli na boku, to na którym? Obojętne, też bym chciał. A małe aniołki? Latają nad jej oczami i pilnują, żeby przypadkiem ich nie otworzyła? Przed moimi latają ćmy, których pełno, bo przecież najjaśniej jest pod latarnią.
Zjeżdżać? Zjeżdżam, zatrzymuję się, a może się przebudzi? Wstanie, pójdzie do łazienki i wróci? I wracając, spojrzy w okno? Wspinam się, tkwię, nie, to nie ma sensu, zjeżdżam. A jeśli zapali światło, zobaczy, która godzina, i zgasi? I spojrzy w okno, a mnie już nie będzie? Nie, będę, wspinam się, i tkwię. Fakt, że nagle otwieram oczy, świadczy o tym, że musiałem je zamknąć. W pokoju widzę światło! Starsza pani ścieli łóżko, klęka, modli się i kładzie, zasnąłem, ale na kilkadziesiąt lat?! Śpiąc, opuściłem się nieco, jestem na wysokości pierwszego piętra, Munia przecież na drugim. Wspinam się, tkwię, myśli latają mi w głowie jak ćmy wokół niej.
– Co ty tu robisz?
To jej głos. Stoi nade mną, w ręku trzyma torbę z książkami. Leżę na ziemi wokół latarni jak wąż strażacki. Podnoszę się, prostuję, zadanie wcale nie takie proste, ciało nie chce.
– Za wcześnie wyszedłem do szkoły – to mój głos – i spać mi się po drodze zachciało – to też mój głos – no i położyłem się.
– No to chodź, idziemy, bo późno – to jej głos, i pytanie też jej: – A twoja torba?
Powiedziałem, że zapomniałem, że wrócę po nią do domu. Było późno, za późno.
– Mam nowy zeszyt, pożyczę ci, chodź.
Chodź, jak to łatwo powiedzieć. Ona idzie, a ja wlokę się za nią jak dzwonnik z Notre Dame. Idzie i nagle przystaje, i chwyta się mojego ramienia. W bucie coś ma, kamyk, pochyla się, zdejmuje but i wytrząsa go, i ten moment, ten moment właśnie, w którym jej ręka, moje ramię, jej but i kamyk, ten moment ugina mi kolana. Bo widzę nas na drodze, od dziś do samego końca, trzyma się mojego ramienia, idziemy, idziemy do szkoły, a potem wychodzimy z niej i idziemy na studia i gdzieś na pierwszym albo na drugim roku, drugim lub trzecim, trzecim lub czwartym, lub między nimi, na „dziekance”, ona przystaje, chwyta się mojego ramienia i wyjmuje kamyk, a potem idziemy do pracy i gdzieś po okresie próbnym lub w czasie pierwszego urlopu znowu przystaje, i idziemy dalej, znowu do szkoły, być może tej samej, na wywiadówkę, bo dzieci. Wylatuję ze szkoły razem z dzwonkiem, biegnę tam, gdzie zdjęła but, i szukam tego kamyka, był żółty? Nie mogę znaleźć, pochylam się, klękam, chodzę na kolanach i słyszę nagle głos wychowawczyni:
– A ty co tu szukasz, Kuku?
Nie pamiętam, co powiedziałem, „szkło kontaktowe mi wypadło”? To niemożliwe, zapytałaby „a co to jest?”. Szkieł kontaktowych wtedy nie było.
Wyschło, schodzę już ubrany, dalej, co następuje: idę brzegiem, z tą torbą, dobrze mi, po lewej morze, po prawej ziemia, ja jako zamek błyskawiczny, który je spina. Naprzeciwko mnie ktoś, nareszcie ktoś, też z torbą, zbliża się, ja też. Jeszcze bardziej się zbliża, ja też, dochodzimy do siebie, ani on, ani ja nie zwalniamy kroku, i nagle jeb! Huk, uderzenie głową o coś twardego i gładkiego, jeb! Och, co jest?! Tracę przytomność.Ląd
But? Dlaczego widzę but? Z rozwiązaną sznurówką? I z takiego bliska? Czyj to but? I gdzie drugi? Obracam się, drugi za mną, podeszwą do góry, to moje stopy, w tych butach, wniosek nasuwa się sam. Ale co ja tu robię? I gdzie byłem? Gdzieś, gdzie upał, nie do zniesienia, musiałem iść, uciekać, żeby jak najdalej od niego. Kurtkę mam na sobie, miałem na biodrach, więc musiało być coraz zimniej. Torba obok mnie, na ziemi, ta sama, spokojnie. Spokojnie, kombinuj: klęczę, dobrze, ukląkłem, ponieważ rozwiązała mi się sznurówka, ale gdzie ja jestem? Co to za miasto? Kiedy i dlaczego nastąpiła ewakuacja mojej pamięci? I dokąd, gdzie osiadła, jaki zagospodarowała teren?
Miasto jak miasto, ludzie, ulice i domy. Zimno, domy przyciśnięte, może z tego zimna tak, do siebie? A ludzie osobno, rozrzuceni jak kości do gry.
Sznurówka, zawiązać i podnieść się? Ale do czego? Schyliłem się w jakimś sensie, do jakiego się teraz podnieść? Jestem incydentem, który przydarza się mnie samemu? Jestem jedną z piłeczek, którymi bawi się wielki żongler?
Zimno, może jednak się podnieść? Biorę jeden koniec sznurówki do jednej ręki, drugi do drugiej i zaczynam ją wiązać. Idiotyczny proceder, łączyć coś, co i tak do siebie należy. Robi mi się mdło, ponieważ to coś rusza się nagle, to coś żyje. Ponieważ mylę sznurówkę z dżdżownicą, którą przez to, że niedowidzę, związałem na kokardkę, i która teraz ma problem i nie wie, jak go rozwiązać. Próbuję jej pomóc, cofam czas, to znaczy próbuję ją rozsupłać. Idiotyczny proceder, rozdzielać to, co jest jednym, tym bardziej że mi to nie wychodzi, za mocny węzeł, i nagle trzymam dwie części. Dobrze, że glista jest wyjątkiem, dzieli się i ma dwie nowe drogi życia. A ja, człowiek, ani jednej.
Może się podnieść?
Dzieci, idą dzieci ze szkoły, z ich ust wydobywają się piskliwe dźwięki. Dlaczego skaczą przeze mnie? Przecież to ulica, a nie sala gimnastyczna. Przecież to ja, a nie kozioł. Zlałem się z otoczeniem i teraz klęczę w samym jego środku? Jako część składowa jakiejś tam całości?
Podnieść się? Próbuję się ruszyć, nic, chyba zamarzłem. Muszę czekać na odwilż. Kobiety dźwigają torby z zakupami. Wszystkie takie same, jak kawałki tej samej dżdżownicy. Też mają dwie drogi, jedna tam, bez siatek, druga z siatkami z powrotem. Biorą mnie za ławkę, przysiadają, choć nie mają we mnie oparcia. Z ich ust wydobywa się ciężkie sapanie, nabierają oddechu, ruszają dalej.
Jestem nieruchomym palem w środku ziemi, a ona kręci się wokół niego, takie mam pierwsze widzenie. Jestem boją potrącaną przez fale pieszych, takie mam drugie widzenie.
Patrzę przed siebie. Widzę ziemię. Ludzie chodzą po niej, nie wiedząc po czym. Jądro Ziemi to piekło, ma pięć tysięcy stopni Celsjusza. Ziemia ma płaszcz, płoną w nim ogniska magmowe. Ziemia ma skorupę, a na niej klęczącego człowieka, który to wszystko wie, a nie wie, jak się nazywa i co z niego za zacz. I który ma halucynacje, bo widzi nagle przed sobą chmury, na powierzchni ziemi! Co się stało, klęczę do góry nogami? Nie, wtedy sznurówka musiałaby wisieć, a przecież leży. I nagle chmury się rozstępują i wychodzi słońce, kto mi wycina te operowe numery? To odwilż.
Znowu oczywistość spada mi na głowę jak esemes od gołębia, był mróz, jest odwilż. Jest odwilż, są kałuże, niebo widzę w kałuży. Musiało padać, kiedy? Nie zauważyłem, może wtedy, kiedy ochraniałem się płaszczem Ziemi? Kałuża, rzeka, policja… Błysk, piorun, w jego świetle rzeka, nad rzeką ja i? No, zgadnij, zasłoń sobie oczy i zgadnij! Siedzimy przy samej wodzie, Munia maluje paznokcie, pijemy piwo, jest popołudnie, jest słońce, wolność jest, dzisiaj mieliśmy ostatni egzamin maturalny. Ja z torbą, nie oddałem książek do biblioteki, powiedziała „chodź nad rzekę” i biblioteka i szkoła zapadły się pod ziemię, razem z boiskiem i przyległościami. Zdejmuje okulary, bo zachód, bo słońce opuszcza się w nauce świecenia, i znowu te jej oczy, żeglować po nich można, takie horyzonty. Zielona woda, zielona trawa, biel (jej koszula), czerń (jej spódniczka) i zapach lakieru, jestem na balu zmysłów, tańczy mi wszystko przed oczami, jeden jej paznokieć, jeden uśmiech i myślę, że mam halucynacje, kiedy ktoś mówi do nas:
– Dowody, proszę.
Dwóch milicjantów, jeden starszy, drugi młodszy, uczy się, każde zdanie powtarza za starszym. Munia unosi głowę i mówi:
– Za zimna.
Starszy się śmieje.
– Dobry żart – mówi.
– Dobry żart – powtarza młodszy.
Chcą sprawdzić, czy możemy pić alkohol, starszy mówi:
– Zaraz będzie gorąco.
Podaję swój, nowy, chcą od Muni, Munia unosi palce do góry i pyta:
– Jak?
Starszy pyta:
– Co jak?
Młodszy powtarza.
Munia mówi:
– No przecież dopiero co pomalowałam, jak mam wyciągnąć z torby? Musicie panowie poczekać, aż wyschną.
Policjanci wymieniają po jednym, głębokim spojrzeniu, nie wiedzą, co robić, więc czekają. Niecierpliwią się, przestępują z nogi na nogę, Munia, dmuchając na paznokcie, karci ich spojrzeniem, jeszcze nie. Czekamy, trwaj, chwilo, szumi woda, szumi moja krew, słychać lekki wiatr. Za nami szkoła, nad nami stróże prawa, przed nami przyszłość.
Przyszłość? Jaka przyszłość, co było potem? I potem, aż do chwili, w której stanąłem nad morzem. Liczy się tylko początek i koniec? Start i meta, pośrodku nic? Gdzie byłem? Po tym, kiedy wyschły jej paznokcie? Dokąd popłynąłem? Jeśli przyjąć, że człowiek nie jest bezludną wyspą, ale pojedynczą rzeką. Która wypływa z gór, to znaczy z gniazda swojego, i wpływa do morza, to znaczy w otchłań śmierci? Skąd ja to znam? Rzeki różnią się jedynie kolorem wody, jeśli przyjąć, że woda to skóra, a koryto to ciało. I różnią się ilością ryb, jeśli przyjąć, że ryba to myśl rzeki. Jedne rzeki płyną prostolinijnie, jasno i przyzwoicie, drugie pokrętnie, zawile, ale wszystkie każdego dnia są dalej od gór, a bliżej morza. Po jakich to meandrach mnie poniosło? I ją? Rzeki, płynąc, zlewają się z innymi, jedne na krócej, inne na dłużej, wtedy rodzą się małe strumyki, dlaczego nie skończyliśmy biegu w tym samym ujściu, gdzieśmy odpłynęli? A może nigdzie. Jeśli tak chciałem, żeby ta chwila trwała wiecznie, to może sobie trwa?
Cieplej, może się podnieść? Może najpierw przesunąć? Skorzystać z okazji i zobaczyć swoją twarz? Przesuwam się, widzę otoczony wodą półwysep w postaci mojego półbuta. A nad nim twarz, mieniąca się innymi twarzami, bo kałuża faluje. Najbardziej przebija ta o wyglądzie szarej koperty. Z dwoma znaczkami w miejscu oczu. Jestem listem? Jeśli tak, to raczej zwykłym niż poleconym priorytetowym. Jeśli jestem przesyłką zaginioną, to dlaczego mnie nikt nie szuka? Kto miałby? Mało, że wysłałem się bez podania adresata, to nie wiem nawet, kim był i jest nadawca. Który klęczy teraz na jednym kolanie i w głupią kałużę gapi się jak w portal magiczny.
Muszę wstać! Z pomnika przechodnia, któremu rozwiązała się sznurówka, muszę stać się powstańcem. Rzecz nieprosta, ciało skostniało. Może ma tak zostać, jeśli tak jest? A może się ktoś zlituje i uderzy we mnie butelką, dobry pretekst, żeby rozpocząć wodowanie.
Dobrze, rzuć na siebie ostatnie spojrzenie, powstań i idź. Czynię to i na sekundę zamieram, widzę zupełnie inną twarz, a moja głowa odpłynęła. Niedaleko, cumuje zaraz obok. To list, wziąłem list za odbicie swojej twarzy. Biorę go do rąk, w kopercie ulotka, dlatego bez adresata. Oto jej treść w skrócie:
Biblioteka poszukuje honorowych gońców medialnych!
Projekt „Gońcy medialni” został stworzony przede wszystkim z myślą o osobach starszych, którym ograniczona mobilność nie pozwala korzystać z oferty biblioteki.
Nasi honorowi gońcy nie tylko dostarczają starszym odbiorcom książki lub inne media dostępne w zasobach bibliotecznych, ale także nawiązują kontakt ze swoimi podopiecznymi, sami stając się odbiorcami – ich historii, trosk czy potrzeb. Projekt ten ma więc szerokie znaczenie społeczne, jego rola dalece wykracza poza interesy samej biblioteki – to kulturalny pomost ponad granicami wieku!
Dołącz do nas już dziś!
Nasi wolontariusze odwiedzają regularnie ten sam krąg odbiorców, przynoszą im rzeczy wcześniej zamówione i przyjmują zamówienia na nowe. Łatwo nawiązujesz kontakt z osobami starszymi? Umiesz dobrze słuchać, cechuje Cię empatia i chęć pomocy innym? Jeśli tak, to znalazłeś dla siebie idealne miejsce!
W zamian oferujemy Ci nietuzinkowe i odpowiedzialne zajęcie, dzięki któremu poznasz rozmaitych ludzi i sytuacje,oraz darmową kartę multibiblioteczną do wszystkich bibliotek miasta, a także ubezpieczenie NW obowiązujące w trakcie wykonywania czynności zawodowych.
Zainteresowana? Zainteresowany?
Skontaktuj się z nami! Czekamy na Ciebie!
Burzę pomnik, podnoszę się, napinają się i trzeszczą liny moich mięśni, kruszy się lód. Ziemia oddala się od moich stóp, jestem potężny, pionowy jestem, przyjmuję godność człowieka wyprostowanego. Biorę torbę i ruszam, krokiem człowieka zdecydowanego, mam powołanie, drogę mam, do biblioteki, i cel mam, będę gońcem.
Idę do Biblioteki. Miasto wygląda, jakby zawaliły się wszystkie domy starców, a ich lokatorzy wybiegli na ulicę. „Wybiegli” to słowo nie na miejscu, na miejscu byłoby, gdyby puścić tę scenę w przyspieszonym tempie. Na początku myślę, że to ja idę szybko, ale nie, to oni idą powoli. Staruszki snują się po chodnikach jak babie lato, gubię się w koku utkanym z nici ich włosów, nie widzę drogi. Którą i tak zagradzają mi starcy potykający się o własne laski.
Karnawał starości, wszyscy tańczą w takt zanikającego pulsu, i wszyscy zgięci wpół, jakby nieśli coś na plecach lub czegoś szukali.
Idę do Biblioteki i nie mogę dojść, chodniki są nieprzejezdne nawet dla siedzących w wózkach elektrycznych kierowców formuły inwalidzkiej. Starość hamuje bieg wydarzeń. Nie mam cierpliwości do starości. Próbuję ulicą, ulice są nieprzechodnie, najchętniej powiesiłbym się na sznurze tych przeklętych samochodów. Lub na pasach ulicznych.
Idę do Biblioteki. Starcy przystają na środku ulicy i oglądają się za siebie, zapomnieli, skąd wyszli, i zapomnieli, dokąd idą, światła zmieniają się na czerwone, oni jeszcze stoją, dlatego korki. Pomagam jednemu, pomagam drugiej, ciągnę ich do brzegu, do tego, do którego bliżej, wracam po następnych, ale nie nadążam, stojące samochody zarażają się wścieklizną, trąbią jeden po drugim. Trudno nadążyć, pędzę po następnych, uciekają sekundy, więc biorę po dwóch, pod pachy, jak tragarz, i odstawiam, ale już znowu klaksony, bo zielone, więc postanawiam wziąć sprawę w swoje ręce i jedną z lasek jednego z właścicieli tłukę światła.
Idę do Biblioteki, ale zamiast iść do Biblioteki, z torbą na ramieniu kieruję ruchem. Próbuję kierować ruchem. Stoję pośrodku ulicy jak semafor, jedną ręką pokazując pieszym, że teraz kolej na nich. Idą, ale tak, jakby szli pod wiatr, kiedy są w połowie, cierpnie mi ręka, muszę podtrzymywać ją drugą. Daję kierowcom znak, że teraz kolej na nich, ruszają, ale tak, jakby jeden drugiego holował, trzeszczą skrzynie biegów, jeden z kierowców myli się i cofa, inny bez przerwy trąbi. Ciągły sygnał to obraza dla dyrygenta ruchu, więc podbiegam do niego z zamiarem wyciągnięcia go z samochodu i udzielenia mu reprymendy w postaci kilku siarczystych policzków, ale kiedy jestem przy drzwiach, widzę, że kierowca ma głowę na kierownicy. Otwieram więc drzwi, kierowca osuwa się. Wsiadł za kierownicę w wieku podeszłym i odszedł. Proszę innych kierowców o pomoc i widzę, że inni tacy sami jak on, za każdą szybą twarze zwiędłe tak, że wystarczyłby lekki podmuch, a odleciałyby z ciał, poszybowały trochę tu i tam i kołysząc się, opadły gdzie bądź.
Jestem pod Biblioteką, porzuciłem stanowisko kierującego ruchem, jaki sens ma walka z wiatrakami, którym już dawno opadły ramiona?
Biblioteka wygląda jak karuzela bez krzeseł, słup i na górze pierścień. Lub jak latarnia morska. Oszklona winda, pcham się w niej do góry jak rtęć w termometrze.
Bibliotekarka wygląda jak zakładka opuszczona przez niejedną książkę. Przebieg rozmowy następujący:
– Ja z ogłoszenia. Z prospektu. W kałuży.
– Tak?
– Mógłbym zostać. Gońcem.
– Tak?
– Jednym z nich.
– Tak?
– No.
– A co pan dotychczas, że się tak wyrażę?
– Kontrowersje. Przeważnie.
– O. A co pana do nas… Aha, dobrze, wiem, więc?
– To mógłbym zostać, jednym z nich?
– A dlaczego w kałuży?
– Ulotka pływała, w kałuży.
– A dlaczego jednym z nich?
– Jeszcze nigdy nie wróciłem bez tego, po co mnie wysłano. Nawet gdy odchodzę od siebie, to wracam zaraz pędem, z wywieszonym jęzorem.
– Jak bumerang? Świetne referencje. Nam chodzi w zasadzie o egzekutorów, a nie o bawistarców. Wszystkie prawie książki odzyskaliśmy, został jeden adres, za to najtrudniejszy. Proszę udać się do dyrektora po zgodę, następne drzwi. To formalność, a potem omówimy szczegóły. Pokój naprzeciwko. Proszę pukać głośno, Dyrektor jest głuchy jak pień, za przeproszeniem.
Udaję się, pukam, nikt nie woła, pukam głośniej, nikt nie woła, wchodzę, Dyrektor siedzi. Ciemne okulary (na oczach), ręce za głową, głowa na karku, nogi na biurku, biurko na podłodze.
– Można?
Cisza. On siedzi, ja stoję.
– Można?!
Cisza, on siedzi, ja też, nie będę przecież stał w nieskończoność.
– Ja z ogłoszenia, z prospektu. Jeszcze nigdy nie wróciłem bez tego… Słyszy mnie pan?
Brak reakcji. Śpi lub zamyślony. Jeśli zamyślony, to tak głęboko, że rozważam możliwość zamówienia traktora, żeby wyciągnął go na powierzchnię. Co robić, przecież nie mogę pozwolić na ignorowanie mojej osoby we mnie. Wstaję z krzesła, wchodzę na nie, siadam, nic. Moja ciekawość rośnie na drożdżach jego milczenia. Z krzesła wchodzę na biurko, z biurka na krzesło, siadam, nic. Śpi. Zdejmuję mu but, łaskoczę w stopę, nic, nic i nic. Zapalniczką podpalam mu włosy, nie reaguje, gaszę je wodą z wazonu, nie reaguje. Zdejmuję mu okulary, powieki w górze, oczy jak dwa nieruchome paliki. Na martwym pastwisku twarzy. Zamknąć mu powieki? I tak mu wzrok sięga tam, gdzie tenże nie sięga. Czym zamknąć? Palcami mi za intymnie, nożem do rozcinania kopert, który leży na biurku? Trzęsą mi się ręce, trudno trafić na powiekę tak, żeby nie nakłuć oka, w końcu mi się jakoś udaje, na trójkę z plusem, powiedzmy.
Wychodzę. Wracam do Bibliotekarki. Dalszy przebieg rozmowy:
– Przyjęty i przejęty?
– To drugie.
– Nie ma go?
– Jest, ale się nie rusza.
– Co ma się ruszać, to nie burdel, za pozwoleniem, to Biblioteka!
– I milczy.
– Co to znaczy milczy?
– Nic nie mówi.
– Dziękuję, ja wiem, co to znaczy milczeć, ale dlaczego nic nie mówi?
– Bo nie oddycha.
– Mnie też nieraz oddech zaparło, z wrażenia.
– Nie reaguje na zapalniczkę.
– Przecież to Dyrektor Biblioteki, a nie papieros, ale dobrze, zaniepokoił mnie pan, idziemy.
Puka do drzwi, puka głośniej do drzwi, do odpowiedzi melduje się cisza, wchodzimy.
– Panie Dyrektorze?! Oj. No tak. No i masz babo placek. A czemu on taki mokry?
– Musiałem go gasić, tlił się.
– Trzeba na pogotowie, natychmiast, dzwonić, dzwonię, halo? Zgłaszam zgon w Bibliotece Centralnej. Puls? Jaki puls? Jedyne, co tu może bić, to dzwony. Dziękuję, czekam. Zaraz przyjadą, chodźmy, wyjdźmy stąd. Jakie to wszystko… No przecież kiedy? Dzisiaj? Nie, wczoraj? Nie, przedwczoraj! No przedwczoraj z nim rozmawiałam… Przedwczoraj?! Tak dawno? Przedwczoraj?! To on tu… to znaczy, że Dyrektor tu od trzech dni?! Tak siedzi. Bo wie pan, w Bibliotece Centralnej rozmawiamy ze sobą mało, z klientami rozmawiamy. To znaczy rozmawialiśmy, wcześniej. Dzisiaj mało kto tu przychodzi. Mało kto potrafi dojść. Dzisiaj średnia wieku sięga ludziom po brodę, że się tak wyrażę. To korek, i co pan na ten, na ten korek? Można się było spodziewać, że do tego dojdzie. To korek, wie pan? Korek wszędzie, w sklepach też, wózkiem nie można przez ten tor zbutwiałych przeszkód przejechać, nie wiadomo, w którą stronę zrobią ten swój krok, każdy jak ostateczny i jeszcze, akurat kiedy się spieszę, pytają o drogę do kasy, albo o stoiska, i trzeba prosić, żeby powtórzyli pytanie, bo mówią jak przez sen, jakby pod hipnozą byli! A przy kasach horror, zamiast od razu zapłacić za te swoje… za te, za tę nędzną wyprawkę, za te bułki najtańsze, masło, mleko w butelce, parę plastrów sera, taniej szynki, serki homogenizowane, a gdy chcą zaszaleć, to gorzką czekoladę, to nie, naprzód pakują do tych wstrętnych siatek, jedna rzecz po drugiej, jakby żywe pisklęta tam wsadzali, tak powoli, że nie wiadomo, wyciągają coś czy wsadzają, a potem dopiero płacą! Szukają portfela, otwierają go jak Biblię i wyciągają te pomięte cytaty, z banknotami jeszcze dają radę, z bilonem bez szans, podsuwają portfel kasjerce, żeby im pomogła, a mnie z tyłu topią się mrożonki, proszę pana, człowiek poci się z nerwów, a kasjerka prosi ich, żeby wysypali zawartość na ladę, bo z portfela nie chcą wyciągać, a ja z tyłu, z tych nerwów, proszę pana, gotuję się razem z tymi mrożonkami. Starzy na przodzie hamują młodych z tyłu, nie chcą spaść z tej taśmy. Kiedyś szło wszystko równo, ci, którzy na nią wchodzili, przesuwali się dzięki temu, że spadali z niej ci, którzy byli z przodu. A teraz korek. Nie spadają. Nie mogą stać, to siadają, nie mogą siedzieć, to się kładą, nie mogą leżeć, to wstają, i od nowa. Jedną nogą w grobie, ale druga nie wchodzi, żyją i żyją. Są jak te stare drzewa pod blokiem, zasłaniają, ciemno, ale wyciąć nie można, bo pod ochroną. O nie, ja się tak poniżać nie będę. Mnie nikt nie będzie mył ani karmił. Pan wie, że załamał się cały system emerytalny? I ubezpieczeń społecznych? I w ogóle cały system? Pracujący pracują na tych, którzy pracowali kiedyś, dobrze, ale jak, kiedy tych coraz mniej, a tamtych coraz więcej? Śmierć na zasiłek pójdzie, jak tak dalej pójdzie. No tak, rzeczywiście, nie widziałam, żeby Dyrektor wychodził albo wchodził, ale on i tak wychodził ostatni i wchodził pierwszy. Już słychać sygnał, są, niech pan przyjdzie, sam pan rozumie, jutro, dziś nie mam już głowy do myśli.
Sanitariusze wynoszą ciało Dyrektora, którego miejsce zajmuję ja. Nikt przecież nie wejdzie do jego pokoju. Wyciągam nogi na biurko, zakładam jego ciemne okulary i zasypiam. Rano…
Rano samolot, dlaczego samolot?! Co ja robię na lotnisku, zasnąłem przecież w Bibliotece! Tylko spokojnie, spokojnie, to sprzątaczka, to Sprzątaczka odkurza pokój. Nie widzi mnie, więc się nie ruszam. Odkurza z taką rutyną, że mogłaby to robić z zamkniętymi oczami. Dlaczego mnie nie widzi? Patrzy w moją stronę i nie widzi, macham ręką, nie widzi, odkurza dalej, boi się stracić pracę i udaje, że widzi, odkurza mechanicznie, metr po metrze, kończy i wychodzi.
Ponownie u Bibliotekarki. Przebieg rozmowy następujący:
– Dzień dobry, ja z ogłoszenia, w sprawie…
– Tak, tak, wiem. Dyrektora znajdzie Pan…
– Dyrektor żyje?
– Musiałby zmartwychwstać, przecież trafił pan wczoraj na jego zwłoki! To z przyzwyczajenia, tyle lat. Niech pan to weźmie za czarny humor.
– Biorę. Jakby się powiesił, byłby wisielczy, prawda?
– Prawda. Ale on na serce, i dlatego ciemniejszy się zrobił, więc humor czarny, prawda?
– Prawda. Jestem przyjęty?
– Jest pan. Zaraz wyślę pana do pierwszego klienta. Kim pan jest z zawodu?
– Powiedziałbym, że z zawodu jestem obserwatorem.
– Porządny fach w ręku. Co pan obserwuje?
– Och, siebie samego najczęściej.
– Trzeba mieć dobrą lornetkę, prawda? No dobrze, więc Pierwszy Klient. A właściwie ostatni, już pan wie. Tu ma pan kartkę z nazwiskiem. Ciężki przypadek. Nic do zaniesienia, nie opłaca się. Odebrać trzeba. Parę książek, trzyma od lat nie wiadomo ilu. Dyrektor mi mówił, bo byłam długo na chorobowym, że już raz jednego gońca tam wysyłaliśmy, bez rezultatu. Może panu się uda. Adres? Proszę podejść ze mną do okna, z naszej wieży widać mieszkania wszystkich naszych klientów. Wieczorem widzimy, czy pali się u nich światło, czy nie. O, tam, prawie na horyzoncie, ten wieżowiec, widzi pan? Na ostatnim piętrze dwa światła, od paru dni się palą. Może palą się dla kogoś, kto widzi światło, ale już wiekuiste? Wielu naszych klientów to śmierć, która jeszcze żyje, albo już nie. Jeśli tak, to znaczy, jeśli nie, a uda się panu wejść, to niech się pan rozglądnie po mieszkaniu i weźmie, co do nas należy. Powodzenia, do widzenia. Ach, jeszcze jedno. Słyszał pan te historie? O tym, że miało dojść do przypadków? W których, da pan wiarę, starcy mieli próbować wyssać krew z gardła młodszym? Nieprawdopodobne. Aha, jeszcze jedno, dane osobowe, ale to uzupełnimy po pańskim powrocie. Aha, jeszcze jedno, nasza oferta dla gońców, wie pan, darmowa karta do wszystkich bibliotek, już nieaktualna. Nasza Biblioteka jest ostatnią w mieście. Powodzenia, do widzenia.