Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzymaj się Mańka! - ebook

Data wydania:
10 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Trzymaj się Mańka! - ebook

Małgorzata Kalicińska przekonuje, że najlepsze dopiero przed nami!

Romans, który przywraca uśmiech i wiarę w ludzi.

Marianna, lat kilkadziesiąt z lekkim plusem, nie jest specjalnie przebojowa i żadna z niej superbohaterka. Jest za to kobietą, z którą chce się przebywać i towarzyszyć jej w życiowych perypetiach. Bliską. Niemal znajomą.

Po ocknięciu się z żałoby po siostrze Lilce walczy z zalanym mieszkaniem i remontem, jednocześnie poszukuje pracy i próbuje zrozumieć fakt, że w życiu jej ojca pojawiła się nowa kobieta. Jak małe dziecko, Marianna jest o tatę zazdrosna. Sfrustrowana i samotna odnajduje radość w mailowaniu z Antonim – dawnym znajomym, teraz pracującym w Korei Południowej. By uciec od codziennego zgiełku, Mańka przyjmuje zaproszenie na krótki wypad do Korei. Nieoczekiwanie rozmawia z kobietami z różnych stron świata, które zdecydowały się żyć tak, jak chcą, i odnalazły w ten sposób szczęście. Rezultat tego „desperackiego susa” zaskakuje ją samą. Okazuje się, że najlepsze w jej życiu wcale nie minęło, a dopiero się zaczyna.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-278-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Mamo, a co z pracą?

Milczę. Grzesiek naciska zniecierpliwionym głosem:

– Mamo, mówiłaś, że to na czas opieki nad Lilą. Ale to już mija ponad rok! Dzwoniłaś do redakcji? Mamo!

Wkurza się. Jest mistrzem szybkiego reagowania. Zapewne on już ze sto razy zadzwoniłby do Reginy, Krysi, Jacka i innych redaktorów. Załatwia wszystko na już i na teraz. Mówi, że to jest normalne, bo spraw nie należy zaniedbywać, odkładać na jutro.

– Mamo, samo się nie załatwi!

Może ma rację?

Żegnam go, wysilając się na jakieś składne odpowiedzi, i podchodzę do okna z kubkiem chłodnej kawy.

***

Czerwiec. Chyba czerwiec. Nie wiem tak na pewno, bo jestem od jakiegoś czasu ślepym i głuchym ślimakiem. Nie jestem nawet pewna, czy sama faktycznie żyję.

Moja katalpa za oknem ma piękne jasnozielone liście wielkie jak wachlarze, a na gałęzi, którą musieliśmy kiedyś przyciąć, bo już była za blisko okien, siadają synogarlice. Nie cieszą mnie ani one, ani też słońce, które prześwieca przez ledwo poruszające się listowie, ani fakt, że jest ciepło. Od pogrzebu Lilki, mojej ukochanej przyrodniej siostry, jestem tępa, zdrewniała, obojętna. Prawie nie wychodzę z domu, z nikim nie rozmawiam. Kiedyś śmiałam się z niej, że idąc do naszych, bądź co bądź, eleganckich delikatesów, spina włosy ołówkiem, wkłada przydeptane tenisówki i nie zamienia domowego dresu na jakieś normalne spodnie. Odpowiadała mi zadziornie: „Nie śmierdzę, prawda?”. I już. Dzisiaj ja robię to samo. Kiedy w lodówce mam tylko światło, idę do sklepu w tym, w czym stoję. Kiedyś późnym wieczorem był to szlafrok. Niebrzydki, granatowy, długi jak płaszcz, ale na bosych stopach miałam domowe klapki. Włosy jak ona zwinęłam w koczek i wsunęłam w niego ołówek. Przede mną przy kasie stała szalenie elegancka para. Ona w długich kolczykach z błyszczących kamieni, sukni wystającej spod czarnego futerka. On pod muchą, pachnący jak perfumeria. Chyba szli na jakieś przyjęcie. Kupowali koniak i szampana, ja kupowałam… koniak! Bez szampana. To był jedyny raz, kiedy się ostatnio uśmiałam. No może nie spektakularnie, ale tak „ha, ha, ha” przy kasie. I zaraz zamilkłam.

Nie wiem, czy ja się w ogóle śmieję. Chyba nie. Smucę? Nie, też nie. Rozmyślam? Nie. Ja po prostu powoli jestem. I nie z powodu głębokiej żałoby, raczej dlatego, że wszystko, cały kontekst, okoliczności tworzące moją życiową otoczkę sprawiły, że niemal rok temu uciekłam w niebyt. Wiem, a raczej wiedziałam, że walenie głową w ścianę, tupanie i tak dalej nic nie dadzą, więc się poddałam. Na jakiś czas. Grzesiek nazwał to depresją i każe mi iść do lekarza, ale powiedziałam mu, że chrzani. A co? Lekarz na mój życiowy zakręt da mi pigułki?!

***

Gala już nie przychodzi. Nie mam pieniędzy, sama sobie radzę. Nie zarastam brudem, bo niektóre czynności wykonuję machinalnie. Umiem odkurzać, robić kawę, umiem ją wypić i gapić się na ulicę z balkonu, umiem się umyć i ubrać. Ale nie umiem czytać, nie umiem oglądać telewizji, rozmawiać z ludźmi. Nie podnieca mnie polityka. No… troszeczkę, ale nie żołądkuję się tym, co się dzieje. Nie mam takiej potrzeby. Każda próba rozmowy na jakikolwiek temat nuży mnie śmiertelnie. Otwieranie ust i uruchamianie procesów myślowych to jakaś koszmarnie trudna praca, a ludzie są tacy dziwni i zadają takie skomplikowane pytania. Telewizja przeciwnie – niczego nie wymaga. Ślizgam się po niej jak po lodowisku. Nic, żadnej zaczepki dla oka, ucha, mózgu. Biorę pilota i klikam, klikam. Mam tyle programów! Na każdym ktoś coś mówi w jakimś niezrozumiałym języku, nawet jeśli są to kanały polskie. Nic… Reżimowe kanały w ogóle pomijam.

Książki są napisane za małą czcionką i po… marsjańsku. Czytam i jakoś nie łapię treści. Młodzi autorzy nie radzą sobie ze zwyczajnością. Ich światy przedstawione muszą być pokręcone, utaplane w rzygowinach, chlaniu, sikaniu, psychopatii, gwałcie, żeby po­trząs­nąć nimi i ewentualnie czytelnikiem. Piękno, dobro, radość są tak nudne, że nie umieją się w tym znaleźć, a przecież nie mieszkają na zimnym poddaszu czy w wilgotnej i zimnej piwnicy, nie umierają na suchoty, nie obcinają sobie uszu. Może to już tak jest, że gdy twórca mieszka w domku z piernika i masełka ma pod dostatkiem, fascynuje go szambo i odwrotnie?

Tak czy siak, co wezmę do ręki okrzyczany bestseller, to bluzgi, śmierć, dewiacje i mord. Szaro, ponuro, nędznie, że aż chce się wybrać w podróż, to znaczy, chciałoby się, gdyby energii było więcej, żeby opisywać to, co tak odległe, inne, ciekawe. Bo świat zawsze fascynował mnie bardziej niż powieści. Zawsze o tym marzyłam i nigdy nie mogłam tych marzeń zrealizować, bo… Grześ, bo praca, tata, Lila. Wykręty czy gradacja ważności?

Może tak wybrać się w podróż jaką? Opisywać to, co tak odleg­łe, inne, ciekawe? Zawsze o tym marzyłam, choć nigdy nie mogłam zrealizować, bo… Grześ, bo praca, tata, Lila… Wykręty czy gradacja ważności?

***

Tata czasem dzwoni i niespecjalnie zamęcza mnie rozmową, też jakiś wycofany. Jest wiosna, ma mnóstwo pracy i wie, że żyję. To mu wystarcza. Grzesiek cieszy się, że w ogóle odbieram telefon. Jest bardzo zajęty, dzwoni rzadko i tak jest dobrze. Marcin się nie odzywa. Antoni, mój korespondencyjny znajomy z Korei Południowej, może i pisze, ale nie otwieram poczty, nie odpowiadam.

Mam żal do Marcina. Czułam, że moglibyśmy. Że zaczynało coś się pleść między nami. A tu ten niepoważny i dziwaczny scenariusz jak z taniego filmu, „gonią mnie, więc uciekam”. Idiotyczne, dziwaczne i kabotyńskie. Tak mnie zostawić! Czyli nie byłam ważna.

Wzdycham i… nie czuję nic. No, prawie nic. Małe ukłucie, które zaraz znieczulam, zaklejam plastrem i spycham do piwnicy. Nie myś­limy o takich rzeczach! Nie prowokujemy rozumku, a tym bardziej duszy do odczuwania! Ciiii. To niczemu nie służy! Łyk kawy spływa po gardle i znów jestem spokojna.

Bywa, że mi do drzwi w mojej głowie łomocze Lilka z wymówką, Włodek, mój nieżyjący mentor, ze swoimi sarkastycznymi uwa­gami albo też nieżyjący już Gieniu, mój ukochany wuj, z troską i bitkami wołowymi. Ale nie otwieram. Nie ma mnie!

Podeszłam do scindapsusa i wsadziłam palec do doniczki. Jakoś nie mogłam się zdecydować, czy ziemia jest wilgotna, czy nie. Tak czy nie? Tak czy…

To niemyślenie i nieczucie przerwała mi kropla, która wpadła mi do kubka z resztką kawy. Głęboko w mózgu poczułam niepokój. Bo jeśli już nawet wylewam kawę na podłogę, bezwiednie przechylając kubek zwiotczałą dłonią, to powinna ta kropla spaść na podłogę, a nie odwrotnie. Patrzę na sufit, z którego spadła, i widzę niewielką mokrą plamę. Jednocześnie dociera do mnie dziwny dźwięk z kuchni. Cieknący kran?!

Weszłam do kuchni, patrzę, a tu coś bębni o zlew. Aberracja jakaś… Na metal kapie raz za razem woda z sufitu, na stół też i… podobny dźwięk słyszę z łazienki. O! Tu też kapie! Prosto do wanny i na pralkę. Aaaaaa!!! A w pokoju Lilki? Zaglądam ciekawie. Jeszcze nic. Spokój i dalej też. Wracam do pokoju. Kapie już na scindapsusa, na mój tapczan i na biurko. Zielone sukno ciemnieje szybko. Pobiegłam po miednicę. Biurka szkoda. Rozłożyłam dwie parasolki do czasu znalezienia folii. Zgarnęłam pościel. Na tapczanie wylądowała duża miska. Kubeł stanął pośrodku na dywanie, a na scindapsusa… a niech się leje! Do zlewu w kuchni – niech tam! W łazience do wanny – niech tam. Ale na pralce przytomnie stawiam garnek. Wreszcie mój mózg się budzi, jakbym otworzyła mu okna. Aaa!!!! Zalewa mnie!

Nie mam pojęcia, co robić, bo jeszcze mój mózg, odwykły od myś­lenia przyczynowo-skutkowego, ociąga się i nerwowo biega z kąta w kąt mojej czaszki. Ale oto odzywa się we mnie Lila: „Leć, debilko, na górę! Stamtąd się leje!”.

Niestety to nie takie proste. Znaczy schody są proste i łomotanie do drzwi, i dzwonienie, i znów walenie pięściami, ale jest sobota po południu i sąsiadów nie ma! Normalnie już bym zadzwoniła do Gienia, ale nijak się nie da. Do nieba nie ma takiej możliwości. Do ojca? A co on może pomóc? Wiem! Dozorczyni!

Biegnę, walę, pukam… Nic. Otwierają się drzwi obok i jakaś kobieta z maseczką na twarzy mówi:

– Nie ma. Pojechała z synem na wesele do Suwałk!

Machnęłam ręką i wróciłam do siebie. Zostało tylko pogotowie wodno-kanalizacyjne.

To, co się potem działo, ostatecznie postawiło mnie na nogi, bo… nie działo się nic. Poza tym, że lała mi się woda z sufitu w całym domu, kolorując już i sufit w pokoju Lilki. Żaden cud się nie zdarzył. Żaden Superman nie wskoczył mi przez okno ratować mojego dobytku. Biegałam po sąsiadach, próbując poderwać ich do wspólnych działań, ale to przecież leniwe czerwcowe popołudnie, i na dodatek sobota… Jednych nie było, drudzy rozkładali ręce, a jeszcze inni tak, tak, współczuli i pytali, czy byłam u dozorczyni, bo trzeba zakręcić pion, i na tym się ich inwencja kończyła. LUDZIE! Pogotowie wodne? Tak, tak, oczywiście przyjadą, ale nie wiedzą kiedy!

Jeszcze raz biegnę do dozorczyni, bo może jej sąsiadka zna numer do niej. Oczywiście, że zna! Jakbym z mety powiedziała, o co chodzi, zamiast tak się rzucać i świrować, toby mi go dała od razu! Ma też klucze do piwnicy. No jasne! Było od razu mówić, o co chodzi!

Zbiegam do piwnicy i szukam zaworu. Jakiś jest, ale czy to od tego pionu? Nie wiem. Zakręcam jakieś trzy dla pewności. Łażę i sprawdzam, czy są tu jeszcze jakieś zawory. Uffff! Nareszcie jakiś kawałeczek ratunku.

Nie muszę długo czekać – w piwnicy zaraz pojawia się dwóch sąsiadów z klatki. Nie znamy się, ale zaczynają od pokrzykiwanek, co też ja tu wyprawiam! Odpowiadam spokojnie, dlaczego pozbawiam ich wody, i nareszcie jeden, dość kompetentny i mniej krzykliwy, pokazuje na pewniaka, który to zawór jest NASZ, znaczy pion – mój i jego też. Resztę odkręca, zapewniając mnie, że tamtym sąsiadom nic nie grozi. Na oko trzydziestolatek, z ostatniego piętra, przedstawia się po kilku latach zamieszkiwania tu (bez zwyczajowego „dzień dobry”, mruczanego zazwyczaj na schodach) – co to za dziwne czasy… kiedyś znaliśmy się tu wszyscy – i bierze sprawy w swoje ręce. Znaczy raz jeszcze dzwoni do pogotowia wodnego i, jak słyszę, jest niemiły. Może dlatego obiecują szybszy przyjazd. Potem idzie na spytki, co to są za sąsiedzi, ci mieszkający nade mną, i kto ma do nich jakiś telefon. Nikt!

Wieczór. Sytuacja nadal napięta. Wodę bierzemy (nasz pion) wiaderkami z piwnicy, a sąsiadów z nade mnie nie ma. Pogotowie było, ale włamać się nie mogą, a skoro zakręcony pion, znaczy woda już się nie leje i nic tu po nich. Sąsiad z ostatniego piętra wkurzył się i poświęcił swoje dobre imię, włażąc po moim balkonie na balkon tych z góry i tam lufcikiem do ich mieszkania. Normalny włam! No i okazało się, klasyka – pani zostawiła włączoną pralkę, pękł przewód i mają Śniardwy w mieszkaniu. A ja już wiem, że wody po kostki w ich mieszkaniu nijak się nie zbierze, musi ściec. ŚCIEC DO MNIE! Przeze mnie! I dalej!

Ja mam już w domu Pojezierze Mazurskie. Zalane książki, regał, który się zapewne wypaczy jak klepki w podłodze, i biurko w moim płaszczu przeciwdeszczowym. Masa wody na podłodze, zalana klatka schodowa, bo woda już przekracza próg i się leje… Pokój Lilki ratuję mopem, który wyciskam w tempie ekspresowym do wiadra, a z wiadra wodę wylewam przez balkon na krzaki pod nim. Wszyscy, którzy nie wyjechali na weekend, wylegli już na klatkę zobaczyć, jak woda płynie ode mnie, bo ci mieszkający nade mną mają szczelne drzwi. Oprowadzam więc ciekawskich i wkurzonych po moim akwarium, pokazując sufit i zapewniając każdego wątpiącego, że to ja jestem ofiarą, a nie sprawcą, i że to od nich – tych z góry.

Koło pierwszej w nocy, gdy woda już nam z lekka spłynęła i spowszedniała, przynieśliśmy, kto tam co miał w domu, i piliśmy wódkę, wino i piwo, siedząc na suchych schodach nad powodzią, rozeź­leni, ale i jakoś zjednoczeni wspólnym nieszczęściem, nerwami, a może też resztką współczucia.

Oczywiście zapytano mnie, czy mam gdzie spać na suchym, że może do nich na kolację i na noc… Podziękowałam, bo nie mam najmniejszej ochoty iść do nich, a i oni, wiem to, czuję, zapraszają raczej kurtuazyjnie. Na tych schodach jest fajnie, bo nagle moi nieznani mi sąsiedzi pokazali, że są, istnieją i nawet coś czują. We włącznik światła wetknęliśmy zapałkę, bo gasło co chwila, jak to na klatce. Wreszcie pożegnaliśmy się, bo sytuacja się ustabilizowała, a woda i tak musiała zrobić swoje.

I na mojej podłodze robiła. Drewno zaczęło pęcznieć. Cholera jas­na!

Spałam w pokoju Lilki na rozłożonej kanapie koło balkonu. Na suficie u niej były już nacieki, ale miałam nadzieję, że jest szczelniejszy. W pomieszczeniach po mieszkaniu pani Mieci – mojej stareńkiej wieloletniej sąsiadki, której mieszkanie odkupiliśmy i wchłonęliśmy – jest sucho. To inny pion i tu ułożyłam stertę rzeczy uratowanych z topieli: ciuchy z szafy, książki i komputer. Teraz wyglą­da to jak jakaś sortownia łachów z PCK. Ale bałagan!

W niedzielę po przebudzeniu od razu poczułam w powietrzu zapach namokłego drewna i lekkiej stęchlizny. Westchnęłam wściekła. Wściekła, bo z prędkością światła zrozumiałam, jaki mam w koło ogrom zniszczeń i ile to będzie wymagało pracy. Układanie, sortowanie… no i remont! Gdzie ja mam jakieś papiery z ubezpieczeniem?

– Auuuu! Ożeż no, kurwa, no! – wrzasnęłam, siadając i spuszczając stopy w kałużę.

I były to pierwsze normalne słowa, jakie mi się wyrwały z gardła od śmierci Lilki.No!

Czuję się, jakbym wytrzeźwiała, jakbym się nagle wybudziła z komy i dowiedziała, że minęło milion lat. Może nie milion, ale kilka miesięcy mi uciekło, to pewne. Prawie rok. Teraz mam „kupę balu, panno Lalu” i nie pora na zasypianie, zapomnienie i dziwaczną malignę, w której się bezpiecznie schowałam po śmierci Lili. Kiedy Mirek zabrał specjalne łóżko, które wypożyczył na czas choroby, Gala sprzątnęła dom i wyszorowała go tak, że zapachy biologiczne i przykre prawie znikły, zamknęłam za nimi drzwi, wyjęłam wtyczkę z laptopa i tym samym sama się odłączyłam od świata. Chciałam odpocząć, wyciszyć się, oczyścić z emocji wysysających mnie od jakiegoś czasu. I zapadłam w ten swój bezpieczny pół­letarg.

***

A teraz mam mokre stopy, podłogi pokrywają już brzuchate wydmy, mokro wszędzie, ślisko wszędzie, a jeszcze nade mną wisi kilka ton wody w betonowym suficie. Tynk już odpada, strumyczki ciekną sobie po cichu koło scindapsusa zgodnie z grawitacją… Najgorsze jest to, że winnych nie ma. Wyjechali i nie mają pojęcia, co narobili sobie i mnie.

– Muchas gracias, wy cholerni debile! – wrzasnęłam do sufitu.

A może właśnie to jest najlepsze? Może to przywróciło mnie do życia? Tylko po co?

Tak czy inaczej, trzeba coś robić, wymyślić, działać. Nie dam rady chodzić po tych wydmach. Szkoda klepek, takie stare, dębowe, tyle lat było mi z nimi dobrze! I co teraz? Gieniu natychmiast by się tu pojawił i zarządził, co trzeba! Już by mnie pakował, wycieralibyśmy książki i lampy, a potem dałby mi walizkę, wyprawił do ojca, a resztą sam by się zajął. On to lubił! Jutro byłaby ekipa remontowa i pani od ubezpieczeń, jego robocze spodnie i koszula flanelowa, i słowa: „Ja to załatwię. Tylko spływaj mi stąd, Marian!”.

***

Sąsiedzi z góry wreszcie wrócili. Przepraszali oczywiście, co przyjęłam kwaśno i bez entuzjazmu. Wprowadzili się niedawno i ich wycacane mieszkanie też jest do remontu, choć właściwie tylko podłogi, może troszkę meble, ale oni mają jakieś takie metalowe meble i łóżka, więc strat mało. Panele tylko do wymiany.

Młoda lady przyszła obejrzeć straty u mnie, sama też pojękując, co to jej się zepsuło, zalało, zniszczyło. Ale nie chciało mi się jej słuchać. Nie muszę z niej zdejmować poczucia winy, choć też obarczanie jej winą za pękniętą rurkę… Byłam wkurzona i zniecierpliwiona, bo nagle w moje ciche życie, prowadzone na jałowym biegu, chlus­nęła woda i spowodowała równie niemiłe przebudzenie jak w zasikanej pościeli.

– Szczęście, że to nie zima, prawda? – westchnęła, szukając pocieszenia, i poszła do siebie.

Nie chce mi się jej współczuć.

– Włodek, prawda, że nie muszę? – pytam mojego anioła Włodzimierza, który zapewne krąży tu nade mną i pali niebieskiego e-papie­rosa.

– Jasne, mała – mówi, siadając na szafie. – To nie twoja sprawa zamartwiać się innymi. Masz prawo do wkurwu! I tak jesteś grzeczna, bo inna by się wydarła, żeby spuścić sobie emocje, a ty milczysz jak jakaś durnowata święta.

– Daj spokój, a co by to dało, gdybym się wściekła? – pytam go.

– No właśnie twojej złości oczekuję od miesięcy! Jakiegoś otrząś­nięcia się z tej twojej cichej histerii.

– Histerii?! Włodek, to nie histeria. To była taka…

Nie wiem, co to było. Nie kontynuuję mojej wyimaginowanej rozmowy z Włodeczkiem. Niech sobie odfruwa w spokoju. Mam teraz inne problemy na głowie niż analizowanie tego, czemu na kilka miesięcy zamknęłam się w kokonie.

– Oto jak nas, zwykłych ludzi, rzeczywistość ze snu budzi – zacytowałam Boya i zaczęłam się zastanawiać, za co ja mam się wziąć najpierw. Za mop, za telefon do kogoś pomocnego, za pakowanie? Muszę mieć kogoś do pomocy! Sama nie dam rady.

– Mirek? Cześć, czy mógłbyś….

Rozmowa z moim byłym mężem sprawiała, że coraz bardziej się prostowałam. Mirek nie może mi pomóc, ma zaraz trudny zabieg. Mam znaleźć w necie jakąś firmę, która pomoże.

– Marianna, to nie jest trudne! – rzucił zniecierpliwiony tonem przygany.

Niby nie, ale gdy się spało tak długo, organizm nie jest przyzwyczajony do działań, do myślenia, szukania i podejmowania decyzji! Zwykły telefon do Mirka to już był nie lada wyczyn! Czy on tego nie rozumie? Nie rozumie. I co dalej? Najnormalniej w świecie chciałabym zniknąć. Wiem, że istnieją gdzieś poza mną jakieś siły, ludzie, organizacje, które załatwią sprawę zalanego mieszkania, ale poszukanie ich, poproszenie o cokolwiek, wyłuszczenie problemu to nie na moje siły. Gdyby była ze mną Lila w jej dobrych latach, z mety już byłoby wszystko obdzwonione, a ona sama „przyłożyłaby mi do tyłu wektor siły”, czyli dała kopa na rozpęd, jak to kiedyś mówiłam do Grzesia, gdy jeszcze byłam młodą i wesołą matką.

Brzuchy na podłodze nie wyglądają na tymczasowe ani nie wygląda na to, że same znikną. OK, korona z głowy ląduje w koszu na śmieci, zbieram siły i… dzwonię do Juli, obecnej partnerki mojego byłego męża. Chyba zwariowałam.

– Cześć, Jula. Dzwonię, bo… wiesz… zalało mi mieszkanie, znaczy z góry sąsiedzi zalali mi, i jestem w jakimś kompletnym dole… – Milknę i nie wiem, co mam dalej mówić.

– Marianna? Cześć, miałam dzwonić. Mirek mi powiedział. Ale bałam się, że ci się będę narzucać z troską… No ale jak to zalało? A Gala?

Pokrótce opowiadam, co się stało, i informuję, że Galina od pół roku już u mnie nie pracuje, bo nie mam kasy, i że sama właściwie też nie pracuję, tylko haftuję jakieś durnotki na umowy-zlecenie. A miałam być przecież bogatą freelancerką. Fakt, że stare kontakty Włodzimierza dały mi jakieś możliwości i czasem mam telefon z prośbą o jakiś materiał, wywiad. Ale mało tego. Po­woli przejadam oszczędności. Nie ma dla mnie nigdzie etatu. Jestem stara, znam swoje prawa, jest, jak jest… Opowiadam Juli o wydętej podłodze, o zlanych ścianach. Jula współczuje i mówi, że za chwilę oddzwoni. Ma pomysł! Celowo nie dzwonię do ojca. Dzieli nas trzydzieści kilometrów. Co on mi pomoże? Jest stary i to nie jest na jego siły. Ale mogę faktycznie zrobić to, czego domagałby się wujek Gienio: pojechać do taty, jakby tu zaczął się remont.

Jula:

– Marianna? No to pisz. Firma nazywa się Faceci z Wenus.

– Oszalałaś? Nie pomyliły ci się adresy? Ja chcę…

– Uspokój się! To faceci do wszelkich poruczeń! Remonty, przeprowadzki, niesprawny samochód, chory pies, czwarty do brydża… Nigdy nie słyszałaś? Zapisz telefon i zadzwoń bez obaw. Pomogą. A może przyjechać? Wiesz, że nie biegam jeszcze maratonów, ale…

– No właśnie, Jula, a jak biodro po Zurychu? – pytam kurtuazyjnie, bo już się czuję zmęczona tymi dzisiejszymi telefonami i faktem, że mam dzwonić po kolejną pomoc do obcych.

Biodro i Jula mają się dobrze, rehabilitacja w toku, pytania o mnie, jak tam, co tam, i w ogóle miło się rozmawia… Kiedyś może bym była rozmowna, ale teraz męczy mnie ta aktywność, chociaż… dziwne, mimo to rozmawiam! To już kolejny telefon, a ja gadam! OK. Rzutem na taśmę dzwonię do PZU, i tych tam, z Wenus!Wenus

Powoli dociera do mnie ogrom zniszczeń. Zaczynam się obawiać nawet o meble w kuchni, bo wiem, że cokoły są z płyty paździerzowej i na bank się rozejdą. Jedynym ucieszonym z tej nagłej kąpieli jest scindapsus. Przykro mi, że właściwie nie mam do kogo dzwonić o pomoc. Czekam na kosmitę z Wenus, potykając się o klepki, spod których widać beton i smołę sprzed lat. Ogarniam ogrom zniszczeń i klnę bardzo, bardzo brzydko. Włodek byłby dumny!

Dzwonek do drzwi. Próbuję otworzyć, ale podłoga już się uniosła i lekko nie jest, drzwi się blokują.

– Pan z Wenus? – pytam z nadzieją w głosie.

– Nie, ja z PZU – odpowiada mężczyzna z dziwnym uśmiechem i wciska się przez szparę w drzwiach, zaproszony do środka.

Racja! Likwidator! Polisa! Odszkodowanie! W mózgu zapalają mi się kolejne napisy. Dzwoniłam wszak. Tak? Dzwoniłam?! Jaka ja bywam doprawy zaskakująca!

Oprowadzam go po tym dramacie. Woda jeszcze chlupie pod klepkami, kapie.

– Proszę! Niech pan zobaczy, jaka rujnacja, a to stara… zabytkowa podłoga! – Usiłuję podbić cenę strat.

– No, bez przesady. Stara tak, zabytkowa nie.

– Z czasów… głębokiego PRL-u!

Facet zmroził mnie spojrzeniem i zatrzymał się w pokoju. Notował, pytał o mój cudny regał na książki. Przeleciał palcem, stwierdzając wodę między lampą a posążkiem Buddy. Poszedł do kuchni, łazienki, saloniku i gabinetu, i do byłego pokoju pani Mieci.

– A tu sucho?

– Tak to inny pion. Tu się nie lało wcale.

– Aha. Wycenę szkód wyślę pani na dniach pocztą i na maila. Ma pani maila?

Poszedł. Nie był wcale komunikatywny, współczujący, chociaż się starałam dramatyzować ile wlazło. Po kilkunastu minutach pukanie.

– Dzwonek działa! – mówię, uchylając drzwi. – Pan z Wenus?

– Tak. Dzwonek jest elektryczny, lepiej go odłączyć. Cud, że jeszcze nie ma spięcia! – uświadamia mi.

Znów próbuję mu otworzyć, ale podłoga puchnie chyba z minuty na minutę, bo już niemal blokuje drzwi, więc traktuję je siłą. Wciskam się w szparę i popycham z bodiczka, mężczyzna zaś ciś­nie mocno. Wchodzi i od razu sugeruje usunięcie kilku klepek, bo nas tu może kompletnie zablokować. Nożem z kuchni wyjmuje deszczułkę. Cholera jasna, co za rujnacja! Chodzi jak bocian, wysoko stawiając nogi, choć kałuż właściwie nie ma. Elegancki, pachnący i nieco wyniosły, rozgląda się w koło i pyta mnie, co się jeszcze stało, jakby niczego nie widział. Łazi i zagląda wszędzie, patrząc na mnie z coraz większym współczuciem. Notuje.

– Wiem, wiem – mówię. – Źle to wygląda, ale proszę mi powiedzieć, co ja mam robić.

– Pani?! – pyta niemal rozbawiony. – Pani niech pozbiera rzeczy cenne i osobiste, przepraszam… a te pomieszczenia są suche? – zmienia temat, wchodząc do byłego saloniku pani Mieci, drugiej łazienki, garderoby i małego pokoiku, byłego gabinetu Mirka.

– Bo… to było inne mieszkanie, inny pion… I co dalej? – pytam.

– Dalej? Najlepiej byłoby, gdyby zostawiła nam pani klucze i wyjechała na dwa tygodnie na Majorkę.

Kocham te żarciki. Wyglądam na zamożną wariatkę?

– Dobrze. Jak najszybciej zrobię pani wycenę i zakres prac. Dobrze byłoby, gdyby pani faktycznie dała się…

– …wyprosić z domu? Chyba ma pan rację. OK, wyjadę, ale będę koło Otwocka, no bo zapewne będę potrzebna. Kiedy pan mnie zawiadomi o kosztach, zakresie i terminie? – Odprowadzam go do drzwi, które współpracują niechętnie. – I niech mnie pan nie zrujnuje, bo ja nie śpię na dolarach.

Puszcza tę uwagę mimo uszu. Pewnie, zadzwoniłam, a to znaczy, że liczę się z tym, że to firma, a nie Timur i его команда czy tam zastęp Niewidzialnej Ręki.

– Ma pani łapkę? – pyta.

– Na myszy? – odpowiadam głupkowato.

– Taką do podważania. Zresztą zaraz, proszę mi pomóc.

Mężczyzna dał radę jakoś otworzyć drzwi na tyle, żeby się wymknąć. Wrócił po kilku minutach z małym łomem wygiętym w rozlazłe S.

– To jest łapka! – wyjaśnił.

Powyjmował większość klepek z podłogi w przedpokoju i ułożył w ładny stosik. Mogłam teraz swobodnie zamykać i otwierać drzwi. Tylko co mam zrobić z tymi mokrymi deszczułkami?

***

Następnego dnia wstałam wreszcie wypoczęta, bo przez ostatnie miesiące spałam paskudnie, nerwowo i ciężko. Nie mogłam zasnąć i tłukłam się wieczorami albo drzemałam w ciągu dnia i wtedy już wcale w nocy nie czułam się senna. A noc jednak jest bardziej od spania niż czuwania, więc piłam piwo na sen, potem drugie, koniak… Żeby tylko przysnąć, pokimać. Nie pracując i łażąc tak z kąta w kąt, czułam wciąż okropne zmęczenie i chyba przesadzałam z alko­holem. Na pewno przesadzałam. Ale kogo to? Co komu do tego? Teraz najwidoczniej organizm spracował się solidnie sprzątaniem i przenoszeniem i usypiacze nie były mu potrzebne. Wypiłam wodę mineralną i sok jabłkowy i… zasnęłam jak dziecko! Pierwszy raz od dawna.

Obudziłam się jak dziarski harcerz. Zamazany obraz życia prysł! Trzeba się zabrać za ten remont, ogarnąć to wszystko, a najbardziej siebie. Spakować się i… co on mówił? Cenne rzeczy? Nie mam cennych rzeczy. Pojadę do ojca na ten czas. No bo dokąd?

Wycena powaliła mnie na kolana. Choroba Lilki i moje długaśne wakacje szarpnęły moimi zaskórniakami. Gdy im zapłacę, nie zostanie mi nic! Stałej pracy nie mam. Kurczę, co robić? Grzesiek miał rację, hucząc na mnie. Mirek też dzwonił i delikatnie zahaczał o to, ale go goniłam w cholerę. Nie mam wyjścia. Albo mogę wziąć jakąś tańszą firmę… W sensie: męża dozorczyni. Za dużo jednak o nim wiem, żeby go zatrudniać. Zaufam tym kosmitom i niech mi robią mieszkanie na cacy!

I tak się zbierałam od dwóch lat, żeby tu wszystko nieco odświeżyć.

***

W ramach powrotu do żywych sięgnęłam po laptop i stojąc przy parapecie, pozamiatałam w zaległej korespondencji.

Jedyna jakaś w miarę bliska mi dusza to Antek, więc wyprzepraszałam go za długie milczenie i zakończyłam:

(…) no i Antku, tak to właśnie wygląda. Życie zapukało do mnie dość brutalnie, choć oczywiście wygodniej byłoby nadal użalać się nad sobą, udając, że to odejście Lili mną tak szarpnęło, a de facto to wszystko, co mnie spotkało, przydusiło z mocą słonia. Jej choroba i śmierć, owszem, ale i śmierć Gienia, Włodka i fakt, że Marcin odjechał w siną dal jak jakiś aferzysta, nie walcząc o mnie. Moje kolorowe czasopismo padło, żadne inne się o mnie nie dopomina, rynek jest już wypełniony nikomu niepotrzebnymi dziennikarkami. Jestem na jakimś cholernym zakręcie i chyba mnie to przerosło. Jeśli Ci przykro, że nie odpisywałam na twoje maile, to przepraszam i wybacz. Albo nie odpisuj, bo po licho Ci korespondencja z rozregulowaną babą. Zrozumiem.

M.

Wsadziłam wtyczkę od komputera do prądu, bo wył z powodu pustych baterii. Własną życiową wtyczkę też bym gdzieś włożyła i naładowała się. Trzeba żyć.

Pakuję się: szmatki, bielizna na zmianę, laptop, portret Lilki, zdjęcia mamy, Gieniusia i Tadzia, mojego wnuka, z rodzicami – i jadę do taty. Najpierw jednak przyjechał Mister Wenus z kolegą i pudłami, żeby popakować moje książki, płyty i inne rzeczy na czas remontu. Jak robot! Niby krępy, nawet powiem: grubasek, a śmiga, nie pytając mnie, tylko pakując i opisując kartony. Ja robiłabym to miesiąc, oglądając każdą rzecz, i album ze zdjęciami, i filiżankę od ciotki Jadwigi. Zaraz też przyjedzie pan od malowania ścian z wzornikiem kolorów farb znanej firmy; i omówimy podłogi. Co ja chcę? Na powrót klepkę? Panele? Drewno czy ceramikę? Jechać do miasta?! Oglądać materiały?! Nie, nigdzie nie pojadę. Wiem, czym to się skończy, bo jest tego za dużo! Chcę po amerykańsku – garść informacji, kolor, faktura, materiał i do zobaczenia!

Tak, wiem, będę musiała czasem wpaść… Tak, kosztorys zatwierdzam z gulą w gardle. TYLE pieniędzy!!! Faktycznie przyjechał kolejny pan z próbkami, katalogami podłóg i wzornikiem farb do ścian i sufitów. Nazwy kolorów ocierają się o kabaret. Fantazja z awokado, Mgła nad jeziorem, Puszysty śnieg, Deszcz o poranku, Marokańska bransoletka, Tańcząca Masajka i Świeże mango… Poeta im to układał. Nie podjęłam ostatecznych decyzji – jeszcze mam chwilkę.

Chyba potraktowałam pana obcesowo, bo nie bardzo miałam ochotę na deliberowanie, jakie mają być panele, a jakie ściany. Poszłam po taniości. Choć tu zaoszczędzę.

Jadę zapakowana troskliwie do samochodu wraz z moimi larami i penatami. Zostałam wyekspediowana jak jakaś ich stryjenka. No, miła firma, doprawdy! Ze schodów to ja tylko torebkę zniosłam. Resztę panowie tak ułożyli w samochodzie, że jeszcze zmieściłabym scindapsusa. Ale obiecali, że mu nawet listek nie opadnie!U taty

Szosa Lubelska zapchana jak zawsze. Drażni mnie to. Odwykłam? Może tak… Muzyka w radiu też nie pomaga. Może Dwójka? O, tak! Poproszę o spokojną muzykę, bo życie mnie wkurza i na razie za nim nie nadążam! Rachmaninow? No… może być! Nareszcie zaczynam czuć, że jest lato. Widzę zieloność łąk i lasów, chociaż Lubelska jest załadowana przy drodze hurtowniami, stacjami benzynowymi i Bóg wie czym jeszcze. Zaraz zjadę do nas za mostek i jak zwykle tam uspokoję się, wyluzuję.

Bardzo się tu zmieniło od czasów, gdy mama nazwała to miejsce Zamościem. Taka to była dziura! A teraz to dość znane rejony, bo gdy się minie tatę i pojedzie dalej wiejską drogą przy Świdrze, dojedzie się do Kopek, które stały się dla kilku osób ze świata sceny łakomym kąskiem, oazą ciszy i spokoju dla wybranych. Miesz­kali tu i mieszkają Artyści, a nie rolnicy jak tatko i Kobyliński. Czyli nie tylko rodzice odkryli czar tego miejsca.

Tatko czeka przy otwartej bramie i zaprasza gestem, machając mi z daleka. Mój kochany! Bieluśkie włosy, jakby mniej przygarbiony niż zazwyczaj, koszula w czerwono-zieloną kratę – jaka twarzowa! No piękny jest!

– Cześć, przystojny panie! – Przytulam go naprawdę bardzo stęsk­niona. Pachnie dobrą wodą kolońską i wiatrem.

– Cześć, Baranku. No nareszcie! Myślałem, że się obraziłaś!

– Na ciebie?

– Na życie! Chodź, chodź! Mam znakomitą zupę z jabłek i lubczyku.

– Już się boję – jęknęłam.

Jest jak dawniej. Ojciec robi sobie przerwę, bo przyjechałam. Daje mi zupę w altanie. Niesie parujący garnek, choć jest ciepło, a ja w samochodzie nie włączałam klimatyzacji i jestem spocona. W alta­nie jest cień. Cała jest porośnięta clematisem, który kwitnie na intensywnie fioletowo. Wkoło mniszek wielkimi kępami z żółtymi półpomponami kwiatów. Co za połączenie! Na stole oczywiście cerata, bo ojciec nie lubi jadać na surowym drewnie. Pewnie kupiła mu na targu córka Kobylińskiego, bo to cerata imitująca koronki. Jak mi tu dobrze! Zupa dziwna, przecierana z warzyw, z wyraźnym aromatem jabłek i posypana obficie tuż przed zdjęciem z ognia lubczykiem i pietruszką z koprem. Do tego ziemniaki z patelni odsmażane na maśle.

– Chcesz śmietany?

– Tatku, nie! Skąd taka zupa?

– A bo ja czasem oglądam tę śliczną panią w telewizji. Ona się pięknie uśmiecha i ma świetne pomysły. I to chyba jej przepis. Albo może tego chłopaka? Nie pamiętam. Ale pyszna jest! Ziemniaki, kwaśne jabłka, seler, biała część pora, bo wszystko ma być białe. I na koniec duuuużo lubczyku i pietruszki. No jedz, jedz. Chcesz jeszcze?

– O, nie. I tak się zatuczyłam. Zobacz! Greenpeace zabrałby mnie do morza z mety.

Ojciec nie rozumie dowcipu, więc nie tłumaczę. Uśmiecha się i widzę, jak mu się świecą oczy na mój widok. Widocznie długo czekał. Dyskretny jest.

– Baranku, no to powiedz, czemu przyjechałaś. Tylko tęskniłaś za ojcem czy jeszcze coś?

Zaprzeczam z pełnymi ustami.

– Oj, pokaż nochal. Nie wydłuża ci się?

Ojciec mnie wypytuje, a ja już teraz mogę mu spokojnie powiedzieć prawdę. O zalaniu, o podłodze, o facetach z Wenus. Dziwi się.

– …z Wenus? I co oni robią? – pyta podejrzliwy jak ja.

– Też sądziłam, że to panowie do towarzystwa, ale widzisz, nie! Kilku facetów się skrzyknęło i są pod telefonem, do wynajęcia do spraw różnych. My, kobiety, no zwłaszcza kobiety, miewamy problemy, o jak ja właśnie z zalanym mieszkaniem, z samochodem czy czymś tam innym i nie mamy, dajmy na to, męskiego ramienia na gwizdek. Mogłabym dzwonić od Annasza do Kajfasza, a oni są, wiesz, no…

– …szampon i odżywka w jednym? – puentuje mój bystrzak.

– No, właśnie. Wiesz, że nie kupuje się kota w worku. Pan przyjechał i go obmierzyłam wzrokiem, i pogadałam, i wydał mi się z sensem. No, tatku, komuś trzeba zaufać!

– Ach, Baranku… Gdyby żył nasz Eugeniusz…! – westchnął ojciec i ja westchnęłam, mówiąc jeszcze:

– Teraz Faceci z Wenus zrobią mi za naszego Gienia. A poza tym, tato, oni kompleksowo całość – podłogi, ściany, kartony… wynoszą wszystko bez mojego udziału i wołają mnie, gdy już jest na błysk!

– A ile?

– Co: ile – udaję, że nie rozumiem. – No, sporo. Ale co mam zrobić? Zadekuję się tu, u ciebie. Mogę?

Siedzimy sobie w tej altanie do wieczora i dopiero teraz widzę, czuję, że przespałam kawał czasu! Toż to lato, a ja zatrzymałam mój film jesienią.

Oganiam się od much, jest ciepło i pachnąco, mimo pory jasno, i powietrze takie miękkie. Po drewnianym starym stelażu łazi pająk kosarz na nogach rodem z obrazów Salvadora Dali. Zupełnie się nie boję kosarzy, a pozostałych pająków – bardzo. Szczególnie od czasu, gdy obudziłam się kiedyś tu, u taty, i na udzie miałam czerwony placek wielkości talerzyka, a w środku dwie dziurki! Obok dwie identyczne. „Tato, co to może być?” – zapytałam go wówczas. Nie wiedział, ale kazał spytać Kobylińskiego, który poczerwieniał po cebulki włosów, widząc moje nogi, bezwstydnie podsuwane mu pod okulary, i ledwo rzucając okiem, mruknął: „Gad ten taki, czarny… Jak to… No, krzyżak chiba!”. Nie wierzyłam mu. Takie dziury?! To jakby mnie skorpion wyssał! Wyobraziłam sobie, jak nocą czarne straszne coś łazi po mnie i wysysa moje soki jak coca-colę przez rurkę! Skandal i ohyda! I od tej pory zawsze miałam dygot na widok pająków, a te szczudlaste kosarze zupełnie mnie nie straszą! Raczej śmieszą.

Pijemy słabą herbatę tak tylko, aby pić, i z cicha sobie rozmawiamy, bo prawdę mówiąc, nie rozmawialiśmy od bardzo dawna.

– Tato, jaki tu jest ruch! Co to się dzieje, że tyle samochodów?

– Pewnie jest jakaś impreza w Kopkach! Bo zazwyczaj, jeśli jeżdżą, to zwyczajne samochody, czasem ciągnik, z rzadka koniem ktoś. A tu, patrz, jakie bryczki. No, no! Impreza. To prawie pewne. Może chcesz, to pojedziemy. Zobaczysz sobie.

– Co? Jaka impreza? W Kopkach? Przecież tam gęstwina i nic więcej. Artyści robią teatrzyk?

– Baranku, chyba tak. Ale to spokojni i normalni artyści, bo pijatyk i hałasu nie robią, wódki mało piją…

– Coś takiego! Artyści bezwódeczni? To niemożliwe.

– Nie mówiłem ci? Skrzyknęli się i zbudowali taką miniestradę koło zielonego mostku, koło figurki Nepomucena. Przedstawienia tam robią.

Często w stronę Kopek chodziłam na spacery czy rowerem nawet jechałam, ale to było jeszcze za Mirka, kiedy Grześ był mały. Z Lilką zaś chodziłyśmy najdalej do krzaków i hydrantu na winklu. Czyli tam dalej jest Nepomucen i scena?! I cywilizacja?

– Zobaczysz, co znalazłem w mamy rzeczach! – powiedział tatko z miną maga. To był stary adapter po Gienku. Odkurzył go i działa! – Kompletnie o tym zapomniałem, a to jest takie piękne, Baranku. Piękne!

Otworzył szeroko kuchenne okno, postawił na parapecie gramofon i położył płytę. Po chwili nawet bez charakterystycznych trzas­ków popłynęła ukochana pieśń mamy Kalitka, śpiewana przez… Nani Bregwadze. Pamiętam! To znaczy ja zapamiętałam ją jako Bret­wadze, ale na płycie napisane jest tak, jak ma być. I piosenkę zapamiętałam całą.

– Tato!

Łzy mi się zakręciły i przytuliłam się do niego.

Mama kochała romanse, dumki, i często je nuciła. Czasem nastawiała tę właśnie płytę, którą dostała kiedyś od kogoś. Chyba od członka wycieczki rosyjskich naukowców. Wspominała mi, że przyjechało dwadzieścia osób ze Związku Radzieckiego, a wśród nich był wyjątkowo piękny chłopiec, Wachtang… Wachtang Szewładze! Albo Szweładze, nie pamiętam dobrze. Byli sobą podobno zauroczeni, ale tydzień to za mało na wybuch uczuć, więc oboje poprzestali na kilku gorących spojrzeniach, jakimś walcu podczas balu na uczelni, szalonym twiście i tej płycie, którą Wachtang ofiarował pięknej Polce. A może mama sama kupiła tę Nani, żeby zapamiętać czarne oczy Wachtanga, a on jej dał ten gruziński chór z nieśmiertelną Suliko na początku?

Mama miała kilka czarnych analogowych płyt, które częściej były prezentami niż celowymi zakupami, dlatego nie ma wśród nich tematu przewodniego, próżno szukać jednorodności muzycznej. O, proszę, jest singiel z Aznavourem, i Domenico Modugno, płyta Nani Bregwadze, jakaś też z gruzińskimi chórami męskimi, dość męcząca, której nie wysłuchałam nigdy do końca. Jest światowa klasyka, czyli Szopen, Czajkowski i kilka innych. Engelbert Humperdinck – angielskie wydanie nie wiadomo skąd – Irena Santor i Filipinki, i kilka moich: Skaldowie, Czerwone Gitary, Niebiesko-Czarni, San Remo. I są jeszcze jakieś ramotki nierobiące już takiego wrażenia jak Nani, której głos nakłada mi się na sylwetkę mojej mamy stojącej w kuchni, oblizującej łyżkę po musztardzie i nucącej mormorando Kalitkę razem z Nani.

Komary mimo odstraszającej je świecy wygoniły nas do domu.

– Tato, ale ja stara jestem! – westchnęłam, odkrywszy głębokie pokłady mojej pamięci.

– A co ja mam powiedzieć, słońce ty moje? Ja pamiętam Marteczkę Lipińską jako wiotką i piękną dziewczynę. Ty wiesz, ona była najpiękniejszą polską aktorką tamtych czasów. I co? Oglądam Ranczo, a moja idolka jest… stara. Czyli co, ja też?!Rower

Rano zawinszowałam nam śniadanie na zewnątrz. Ta nasza altana jest urokliwa, cienista i widać z niej dom i kawałek sadu przed nim, ścieżkę i jak się wychylić – furtkę. Słońce dzisiaj ostre, mocne i chyba będzie gorąco, ale na razie nie czuje się tego tu, w ogrodzie.

Od ulicy koło ogrodzenia tatko zachował rząd starych drzew. Resztę wyciął, zostawiając blisko altany rozłożystą papierówkę. Trawnik jest praktyczny, kwiecia na nim od dawna nie ma, i jest dzisiaj niezbyt piękny, bo trawa pod koronami drzew ma za mało słońca, więc widać placki gołej ziemi.

– Tatku, nie da się tego jakoś obsiać? – pytam, sącząc herbatę z mlekiem z Gieniowego kubka.

– A, to? No nie wygląda to pięknie, wiem. Obsiewałem to mieszankami do cienia, ale nie wiem czemu, mimo to nie rośnie. Zajmę się tym jesienią. Baranku, a jak z pracą? Przepraszam cię, miałem nie pytać, ale nic nie mówisz. Nie pracujesz, co?

– Nie. Najpierw to był urlop, bo Lila… wiesz… a zimą naszą redakcję właściwie rozwiązali. Jest nowa władza, nowa siedziba… Regina poszła w odstawkę i dla takich starych bab nie ma tam miejsca. W innych… też tato, nie ma co się łudzić. Dziennikarka niezbyt wyspecjalizowana i w moim wieku nie jest potrzebna.

– Nie mów, że wszędzie zatrudniają młodzież.

– Prawie wszędzie. My, takie mamuśki, jeśli w ogóle się utrzymujemy w jakiejś redakcji, to rzadkość. No i ten codzienny lęk przed wywaleniem…

– Co ty mówisz? – Ojciec nawet nie oponuje, tylko się dziwi. Wie, że nie gadam bzdur. Za jego czasów, no i za moich kiedyś też, w poprzednim stuleciu, stare dziennikarki awansowały, były w redakcjach wyroczniami, nauczycielkami. A dzisiaj dostają ochłapy, mod­lą się, żeby nikt ich nie ruszył. Chylą karki! – Ale to chyba nie jest regu­ła? Czy się mylę?

– Tatku, gdyby żył Włodek, mogłabym być forsiastą freelancerką, bo on miał niezwykłe kontakty i ułatwiłby mi dotarcie do ludzi. Ale go nie ma. I nie wszystkie drzwi umiem otworzyć. Znaczy, nie wszyscy mi otwierają. Niby jestem wolna i niezależna, a swoje teksty, oczywiście superrewelacyjne, sprzedaję redakcjom z wolnej stopy, ale to nie jest dostatnie życie. No i dzisiaj moje niektóre rozmowy są, owszem, czytane z wypiekami na twarzy, ale z powodów politycznych „nie wydrukujemy”.

– Taka z ciebie… Oriana Fallaci? – Ojciec mnie ceni.

– Gdzie mi do Fallaci… – wzdycham i sięgam po miód. – Nie mam jej odwagi. Zresztą w dzisiejszej Polsce trzeba być ostrożnym, żeby się nie narazić. Może i w końcu dojrzałam do otrząśnięcia się i podjęcia jakiegoś zawodowego wyzwania, ale potrzebny byłby mi Włodek! On mnie umiał nakręcić, zmotywować, pchnąć. – Gęsta słodycz spływa z osmalonej chałki na moją dłoń, bo się zamyśliłam. – Bez niego nie dam rady. Nigdzie sobie nie wyrobiłam wejść. A proponował mi! Głupia byłam, wierząc, że Regina jest mocna, że co jak co, ale nasza redakcja przetrwa – albo dostanę list żelazny do innej redakcji. Ale nie przetrwała. Znaczy redakcja tak, Regina nie. Nawet nie wiem, co ona dzisiaj robi. Nie dzwonię. Niezręcznie mi jakoś.

– Mogłabyś zrobić jakiś świetny wywiad rzekę z kimś wartym tego, jak Teresa Torańska. Ten twój Włodek dał ci klucze do ludzi, którzy są zamknięci w swoich światach, grzechach, sprawach, bo nie chcą gadać z tymi dzikimi dziennikarzynami, a mogliby być znakomitym świadectwem swoich czasów.

– No też mnie porównujesz! Gdzie mi do niej! Chociaż… podobnie mówił Włodek… że mogłabym. On też we mnie wierzył. Trzeba się uczyć od najlepszych! Zrobiłabym taki wywiad rzekę na początku z… nim! Tylko jak?

Coś mną szarpnęło. Na moim encefalogramie czy kardiogramie pojawiło się drgnięcie na prostej od kilku miesięcy linii. Muszę coś sobie znaleźć – pracę, nie tylko płacę! Mogłabym być wziętą free­lancerką – skandalistką, dziennikarką śledczą, jak Włodeczek mnie uczył. Tylko dzisiaj poruszać niektóre tematy strach. Kurczę! Co robić? Mogłabym nawet jakieś głupotki, byleby mnie ktoś chciał.

Pół dnia tak przesiedziałam, kombinując… na jałowym biegu. Nie umiem się poderwać, zacząć. Kiedyś to było łatwe, dzisiaj mam betonowe palce i niemoc w głowie. Wiem, że szukanie teraz pracy będzie drogą przez mękę, oberwę jak tysiące innych żebrzących o cokolwiek. Jestem za stara do gazet, chyba że miałabym pióro z dynamitem, a… nie mam. Jestem stara, wypalona, nudna. Dla pięćdziesięciolatek nie ma miejsca w społeczeństwie. To dlatego kobiety tak się wstydzą swojego wieku. Jak w Chłopach Reymonta: Jagusia – z rumieńcami, wyszczekana i z tupetem – jest miss wsi, a starej Agacie pokazano drzwi, bo… stara. Ale przesadzam. Jeszcze nie jestem Agatą! Lecz i Jagną już też nie.

– Tato? Taaato! – zawołałam. – Gdzie są rowery?!

Wyjęcie rowerów z garażu nie było łatwe. Przegrzebaliśmy się przez sterty przydasiów.

– Gienek się odgrażał, że mi tu zrobi porządek – burczy tatko.

– Kiedy?

– No raczej już nie zrobi.

– Tato, to wiem. Chodzi mi raczej o to, czego szukał.

– Nart biegówek.

– A na co mu one były?

– A ja wiem? Teraz nam już nie powie. – Ojciec zamyślił się i skrzywił. – Baranku, dlaczego go nie ma? Kobyliński też teraz u mnie nie bywa. Czuję się tu…

– …samotny?

Milczy.

Wiem o tym, domyślałam się od dawna, ale przecież się nie wprowadzę do niego. Mam swoje życie.

Wreszcie wytaszczyłam moją starą damkę. Sama nie wiem, jak długo na niej nie jeździłam. Po niej mój mąż kupił nam BMX-y i potem je sprzedał. Na tej starowinie kapcie totalne, na starym rowerze Lilki też. Postanowiłam od razu pojechać do Otwocka po nowe koło, oponę czy co tam trzeba, ale zostałam usadzona w fotelu.

– Kobyliński ma złote ręce! Poradzi! – oświadczył ojciec.

I poradził! Pożyczył rower od wnuczki. I to jaki! Damka zupełnie jak moja, ale nowa! Z koszem na zakupy! A do tych naszych staroci, mówi, wpadnie kiedyś i naprawi.

Ojciec wsiadł na swój, ale chwiał się, jechał z wysiłkiem i koło furtki zaniechał.

– Jedź sama. Ja, wiesz… odwykłem czy jak?

Też nie powiem, żebym wskoczyła na rower jak leśna łania, ale dałam radę. Bo i prawda! To jest jak… jazda na rowerze, tego się nie zapomina!

I pojechałam sobie w stronę Kopek.Na swoich śmieciach

Pobyt u taty umilałam sobie zaległymi lekturami, no i bywaniem w domu. Zaraz, który to miał być kolor do pokoju? A jak pomalować tu? Jak robimy kuchnię?

Panowie uwijali się aż miło, żadnego papieroska, kawki co pięć minut, i natychmiastowe sprzątanie tego, co mogłoby utrudniać. Ładnie!

– Wie pani, nazwa niektórych elektryzuje – zapewnił mnie pan z Wenus, który okazał się jednak całkiem sympatyczny. – Jakieś komentarze tych, którzy nie czytali Greya, o facetach z Marsa i babkach z Wenus. Mnie dopadło bezrobocie. Firma padła, siedziałem w domu i szlag mnie trafiał. To przynajmniej, myślałem, poczytam. Żona mi wcisnęła tę lekturę, że niby się nasze stosunki wzajemne poprawią. I wie pani co? Poprawiła się moja optyka widzenia was, kobiet, i nas, facetów. A potem, gdy kolejnej sąsiadce zreperowałem odpływ, a innej zmieniłem koła na zimowe, bo mąż wyjechał, to żona powiedziała żartem: „Zacznij brać za to pieniądze przynajmniej, bo co ja z tego mam?”.

– Namówiła pana na założenie nowej firmy?

– No chyba tak. Bo to wy, kobiety, jesteście wbrew pozorom motorem postępu!

– Myyyyyy? – Zdumiało mnie to wyznanie w ustach faceta. Ileż to razy słyszałam, że to faceci budowali cywilizacje, a my tylko rodziłyśmy dzieci i kazałyśmy wynosić śmieci.

– My jesteśmy leniwi z natury! Gdyby nie kobiety stale nas szturchające: „Wymyśl mi sedes!”, „Wykombinuj mi perfumy!”, „Wynalazłbyś koło!” – nadal wisielibyśmy na gałęzi i czochrali po jajach. Ups, sorry, ale to część gadki.

Roześmiałam się, wyobrażając sobie pana z Wenus na gałęzi i jego żonę neandertalkę żądającą perfum. No, coś w tym jest!

– I….? – ponagliłam go.

– I się kręci. Zebrałem kilku kolegów, nie tylko bezrobotnych, bo Jasiu, ten od hydrauliki, ma swoją firmę, ale wpada mi tu porobić w rurach. Rozrosło mi się do kilku facetów do specjalnych poruczeń. Znaczy inżynierowie i rzemieślnicy od prac wszelkich, czyli układanie glazury, podłóg, ale i prace przy samochodach, w ogrodzie. My się żadnej pracy nie boimy!

– E, każdej? Były dziwne zlecenia?

– Jasne! Potrzebny był młody pan z aparycją gwiazdy z Holly­wood dla panny na bal maturalny, bo właśnie zerwała z narzeczonym. A ten narzeczony z tej samej szkoły. I, wie pani, żeby zawył z zazdrości. No takie tam… wyprowadzanie psa podczas czyjegoś wyjazdu, wymiana akumulatora, wycieraczek i założenie anteny w samo­chodzie. O! To lubimy, czwarty do brydża, wożenie dziecka do przedszkola, odśnieżanie posesji i sadzenie kwiatków.

– Ale kokosy to nie są?

– No, żeby wielkie to nie, ale mam co robić, nie wkurzam się na bezrobociu.

– Tworzy pan nowe miejsca pracy. Jakieś dofinansowanie z Unii?

– Kolega już się stara.

– Tani to wy nie jesteście… – sarknęłam na koniec.

– Moja babcia mówiła: „Tanie mięso psy jedzą”. Warto zrobić robotę dobrze i z dobrych materiałów. A skoro chcemy płacić za siebie ZUS, to musi być, jak jest!

Trudno. Musi. Dużo to mi nie zostanie. Może choć połowę pokryje ubezpieczenie? Może… Z tymi ubezpieczeniowcami nigdy nic nie wiadomo.

***

Powoli przyzwyczajałam się do tego, że będą to już dwa mieszkania, tak jak było kiedyś, bo faktycznie wobec tego, że nie mam stałych dochodów, pojawiła się ta opcja jak manna z nieba. Trudno, faktycznie wielkie to mieszkanie i jak na jedną mnie – za wielkie. Muszę tylko zredukować ilość rzeczy i różnych przydasiów. OK! Zrobię to! Za dużo mam, jak to mówiła Lilka, pierduletów. Okroję się jak Japonka! Czas na minimalizm. A durnostojkom i sukienkom z epoki realnego socjalizmu mówimy: NIE.

Żeby być ze sobą w porządku, odwiedziłam kilka redakcji, ale kolejkę chętnych miały imponującą i chociaż słyszałam wiele achów i ochów nad moim CV, to widziałam w oczach redaktorów naczelnych wyrzut: „Czemu nie jesteś młodsza, kobieto?!”. Wciąż się boję zaoferowania współpracy z wolnej stopy, czyli że nie potrzebuję etatu, jedynie bierzcie moje teksty! Ale oni nie zamawiają u obcych. Mają swoich freelancerów.

Mówiłam sobie: „Powoli, Mania, powoli. Coś w końcu zatrybi!”. Nie zatrybiło…

Między wybieraniem szafek do kuchni w second-handzie meblowym, w którym złapałam zupełnie przyzwoite, niemieckie albo holenderskie umeblowanie za psie pieniądze, a wizytą w kolejnym piśmie wracałam do taty pod Otwock jak do hotelu. Pani Ania odgrzewała, podawała jak jakaś ciocia, ja niczego nie zmywałam, nie sprzątałam. Jakbym to ja była tu na wakacjach. Doprawdy, co za luksus! „Pani Marianno – spytała mnie któregoś razu po kolacji, kiedy ojciec poszedł na swoje wieczorne wiadomości, a Kasia i Łukasz wybrali spacer – może mogłybyśmy sobie mówić po imieniu? Na mnie przyjaciele mówią Anula”.

Był taki czas w moim życiu, że uważałam tykanie za coś naturalnego. To amerykańskie you wydawało mi się prostsze. Ale dzisiaj jakoś wyhamowałam i zarówno do Wenusjanina mówiłam „proszę pana”, jak i do tej pani też mogłabym już do końca wakacji „pani Aniu”.

Anula…? OK.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: