Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzynaście dni życia korposzczura - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Trzynaście dni życia korposzczura - ebook

Paweł, szeregowy analityk jednej z korporacji, wiodący przeciętny byt z kredytem hipotecznym na głowie, pracuje nad kolejnym projektem dla klienta.
Zwyczajny bieg życia, koncentrujący się wokół pracy, zostaje zakłócony przez znalezienie telefonu komórkowego w kieszeni płaszcza.
Telefon, jak nieproszony gość, nie chce opuścić Pawła mimo jego usilnych starań i prób pozbycia się urządzenia, i zaczyna przejmować kontrolę nad jego poczynaniami.
Paweł będzie musiał się zmagać z dziwnym splotem wydarzeń i zbiegiem okoliczności, które spowodują  nieodwracalne zmiany w jego życiu.
Szybka akcja i zaskakujące zakończenie nie pozwolą się oderwać czytelnikowi od książki do samego zakończenia.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-944743-1-7
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Ten dzień w ogóle się nie zapowiadał. Czy dni mogą się zapowiadać? One są, zaczynają się, trwają i się kończą. Kto o nich myśli? Czy na przykład można myśleć o pogodzie, że jest? Jakaś tam jest i póki nas nie dotyka jej osobliwość, to ona sobie po prostu jest. Mija dzień, tydzień, miesiąc i pogoda sobie trwa, dni sobie trwają. Zresztą czy, dajmy na to, archeologa interesują dni? Raczej ich setki czy tysiące. Nie wspominając już o geologu: on się nie wzruszy i na tysiące lat, a powieka mu ledwie zadrży przy kilku milionach lat.

Zapowiadanie się dnia jest poza tym nielogiczne. Ot, na przykład dobrze zapowiadający się dzień, bo ładna pogoda czy obniżka cen w sklepie, o której przeczytało się na billboardzie – to mogą być wręcz forpoczty złych wydarzeń. Cóż ta ładna pogoda czy też obniżona cena może poprawić w postrzeganiu rzeczywistości w przypadku niespodziewanego huraganu czy choćby tramwaju, który niespodziewanie wypadnie z torów i zablokuje ruch na kilka godzin w kierunku, w którym zmierzamy?

Ten dzień nie mógł się więc zapowiadać dobrze ani źle. Był to jeden z dni: miał być, miał się spełnić. Nic w nim nie było zaskakującego ani ładnego, bowiem zaczął się – jak to zwykle jesienią w dużym mieście – leniwym przebudzeniem nocy z mroków ciemnej nocy, która nastała tylko w nielicznych zaułkach nieoślepionych światłem latarni. Nikogo nie zdziwią sceny przebudzeń miasta, które nie może wstać z łóżka i trwa w niepewnej, aczkolwiek błogiej drzemce na tyle długo, by zdążyć się spóźnić do pracy czy szkoły i zamiast miarowo i falowo dotrzeć w sposób masowy i chaotyczny na miejsce dziennego bytowania.

Wszystko tego dnia wisiało bezwiednie na ledwie co trzymającym się włosku, który jednak uparcie wcale nie chciał się urwać. Żaden z krzyczących gawronów nie zdawał się zagrożony na swej gałęzi, żadna sierpówka nie przejawiała skłonności do zachowań niezgodnych ze swym kodeksem gruchania miarowego i poczciwego.

W taki dzień pozostaje nie myśleć długo na temat niczego innego niż zwykłe dzienne czynności, które mają swoje miejsce, swój czas i przestrzeń. Przetoczyć się przez ten dzień jest jedyną pociechą i nadzieja na jego niezauważone zakończenie może stać się głównym gwoździem programu.

Czy taki dzień może być czymś więcej niż kolejnym dniem zaklętym w tygodniu, który zacznie, skończy lub kontynuuje miesiąc, aż będzie nowy rok, po którym nastanie nowy wiek, milenium, era geologiczna?

Przebijają się w świadomości takie dni, które nie zmierzają, jak ten, donikąd, prowadzą nie na manowce, ale bez namysłu prosto do banalnego celu. Takie dni stanowią pewnie większą część życia człowieka.

Dlatego dnia tego nie powinien był zmącić żaden najmniejszy odprysk rzeczywistości pozadziennej, innej niż ta magma, która płynie wewnątrz ziemi i wewnątrz nas samych. A jednak…

Ten zupełnie zwykły dzień zaczął się dla Pawła nad wyraz zwyczajnie i tak samo nieszczęśliwie – dzwonkiem w komórce wyciszonym kilka razy, ale poprawionym przez ustawiony w drugim pokoju radiobudzik, który zwykle kołysał go do dalszej drzemki, jeśli dźwięki radia nie stawały się nad wyraz hałaśliwe lub też włączył się w fazie płytkiego snu. Akurat tym razem jakimś cudem radio zaczęło nadawać program lokalny.

„Może przestawił się od ścierki do kurzu" – zamajaczyło gdzieś w okolicach głowy Pawła coś na kształt myśli we wczesnej fazie rozwoju, bo pełnej świadomości jeszcze nie zyskał. Krótki sen zakłócił dopiero głos spikerzycy radiowej.

„Bip, bip! Wiadomości dla kierowców przedstawi Ania Kwaśna: Kierowcy udający się w kierunku centrum z prawobrzeżnej Warszawy muszą dziś uzbroić się w wyjątkową cierpliwość. Trasa Łazienkowska jest kompletnie zakorkowana z powodu wypadku na wysokości placu Na Rozdrożu. Doszło tam do zderzenia pięciu aut osobowych, zablokowane są dwa pasy ruchu, policja kieruje kierowców buspasem".

– Bożeeee – jęknął słabo Paweł. Przez jego głowę przebiegła wizualizacja dojazdu do pracy, która zawiązała kłębek porannej świadomości. Półbieg na przystanek, czekanie przy zakorkowanej ulicy na autobus, ludzie stojący na przystanku, dziewczyna, która nagle uśmiecha się tajemniczo i ciągnie go za kiosk Ruchu, podciąga sukienkę i daje mu masować swoje jędrne uda…

Bleeeeeeuuuuu, bleeeeuuuuuu – komórka na szczęście przypomniała sobie, że jest w fazie drzemki. Paweł ocknął się i wyłączył ją, ledwo utrzymując urządzenie w ręku. To pora, żeby wstać, niewątpliwie. Przynajmniej tak się zdawało Pawłowi, choć umysł i ciało dalej nie chciały darować komórce ud tej dziewczyny, która była zdumiewająco podobna do takiej jednej, co wsiada często o tej samej porze do autobusu, i choć gada non stop przez telefon, to jednak zwraca uwagę na jego spojrzenia i pewnie lubi być adorowana przez facetów.

Znalezienie ubrania, śniadanie, herbata, wiadomości z kraju i te nieszczęsne wiadomości radia kierowców wypełniły najbliższe minuty życia Pawła. Droga na przystanek półbiegiem – bo tak chyba należy nazwać to szybkie przebieranie nogami, które można by uznać za jakąś formę chodu sportowego, gdyby nie brak odpowiedniego stylu powodującego ból w piszczelach pod koniec trasy – minęła niepostrzeżenie razem z przemykającymi osobami, psami biegnącymi na spacer, dostawcami wnoszącymi towar do sklepików i pijaczkami kończącymi już dzień na ławce po ciężkiej nocnej zmianie.

Oczekiwanie na autobus w korku jest czynnością mało związaną z logiką. Wiadomo z góry, że autobus, który miał przyjechać o 8:07, i tak nie przyjedzie na czas, a mimo to ludzie po kilku minutach oczekiwania na swój ulubiony numerek zaczynają przebierać nogami, kiwać się na boki i do przodu jak Żydzi w bóżnicy i nerwowo wyciągać głowę, stojąc na krawędzi zatoczki, choć mogliby spokojnie na nią wejść i zobaczyć lepiej, skoro i tak żaden autobus nie jedzie. Następnie zaczynają telefonować, a więc okolice przystanku wypełniają się dźwiękami typu: „Słuchaj, Ania, spóźnię się do pracy, bo jest straszny korek", „Halo! Słuchaj, kurwa, stary, stoję tu i nic nie jedzie. Czekasz na mnie jeszcze?", „Pani Sylwio, proszę już iść do pracy, niech Jaś poczeka na mnie, ja niestety nie mogę dojechać na czas, jakiś wypadek był chyba. Dobrze, pani Sylwio, niech pani się nie martwi".

Paweł również trwał w tym dziwnym niby-tańcu i nerwowo kręcił się w kółko, myśląc: „Znowu ta franca w sekretariacie będzie wołać do dyrektora, że jestem, ale się spóźniłem". Formalne procedury służą do manifestowania słabości innych – przynajmniej w korpo Pawłowym.

W końcu podjechał z prędkością furmanki autobus. Oczywiście był już zatłoczony i wejście do środka wiązało się z realizacją wybranej strategii.

Ludzie przyjmują różne strategie wsiadania do autobusu. Niektórzy wsiadają na sposób: tu stoję, tu się przede mną otworzą drzwi (najczęściej się to nie sprawdza), inni na zasadę dopychacza, czyli: jak już wszyscy się upchają, delikwent wskakuje w momencie zamykania drzwi i wciska się na siłę (najczęściej to działa), część na zasadzie: wcisnę się przed tego, co wyszedł z autobusu, żeby wypuścić innych, jeszcze inni biegają od drzwi do drzwi, porównując, gdzie w środku jest mniej ludzi (najczęściej i tak nie zdążą do tych właściwych), a reszta ludzi zmienia strategię kilka razy, w konsekwencji czego wsiadanie ma charakter zupełnie przypadkowy.

Paweł nie miał żadnego planu na osiągnięcie tej wyspy szczęścia mknącej do celu, w którym już czekają biurko, komputer, sto maili wysłanych w trakcie nocy, gdy Ameryka pracuje. I kubek na kawę albo energetyk w razie kaca. Na szczęście autobus zatrzymał się z drzwiami na jego wysokości, a więc został naturalnie wessany przez tłum do środka.

Upychanie, upychanie. Pani mi torebkę z ćwiekami na nogi, ja pani plecakiem po twarzy, bo nie ściągnę – o, jak Paweł to dobrze znał.

„Uprzejmość ludzka nie zna granic podczas wspólnego podróżowania. Zbiór wystraszonych istot ciągnących swój mały dobytek niczym chrząszcz toczący kulkę z gówna i niewidzący, że nadlatuje ptak, żeby go zeżreć. Każdy jednak znosi swój ból indywidualnie i chce dotrzeć pierwszy, choć i tak przecież to jeden autobus i podobni ludzie".

Takie myśli chodziły Pawłowi po głowie w dziwnie błogiej nieświadomości, która była przerywana dręczącym go wzrokiem faceta stojącego za kimś w kapturze i klikającym w telefon (najprawdopodobniej dziewczyną). Wzrok ludzi skupia czasem naszą uwagę tak, że można się zacząć zastanawiać, czy widzimy oczami, czy nasz mózg działa podobnie jak Bluetooth ściągający dane z urządzeń w zasięgu.

Jedynie wzrok tego faceta zakłócał najwyraźniej senne filozofie Pawła. Chwila spokoju w autobusie skończyła się jednak na następnym przystanku, kiedy rozpoczęła się wymiana zdań między starszym panem, młodszym panem i kobietą:

– Panie, nie jestem kondomem, nie rozciągnę się, to gdzie się pan pchasz?

– Młody człowieku, nie podnoś na mnie głosu!

– Stary człowieku, nie denerwuj mnie i nie pchaj się na mnie!

– Ale czemu pan krzyczy na tego pana?

– A czemu się pani wtrąca? To pani na nogę stanęli?

– Czemu pan krzyczy na mnie?

– Bo pani nie musi komentować tego, co mówię.

– Skoro pan na pana starszego krzyczy, to reaguję.

– A to, że jest starszy, znaczy, że może się na mnie pchać i gnieść mi nogę? Ja się nie przesunę już więcej, bo pani tu stoi! Też mam panią zgnieść jak ten mnie?

– Bezczelny! Może pan już wysiądzie?!

– Wysiądę, proszę pani, jak będzie mój przystanek, a nie kiedy pani mi każe!

Ta wymiana zdań nie miała końca, więc szkoda czasu, by ją przytaczać. Mniej więcej w momencie, gdy w dyskusji postanowił wziąć udział facet z tyłu, koło którego nikt nie siedział, i zaczął potrącać wszystkich, bełkocząc: „Ja cię, chuju, zajebię!" – autobus dobrnął szczęśliwie do przystanku, gdzie Paweł wysiadał.

Dalsza część drogi nie obfitowała w niecodzienne wydarzenia, tak jak i ta miniona. Szybki chód w wąskim garniturze i lakierkach nie należy do przyjemnych, szczególnie gdy neseser jest ciężki. Czasem na głowę spadnie kropla wody z gzymsu, wywołując panikę, czy to nie ptak sobie ulżył, dlatego badanie ręką, czy to woda – szczęście, jak woda, przekleństwa, jak widać na ręce coś żółtego lub zielonego. Wyścig po Warszawie jak z pierwszych Wyścigów Pokoju – zrujnowanej Warszawie z czasów wojny, ale przeniesionej częściowo w Matrix XXI wieku, ze szkła i neonów. Paweł, mijając wyprowadzane przez staruszki zajmujące jeszcze resztki czynszowych kamienic na poranny spacer psy, które nie miały szczęścia zaznać smaku wolnego wybiegu, widział ich pełne politowania i odrazy do rasy ludzkiej biegnącej do pracy spojrzenia. Dostrzegał to i we wzroku staruszek, które były chyba przeciwne czemuś, co związane jest z niepokojem ich psów, które przybrawszy postawę właściciela, nie uznawały łopoczących płaszczy i szybkich ruchów nóg. Paweł widział też nienawistne spojrzenia kierowców, którzy tylko w obawie przed karą zważali na pieszych, gdyż inaczej rozjeżdżaliby wszystko, co zagrodzi drogę.

Jeszcze tylko parę schodów i już widać budynek, czekający nieuchronnie i nieprzerwanie na tysiące, dziesiątki czy setki tysięcy ludzi, którzy zdążyli przejść przez jego drzwi. Budynek – posąg nowoczesnej Warszawy, cierpliwie znoszący od kilkudziesięciu lat obecność w swym jestestwie wszystkich zjednoczeń, jednostek gospodarki uspołecznionej, spółek i holdingów. Stałby pewnie teraz nieużywany albo czekał mocno wybity ze swej pierwotnej murowanej dumy na wyrok wyburzeniowy, gdyby nie początek transformacji ustrojowej w Polsce i dobra lokalizacja. To ona sprawiła, że duża zachodnia firma postanowiła dobudować mu kolegę w postaci ultranowoczesnego drapacza chmur. W konsekwencji stary budynek został zdegradowany do roli przybudówki, wejścia z wieku przemysłu ciężkiego do przemysłu marzeń.

Jeszcze tylko obrotowe drzwi, wejście po dywanach do czytnika kart i Paweł oczekuje na ultraszybką windę, która przyjeżdża odbierać nieszczęśników z korytarza obitego w pięknie imitujące drewno obicie.

„O w mordę, już jedzie z góry do bufetu laska z helpdesku" – spostrzegł Paweł. Była to dobrze zrobiona pięćdziesiątka z kilkorgiem dzieci, zostawiona przez męża, byłego prezesa, jak wieść niosła. Im ludzie starsi, tym bardziej punktualni. Wydawać by się mogło, że z wiekiem, wraz z opuszczeniem przez dzieci domów rodzinnych i w większości brakiem innych rozrywek życiowych, punktualne przyjście do pracy jest jedną z nielicznych przyjemności, a jednocześnie powodem ich dumy i poczucia bycia w tym lepszym od młodych. „Oby tylko nie wspomniała o naszym spotkaniu w sekretariacie" – pomyślał Paweł, gdy wymienił grzeczności z panią Jolą.

– Panie Pawle, dyrektor szuka pana od rana – zawołała sekretarka, gdy zobaczyła go idącego korytarzem.

– Dobrze, za chwilę przyjdę – odpowiedział szybko Paweł i pomyślał: „Tyle razy przychodzę punktualnie i nikt mnie nie szuka, a teraz akurat świat się wali!".

Wszedł szybko do pokoju, przywitał się z Moniką, koleżanką z pokoju, i już chciał wracać do sekretariatu, kiedy wieszając płaszcz, napotkał na jakiś twardy przedmiot w kieszeni.

– To telefon? Nie mój przecież. Dziwne. Skąd on się tu wziął? Monika, co to za telefon? Monika!

Monika ma jednak pewną przypadłość: gdy coś czyta – choćby to był najgłupszy artykuł świata – nie słyszy, co się do niej mówi. Akurat teraz coś czytała, zagryzając drożdżówkę i popijając energetykiem, więc Paweł wybiegł z pokoju, nie kontynuując wątku.

Wizyta u dyrektora miała charakter śledczo-rozpoznawczy. Szef chciał wyjaśnień do założeń strategii, która była tematem przewodnim w pracy Pawła od długich tygodni. Spotkania i nowe dokumenty, które się pojawiały z dnia na dzień, dezorganizowały skutecznie tę żmudną pracę, ale w tej robocie to była norma. Paweł zwrócił uwagę na nowy garnitur dyrektora, nowe okulary i fryzurę, które dodawały mu lat i powagi, choć i tak wyglądał poważnie jak na swoje czterdzieści parę lat. Oznaczało to, że niedługo faceci w firmie będą musieli dostosować image do szefa. Taki panował zwyczaj: im bardziej lubisz szefa, tym bardziej jesteś do niego podobny. Identyfikacja z firmą przede wszystkim.

Założenia strategii były już dawno gotowe i dokument w fazie totalnego rozgardiaszu, a dyrektor ciągle o nią pytał i kazał zdawać sobie codziennie relacje z jej tworzenia, jakby chciał uzyskać pewność, że autor wie, co ma na myśli, i czy on ma na myśli to, co napisał autor. Zupełnie jakby Paweł pisał poemat i jeszcze był potem odpytywany, co podmiot liryczny ma na myśli. Trudno, prawo przełożonych.

Cały dzień Paweł nie myślał o telefonie znalezionym w kieszeni, ale czuł jego obecność. Po takim dziwnym wydarzeniu trudno jest się skupić i wypłynąć na szerokie wody oceanu myśli – kiedy niczym igła w stogu siana leży gdzieś ta świadomość na dnie i niby jej nie widać wśród tysiąca spraw i informacji, ale jej obecność sprawia, że ten stóg już nie jest tym samym zwyczajnym stogiem siana, czuć w nim obecność obcych istot.

Poza tym dzień mijałby zupełnie normalnie, gdyż praca w korpo, gdzie wszystko, co może się wydarzyć, już się wydarzyło i nie może zaskoczyć, nie jest aż tak skomplikowana. Z wyjątkiem takich czynników obcych jak ten telefon.

Po przerwie na lunch, gdy Paweł wrócił do pokoju z codziennym dziwnym uczuciem, które nieomylnie podpowiada, że gdyby się pracowało w kraju śródziemnomorskim, udałoby się na sjestę, Monika, która obiadów nie jadała, rzuciła beznamiętnie:

– Telefon ci dzwonił w szafie.

– A, telefon – z udawaną obojętnością odparł Paweł. Spojrzenie Moniki nie oznaczało, że mu uwierzyła, szczególnie że swoją komór kę trzymał akurat w ręku. Potrafiła jednak zachowywać się dyskretnie. Podobno z tego powodu siedziała z facetami, którzy lubili ją za to, że tylko słyszy, ale nie stara się zrozumieć telefonów do kolegów od jakichś pań, których głosy wcale nie przypominały głosów ich żon czy narzeczonych.

Od czasu, gdy go przeprowadzono do jej pokoju, zdawała się być obojętna na jego prywatne życie. Paweł jednak miał nieodparte wrażenie, że siłą rzeczy wie o nim coraz więcej, podczas gdy on o jej życiu pozazawodowym wie tak samo niewiele, a to, co się dowiedział, okazywało się nieprawdą.

Dlatego też temat telefonu został zawieszony w postępowaniu koleżeńskim na bliżej nieokreślony czas. Nie trwał on jednak zbyt długo, gdyż przed piętnastą telefon zaczął znowu dzwonić. Spojrzenie zza ekranu komputera Moniki wskazywało komunikat podprogowy: „Ogłuchłeś, Paweł? To nie twój telefon?".

– To chyba mój – warknął Paweł. Chcąc nie chcąc, musiał wstać i udać zainteresowanego tym cholernym dzwonieniem, choć wcale nie miał ochoty drążyć tego tematu w pracy i poczekać z nim do czasu, kiedy Monika wyjdzie i będzie miał godzinę za biurkiem dla siebie.

Wstał więc i sięgnął do szafy po płaszcz, z którego dolatywała głośna melodia polifoniczna o nucie dobrej do płoszenia myszy. Gdy tylko ją wyjął, komórka przestała dzwonić. Zdezorientowany Paweł, nie wiedząc, co począć z tym balastem, wrzucił ją ostatecznie do szuflady biurka. Trzymając ją na wierzchu, musiałby zmierzyć się z pytaniami Moniki: „Masz nową komórkę? A skąd?", i pytaniami ludzi chodzących po biurze: „O, nowa komórka. Fajna? Ile dałeś?".

Pewnie inna osoba potraktowałaby taką rozmowę jako okazję do podkreślenia bycia trendy lub też okrasiłaby dialog historią o prezencie od narzeczonej lub też wypatrzoną okazją. Paweł zauważył bowiem, że komórka była zupełnie nowa i wyprodukowana przez firmę, której logo ludzie pożądali czystą żądzą nowości. Wiedział jednak, że nie dla niego takie historie wymyślane na gorąco, a kiedy musiał coś koloryzować zmuszony sytuacją, peszył się i denerwował. Nie każdemu wychodzi bajerowanie.

Przedmiot tajemny pozostał więc w ukryciu, jednak Monika była wyraźnie zainteresowana zaistniałą sytuacją. Trudno się dziwić – Paweł nie dostarczał jej zbyt wielu możliwości snucia przypuszczeń o jego drugim życiu czy też o jego słabostkach lub nawykach. Tymczasem nagle telefon, ni stąd, ni zowąd, pojawił się między nimi i zasiał ziarno ciekawości.

Paweł udawał, jak tylko mógł, że nic niecodziennego się nie wydarzyło, i w duchu prosił zegar, żeby pokazał już godzinę, o której zwykle wychodzi Monika. Gdy wreszcie ta godzina się zmaterializowała i zegar biologiczny Moniki obudził jej myśli o znalezieniu się o 15 pięter bliżej ziemi, szybko zamknęła laptopa, zabrała rzeczy z biurka i ubrała się do wyjścia. Wychodząc, rzuciła lekko z uśmiechem: – Do dzwonienia, tzn. do zobaczenia – i poszła sobie.

„Hm, co robić" – pomyślał Paweł. „Pójdę na policję i oddam telefon. To jakaś zguba jest. Nie mam pojęcia, skąd wziął się w mojej kieszeni. Może jest u mnie od wczoraj jeszcze? Pomyłka u stomatologa? Nie, u stomatologa wziąłem płaszcz do gabinetu. Sklep? Tramwaj? Kto miałby interes, żeby wkładać mi telefon do kieszeni? Pusty, okradziony portfel to rozumiem, ale najnowszy telefon? Nic się kupy nie trzyma w tej historii. A może po prostu usunę kartę SIM i udam, że ten telefon naprawdę jest mój? Przecież nikt mnie nie skojarzy już bez karty SIM jako domniemanego złodzieja telefonu".

Myśli krążyły po głowie Pawła. Było wiele wyjść z sytuacji. Opcja pozostawienia telefonu dla siebie była jednak dla Pawła najmniej oczywista. Wybór drogi postępowania przerwał nagle kolejny alarm telefonu. Paweł nie wytrzymał i wyjął go z szuflady. Numer, który się wyświetlił, nic mu nie mówił ani też nie był zapisany w książce kontaktów. Postanowił odebrać.

– Słucham – powiedział głośno Paweł. – Kto dzwoni?

– Halo – odparł damski głos. – Czy dodzwoniłam się do właściciela telefonu?

– Tak, to znaczy nie, ale mam w tej chwili telefon w ręce.

– To znaczy jest pan właścicielem telefonu?

– Nie, proszę pani, tylko mam go w ręku.

– To czy może pan podać nazwisko właściciela telefonu?

– Nie, nie mogę, proszę pani, bo nie wiem, kto jest właścicielem.

Nastała cisza. Głos był wyraźnie zakłopotany przebiegiem rozmowy.

– W takim razie czy zna pan numer do właściciela?

– Nie, nie znam niestety.

– Aaa, w takim razie niech pan pozwoli, że przedstawię ogólną ofertę naszego operatora.

– Nie, dziękuję, proszę pani.

– Nie chce pan poznać naszej oferty?

– Nie, proszę pani, dziękuję pani – syknął Paweł i odrzucił połączenie.

Komórka znów zadzwoniła.

„Co za baba" – pomyślał.

Paweł był przekonany, że znów dzwonią od operatora, i odebrał z furią. Już miał rzucić, że nie potrzebuje żadnej oferty, ale zahamował go męski głos.

– Nazywam się Maj Kazimierz. Czy rozmawiam z panem Markiem?

– Nie – zawahał się Paweł. – Z Pawłem – i już pożałował, że nie pomyślał, żeby nie podawać swojego imienia.

– Aha – odparł człowiek. – W takim razie zadzwonię do pana za jakiś czas.

– Halo, proszę pana, to nie mój telefon! – krzyknął Paweł. Jednak już za późno, bo telefonujący się rozłączył.

Chcąc nie chcąc, postanowił jednak zgłosić się ze znalezioną komórką na policję.

Powstał jednak zasadniczy problem: gdzie w pobliżu jest posterunek policji. Paweł nie wiedział dobrze nawet, gdzie taki jest w pobliżu osiedla, na którym mieszka, a co dopiero tu, w centrum. „Pewnie na dworcu kolejowym jest jakiś posterunek" – pomyślał.

Z pomocą przyszła jak zwykle internetowa wyszukiwarka. Okazało się, że najbliższy posterunek jest bardzo daleko od biura. „No trudno, pójdę i załatwię to przynajmniej" –zanucił w myśli.

Pogoda nie była najlepsza, szczerze mówiąc: była zupełnie beznadziejna. Lało, a właściwie zacinał deszcz z igiełkami lodu, które wbijały się w twarz, gdy tylko parasolkę wyginało od silnego wiatru. W dodatku, jak stwierdził Paweł, najbliższy komisariat był w takim miejscu, że najlepiej dojść do niego na nogach.

– Kurwa – tyle brzmiało w głowie Pawła, gdy szedł do komisariatu w nie swojej, w jego mniemaniu, sprawie. Niby nie pomaga to słowo, a jednak daje ulgę w chwili bezradności.

Dotarł do komendy policji cały zesztywniały od lodowatego deszczu. Nie było tam lustra, ale zapewne wyglądał dość osobliwie po wejściu, gdyż dyżurujący policjant zapytał go na wejściu:

– Trzeźwy?

– Tak, trzeźwy – mruknął Paweł.

– Na dworze wieje? – spytał policjant.

–Tak.

– Słucham pana.

– Więc ja przyszedłem, bo ukradziono komórkę.

– Panu ukradziono?

– No nie, nie mnie, ale ja ją mam.

– Jak to? To pan ją ukradł?

– Nie! To znaczy źle się wyraziłem: wydaje mi się, że komuś ją ukradziono.

– Aha – tu nastała wymowna cisza. – To znaczy pan ma tę niby skradzioną komórkę?

– Tak, mam przy sobie.

– Może pan mi ją pokazać w takim razie?

– Oczywiście – Paweł wyciągnął przez pomyłkę swój aparat. – Nie! Ta to moja jest, zaraz panu wyciągnę.

Pokazał właściwy telefon, a policjant pozornie obojętnie spojrzał na niego, ale jak każdemu facetowi lubiącemu gadżety zaświeciło się mu do niej oko.

– O! Nowa – mruknął. – No dobra, czyli twierdzi pan, że ją skradziono. A skąd pan ją ma?

– Znalazłem ją w kieszeni swojego płaszcza, jak przyszedłem do pracy.

Policjant spojrzał na niego badawczo.

– To znaczy, twierdzi pan, że ktoś ją panu, za przeproszeniem, po cichu włożył?

– Tak, proszę pana. Nie wiem, jak to zrobił, ale wydaje mi się, że tak było.

– A po co miałby panu takie nowe cacko wkładać do kieszeni? Nie łatwiej ją sprzedać?

– No właśnie nie wiem, zresztą nieistotne. Zgłaszam, że ta komórka należy do kogoś innego i teraz ja ją zwracam!

– Zwraca pan komórkę – zawiesił głos policjant. – A kiedy ją panu podrzucono?

– No dziś!

– Aha. To już bardzo dziwne. Wie pan, że dużo złodziei, którzy dokonują pierwszej kradzieży, czuje się tak nieswojo, że porzucają zdobycz albo ją po cichu oddają?

– Nie wiem, może, ale ja… – w tym momencie felerna komórka wyśpiewała swoje podniosłe tony.

– O, dobrze się składa, może się dowiemy, do kogo ona należy, skoro pan twierdzi, że ją ukradziono! – przekrzykiwał sygnał policjant. – Halo! Starszy posterunkowy Jan Zwyczaj. Kto mówi? Aha, wydaje mi się, że tak. Pan ma na imię Paweł? – zwrócił się do Pawła.

– Tak.

– W takim razie ktoś chce z panem rozmawiać.

Paweł zdezorientowany spojrzał na posterunkowego, ale przyłożył telefon do ucha.

–Tak, słucham.

– Paweł, miałem do ciebie zadzwonić – usłyszał głos faceta, który wcześniej się przedstawił jako Kazimierz Maj. – Gdzie ty jesteś? Na policji? Zwariowałeś? Wyjdź stamtąd.

– Ale dlaczego? – spytał Paweł.

W tym momencie połączenie zostało zerwane.

– I co, jak jest z tym telefonem, doktorku? O co tu chodzi? To znaleziony telefon, o którym ktoś wie, że należy do ciebie? – zaczął dowcipkować policjant.

– Ja, ja nie wiem, co powiedzieć – Paweł sprawiał wrażenie przestraszonego.

– Ja też nie wiem, co mam powiedzieć. Dobrze się pan czuje? Może coś braliśmy? – spytał badawczo mundurowy.

– Tak, bardzo dobrze, ja już sobie pójdę w takim razie – wymamrotał Paweł.

Policjant spojrzał na niego na odchodnym i gdy Paweł już otwierał drzwi, warknął:

– Świry jakieś do tej Warszawy przyjeżdżają.

Zdezorientowany Paweł wyszedł na dwór, nie zorientowawszy się, że nie wziął parasolki z posterunku. Drogę na przystanek okupił więc dodatkowym zlodowaceniem twarzy.

Upragniony autobus, na szczęście ten bezpośredni i przyśpieszony, wiózł go na osiedle. W środku ludzie nie zwracali na niego uwagi, jednak jemu zdawało się, że wszyscy go obserwują. Nikt jednak nie podszedł ani nawet obok niego nie usiadł. Na szczęście, bo pewnie Paweł wyczułby w tym jakiś spisek.

Znalazł się w domu szybciej niż zwykle, a może tak mu się zdawało, gdyż niepostrzeżenie minął mu fakt wizyty w sklepie osiedlowym i jakieś dziwne przepychanki przed dwoma kasami babć, które odwiedzały nowe osiedle Pawła, na nieszczęście dla nich zakończone wspólną porażką, gdyż otwarto dodatkową kasę i wszyscy z kolejki zdążyli zostać obsłużeni, podczas gdy one dalej się kłóciły, która stała tam czy zostawiła koszyk przed kasą.

Przygoda dnia dzisiejszego dobiegła końca. Niemniej pozostało pytanie, co począć ze znalezionym we własnej kieszeni telefonem. Poczekać? Na co? Na telefon chyba.

Paweł nie wiedział, co robić, więc zadzwonił do Eweliny, swojej dziewczyny, która mieszkała w drugiej części miasta, wskutek czego widywanie się z nią oznaczało koszmar dojazdów.

– Cześć, Elinko. Co tam dziś u ciebie? Ja miałem strasznie powalony dzień.

– Siły nie mam do tej pracy – zawtórowała Ewelina. – Mamy taki bajzel, że już nie wiem, gdzie ręce włożyć. Księgowa znowu nie wie, co gdzie się znajduje. Prosiłam ją sto razy, żeby znalazła faktury za zeszły miesiąc, a ona mi powiedziała, że za zeszły miesiąc ma Jola! A Jola z kolei powiedziała, że nie będzie decydować o niczym bez udziału księgowej! No to ja poszłam do kierownika…

Paweł czuł, jak powoli dopada go zmęczenie i nie słucha nic, co mówi Ewelina.

– Paweł! – krzyknęła.

– Co?

– Pytam się przecież.

– Ale o co?

– Głuchy jesteś? Kiedy się zobaczymy?!

– A, nie wiem. Zmęczony jestem i dlatego.

– Aha, czyli po staremu.

– Nie, zmęczony jestem i dlatego nie zrozumiałem, co mówisz.

– No tak. Dobra, trudno. Zobaczymy się w weekend chyba.

– Tak, Elinko, dziś miałem powalony dzień.

– No przecież mówiłeś. Ja cię słucham, w przeciwieństwie do ciebie! No trudno, to pa.

– Pa.

Co zostało do zrobienia tego dnia, który nie był ostatnim dniem tygodnia pracy? Chyba jedynie zajrzeć do lodówki. Paweł skrzętnie skorzystał z tej możliwości, mijając wzrokiem po drodze do kuchni tę nową, błyszczącą komórkę, która leżała na stole i dziś skutecznie zepsuła mu dzień.

„Tak to, kurwa, jest, jak człowiek chce być uczciwy" – pomyślał, gdy rozległ się uspokajający dźwięk ulatniającego się z puszki dwutlenku węgla.

W takich momentach życie na chwilę traci sens, ucieka gdzieś na bok, zupełnie jak przy zapalaniu papierosa. To uczucie, które, kto wie, może jest ważniejsze niż późniejsze delektowanie się trunkiem czy dymem. To moment startu w stan odmiennej świadomości, jak start koni na wyścigach czy przełamanie pieczęci koperty.

Pawłowi udzielił się nastrój błogości rozpoczęty tym dźwiękiem i poczuł jednocześnie ogromne zmęczenie całym dniem. Myśl o tym, żeby dokończyć komedię pomyłek urządzeń mobilnych, rozpłynęła się gdzieś niepostrzeżenie jak chmury na niebie, które dostrzegł, patrząc beznamiętnie przez okno. Powłóczysty krok zawiódł go nieuchronnie na kanapę, gdzie połączyła go więź dźwiękowo-wzrokowa z telewizorem, a dokładnie z panią na ekranie, cholera wie jakim: szklanym czy plastikowym (teraz wszystko z plastiku robią), która poczęła się wyginać w pięknej pozycji i zachęciła pana stojącego obok, aby się wyginał w równym rytmie z nią.

Sytuacja, która miała tam miejsce, była tak zjawiskowa i nierealna, że Paweł tylko westchnął. Nie chcąc dopuścić do siebie innych bodźców, które w zastałej sytuacji i tak nie miałyby szans na spełnienie, spokojnie przewrócił się na bok.

Wirowanie, wirowanie. Wiruje świat w przestrzeni. Rozpada się jak alfa i omega, jak kawałek drewna w ognisku. Komórka, komórka trwa wiecznie. Daje radę. Ja jestem, to komórka też. Oni przecież chcieli ją mieć. I tak by ją zabrali, a na pewno policja. Co? Wcale nie oddam. Nie policji. A komu? Wam? Wy to nie policja? A kto? A gówno! Nie dam. Moje, nie moje, moja sprawa. Nie zostanie tu! Za co niby? Komórka jest moja! Nie będzie mi nikt mówił! To są sprawy na telefon, a nie na policję! Zostaw, kurwa! Nie idę, uciekam! Czemu nie mogę, czemu nieeeee…

Paweł obudził się jak rażony piorunem. Nie miał jednak siły, żeby zebrać się w sobie, odebrać siłą komórkę i wyrwać się z niewoli, więc tylko ogarnął wzrokiem mieszkanie i poszedł spać do łóżka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: