T.T. - ebook
T.T. - ebook
"– Lupka, nie ma… Słyszysz? Nie ma takiego potwora, którego nie można odesłać z powrotem! Bo wszystkie potwory lęgną się w naszych głowach. Trzeba tylko wrócić, odszukać go, złapać za mordę i…". Paweł Lupka, bohater nowej powieści Piotra Kulpy, to mężczyzna zdezorientowany kryzysem wieku średniego, uwikłany w sidła własnych pragnień, dręczony koszmarnym snem nie wiadomo skąd. Czy potwory, które go nawiedzają, są w istocie jedynie mieszkańcami jego głowy? A co, jeśli to my, ludzie, jesteśmy potworami zamieszkującymi wyobraźnię innych? Czy, jak w bajkach dla grzecznych dzieci, miłość pomoże przezwyciężyć zło? Wejdź w świat Pawła Lupki. Zobaczysz, jak wiele miejsc was łączy, jak wiele macie wspólnych tajemnic, na ile wspólnych pytań znajdziecie odpowiedź. Kto wie, może właśnie Ty zrozumiesz, czym są i skąd wzięły się tajemnicze znaki, pojawiające się niespodziewanie w codzienności bohatera.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-634-9 |
Rozmiar pliku: | 984 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Paaawełek!
Juuuż? Dopiero co zrobili samolot z blaszanego kosza na śmieci, kilku desek i starego krzesła znalezionego na śmietniku obok czwórki, a już koniec zabawy? Właśnie mieli uruchomić silniki i ruszyć do Afryki. Kawał świeczki i kilka zapałek czekają gotowe obok śmigła z wieszaka na koszule. Drzwiczki do kabiny pilota z wyciętym otworem, przez który można machać do lwów i nosorożców, przyklejone szerokim plastrem, są gotowe, by nimi trzasnąć i zablokować je wygiętym gwoździem.
Pawełek zrywa się, przy okazji rozdzierając spodenki o śrubkę wystającą z krzesła. Wie, że mamusia lubi, kiedy jest posłuszny. Zawoła trzy razy, potem już nie będzie go wołać. „Do trzech razy sztuka” – mawia. Dzięki temu Pawełek szybko nauczył się liczyć do trzech.
– Ja pierniczę, ta twoja mama to zawsze musi wszystko zepsuć! – Tidinek strąca świeczkę w piasek.
Jest zły. To on wymyślił podróż do Afryki. Nie boi się niczego. Nawet pawianów z czerwonymi dupami, jak mówi. Nawet tak mówić się nie boi. Pawełek rozciera kolana i nie patrzy na przyjaciela. Głupio mu za mamę. Na szczęście Tadanek, bliźniak Tidinka, jak zawsze ratuje sytuację:
– Kto ostatni, ten pisze!
Zrywa się i wywracając krzesło oraz odrywając drzwiczki, mocowane z takim trudem, wygrzebuje się z samolotu. Jest gruby i nie chcąc przegrać w wyścigu do ściany bloku, na której wypisują swoje tajemne hasła i znaki, musi dać sobie fory. Sapiąc i kołysząc się na boki, rusza przez piaskownicę, a w powietrze tryskają fontanny żółtego pyłu z jego nogawek.
Pawełek wybucha śmiechem i rusza zaraz za nim, uderzając piąstkami w dużą pupę przed sobą. Wyprzedzi Tadanka jeszcze przed śmietnikiem.
– Paaaweł!
Drugi krzyk dobiega uszu chłopca. Sprawia, że gruby przyjaciel znacznie szybciej zostaje w tyle. W głosie mamy czuć już lekkie ponaglenie. Pawełek rozpoznaje je bezbłędnie, z daleka, jak pies, który wyczuwa w intonacji głosu opiekuna jego nastrój. Tidinek nie biegnie. Idzie za nimi powoli. Chce dziś napisać coś na bloku bez ścigania się, z własnej woli.
Pawełek mija ścianę, na której kawałkami cegły rysują i wypisują różne symbole i słowa. Słyszy Tadanka, który z trudem łapie oddech, i zacinając się, krzyczy za przyjacielem, że przecież to nie tak, że mieli się ścigać do ściany i Tidinek przegrał, powinni więc zobaczyć, jak napisze to, co mu każą. Pawełek nie słucha. Biegnie dalej w stronę środkowej klatki schodowej, w której mieszka. Wsłuchuje się w przestrzeń nad sobą, gdzie w każdej chwili może zabrzmieć trzecie i ostanie:
– Paweeeł!
I rozlega się, i świdruje, i wbija się w uszy Pawełka z gwałtownością huku pękającej papierowej torby. Chłopiec przyspiesza. Wie o tym, że wołanie mamusi więcej się nie rozlegnie. Oddycha szybko. Jest drobny, ma szczupłą klatkę piersiową, w której teraz łopocze serce, jak ćma złapana w dłonie. Nie tylko ze zmęczenia. Wbiega do klatki. Jeszcze trzy piętra po schodach. Zdąży. Kiedy staje na wycieraczce, dyszy. Uśmiecha się. Będzie dobrze. Puka do drzwi. Mama uczy go grzeczności. Teraz Pawełek liczy w głowie. Kiedy doliczy do dziesięciu, mama powinna otworzyć, inaczej… Dzięki temu Pawełek od dawna umie liczyć bardzo płynnie do dziesięciu. I dalej też.
Cztery, oddech, pięć, oddech.
Korci go, żeby zapukać jeszcze raz, bo może mama nie słyszała. Ale to niegrzecznie, tak kogoś poganiać.
Sześć.
Słyszała, na pewno słyszała.
Siedem, oddech.
– Pa… weł! – dobiega go stłumiony szept z dołu.
To Tadanek.
Osiem.
Pawełek zaciska oczy i macha ręką. Nie teraz, Tadanek, nie teraz!
Dziewięć.
Jest! Zamek w drzwiach obraca się ze zbawczym chrzęstem. Drzwi otwierają się. Mamy nie widać, jak zawsze stoi za nimi. Pawełek wchodzi szybko i staje, nie rozglądając się. To nieładnie, tak się rozglądać. A jeszcze gorzej byłoby teraz patrzeć mamie w oczy. Hardo, jak mówi mama. Nie należy być hardym. Dlatego Pawełek nie jest hardy. Czeka. Jeżeli zdążył, mama rozwiąże mu buty, zsunie ze stóp i odstawi je równo pod ścianą. Potem pogładzi go po buzi i za rączkę poprowadzi do łazienki. Umyje mu ręce, tak jak się powinno myć, dokładnie i długo. A jeżeli nie zdążył, też się zaraz przekona.
Oddycha z ulgą. Mamusia klęka przed nim i chwyta za sznurówki. Uśmiecha się do niej bez słowa. Jest smutna. Pewnie znowu ma depresję. Pawełek nauczył się tego słowa, ono wiele wyjaśnia. Jest jak zaklęcie. Depresja. I już. Wszystko jasne.
Kiedy już ręce pachną mydłem, wyszorowane szczoteczką w kształcie biedronki, idą do kuchni. Pawełek siada za stołem i czeka na talerz z zupą. W milczeniu, tak by mamusia nie widziała, wyciera palce o blat stołu, od spodu. Nie chce, by zobaczyła, że podczas mycia poraniła go twardym włosiem do krwi. Mama na pewno nie chciała i byłoby jej przykro. Niekiedy po prostu się zamyśla. Wielkie rzeczy. Pawełek też często się zamyśla, nawet podczas zabawy z Tidinkiem i Tadankiem.
Dziś ogórkowa. Taka, jaką lubi Pawełek. Kwaśna i gęsta. Do tego chleb z masłem, kromki przekrojone wzdłuż, na „organki”, jak mówi mama. Teraz stawia parujący talerz przed chłopcem, głaszcze go po głowie i z uśmiechem mówi:
– Smacznego, mój synku.
– Dziękuję – odpowiada Pawełek.
Strasznie go korci, żeby opowiedzieć mamie o samolocie i Afryce, o nosorożcach i słoniach, które z góry wyglądają jak szare robaczki albo kamienie. Mama tak pięknie słucha. Siada naprzeciwko, podpiera ręką brodę i tajemniczo się uśmiecha. Pewnie wyobraża sobie to wszystko, o czym opowiada jej synek. Ale nie w trakcie jedzenia. Mama mówi, że jak pies je, to nie szczeka, bo mu miska ucieka. Pawełkowi już kilka razy uciekła. Więc milczy, skupiając się na omijaniu pływających w zupie włosów. Robi to dyskretnie, żeby mamie nie było przykro. Nie wiedzieć czemu, czasami tak się zamyśli nad garnkiem z zupą, że na nic nie zwraca uwagi. Stoi wtedy i po jednym wyrywa sobie włosy i rozchylając z wdziękiem szczupłe palce, rzuca je, jak piórko, na wodę w garnku.
Dzisiaj nie ma dużo włosów. Pawełek zatapia zęby w kromce chleba i przygląda się ich śladom w maśle. Ma trochę nierówne jedynki. Jedna jest skręcona i zachodzi na drugą. Zupa jest pyszna i Pawełek unosi głowę, by powiedzieć o tym mamie, ale zamiera z łyżką w pół drogi do buzi. Mama stoi i patrzy przez okno, w stronę bloku, na którym wypisują z chłopakami swoje hasła. Trzyma ręką firankę i Pawełek obserwuje teraz jej dłoń. Jest zaciśnięta na zgniecionym kawałku koronki. Jest biała na kostkach. Jest wściekle uczepiona czegoś, co mama zobaczyła za oknem. Pawełek domyśla się, co to takiego. A gdy mama odwraca się i zerka w jej oczy, samo wyrywa mu się z ust, niechciane, pełne wstydu i poczucia winy, tłumaczenie:
– Mamusiu, to nie ja! To Tidinek i Tadanek.
Mama mija go powoli, bez słowa. Pawełek odkłada na bok łyżkę i zsuwa się z krzesła. Wzdycha ciężko i podchodzi do okna. Patrzy na ścianę bloku naprzeciwko. Na środku, wypisany czerwoną cegłą, kłuje w oczy wielki napis DUPA.
Pawełek nie może powstrzymać uśmiechu. Mimo wszystko. Nawet, gdy z sypialni rozlega się wołanie mamy:
– Gotowe!
Nawet wtedy, powoli idąc do niej, Pawełek nadal się uśmiecha. Na przekór światu.I. W dół
1.
Pociąg wreszcie stanął. Ucichł jazgot hamulców, a lekkie szarpnięcie do tyłu oznajmiło – stop! W tym momencie siedzący sztywno mężczyzna odemknął oczy i przestraszony spojrzał w okno. Za brudną szybą, zniekształconą nieco pryzmatem gęstych kropli deszczu, widniała pożółkła od zacieków i rdzy tablica z napisem „Piotrków Trybunalski”.
– Kurwa! – rzucił mężczyzna i zerwał się z siedzenia.
Wszystko miał przygotowane do wyjścia, najwidoczniej przysnął w ostatniej chwili, jak to zwykle bywa wtedy, gdy jeszcze na sekundę przymyka się oko. Założył plecak na jedno ramię, wyciągnął z torby na kółkach stalowy uchwyt, a drugą ręką podniósł granatowy futerał z gitarą. W pośpiechu ruszył przez wagon. Przez chwilę mocował się z klamką, wyobrażając sobie, że jeszcze kilka sekund i czeka go kosztowna podróż taksówką albo tułaczka w deszczowy kwietniowy dzień i kilkugodzinne opóźnienie. Nie należało się spóźniać. Gdy wreszcie drzwi ustąpiły, rozległ się gwizd i wołanie kierownika pociągu. Mężczyzna zeskoczył na peron, uginając się pod ciężarem plecaka, postawił na ziemi gitarę i sięgnął po torbę. Skład drgnął i ruszył. Torba, wypchana do granic możliwości, odjeżdżała! Mężczyzna zrobił kilka kroków razem z wagonem, widząc już, jak wciąga go pociąg i przecina kołami na dwie przerażająco samotne połowy. Wściekły i wystraszony szarpnął mocniej i bagaż wysunął się z drzwi, a potem opadł na szary beton peronu, w kałużę, gubiąc kółko i uderzając mężczyznę w piszczel. Ale ocalał! Pociąg z otwartymi drzwiami nabierał prędkości. Mężczyzna westchnął. Trudno. Nie powinno się tak robić, ale cóż, przecież nie będzie gonił składu i zamykał w biegu drzwi.
Nasunął kaptur, złapał futerał w jedną rękę, w drugą ujął ciężką torbę pozbawioną kółka i powlókł się w stronę ulicy, gdzie powinien znajdować się postój taksówek. Była połowa kwietnia, słońce wzeszło kilkanaście minut temu, a mimo to półmrok i szaruga spowijały miasto. Niebo zakrywały ciemne, ciężkie chmury i nic nie zapowiadało zmiany.
W renówce śmierdziało papierosami. Kierowca nie miał zamiaru wysiadać. Ruchem głowy nakazał tylko wrzucić bagaże na tylne siedzenie.
– Dokąd? – spytał, gdy pasażer zajął miejsce obok niego.
Mężczyzna wydmuchał nos w chusteczkę higieniczną i odparł:
– W Dół dwa. Daleko to?
Kierowca ruszył. Nie odpowiedział. Zawisł rękami na kierownicy, jakby zamierzał spać albo z bliska przyglądać się kroplom na przedniej szybie. Minęli w milczeniu wysepkę i kilka przęseł biało-czerwonych zabezpieczeń, oddzielających pas, którym jechali, od części remontowanej, rozkopanej ulicy. Zawrócili. Po kilku minutach, gdy zatrzymali się na czerwonym świetle, sygnalizując skręt w lewo, w wąską uliczkę wiodącą w dół, kierowca ziewnął szeroko i oznajmił:
– W Dół. Kiepsko.
Skręcili. Renówka pomknęła wybitą drogą, na której spod starego asfaltu wyzierały miejscami kocie łby. Nad wypukłą nawierzchnią chyliły się stare lipy, wysadzone przez korzenie z przyciasnych trawników. Mężczyzna odruchowo schylił głowę.
– Dlaczego? – spytał.
– Co dlaczego?
– Dlaczego pan tak mówi? Że kiepsko?
Auto skręciło w jeszcze węższą odnogę, na początku której stał znak, informujący o jej ślepocie. Na drewnianym płocie wisiała tabliczka z napisem UL. W DÓŁ. Zatrzymali się przed szarym, prostym, piętrowym domem, stojącym tuż przy chodniku. Dom był dość długi, przypominał kamienicę, a w samym jego środku widniała zwieńczona łukiem drewniana brama ze starą klamką. Musiało się tu znajdować kilka mieszkań. Okna parteru wisiały nisko nad garbatym i krzywym chodnikiem.
Kierowca wydusił z kasy fiskalnej paragon i oddając go pasażerowi, odparł:
– Meliny.
Mężczyzna popatrzył jakoś tak smutno, z rezygnacją. Podał taksówkarzowi pieniądze i dodał:
– Niech pan nie szuka. Dziękuję.
Kierowca przytrzymał dłoń z banknotem.
– Kiedyś to było tu fajnie – dodał i puścił oko.
Mężczyzna wyrwał dłoń i wysiadł.
Gdy taksówka odjechała, tyłem wspinając się ku wlotowi ulicy, objuczony bagażami wszedł w bramę.
W bramie było mroczno i śmierdziało kocim moczem, ale przynajmniej nie padało. Mężczyzna wyjął z kieszeni kartkę i przyjrzał się jej, tak jakby nie robił tego po drodze dziesiątki razy, usiłując odegnać lęk i wyobrazić sobie jako taką przyszłość. Nie liczył na wiele. Nie po tym, co zrobił. Mały pokój z kątem do spania i mycia. Niedrogo. To wszystko. Zaszyć się i spróbować zapomnieć. Zapomnieć. Jak? Jak, do kurwy nędzy, zapomnieć to, co wciąż tańczy przed oczami, ciśnie w piersiach i nie pozwala spać?!
Praca. To powinno pomóc. Na myśl o nowej pracy czuł dreszcz podniecenia. Kiedyś marzył o tym, by pracować z trudną młodzieżą, ale potem jakoś tak wyszło, że łatwo i wygodnie urządził się na stanowisku załatwionym przez teścia. Pora nadrobić stracony czas i odzyskać ideały. Odetchnął głęboko i schylił się po torbę. Między swoimi nogami zobaczył stopy kogoś, kto stał za nim. Jak spłoszony zając odskoczył na bok, o mało nie wywracając się, gdy zaczepił o ucho bagażu. Krzyknął. A kiedy spojrzał na twarz mężczyzny, który wyrósł tu jak spod ziemi, powstrzymał się z trudem, by nie wrzasnąć jeszcze raz.
– Nie chciałem pana przestraszyć. Widziałem, że wysiada pan z taksówki i pomyślałem, że to pan. Pan Lupka, tak?
– Tak. Paweł Lupka. – Gość wyciągnął rękę na powitanie, ale gospodarz schylił się i złapał za uszy torby. Podniósł ją, jakby nie wypełniały jej książki, ale lekkie ciuszki.
– Niech pan idzie za mną. Nie będzie pan się musiał gapić na moją gębę.
Paweł złapał za gitarę i odparł:
– Nie trzeba, ja dam radę, to znaczy przepraszam, przestraszyłem się, bo pan… tak nagle… Pan Tytus, tak?
Gospodarz stanął. Po chwili, nie odwracając się, powiedział:
– Mam na imię Lucjan. Tytus to przezwisko.
Paweł cmoknął, skonsternowany.
– Przepraszam…
– Nie szkodzi. Mój brat lubi płatać mi psikusy.
Odwrócił się i zbliżył do Lupki. Z bliska wpatrywał się w jego oczy.
– Nagle, powiada pan? Hm, nagle… Co nagle, jak to mówią…
Paweł Lupka usiłował zachować spokój. Naprzeciw niego stał człowiek z jedną wielką blizną na połowie twarzy. W zasadzie był to ślad po części, której już nie ma. Jak zapadnięty krater, jak zarwany dach. Po lewej stronie brakowało nie tylko mięśni i skóry, ale i kości, pod okiem, na czole i brodzie. Oko, wyschnięte i skurczone do wielkości pestki wiśni, tkwiło w zasklepionym prawie zupełnie oczodole. Ucho przypominało przypalony talarek cebuli, a nos miał tylko jedną dziurkę. Rzadkie, niedogolone włosy wyrastały w kilku miejscach, jak kępki trawy na ziemi ocalałej z suszy. Trudno było ocenić, w jakim był wieku. Mógł mieć równie dobrze trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat.
Lupka przełknął ślinę. W porannej ciszy w pustej bramie odgłos ten rozbrzmiał, jak huk spadających kamieni.
– Lucjan Sołdat. Pamiętasz komiksy Papcia Chmiela?
Czy pamiętał? To było jego dzieciństwo, jego nocne chwile wolności pod kołdrą, z latarką i szalonymi historiami, rysowanymi kanciastą kreską. Odparł:
– Tytus, Romek i… – przerwał w pół zdania.
Sołdat uśmiechnął się, a grymas, który wypełzł na jego usta, zamienił je w niesymetryczną japę. Pojawiły się w niej teraz wielkie żółte zęby, niekompletne i krzywe. Paweł Lupka pojął znaczenie i trafność przezwiska. Nie wiedział, że Radek może być taki złośliwy.
– No! – Sołdat odwrócił się i ruszył w głąb bramy. – To chodźmy.
Kiedy wchodzili na podwórze, nad łukiem wejścia Paweł zobaczył napis, wykonany sprayem, z iście artystycznym wykończeniem:
Witaj w krainie gdzie obcy ginie
Westchnął i powlókł się za Lucjanem. Marzył o mocnej kawie.
2.
Siedział za stołem, na którym stały brudne naczynia, pokryte warstwą przynajmniej rocznego kurzu, i wpatrywał się tępo w parę wirującą nad kubkiem. Gorąca kawa była w tej chwili jedynym żywym elementem tej smutnej scenografii. To miejsce miało być jego mieszkaniem przez najbliższe lata. Domem. Jak długo? Nie wiedział. Nawet kiedy myślał, że do końca życia, to nie wiedział. Nawet kiedy myślał, że będzie jego więzieniem, to też nie wiedział.
Było tanie. Dwieście złotych za miesiąc plus jakieś nieduże opłaty, musiało dać się znieść. Zimą do tego trzeba będzie doliczyć prąd za ogrzewanie, ale na razie był kwiecień i powinno się ocieplać. Znajdowało się na uboczu. Na uboczu życia, jak zwykł określać swoje oczekiwanie. Już sama przeprowadzka do Piotrkowa była dużą zmianą, zejściem z linii ciosów losu. Niezbyt daleko, tak by nie móc w razie czego zobaczyć się z dorastającą córką, na tyle jednak odlegle, by nie napotykać pytających spojrzeń znajomych, nie mijać teściów, nie widzieć żony, a nuż przybitej albo, co gorsza może, szczęśliwej. I wreszcie, a może to najważniejsze, by nie mógł w ciągu kilku minut spotkać się z Joanną, by mógł ochłonąć, gdy zerwie się w środku nocy z dławiącym uczuciem niedosytu i pustki i zapragnie biec do niej, pełznąć i błagać, by go dotknęła i powiedziała, że jakoś to będzie. Musiał sobie z tym wszystkim poradzić. Dlatego mieszkanie, które załatwił mu przyjaciel, w kamienicy swojego brata, było na miarę jego obecnej sytuacji i możliwości.
Paweł uniósł kubek z kawą. Rozejrzał się po pokoju, który miał być jednocześnie jego salonem, kuchnią i sypialnią. Przypominał melinę, pokój, w którym zapijał się na śmierć jakiś nieszczęśnik. Na dwóch parapetach stały rzędem puste flaszki po wódce, winie, spirytusie i piwie. Podobnie za kanapą i pod stołem. Zlew był pełen zaskorupiałych talerzy i garnków. Na gazowej kuchence, która na szczęście zdołała bez większych problemów zagotować wodę, stały trzy brudne patelnie, a płyta pokryta była warstwą tłuszczu, wyschniętego, niczym błoto na słońcu. Pod ścianami stały elementy starych, popeerelowskich przeszklonych segmentów, pełne stosów filiżanek, kieliszków, talerzy i szmat. Na jednej z szafek, pod stertą gazet, Paweł odkrył wysłużone radio Amator 2, stereofoniczny obiekt westchnień z czasów, gdy jeszcze był chłopakiem co sobotę zasiadającym z uchem przy głośniku, by wysłuchać listy przebojów Trójki. Uruchomił je, ale oprócz lokalnej rozgłośni nie udało mu się złapać żadnej stacji. Jedno okno przesłaniała zakurzona bambusowa roleta, zbyt wąska i w wielu miejscach popruta. W drugim stał duży blejtram. Gdy Paweł odwrócił go, okazał się niedokończonym obrazem olejnym, na którym Don Kichot w towarzystwie Pansy odjeżdżał w dal obok koślawego wiatraka.
Nędznego krajobrazu wnętrza dopełniała brudna podłoga, pozalewana, cała w lepkich plamach i błocie, zakryta częściowo cuchnącym petami wytartym dywanem.
Paweł Lupka siedział więc, grzejąc dłonie o ciepłe ścianki metalowego kubka pełnego kawy, i usiłował nie wpaść w panikę. I powoli uświadamiał sobie najważniejszy chyba, oprócz niskich kosztów oraz nienachalnej lokalizacji, atrybut tego miejsca. Miał to, na co zasłużył. To była również kara za jego wybryk. Za to, że odważył się przeciwstawić zwyczajom, schematom, stereotypom. Za to, że zapragnął dla siebie zbyt wielkiego szczęścia w świecie, gdzie szczęście należy się tylko nielicznym. Teraz w samotności i w milczeniu, z zaciśniętymi zębami będzie znosił biedę, brud i ziąb.
Paweł Lupka wstał i przetarł oczko w mazi pokrywającej szybę wychodzącego na podwórze okna. Miał coraz większe poczucie, że znalazł się w odpowiednim miejscu, by te wszystkie czynniki, noszące w jego podświadomości znamiona kary, zahaczające o świadomość, mogły stać się namacalną i rzeczywistą karą, jak klaps, jak kilka pasów, jak oczyszczające uderzenia kablem od żelazka, których tak bał się w dzieciństwie, a które przyniosły mu tyle dobrego. Wzdrygnął się i objął ramionami. To były trudne chwile. Był tu w końcu „obcym”.
Cały czas lało.
3.
Bursa znajdowała się w starym internacie budowlanki, na peryferiach Piotrkowa. Dalej była łąka, niewielka rzeka i słupy wysokiego napięcia. A potem pas autostrady.
Paweł Lupka zjawił się w gabinecie dyrektora punktualnie o dziesiątej. Nie czuł się komfortowo, zdołał się jedynie ogolić i umyć zęby. Jego nowa łazienka wymagała kilku godzin ciężkiej pracy, by mogła nadawać się do użytku. Speszył się jeszcze bardziej, kiedy zobaczył, że dyrektor to piękna, elegancka kobieta.
– Dzień dobry. Paweł Lupka. Przepraszam z góry za mój wygląd, ale dopiero co przyjechałem, a nowe mieszkanie… – Machnął ręką, wchodząc i zamykając drzwi.
– Rozumiem, proszę się nie przejmować. Joanna Wilczylas, jestem dyrektorem tego ośrodka. Proszę usiąść. Kawy, herbaty?
– Dziękuję, ale… – Zaciął się. Joanna. To imię wywołało u niego skurcz brzucha. Poczuł, jak opinają się na nim spodnie, a pod pachami pojawia się wilgoć. – …już piłem.
Dyrektorka popatrzyła na niego uważnie.
– Coś się stało? Źle się pan czuje?
Odetchnął kilka razy głęboko. Pokręcił głową.
– Nie, nie… Mało spałem dzisiejszej nocy. – Uśmiechnął się i rozejrzał, chcąc zmienić temat rozmowy. Gabinet był urządzony skromnie, ale gustownie. – Jak tu przyjemnie. Czyściutko.
Joanna Wilczylas usiadła wygodnie w wysokim ergonomicznym fotelu. Zetknęła opuszki palców obu dłoni, podpierając brodę. Wyglądała na skupioną i opanowaną.
– Panie Pawle, nie będę owijała w bawełnę. Kazali mi pana przyjąć. Ani specjalnie nikogo nie potrzebowałam, ani nie mam nawet etatu.
Lupka czuł kluchę rosnącą w gardle. Znał ten objaw. Upokorzenie. I bezradność. Dyrektorka kontynuowała:
– Nie ma pan doświadczenia w tej pracy, a wykształcenie i wszystkie uprawnienia uzyskał pan dość dawno. Ale ma pan mocne plecy w kuratorium i urzędzie marszałkowskim. A ja będę ich potrzebować. Nie dla siebie. Dla dzieciaków. Więc w efekcie może się pan przysłużyć sprawie. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno i jakoś bardzo to pana nie uraziło? Z tego, co wiem, znalazł się pan na życiowym zakręcie i nie ma pan zbyt wielkiego wyboru.
Patrzył na jej idealne dłonie z grafitowymi paznokciami, w odcieniu korali zakrywających gładki dekolt. Zastanawiał się, ile mogła mieć lat. Najwyżej czterdzieści, ale wyglądała na trzydzieści pięć. „Silna kobieta” – pomyślał.
– Chcę, żeby wszystko było jasne i żebyśmy nie musieli wracać do takich spraw. Dostanie pan pół etatu w bursie, jako wychowawca. Więcej ani nie mam, ani panu na razie nie powierzę.
Rósł w nim opór, wywołany wstydem. Co o nim wiedziała ta kobieta sukcesu, doskonała i wypielęgnowana za grubą kasę? Pół etatu? Nie tak miało być. Musi płacić alimenty, jeszcze przez kilka lat. Otworzył usta.
– Ale…
– Ale drugie pół etatu dostanie pan w szkole, w sąsiednim gimnazjum połączonym z liceum.
Aha. Odetchnął. Dobra, inna rozmowa. Jakoś to będzie. Otworzył torbę i wyjął teczkę z papierami.
– To w zasadzie wszystko. Proszę zostawić potrzebne dokumenty w sekretariacie. Potem może pan przejść do liceum, tam dyrektorem jest mój przyjaciel, Piotr Łopusiewicz. Można powiedzieć, że czeka na pana. A od jutra zapraszam do pracy. Proszę przyjść za piętnaście ósma, przedstawię pana części personelu.
Uśmiechnęła się do niego. Pomyślał, że jest w tym uśmiechu szczerość, którą rzadko się spotyka, a która uprościłaby wiele spraw w życiu przeciętnego człowieka. Mimo jej bezpośredniości i bolesności, mimo bezkompromisowości w uświadamianiu faktów. Dawała poczucie, że ma się wybór, choć tak naprawdę podsuwała jedyne możliwe rozwiązanie.
Wstał.
– Dobrze. Będę. A mogę spytać, jakiego przedmiotu mam uczyć w liceum?
Przed oczami stanęła mu wizja przepoconych chłopaków, popalających papierosy w szatni sali gimnastycznej. Tylko nie wf.
Joanna Wilczylas popatrzyła mu w oczy poważnie i spokojnym, rzeczowym tonem oznajmiła:
– Przysposobienie do życia w rodzinie.
Westchnął i ruszył w stronę drzwi. Z ręką na klamce odwrócił się jeszcze i powiedział:
– Myśli pani, że…
– Myślę, że tak, panie Pawle. Spokojnie. To nie koniec świata. Aha, jeszcze jedno. À propos końca świata… – Wstała i podeszła do niego ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Wyglądała pięknie, w szarej wełnianej sukience. – Jeśli pan chce, w bursie może pan wynająć pokój za niewielkie pieniądze. Tanio i czysto. I blisko do pracy. Hę?
Przed oczami stanęły mu stosy brudnych talerzy, brama z dość czytelną deklaracją wymalowaną sprayem oraz taksówkarz mówiący: „W Dół. Kiepsko”. I Lucjan z połową gęby na sztorc. I Joanna. Jego Joanna. Córka Matylda, ze łzami w oczach, a także żona, rzucająca w niego książkami. Sprawiedliwość. Jest zbrodnia, jest i kara, jak mawiała mama.
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Bardzo dziękuję, pani dyrektor. Będę pamiętał. W razie czego.
Podała mu rękę.
– W takim razie do jutra. W razie czego.
4.
W drodze powrotnej zjadł zapiekankę w niewielkim tureckim barze. Pogadał ze śniadym chłopakiem, Ibo, o pogodzie i dziewczynach. Posłuchał, jak śpiewa wysokim, dźwięcznym głosem do wtóru kurdyjskiej melodii płynącej z odtwarzacza. Pijąc kawę, gapił się na deszcz, uderzający gęsto o bruk rynku.
Znał Piotrków. Może nie wiedział, gdzie jest ulica W Dół, ale umiałby przejść z zachodniego krańca na wschodni, przez rynek, omijając ulicę cudów, Starowarszawską, zahaczając o miejsca, które kiedyś budziły jego silne emocje, a teraz były niespodzianką, może nawet same dla siebie. Jak stare więzienie o wysokich murach i małych okienkach, przesłoniętych siatkami lub ekranami ze zbrojonych szyb. Wycięto część murów, zostawiając narożną wieżę strażniczą i graniczne ściany budynków. Obecnie był tam market Biedronka i inne sklepy. Zaskakujące o tyle, że nie przyciągały spodziewanych tłumów i nie stanowiły o pewnej przyszłości odnowionego fragmentu miasta.
Albo kino Hawana, mekka młodzieży wagarującej w latach osiemdziesiątych. Teraz obskurne, uwięzione w destrukcyjnym związku, między najmującą je siecią kinową a państwowym właścicielem, niemogącymi się porozumieć. Kiedy Paweł mijał je, poczuł ukłucie w sercu, ni to żalu, ni tęsknoty.
Przez dwa lata chodził tu do szkoły średniej. Ale potem wrócił do domu, do rodzinnego miasta, bo mama za bardzo za nim tęskniła. A on za nią. Przez te dwa lata zdążył się po raz pierwszy poważnie zakochać, kochać, rozstać, upić, pobić i napisać pierwszy wiersz. Mieszkał w internacie, na stancji, a przez dwa miesiące dojeżdżał pociągiem. Ale teraz, siedząc za szybą baru, w miejscu, gdzie kiedyś mieścił się jedyny w mieście i okolicy sklep muzyczny, w którym kupował czarne płyty i struny do gitary, gapił się na mokry bruk i wydawało mu się, że w ogóle nie zna tego bruku, tego deszczu, tego miasta. To było tak dawno. Ponad ćwierć wieku temu.
Wrócił do swojego nowego domu około drugiej. Na ulicy było pusto. Deszcz zatrzymał wszystkich w domach, za firankami. Nie spotkał ani Lucjana, ani nikogo innego, kto okazałby się sąsiadem z domu pod numerem drugim, a choćby z tych obok albo naprzeciwko. Wypił herbatę, nastawił budzik w telefonie na osiemnastą, a potem, ignorując przykry zapach, zakopał się w stertę koców i zasnął.
5.
Obudził go trzask.
Przez chwilę leżał, usiłując zrozumieć, gdzie jest i co się z nim dzieje. Uświadomił sobie najpierw, że przed przebudzeniem przez sen docierał do niego kąśliwy chrobot. Potem przyszła trzeźwiąca myśl o zagraconym pokoju i zlewie pełnym naczyń. Wzrok wyławiał z mroku stare krzesła, wiszący na kilku drutach koślawy kinkiet i szarą plamę okna.
Paweł Lupka sięgnął po telefon. Wpół do ósmej. Przespał budzik. Niedobrze. Znowu będzie się snuł w nocy. Ten rytm trochę go martwił. Dzięki niemu udawało mu się unikać nocnego koszmaru. Kiedy chadzał niewyspany i sypiał krótkimi odcinkami nocy, umęczony umysł nie rejestrował rojeń, nawet jeśli się pojawiały. Natomiast w ciągu dnia przysypiał potem po kątach, choćby kilka minut, niekiedy w toalecie, tak by nikt nie widział. Zdarzało mu się zasnąć z łyżką zupy w pół drogi do ust.
„Paweł! Co robisz?! Uważaj!” – głos żony, Marleny, wyrywał go wtedy z zawieszenia. Idąc za jej pełnym wyrzutu wzrokiem, odkrywał plamę na spodniach, w miejscu, gdzie z przechylonej łyżki spadła porcja ogórkowej. Mógł iść do lekarza po jakieś proszki na spokojny sen, ale nie chciał się uzależniać. Więc lawirował między upartym paranoicznym snem pojawiającym się w noce, gdy już nie dawał rady i kładł się wcześniej, by odespać braki, a dręczącym poczuciem niewyspania, umęczenia, rozbicia, będącymi ceną za milczenie demonów.
Zapalił światło. W pomieszczeniu było zimno. Mimo połowy kwietnia należało jeszcze tu dogrzewać. Włączył stojący pod oknem elektryczny piecyk konwekcyjny. Razem z ciepłem, opływającym mu delikatnie twarz, poczuł zapach przepalanego kurzu.
Obok kuchni gazowej leżała wywrócona do góry nogami pułapka na myszy. Zwierzątko jeszcze drgało. Drut zgniótł myszce czaszkę, przecinając ją prawie na pół. Paweł podniósł pułapkę, uchylił drzwi i położył ją w sieni, stanowiącej w zasadzie kawałek strychu. Później się tym zajmie.
Wstawił wodę na kawę. Był głodny, ale zignorował to. Założył flanelową koszulę i stare sztruksy, które wziął ze sobą specjalnie w tym celu, i zabrał się za sprzątanie. Do północy powinno się tu zrobić jako tako.
Lucjan Sołdat pokazał mu, czego ma na strychu nie ruszać. Były to dwie duże komody oraz kilka czarnych worków. Rzeczy po matce. Poza tym Paweł mógł korzystać z mebli w mieszkaniu, a także z tego, co jest na strychu i w innych otwartych pomieszczeniach domu, czyli w przestronnej dawnej kuchni przerobionej na toaletę, znajdującej się na dole, gdzie sedes stał niczym tron, a do środka można było zajrzeć przez normalne okno, oraz na ganku i w dwóch komórkach. Na ganku stał ogromny stary kredens o zakurzonych szybach, przylepiony do ścian pajęczynami, drewniana skrzynia, zamknięta jednak na kłódkę, oraz wysoka szafka z półkami, pełna rupieci. Pod schodami mieściło się mroczne, niskie pomieszczenie. Tu umieszczony był gazowy ogrzewacz, buchający wesoło, gdy odkręcało się kurek z ciepłą wodą. Był gotów nawet ogrzewać kaloryfery, ale w pokoju Pawła, jak pewnie w reszcie pomieszczeń, z podłogi sterczały jedynie zabezpieczone końcówki rur. Nie było grzejników.
Znalazł na strychu dwa duże, kartonowe pudła. Teraz napełniał je wynoszonymi z pokoju dziurawymi garnkami, rondlami i patelniami, stosami brudnych, zapleśniałych talerzy i opakowań po gotowych potrawach. Butelki po alkoholu wylądowały w kilku foliowych workach, które po wypełnieniu Paweł naszykował do wyniesienia do pojemników na szkło. Zerwał z podłogi ohydny dywan, zrolował go i wytargał na ganek. Na podłodze pozostała jasna plama. Pomyślał, że jeśli resztę da się podobnie umyć i rozjaśnić, to będzie to atut tego pomieszczenia – ładna podłoga. Wziął się więc za robotę: zmiatał, skrobał, moczył i szorował. Kawałek po kawałku, minuta po minucie, spod warstwy brudu rzeczywiście wyłaniał się całkiem przyzwoity obraz. W końcu, z trudem prostując plecy i palce, Paweł Lupka stanął na środku swojego nowego domu i z satysfakcją popatrzył i na swoje dzieło, i na zegarek. Deski pod nogami wyglądały i pachniały świeżo. Była północ.
Zjadł kanapkę i ruszył na podbój łazienki. Kiedy jednak stanął w jej progu i zobaczył ten nędzny obraz, siły go opuściły. Postanowił jedynie doprowadzić wannę do stanu nadającego się do wykorzystania. Zalewał ją octem, mył gąbką, aż szczypały go palce wokół paznokci i popękane opuszki. Część nalotu okazała się plamami z farby. I znowu efekt go zaskoczył. Emalia była biała jak śnieg, aż miło było teraz wejść i obmyć się z potu i kurzu. Paweł pozwolił sobie na kilkuminutowy gorący prysznic. Czuł, jak opada z niego napięcie, a napływa sen. Kiedy wreszcie ponownie znalazł się w łóżku, pod kocami, powleczonymi własną pościelą, była druga. Powinien przespać spokojnie do rana.
Deszcz nadal stukał w parapet.
Na dole, w mroku małej kuchenki, siedział Lucjan Sołdat. Wsłuchując się w odgłosy krzątaniny na górze, wyskubywał włosy z blizny na twarzy.