Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Turyści Polservisu. Część II. Algieria - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Turyści Polservisu. Część II. Algieria - ebook

Kontynuacja losów Jana poznanego w pierwszej części Turystów Polservisu. Trzy lata po powrocie z Tunezji Jan po nieudanych próbach poprawy bytu w schyłkowym okresie PRL-u podejmuje decyzję o podjęciu pracy w Algierii. Trafia wraz z rodziną na uczelnię do Laghouatu, miasta położonego na skraju Sahary, w niespokojnych czasach przejęcia władzy przez islamistów. Jan, humorysta, uważający się za kontynuatora kodeksu Legii Cudzoziemskiej, wskrzesza ducha solidarności wśród arabskich i sowieckich wykładowców i lotników. To jedyna skuteczna metoda przetrwania w pracy z buntowniczymi studentami w trudnym klimacie pustyni. W książce przeczytamy między innymi o zwyczajach i kulturze Arabów i Berberów. Nie brak też opisów podróży niezbyt sprawnym samochodem po egzotycznym kraju.

JERZY ZDZISŁAW SOBOLEWSKI, urodzony w 1940 roku w Augustowie, turysta i obieżyświat lubiący przygody. Od wczesnej młodości pływa kajakami po akwenach nizinnych, ale najbardziej lubi górskie rzeki. Swoje ciekawsze przeżycia opisał w książce „Kajak i przygoda”. Kierował wycieczką do Turcji i Grecji oraz pływał po Adriatyku wokół wyspy Thasos, co opisał w reportażu „Czukcza w cieniu oliwki” (www.jerzyzsobolewski.vgh.pl). Ukończył Wydział Maszyn Roboczych i Pojazdów Politechniki Warszawskiej, pracował jako inżynier miedzy innymi w Z.M. Ursus. W 1970 roku wrócił na macierzystą uczelnię, gdzie zakończył karierę naukową jako profesor nzw. Politechniki.

W latach osiemdziesiątych uczył zawodu inżynierskiego studentów w Tunezji i w Algierii. Swoje pięcioletnie, niekiedy dramatyczne przejścia, opisuje w dwóch tomach zatytułowanych „Turyści Polservisu”.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-165-0
Rozmiar pliku: 9,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

W 1988 roku Jan, bohater tej opowieści, został zatrudniony jako wykładowca akademicki w Algierii w Uniwersytecie Technicznym w Laghouacie. Laghouat to spore miasto (ponad sto tysięcy mieszkańców), leżące ponad czterysta kilometrów na południe od Algieru przy głównej strategicznej drodze nr 1 prowadzącej w głąb Czarnego Lądu. Jest ono nazywane również bramą Sahary. Nazwa miasta – po arabsku Al-Aghwat – oznacza bodajże sto studni. Wody tam nie brakuje, ba – przepływa nawet niewielka rzeka. Niezbyt głęboka, ale płynąca niezmordowanie na wschód ku Tunezji, by tam zniknąć w słonym jeziorze Szatt al-Dżarid, a w końcu dotrzeć jednak niewielkim potokiem do morza w okolicach Kabisu. Jeden rzut oka na mapę wystarczy, by stwierdzić strategiczne położenie Laghouatu. I rzeczywiście, w tym mieście znajdowała się kluczowa baza francuskiej Legii Cudzoziemskiej.

Ale to były dawne czasy, w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku w wyniku wielkiej wojny wyzwoleńczej – rozgrywanej głównie w górach Kabylii przez wojowniczych Berberów – Francuzi musieli powrócić do macierzy. Jednak natura nie lubi pustki i ich miejsce zajęli… Rosjanie. Pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku w Laghouacie znajdowały się sowieckie bazy szkolące Arabów, lotnicza i artyleryjska. W terenie działały sowieckie ekipy geologiczne poszukujące ropy i gazu. Sowieci opanowali również szkolnictwo. Właśnie utworzono Wyższą Szkołę Techniczną, do której zaangażowano kilkudziesięciu wykładowców akademickich z ZSRR. Przybysze z Sojuza musieli przybywać obowiązkowo ze swoimi żonami i ewentualnie z małymi dziećmi. Zjawiło się tam także kilku wykładowców z krajów demoludu, w tym dwóch Polaków. Funkcje kierownicze na uczelni sprawowali Arabowie, jednak stanowili mniejszość w stosunku do Rosjan. Wszystkie te grupy naukowców, mieszkające w dwupiętrowych budynkach na osiedlu położonym na skraju pustyni, nie utrzymywały właściwie kontaktów towarzyskich. Sowieci mieli swojego szefa i trzymali się osobno, pozostali, w tym Arabowie, również.

Czasy były ciekawe, w kraju tliła się wojna domowa, agresywne Bractwo Muzułmańskie (FIS) walczyło o przejęcie władzy. W Kuwejcie wybuchła wojna, w której uczestniczyli także piloci arabscy szkoleni przez Sowietów i latający samolotami radzieckimi. Wszyscy zostali szybko zestrzeleni przez Aliantów, co doprowadziło do próby linczu bazy instruktorów lotniczych w Laghouacie. FIS organizował groźne dla cudzoziemców, pracujących tutaj na kontraktach, demonstracje połączone z niszczeniem ich samochodów i paleniem hoteli.

W taką sytuację trafił Jan, pracujący uprzednio dwa lata jako wykładowca w Tunezji. Ponieważ był człowiekiem towarzyskim, postanowił wykreować nową jakość w stosunkach międzynarodowych. Nawiązując do tradycji, ogłosił się samozwańczo inspektorem Legii Cudzoziemskiej i podjął próbę integracji towarzystwa. Te działania, zwłaszcza wśród wykładowców i ich rodzin z Sojuza, zostały ułatwione przez rozpoczynający się proces pierestrojki. Ba, w swych próbach integracyjnych trafił nawet do bazy lotników radzieckich. W książce opisano zarówno proces jednoczenia towarzyskiego społeczności akademickiej, jak i trudne momenty wykładania na uczelni, której trzon stanowili niesforni studenci relegowani z uczelni na północy kraju.

Na podobieństwo poprzedniej książki opisującej pobyt w Tunezji, a zatytułowanej Turyści Polservisu. Część I z podtytułem Tunezja, podtytuł drugiej części książki brzmi Algieria.

------------------------------------------------------------------------

FIS – skrót od Le Front Islamique du Salut, czyli Islamski Front Ocalenia.Rozdział I Algieria, pierwszy rok

1. Sytuacja w kraju przed wyjazdem

Jan długo dochodził do siebie po powrocie z Tunezji. Jego ulubioną pozycją była ta ulubiona przez Rzymian podczas biesiad, czyli leżąca. Głównym jego zajęciem było gapienie się w telewizję. Cieszył się polską mową, chłonął wydarzenia krajowe, czytał zachłannie polskie gazety i książki. Nie chciało mu się pracować zawodowo, chyba klimat tunezyjski zaszczepił mu jakiś gen leniuchowania, zaczął rozumieć brak entuzjazmu ludów afrykańskich do regularnej pracy. Zresztą sytuacja polityczna w kraju też nie napawała optymizmem. Panował ogólny marazm, stan wojenny wprawdzie został odwołany – ale nadal tkwił cierniem w świadomości i w życiu codziennym i zabrał ludziom jakąkolwiek nadzieję na zmiany. Jednak gdzieś tam pojawiło się jakieś światełko w tunelu, promyk nadziei. W Sojuzie – po kilku krótkich zmianach kolejnych „matuzalemów” na stanowisku pierwszego sekretarza partii komunistycznej – władzę objął młody i prężny facet. Nazywał się Michaił Gorbaczow. Razem z nim przyszły nowe pojęcia – pierestrojka i głasnost. Była to rozpaczliwa próba ratowania chwiejącego się komunistycznego olbrzyma. Jedną z zasadniczych przyczyn upadku tego „imperium zła” było przegrywanie wyścigu technologicznego, zwanego „wojnami gwiezdnymi”, który narzuciły Stany Zjednoczone podczas prezydentury Ronalda Reagana.

Także wielki i chyba niedoceniany wpływ na zmierzch epoki komunizmu miał zapewne pierwiastek boski. Już sama zapowiedź powstania systemu komunistycznego w 1917 roku została zauważona przez Opatrzność podczas pierwszych objawień fatimskich. Matka Boska pojawiająca się jeszcze latem 1917 roku, czyli jeszcze przed wybuchem rewolucji w Rosji, prosiła o poświęcenie właśnie Rosji – Maryi. Niespełnienie tego warunku miało spowodować serię wielkich wojen i nieszczęść na świecie spowodowanych przez obłędną ideologię marksistowsko-leninowską. Warunek ten nie został jednak z dziwnych względów spełniony przez Watykan. Wprowadzenie komunizmu spowodowało straszliwe prześladowania w Rosji, a później wybuch drugiej wojny światowej. W latach osiemdziesiątych w celu ratowania imperium przed upadkiem systemu radzieccy generałowie zaplanowali wywołać trzecią wojnę, wojnę atomową. Pomijając straszne doświadczenie, jakim były dwie bomby atomowe zrzucone na Japonię w 1945 roku, wystarczyła mała próba: katastrofa atomowa w Czarnobylu, by wyobrazić sobie, co może nieść następna wojna. To byłby kres cywilizacji na Ziemi.

Wtedy to wielki Polak Jan Paweł II podjął jeszcze jedną próbę ratowania świata. Udało mu się doprowadzić do aktu poświęcenia świata, w tym Rosji, Niepokalanemu Sercu Maryi. Można w to wierzyć, można nie wierzyć, ale po tym akcie dokonanym 25 marca 1984 roku, oczekiwanym przecież od 1917 roku, w sowieckiej bazie rakietowej wybuchł po dwóch miesiącach wielki pożar, w wielkiej bazie militarnej w Siewieromorsku nad Morzem Północnym. Eksplozje spowodowały zniszczenie arsenału rakietowego, który kontrolował Ocean Atlantycki i utratę przewagi strategicznej nad potencjałem rakietowym USA. Trzy lata później, w 1987 roku, doszło do spotkania przywódców mocarstw, Reagana i Gorbaczowa w Rejkiawiku i do podpisania traktatu o redukcji zbrojeń. Nie było to takie proste, bo przecież Rosja nadal posiadała wielki potencjał militarny. Ważną rolę odegrał wtedy drugi wielki Polak, płk. Ryszard Kukliński, który dostarczył do USA plany ataku atomowego Sowietów na Europę Zachodnią. Zachód także miał swoje plany i w odwecie zamierzał przeprowadzić atak atomowy na tereny Polski i Niemiec w celu zniszczenia atakujących wojsk Układu Warszawskiego. Ale nie tylko ujawnione plany agresji przesądziły o kapitulacji systemu komunistycznego. W Rejkiawiku jednak Gorbaczow stawiał się, wahał. Wtedy Reagan powiedział:

– Panie Gorbaczow, jak nas zaatakujecie, to natychmiast zniszczymy wasze trzy najważniejsze schrony przeciwatomowe.

W tych schronach radzieccy generałowie mieli swoje ośrodki dowodzenia. Umożliwiały one przetrwanie wojny atomowej i mogłyby zostać zniszczone tylko w wypadku bezpośredniego trafienia rakietami z głowicami jądrowymi. Gorbaczow jednak nie wierzył Reaganowi, bo lokalizacja tych schronów była najściślej strzeżoną tajemnicą Układu Warszawskiego. Wtedy prezydent USA kazał sobie podać mapę i pokazał punkty, w których znajdowały się te schrony. Jeden z nich zlokalizowany był w Rosji, w okolicach Moskwy, drugi w Bułgarii, a trzeci w Polsce. Podobno Gorbaczow zbladł i spuścił głowę. Tak doszło do zawieszenia broni między systemem sowieckim a resztą świata. Do tego sukcesu przyczynili się pośrednio mudżahedini, którzy uzbrojeni w amerykańskie ręczne rakiety typu Stinger skutecznie niszczyli rosyjską technikę wojskową. W rezultacie potężna i podobno niezwyciężona Armia Czerwona uległa prostym wieśniakom i wycofała się z Afganistanu. Ale to też nie było proste, bo żeby dostarczyć odpowiednią liczbę Stingerów, trzeba było przekonać Kongres USA do takiej akcji. Dokonał tego pewien senator z Teksasu i to wbrew opiniom wojskowych specjalistów. Jak się okazuje, niewielu jest takich ludzi, którym zawdzięczamy pokój na ziemi.

Tymczasem w Polsce panował marazm. Przemysł ograniczył produkcję, a zaopatrzenie w sklepach było gorsze niż marne. Mówiło się z sarkazmem, że gdyby komunizm zapanował na Saharze, toby zabrakło piasku. Brak było wielu produktów spożywczych, był jeszcze chleb i warzywa, ale na prowincji nawet z zaopatrzeniem w chleb były kłopoty. O mięsie to właściwie można było pomarzyć. Naród posiadał jednak pamięć zbiorową. Na szczęście wieś nie uległa komunizacji i produkowała dużo dobrej żywności. Powstały spółdzielnie złożone z paru kolegów i ktoś przywoził samochodem mięso gdzieś od znajomych czy rodziny ze wsi. Podobnie było podczas okupacji niemieckiej.

Wartość spożywcza przetworzonych produktów dostępnych na rynku była po prostu podła. Przekonał się o tym Jan lubiący mleko. Było ono roznoszone za opłatą w litrowych butelkach i stawiane rano przed drzwiami. Mleko smakowało średnio, a gdy zostawiało się je na zsiadłe, rozwarstwiało się na jakieś dziwne różnokolorowe segmenty. Jego wartość ocenił pies, którego przyprowadziła pewnego wieczoru jego druga żona Ewa, matka ich syna Krzysia. Psina podbiegła natychmiast do leżącego już w łóżku Jana, machając przyjaźnie ogonem i usiłując z radości dać przyszłemu właścicielowi buzi na dobranoc. Cóż było robić? – młodej suce, podobnej do polskiego owczarka nizinnego, dali na imię Ciapa i stała się członkiem rodziny. Niejako w podzięce za adopcję ostrzegła domowników, że sprzedawane mleko jest trucizną. Gdy nalano rano nowemu domownikowi tego płynu do psiej miski, suka podeszła ostrożnie, powąchała, sierść jej się zjeżyła i powarkując z cicha włączyła wsteczny bieg. Obserwując reakcję psa, zrozumieli, że piją nie to, co powinni. Ewa poszła po rozum do głowy i zaczęła kupować mleko w granulkach, przeznaczone dla niemowląt. Ten wyrób Ciapa piła z umiarkowanym entuzjazmem. Ale jednak piła, co stanowiło wystarczający dowód, że ten płyn przynajmniej nie truje. Olśnienie przyszło podczas wyprawy kajakowej. Biwakując nad pięknym jeziorem Serwy koło Augustowa, Jan przyniósł litr mleka ze świeżego udoju i ciekaw eksperymentu sprawdził reakcję Ciapy. Już niosąc mleko, znał rezultat testu, bo ta zabiegała mu drogę, machając radośnie ogonem, popiskując przy tym i przeszkadzając we wlewaniu do pojemnika. Zwierzę łapczywie rzuciło się do picia, wsadzając przy tym pysk głęboko w miskę, która błyskawicznie pokazała dno, więc Jan wlał następną porcję. Owczarek nizinny, do tego suka, nie jest zbyt dużym psem, więc obserwator zauważył ze zdziwieniem, że zwierzę zamieniło się w pompę ssąco-tłoczącą, jej brzuch wyraźnie się zaokrąglił, a pojemnik trzeba było wciąż napełniać. W końcu wypełniona mlekiem beczka z wyraźnym żalem odsunęła się od źródła. Oblizała skapujące z pyska białe krople i… po chwili namysłu znów wsadziła mordę w biały płyn. Już nie pijąc, tylko kontemplując.

Jedynym miejscem z normalnym zaopatrzeniem były sklepy Pewexu. Tam kupowało się za dolary przeważnie alkohol, ale także doskonałe polskie szynki w puszkach i inne luksusowe towary. Dlaczego jakość towarów w sklepach dolarowych tak drastycznie odbiegała od tej w normalnym handlu, nie wiedział nikt. Albo to był oczywisty sygnał upadku systemu, albo – wręcz przeciwnie – dowód pogardy rządzących komunistów dla społeczeństwa. Bo dygnitarze partyjni, ale także kadry wojska i milicji, mieli sklepy „za żółtymi firankami”. Po dwóch latach pobytu w kraju trzeciego świata, gdzie w sklepach było wszystko, oprócz wieprzowiny, którą Allah zakazał spożywać muzułmanom, Jan wyciągnął prosty wniosek. Jesteśmy krajem czwartego, a może nawet i piątego świata. Także ze względu na wysokość zarobków. Toteż zaczął poważnie myśleć o następnym wyjeździe do jakiegoś kraju z francuskim językiem nauczania. Wybór padł na Algierię. Ten olbrzymi kraj o powierzchni ponad dwóch milionów kilometrów kwadratowych, czyli około osiem razy większy od Polski, pociągał go turystycznie. Po pobycie w Tunezji polubił malownicze i egzotyczne krajobrazy Północnej Afryki. Ponadto nabrał ochoty na dalsze przeżywanie przygód, których nie brakowało także w niewielkiej Tunezji.

Po powrocie z Tunezji obowiązywała go trzyletnia karencja. Mądrzejszy w doświadczenia zabrał się więc za porządkowanie spraw zarówno osobistych, jak i zawodowych. Postanowił zalegalizować związek z Ewą. Zrobił to bez zbytniego entuzjazmu, ale świadomość bycia samotnym przez trzy następne lata nie wchodziła w rachubę. Swoją samotność już odpokutował i nigdy więcej nie chciał tego powtarzać. Poza tym nie mógł sobie pozwolić na zostawienie w kraju syna, który wymagał ojcowskiej opieki.

W 1987 roku zorganizował wyprawę turystyczną i kajakową do Grecji i Turcji.

Wyprawa miała na celu zwiedzenie zachodniej Turcji i południa Grecji oraz pływanie kajakami po Morzu Egejskim. Liczne przygody podczas podróży na trasie długości sześciu tysięcy kilometrów, w tym perypetie podczas przekraczania dziesięciu granic podczas słynnej wojny polskich turystów-przemytników z celnikami europejskimi, płynięcie kajakami dookoła wyspy Tazos i wzdłuż półwyspu Chalkidiki to była drobnostka w porównaniu z trudnościami związanymi z organizacją wyprawy.

Tutaj należy się parę słów wyjaśnienia współczesnemu czytelnikowi. Teraz, aby wyjechać, wystarczy mieć paszport i pieniądze. Paszport każdy może otrzymać bez problemu, a w granicach Unii wystarczy dowód osobisty. Za komuny nie wydawano paszportów każdemu chętnemu, trzeba było mieć ważny powód. Tym powodem mogły być: wyjazd służbowy do pracy za pośrednictwem jakiejś firmy państwowej (np. Polservisu), udział w międzynarodowych zawodach sportowych, wyjazd do rodziny, wycieczka organizowana przez uprawnioną instytucję itp. Natomiast wyjazdy indywidualne – ot, po prostu – żeby sobie zwiedzić świat, to było marzenie ściętej głowy.

Trudno było żyć w tym systemie, którego sens polegał właśnie na podporządkowaniu człowieka władzy, nawet w tak niewinnym zakresie jego życia, jaką jest turystyka. W przypadku wycieczki turystycznej w celu zdobycia paszportu należało uzyskać zgodę Zarządu Głównego PTTK. To nie było takie proste. Wycieczką musiał kierować doświadczony przewodnik, w tym wypadku przodownik turystyki kajakowej, który sporządzał listę uczestników. Ale wcześniej każdy z potencjalnych amatorów wyprawy musiał uzyskać zgodę swego zakładu pracy na wyjazd zagraniczny, czyli zgodę służby bezpieczeństwa. Tak, tak, w każdym zakładzie pracy był jeden lub kilku takich agentów, którzy byli zatrudnieni w kadrach. Taką listę musiał następnie parafować oddział PTTK w zakładzie pracy, następnie w dzielnicy lub powiecie i w województwie (gdzie też pracowali wiadomi agenci), a w końcu trafiała ona do ZG PTTK. Po uzyskaniu zgody w tej najwyższej, zdawałoby się, instancji turystycznej musiała ona być jeszcze zatwierdzana przez GKKFIT (Główny Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki). Ta instytucja dawała zgodę na wydanie uczestnikowi paszportu i… uwaga, uwaga – zgodę na prawo kupienia w banku siedemdziesięciu dolarów po tak zwanych cenach państwowych, czyli po cztery złote za jednego dolara. Taki dolar na czarnym rynku kosztował wtedy sto złotych. Czyli, jeżeli Polak zarabiał przeciętnie trzy tysiące złotych, to w istocie zarabiał trzydzieści dolarów miesięcznie. Z tych i innych upokarzających uwarunkowań nie zdajemy sobie teraz sprawy. Takie sprytne ustawienie cen było najwspanialszą sztuczką komunizmu. Skazującą ludzi żyjących w KDL-ach (krajach demokracji ludowej), w obozie (nomen omen) komunistycznym na pobyt w świecie bez perspektyw. Bo druty też były i to zarówno na granicy wschodniej (co było bardzo dziwne, bo kto by uciekał do ZSRR), jak i na zachodniej (co bardziej zrozumiałe). A także mury ze sławnym murem berlińskim na czele. Więc właściwie te cyrki z paszportami były niepotrzebne, bo żeby podróżować po świecie, to te siedemdziesiąt dolarów to było małe piwo. No, może kilka obiadów (z piwem).

Ludzie jadący na wyprawę nie mieli więc zbyt wielu dolarów na przeżycie. Toteż radzili sobie jak mogli, zabierając z kraju prowiant na okres pobytu za granicą oraz chodliwe towary w celu ich sprzedaży po cenach obowiązujących w normalnych krajach tak zwanego zgniłego kapitalizmu. Stąd wynikały owe sławetne podjazdy z celnikami na każdej granicy, kończące się dla niektórych zbyt przedsiębiorczych Polaków nawet dosyć długimi przerwami w podróży, zwłaszcza przy przekraczaniu granicy greckiej.

Jan został poproszony do prowadzenia wyprawy niespodziewanie. Byli bowiem w kraju specjaliści od prowadzenia takich wypraw. Jeżeli miało się rozeznanie, co gdzie trzeba kupić, a potem gdzie sprzedać, to taki udział w wyprawie zagranicznej stawał się prawdziwym biznesem. Znany kajakarz Henryk Sienkiewicz zorganizował w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych aż siedemnaście wypraw kajakowych, przeważnie na wody Jugosławii, w tym jedną poprowadził na Eufrat w Iraku, a drugą na Gwadalkiwir w Hiszpanii. Prowadzenie takich egzotycznych wypraw było wielkim sprawdzianem odwagi i zdolności organizacyjnych kierującego. Henryk i Jan znali się ze wspólnych wypraw kajakowych w kraju, pracowali na tych samych falach, więc często rozumieli się bez słów.

Podczas biesiad przy ognisku lubili śpiewać przy akompaniamencie gitary Jana. Organizując wyprawy zagraniczne, Henryk namawiał kolegę z gitarą na te eskapady. Ten jednak wzbraniał się.

– Nie mam za dużo pieniędzy, przecież to kosztuje.

– Nic się nie martw, ja ci pożyczę. Poradzę ci, co tu kupić, tam sprzedać, i podróż się opłaci.

Teraz Jan żałuje, że nie jeździł z Henrykiem. Nadal się przyjaźnią, co roku wspólnie kajakują. Podczas wieczornych ognisk Henryk często dzielił się niezwykłymi wspomnieniami z tych zagranicznych wojaży. Było to zapewne największe bogactwo tych wypraw, albowiem szczęście to nie pieniądze, które masz, tylko ludzie, z którymi możesz przeżyć przygodę.

Jednym z takich specjalistów od wypraw zagranicznych był przewodniczący praskiego Klubu Kajakowego PTTK „Amikos”, zwany Prezesem. W 1986 roku zorganizował wyprawę kajakową dookoła wyspy Zakintos w Grecji. Jednak planowana tegoroczna wyprawa nie miała szans powodzenia. W światku kajakowym rozeszła się pogłoska, że Prezes o mało co nie potopił ludzi podczas pierwszego etapu spływu w zeszłym roku. Płynęli wtedy ze stałego lądu na wyspę. Była to odległość rzędu bodajże kilkunastu kilometrów. Powiał wiatr, więc nic dziwnego, że grupa się rozproszyła. W Polsce na jeziorach, znacznie przecież łatwiejszych do kajakowania niż akwen morski, też tak się stale dzieje i to mimo asekuracji ratowników na motorówkach. Zawistne języki rozdmuchały jednak aferę i Prezes – na mocy uchwały Zarządu Głównego – został na jakiś czas pozbawiony prawa prowadzenia imprez turystycznych poza granicami kraju. Prezesunio, niepoprawny optymista, nie przejmował się zbytnio uchwałami władz kajakowych. Zaczął więc szukać zastępcy i dlatego zwrócił się do Jana o pomoc w prowadzeniu wyprawy. Przekupił go butelką greckiego wina. Zwołano walne zgromadzenie klubu, na którym wybrano przyszłego komandora na wiceprezesa. Z przeprowadzonego rozeznania wynikało jednak jasno, że władze turystyczne postanowiły bezwzględnie egzekwować swą decyzję i ukarać nie tylko Prezesa, lecz cały klub. Niezależnie od tego, kto będzie komandorem!

Cała ta afera wciągnęła Jana. Lubił takie wyzwania. Po wielu bojach udało się jednak zaakceptować program wyprawy i uzyskał zgodę komisji kajakowej ZG PTTK. Zgodę uzyskał zapewne dlatego, że przewodniczącym tej komisji był właśnie Henryk. Na zebraniu komisji podniosły się głosy sprzeciwu przeciwko wyprawie.

– Słuchajcie, jeżeli Jan to organizuje, to wyprawa musi się udać – zakończył dyskusję Henryk.

Dalej sprawa potoczyła się z górki i po wielu przygodach opisanych w książce „Czukcza w cieniu oliwki, czyli kajakarze, celnicy i…” wyprawa zgodnie z planem dotarła do Turcji, a później do Grecji. Tam wreszcie można było wsiąść do kajaka. Wystartowali z miejscowości Keramoti do wyspy Tazos. To była odległość około pięciu kilometrów, ale nieźle dmuchało i emocji było sporo. Płynięcie dookoła wyspy trasą około stu kilometrów to było to, co „tygrysy lubią najbardziej”.

Podczas opływania Tazos Jan, dobijając kajakiem do plaży w miejscowości Potos, usłyszał „dzień dobry”. Słowa te wypowiedział opalony ma brąz starszy pan o sportowej sylwetce. Hans, bo tak miał na imię plażowicz, był rodowitym gdańszczaninem, który uciekł z miasta w 1945 roku w obawie przed Armią Czerwoną. Był emerytem z Republiki Federalnej Niemiec i razem z żoną przebywał na wyspie od ładnych paru miesięcy. Taka informacja dla każdego Polaka, zarabiającego około trzydziestu dolarów na miesiąc, była po prostu szokująca. Jan miał na szczęście pewien dystans do problemu, przecież wrócił niedawno z dwuletniej pracy w Tunezji, kraju trzeciego świata, gdzie zarabiano, w przeliczeniu na dolary, co najmniej dziesięć razy więcej niż w Polsce.

Obecnie w Polsce też nie jest najlepiej z zarobkami, do „czołówki” krajów Unii Europejskiej wiele brakuje. Po tak zwanym odzyskaniu niepodległości w 1989 roku wprowadzono słynny plan Balcerowicza. Pierwsze kroki tego planu polegały na zniesieniu dolarów dewizowych i przybliżeniu wysokości zarobków do poziomu krajów trzeciego świata. Jeżeli porówna się płace w Polsce i w Niemczech, to zarabiamy około cztery razy mniej przy identycznych cenach towarów. A więc żyjemy teraz o wiele lepiej niż za komuny. Pod warunkiem, że ma się pracę, bo dalsza część planu Balcerowicza zakładała likwidację polskiego przemysłu. Ale to oddzielny temat.

Na uczelni również panował marazm. Skończyły się granty, przemysł obumierał i nie potrzebował już pomocy naukowców. Z rozrzewnieniem wspominano stare dobre czasy z lat siedemdziesiątych, kiedy przemysł wręcz wymagał pomocy uczelni. Granty od warszawskich, dobrze prosperujących zakładów przemysłowych, jak FSO, VIS, Zakłady Mechaniczne Nowotki czy Ursus skończyły się bezpowrotnie. Jeszcze na początku lat osiemdziesiątych Jan współpracował z fabryką obrabiarek AVIA, ale tam też wszystko zamierało. Skończyły się, siłą rzeczy, dodatkowe zarobki, stanowiące właściwie drugą pensję. Nastały chude lata nieciekawej egzystencji, a trzeba było jeszcze zapewnić byt trójce dzieci. Jan jechał jeszcze na „resztkach paliwa”, czyli dolarach zarobionych w Tunezji. Niestety, nie było ich dużo, bo będąc tam, nie oszczędzał tak gorliwie jak inni koledzy. Ale to, co przywiózł, pomogło mu w próbie budowy domu w Augustowie na działce uzyskanej po zamianie przez władze ziemi rolnej rodziców na działki budowlane. Przepisy wymagały przynajmniej postawienia fundamentów. W przeciwnym wypadku groziło mu odebranie jej przez władze miasta. Jednak na postawieniu fundamentów się skończyło, dolarowe źródło w banku pokazało dno.

Do wykonania wykopów pod fundamenty najął dwóch robotników fizycznych, którzy spokojnie wykonywali swoją robotę rozłożoną na kilka dni. Jednak nagle przyszła wiadomość, że nazajutrz rano przyjadą betoniarki do zalewania fundamentów. Załatwienie tych betoniarek nie było sprawą prostą, a odwołanie praktycznie niemożliwe, bo spadało się z długiej kolejki oczekujących. Jan, który przyjechał nadzorować budowę, skrzyknął więc swoich młodszych braci i leciwego już ojca do pomocy. Starszy pan mimo swojego wieku był jeszcze krzepkim facetem. Udowodnił to kiedyś podczas ładowania snopków zboża z fury na strych obory. Jan był akurat przejazdem, więc chciał wyręczyć rodzica i podjął się tej czynności. Chyba jednak przecenił swe siły, mimo że właśnie wrócił z dwutygodniowej włóczęgi kajakowej po Rospudzie i Czarnej Hańczy. Był w dobrej formie, ale po kilkunastu minutach ciągłego podnoszenia wideł ze snopami ręce zaczęły mu się coraz częściej „łamać”. Jednak wiosłowanie jest nieco łatwiejsze. Ojciec, który obserwował z uśmieszkiem te manewry, paląc spokojnie papierosa, rzekł w pewnym momencie:

– Synu, złaź z tej fury, ja to zrobię.

Po czym dokończył robotę bez widocznego wysiłku.

W powstałej sytuacji pracowali wszyscy do wieczora i raptem, gdy wykop był gotów, jeden z jego fragmentów obsunął się.

– Kurwa jego mać! – krzyknął porywczy ojciec. – Pieprzę to i wracam do domu – dodał.

Po czym odrzucił łopatę i wydostał się z wykopu.

– Przecież nie damy rady, ciemno już – dodał łagodniej, patrząc w oczy syna.

Pozostali również się zawahali i stanęli w pozycjach wyczekujących.

– Jak chcecie, to już idźcie, ja zostaję – rzekł Jan i przystąpił do ponownej pracy.

Za jego przykładem poszli robotnicy, a po pewnym ociąganiu także bracia i w końcu ojciec. Jego ponowne zejście do wykopu nie obyło się oczywiście bez odpowiednich komentarzy łacińskich. Po zakończeniu pracy, co nastąpiło już w zupełnych ciemnościach, Jan wyciągnął ze skrytki chłodne piwo i rozdzielił pomiędzy tych ludzi dobrej woli. Większego prezentu nie mógł zrobić, bo wszyscy byli zmęczeni i ociekali potem. Ale największą radość sprawił ojcu, wielkiemu miłośnikowi tego napoju. Jan w pełni podzielał jego reakcję. Nie ma bowiem większej przyjemności dla organizmu niż piwo po zmęczeniu fizycznym. W dodatku pite w dobrej kompanii. A ojciec stawał się po piwie gawędziarzem znakomitym.

Wracając rowerami do domu, o mało co nie wdali się w większą awanturę. Ojciec, jadący jako pierwszy, został popchnięty przed dworcem pekaesu przez kogoś z grupki swawolnych młodzieńców stojących na trasie przejazdu. Ponieważ ledwie wybronił się przed upadkiem, porwany słusznym gniewem ruszył śmiało do ataku, licząc na pomoc nadjeżdżających synów. Młodzi ludzie, widząc samotnego starszego człowieka prącego do rewanżu, nie okazali mu większego szacunku. Miny młodych jednak zrzedły, gdy nadjechała reszta grupy, co zdopingowało ojca do jeszcze śmielszej ofensywy. Wtedy Jan wkroczył zdecydowanie do akcji jako rozjemca.

– Synu, jak mogłeś! Przecież byśmy ich roznieśli. – Rozżalony ojciec nie mógł dojść do siebie.

– Ale sprawa skończyłaby się w areszcie – odrzekł syn.

On także miał ochotę dołożyć chuliganom, ale na prostym mordobiciu by się pewnie nie skończyło. Za dwa dni powinien odebrać w Warszawie paszport, a w wypadku bójki różnie mogłoby się skończyć.

Przewidując, że w Algierii nie będzie pracować naukowo, zabrał się energicznie do robienia habilitacji. Promotor jego doktoratu, a zarazem szef zespołu naukowego, poradził mu, żeby jeździł częściej na konferencje naukowe.

– Ludzie muszą cię poznać, inaczej nie masz szans – radził życzliwie.

Podczas konferencji w Świnoujściu w 1987 roku zainteresował się koncepcją innowacyjnego młota pneumatycznego, którą przedstawiło kilku młodych naukowców z Politechniki Poznańskiej. Pomysł polegał na zastosowaniu mechanizmu obniżającego radykalnie drgania działające na ręce obsługującego robotnika. Naukowcy przeprowadzili także badania symulacyjne potwierdzające założenia teoretyczne, a następnie wykonali prototyp, który działał zgodnie z oczekiwaniami. Była to rewelacja na dużą skalę, zwłaszcza że fabryka produkująca tradycyjne młoty zaprzestała produkcji. Mimo że zapotrzebowanie na takie narzędzia nadal było duże. W wypadku uruchomienia produkcji nowego typu młota istniały szanse wypłynięcia na szerokie wody nie tylko polskie, ale i europejskie. Jan był zachwycony opatentowanym już pomysłem, mającym przy tych warunkach duże szanse na realizację. Przy piwie podjął rozmowy z poznaniakami na temat uruchomienia nowej produkcji. Ci okazali się jednak sceptykami.

– Z czym macie największy problem?

– Ze wszystkim. Wiesz, co się dzieje w kraju. Nikt nie chce podjąć się produkcji. Brak środków. My też nie mamy pieniędzy na rozruch. Prototyp korpusu wykonaliśmy w uproszczony sposób z kilku części spawanych. W normalnej produkcji to powinien być odlew.

– Ja biorę to na siebie.

– Jak to?

– A tak. Opracuję całą dokumentację konstrukcyjną i technologiczną. To nic trudnego. Natomiast w Ursusie, gdzie kiedyś pracowałem, jest odlewnia metali, która ostatnio też nie ma za dużo pracy. Wiem to od pracujących tam kumpli, którzy mi na pewno pomogą. Kończyliśmy razem studia i do tej pory jeździmy razem na spływy kajakowe. Musimy tylko założyć spółkę i do roboty.

– A kto załatwi te wszystkie formalności? Wiesz przecież, jaka jest biurokracja w naszym kraju.

– Też postaram się to załatwić. Ostatnio coś zaczyna się w kraju zmieniać. Pojawił się nowy minister, Wilczek, który zapowiada uproszczenie procedury powoływania spółek.

Entuzjazm Jana spowodował, że kolegom z Poznania twarze pojaśniały. Zamówili jeszcze po jednej kolejce i ustalili wstępne działania.

Po powrocie z konferencji energicznie ruszył do załatwiania formalności. Postanowił, że jeżeli uda się założyć spółkę, to nie wyjedzie do Algierii. Chyba że za parę lat jako bogaty turysta. Niestety, dnie spędzone w różnych urzędach pozbawiły go złudzeń. Machnął więc ręką i w maju 1988 poszedł na interwiew w Polservisie. Został bez problemu zaangażowany przez Algierczyków na trzy lata, właśnie do uczelni w Laghouacie na Saharze.

Nauczony doświadczeniem z Tunezji, że po powrocie będzie miał wyczerpane akumulatory, przystąpił energicznie do pisania habilitacji. Wiedząc, że wyjedzie za parę miesięcy, zrezygnował nawet z wyjazdu na spływ kajakowy. Miał już niezły dorobek zawodowy i publikacyjny, patenty i staż naukowy w ZSRR, gdzie również publikował. Ponadto, jeszcze za Gierka, wyszło rozporządzenie, że awanse naukowe, a zwłaszcza uzyskanie profesury na uczelniach technicznych, musi być poprzedzone co najmniej pięcioletnią praktyką zawodową. Rozglądając się po kolegach w Instytucie, stwierdził, że właściwie tylko on spełniał te warunki.

Na uczelni także miał sukcesy we wdrażaniu swoich pomysłów w przemyśle. Jeszcze przed stanem wojennym został powołany przez dyrektora Zjednoczenia Przemysłu Obrabiarkowego do uruchomienia produkcji nowego typu przekładni w fabryce obrabiarek. Zbyt był zapewniony, bo na przykład Rosjanie chcieli zmówić sto tysięcy tych mechanizmów stosowanych w wyrzutniach rakietowych i w serwomechanizmach samolotów. Ewentualną możliwość produkcji przerwał jednak stan wojenny.

Praca nad habilitacją szła mu szybko. Jakieś dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem do Algierii przekazał szefowi gotowy egzemplarz do wstępnej oceny. Oddał we właściwe ręce, bo wcześniej szef, znakomity naukowiec, był zorientowany w temacie. Wcześniej bowiem kierował grantem dotyczącym projektowania nowego typu przekładni i był promotorem jego doktoratu. Napisali razem kilka dobrych artykułów naukowych wygłaszanych nawet na konferencjach międzynarodowych. Zwierzchnik zaakceptował pracę i zdecydował rozpocząć formalności związane z uruchomieniem procesu habilitacyjnego.

2. Wyjazd do Algierii

Termin wyjazdu był wyznaczony na połowę września, samoloty do Algieru startowały w poniedziałki. Sam odlot miał jednak swoją nieoczekiwaną dramaturgię. W niedzielę, w wieczornym dzienniku telewizyjnym pokazano zamieszki w Algierze, a po tym nastąpił komunikat, że nasza ambasada zaleca odwołanie lotów do tego kraju. Na szczęście w domu był obecny Janusz, jeden z przyjaciół Jana. Koledzy popatrzyli sobie w oczy, Jan podszedł do dużego worka żeglarskiego, w którym, podobnie jak do Tunezji, przewoził swój dobytek, i wyciągnął butelkę whisky. Ponieważ do Algierii można było przewozić tylko jedną butelkę, więc ta jedna miała słuszną objętość trzech czwartych litra. Całe szczęście, bo gdy po długiej pogawędce postanowili grubo po północy pograć w szachy, to akurat do rana butelka wystarczyła.

W następną niedzielę sytuacja się powtórzyła. Znowu pojawił się komunikat o zamieszkach i o ostrzeżeniach ambasady. Tak minęło pięć tygodni. Pod koniec października dostał wiadomość z Polservisu, że jeżeli nie przybędzie w najbliższym czasie, to Algierczycy zrezygnują z jego usług. Rad nie rad, stawił się na lotnisku w najbliższy poniedziałek rano. Nie obyło się to bez wyrazów zawodu wyrażonych przez kolegę, który – a jakże – żegnał go przez te kilka poprzednich niedziel. Stary wyga bez zbytnich wzruszeń przeszedł odprawę bagażu i formalności paszportowe. W samolocie dostał miejsce przy oknie, obok ponuro milczącego faceta w jego wieku. Natychmiast stał się obiektem zainteresowania stewardesy. Ładniutka dziewczyna zapytała go, czy nadal pija whisky.

– Oczywiście – odpowiedział zdumiony. – A dlaczego pani pyta?

– Bo Iwona poleciła pana mojej opiece.

Iwona, jego córka z pierwszego małżeństwa, była bowiem również stewardesą. Dobrze poznała nawyki ojca podczas wakacyjnego pobytu w Tunezji. W międzyczasie zdążyła wyjść za mąż i powić bliźniaki. Ale więzi nadal były mocne i chętnie opowiadała ojcu podczas rzadkich, niestety, spotkań o swoich ciekawszych przygodach stewardesy. W pamięci Jana utkwiła zwłaszcza jedna.

Było to podczas lotu córki z Leningradu do Warszawy. Do samolotu weszło trzech radzieckich dżentelmenów.

– Podać panom kawę? – zapytała.

– A która to godzina?

– Trzecia rano.

– O, to na kawę za wcześnie. Prosimy o koniak.

Iwona zapamiętała reakcję – radosny wybuch śmiechu ojca – i wiedząc o jego preferencjach, poprosiła koleżankę o specjalne traktowanie tatusia. Bo na jednej szklaneczce się nie skończyło. Jednak Jan, obserwując smętną minę sąsiada, poprosił koleżankę córki o zadbanie o kolegę. Reakcja sąsiada była łatwa do przewidzenia. Już po pierwszej kolejce uśmiechnął się, a po następnych zaczął opowiadać. Okazało się, że od ładnych paru lat pracował w Algierii. Kontrakt z Polservisem już się skończył, a teraz, wkurzony sytuacją w kraju, jechał na dziko. Wcześniej pracował na uczelni gdzieś na wschodzie kraju. Jak zapewniał, dostanie tam bez trudności pracę. A jeżeli tam nie wypali, to pojedzie szukać zajęcia na jakiejś innej uczelni. Jednak to wszystko mówił bez entuzjazmu.

– Jadę, ale czuję się wypalony! W Polsce nie mogę wytrzymać, ale tutaj też wszystko mi obrzydło.

Jan pożegnał się z nim na lotnisku. Był głęboko zaniepokojony jego stanem psychicznym. Pomyślał, że jego też to może czekać za kilka lat.

Natomiast miłą niespodziankę sprawił pracownik Polservisu, który specjalnie przyjechał, by go odtransportować na dworzec autobusowy leżący w drugiej części olbrzymiego miasta. Na pytanie o rozruchy roześmiał się.

– Telewizja przesadza, wojsko pilnuje porządku.

– A o co właściwie chodzi?

– Rząd uchwalił nową, laicką konstytucję, która nie podoba się fundamentalistom islamskim z FIS-u, czyli Islamskiego Frontu Ocalenia. Islamiści wygrali gdzieniegdzie wybory regionalne. Także w Laghouacie. Ale niech się pan nie martwi, tam jest silna baza wojskowa – dodał na zakończenie, obserwując minę Jana.

Po drodze na dworzec autobusowy zajechali do placówki Polservisu, gdzie Jan podpisał niezbędne papiery oraz wziął pożyczkę w dinarach na pierwsze tygodnie pobytu.

Nikt z nich nie przypuszczał, że za trzy lata Polservis będzie zmuszony do błyskawicznego zakończenia swojej misji w Algierii. FIS wygra bowiem wybory parlamentarne, które zostaną unieważnione przez rządy wojskowych. Będzie to przyczyną wojny domowej, która pogrąży kraj w krwawym chaosie na wiele lat.

3. Witaj, pustynio

Na pustyni (rys. wyk. Stanisław Osowski)

Autobus do Laghouatu nie był zatłoczony, więc Jan wrzucił swój olbrzymi żeglarski wór do luku i z gitarą w ręku ulokował się z tyłu wozu. Czekała go ośmiogodzinna jazda na południe olbrzymiego kraju. Początkowo obserwował z ciekawością krajobrazy za oknem, ale wkrótce zapadła noc. Poczuł głód, niestety wcześniej nie pomyślał o kanapkach. Dalekobieżny autobus zatrzymywał się rzadko i na krótko, w dodatku w niezbyt zachęcających do wysiadania miejscach. I wtedy przypomniał sobie o butelce whisky spokojnie czekającej w podręcznej torbie.

„Ale jak to tak – pić alkohol w muzułmańskim autobusie? – pomyślał zdziwiony własną bezczelnością. – A dlaczego nie? – znalazł błyskawiczną odpowiedź. – Przecież w podróży nawet wyznawców Proroka nie obowiązują żadne zakazy odnośnie do jedzenia i picia i to nawet podczas Ramadanu. A w dodatku nie jestem muzułmaninem”. – Zaśmiał się do swoich myśli.

Przezorne zajęcie ostatniego rzędu miejsc ułatwiło mu wykonanie zadania. Przed nim także było kilka wolnych rzędów, więc nikt nie poczuje zapachu alkoholu. Nie wahał się długo, bo w dodatku zrobiło się zimno. Jednak na wszelki wypadek wsadził butelkę w rękaw od kurtki. Tak ubezpieczony pociągnął spory łyk, który go wzmocnił i rozjaśnił trochę niepokój związany ze znalezieniem Polaków w Laghouacie. Ich adresy dostał od przedstawiciela Polservisu, ale przecież przyjazd nastąpi około trzeciej w nocy. Przecież ci ludzie nie wiedzą o jego przybyciu i grzecznie sobie śpią.

Na olbrzymim parkingu przed dworcem autobusowym w Laghouacie panowała pustka i ciemność rozjaśniona mdłym światłem żarówki nad zamkniętymi drzwiami poczekalni. Nieliczni pasażerowie wysiedli z autobusu i rozpłynęli się w ciemnościach nocy. Zapalił papierosa i zastanowił się, co robić. Z ciemności nocy wynurzyły się jakieś dwa cienie. Byli to młodzi ludzie w pasterskich burkach z wielbłądziej wełny.

– Tu nie wolno palić – odezwał się jeden z nich, podchodząc bliżej.

– Dobra, dobra, ja mogę. Jak nie masz nic do roboty, to zawołaj taksówkę – rzucił Jan rozkazująco.

Facet zawahał się, ale ponaglony gestem rozpłynął się z kolegą w ciemności.

Rzeczywiście, po chwili podjechała taksówka.

– Dobry wieczór. Osiedle Pierwszego Sierpnia, proszę, budynek 21.

– Które osiedle, po prawej czy po lewej stronie drogi?

– To ja mam wiedzieć? Pan jest taksówkarzem.

– Ale są dwa osiedla pod tą nazwą, rozdzielone szosą.

– To jedź pan na policję, oni będą wiedzieć.

Taksówkarz lekko się spłoszył, ale po paru minutach jazdy poza miasto wjechali w jakieś osiedle i zatrzymali się przed niepozornym budyneczkiem z napisem po arabsku.

– To tutaj jest policja?

– Tak.

– To na co pan czeka? Proszę sprawdzić, gdzie jest ten budynek.

Taksówkarz jak niepyszny wysiadł i po chwili zjawił się w towarzystwie faceta odzianego w długą szatę przypominającą nocną koszulę.

– Dobry wieczór, proszę wysiąść – rzekł ten w koszuli.

– Pan jest policjantem? – upewnił się przybysz.

– Tak, proszę wysiąść i wejść na komisariat.

Jan nieco zgłupiał, ale cóż było robić. Wytaszczył swój wór, zapłacił za kurs i wszedł do wnętrza obskurnej izby. Stał w niej prosty stół i parę krzesełek. O tym, że jest to ewentualnie posterunek, świadczyły tylko kraty w oknach. Po chwili zauważył jednak na ścianie portret jakiegoś faceta obwieszonego medalami, a nad nim godło państwa, więc trochę się uspokoił. Jan wyjaśnił swoją sytuację.

– Tak, tu w pobliżu mieszkają Polacy, wykładowcy na uczelni – stwierdził policjant. – Musi pan jednak poczekać do rana.

Policjant wskazał mu krzesełko, a Jan zdrętwiał. Perspektywa czekania w tym zimnym i obskurnym pomieszczeniu do rana, siedząc na twardym krześle, była kompletnie pozbawiona uroku. Na szczęście dwuletni pobyt w Tunezji czegoś go nauczył. Wiedział bowiem, że w krajach muzułmańskich policja nie ma prawa wchodzić do mieszkań po zapadnięciu zmroku. Tupet pozwolił na wybrnięcie z idiotycznej sytuacji.

– Gdzie mieszka najbliższy Polak?

– Dwa bloki stąd.

– No to ja tam pójdę.

– Pan nie może.

Wkurzony Jan zrozumiał, że wpadł w sidła nadgorliwego funkcjonariusza. Chwilę się wahał, jaką drogę wybrać, by z tej pułapki wyskoczyć. Postawił na formalizm.

– To proszę udać się do niego i zapukać do drzwi na moją odpowiedzialność – powiedział, podkreślając ostatnie słowa. – Przecież ja jako wykładowca w waszej uczelni nie mogę w takich warunkach czekać do rana, chyba że odwieziecie mnie do hotelu – dodał na widok lekko zdumionej miny rozmówcy.

Ta zdecydowana postawa pomogła. Wsadzono Jana w samochód policyjny i podjechano pod dom, w którym mieszkał najbliższy rodak. Jeden z policjantów zniknął we wnętrzu budynku i po chwili zjawił się w towarzystwie jakiegoś człowieka.

– Dobry wieczór – odezwał się po polsku lekko wystraszony, ale sympatyczny głos. – Czekamy tu na pana od dłuższego czasu – dodał cieplej, podchodząc z wyciągniętą ręką. – Franek Przybylski jestem.

– Jan Sobszański.

Jan podziękował policjantom, którzy odjechali z piskiem opon. Franek, dobrze zbudowany brunet o sympatycznym uśmiechu, stęknął, dźwigając wór przybysza.

– Ile to waży?

– Czterdzieści pięć kilo, to odstrasza ewentualnych złodziei.

– Świetny sposób – rzekł śmiejąc się gospodarz. – Tutaj rzeczywiście lżejsze pakunki zmieniają właścicieli w błyskawicznym tempie.

Na szczęście gospodarz mieszkał na pierwszym piętrze. Po wejściu do mieszkania pojawiła się jego żona, Halina. W przeciwieństwie do uśmiechniętego gospodarza nie sprawiła dobrego wrażenia. Odziana w szlafrok, na głowie loki, szczupła, blada twarz bez uśmiechu.

– Pani źle się czuje? – spytał Jan bez ogródek.

– Tak, często boli mnie głowa.

– Może klimat nie służy?

– Chyba tak. Noszę się z zamiarem powrotu do Polski. Tutaj można umrzeć z nudów – dodała, uśmiechając się blado na widok gitary w ręku przybysza. – Może podać coś do jedzenia? – Ożywiła się nieco.

– Dziękuję, na jedzenie za późno. Ale proszę coś do popicia – rzekł Jan, stawiając na stole butelkę z whisky.

– To może herbaty?

– Czaj nie wodka, mnogo nie wypijosz – rzekł wyraźnie ożywiony gospodarz, zapraszając do stołu.

– O, goworitie pa ruski – odbił piłeczkę Jan.

– Tutaj znajomość tego języka będzie bardzo potrzebna – zaśmiał się gospodarz. – Za wstrieczu! – Podniósł szklaneczkę. – Dobry trunek. Może lodu? – zapytał po degustacji.

– Nie, dziękuję. Zmarzłem nieco w autobusie. Zresztą, gdyby pito ten trunek z lodem, to…

– …toby sprzedawali taki napój w sklepach – odrzekli zgodnie.

Przypadli sobie natychmiast do gustu. Nim się spostrzegli, butelka pokazała dno, a za oknem pojaśniało. Ale w trakcie degustacji niezłej whisky Jan dowiedział się istotnych informacji o uczelni, warunkach pracy, a zwłaszcza o studentach.

– Wszystko tu jest do zniesienia, ale największy problem jest ze studentami. Uczelnia istnieje trzeci rok, jest straszny odsiew, bo na trzecim roku jest zaledwie dziesięciu studentów. Będziesz miał z nimi trudny orzech do zgryzienia, bo zostali najbardziej cwani i inteligentni. Znaleźli się tutaj, bo ich wyrzucono karnie z uczelni nad morzem, głównie z Algieru i Oranu. A jak twój francuski?

– Wykładałem dwa lata w Tunezji. Jak chcesz, to sobie pogadamy – rzekł już po francusku.

Obaj bawili się świetnie. Tę zabawę przerwała Halina, która zdążyła już się wyspać.

– Słuchajcie, radzę trochę się przespać. Za parę godzin będzie pan miał spotkanie z władzami uczelni, a ty, Franku, musisz tam przecież gościa doprowadzić.

Spali szybko i wstali w znakomitych humorach. Po spałaszowaniu wspaniałej jajecznicy ruszyli na uczelnię. Była to grupa niskich budynków położona na pustyni w odległości około dwóch kilometrów od osiedla. Natomiast miasto leżało w pewnej odległości po drugiej stronie głównej szosy wiodącej z Algieru na południe kraju. Na zachód od uczelni i osiedla rozciągał się niewysoki skalisty łańcuch górski niknący gdzieś w oddali. Ogólnie widok ten nie nastrajał zbyt optymistycznie, jedynie niebieskie niebo bez jednej chmurki i przyjazne słońce poprawiało nastrój. Jan westchnął na wspomnienie pięknych nadmorskich krajobrazów Tunezji.

– Ten krajobraz przypomina raczej jakąś kolonię karną – rzucił do kolegi.

– Masz rację, ale można się przyzwyczaić.

– Nie ma tu skorpionów? – spytał, podążając wąską ścieżką po czerwonej zbitej ziemi pokrytej niedużymi kamieniami i porośniętej z rzadka kępami pustynnej trawy.

– Są, ale teraz poukrywały się pod kamieniami.

– Możemy sprawdzić?

– Proszę bardzo – rzekł kolega, odkrywając szybkim ruchem jeden z kamieni.

– O kurczę, żartowałem! – krzyknął Jan, odskakując na widok żwawo poruszającego się stworzenia z ogonem jak rak, tylko że uniesionym bojowo.

– Spokojnie, teraz ci nic nie zrobi, ucieka do najbliższego cienia, bo go razi słońce. Ale nocą trzeba patrzeć pod nogi.

– No to nocą lepiej nie wychodzić – stwierdził Jan.

– Ale my wychodzimy na długie wieczorne spacery na pustynię.

– A nie możecie spacerować po mieście?

– Możemy, ale tam dociera się przez pustynię albo jedzie autobusem. A wtedy to nie jest spacer.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: