Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tylko grajek. Tom 1-2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tylko grajek. Tom 1-2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 507 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Kie­dy śnie­gi już stop­nie­ją, kie­dy się lasy zno­wu za­zie­le­nia, wów­czas bo­cia­ny wra­ca­ją… z dłu­giej swo­jej wę­drów­ki: ba­wi­ły one w da­le­kiej Afry­ce, piły z wód Nilu, spo­czy­wa­ły na szczy­tach pi­ra­mid. Miesz­kań­cy brze­gów Sy­cy­lii i wło­skie­go przy­ląd­ka Mi­se­no, ty­sią­cz­ne nam opo­wia­da­ją wie­ści o bo­cia­nach, któ­re co­rocz­nie o pew­nej po­rze licz­ne­mi gro­ma­da­mi przy­by­wa­ją z za mo­rza i czer­nią się na spad­kach gó­rzy­stych, aż się rap­tem unio­są w po­wie­trze, i ule­cą, het! da­le­ko, w kra­iny Pół­no­cy, po­nad śnie­gi i chmu­ry al­pej­skie, gdzie gro­ma­da na drob­niej­sze zno­wu roz­dzie­la się gro­mad­ki, a naj­mniej­sza z nich rów­nie jak naj­więk­sza, bez tru­du tra­fia do kra­ju, z któ­re­go wy­szła przed pół­ro­kiem. Od­dział-to nie­ko­niecz­nie naj­mniej licz­ny, któ­ry leci do ma­łej Da­nii, a każ­dy znów po­je­dyn­czy bo­cian zna port do któ­re­go zdą­ża, zna szu­mią­ce szczy­ty la­sów i bia­ły ko­min nad dwor­kiem wie­śnia­czym, gdzie cze­ka na nie­go daw­ne gniaz­do. Dziw­ne, ta­jem­ni­cze pta­ki! na wa­szych grzbie­tach wjeż­dża do kra­ju wio­sna, a lasy na­bie­ra­ją więk­szej zie­lo­no­ści, traw­ki po­wa­bu, po­wie­trze cie­pła i ja­sno­ści!

Taka-to wła­śnie para po­wró­ci­ła z po­dró­ży, a gniaz­do jej sta­ło wy­so­ko nad śpi­chrzem, w przed­mie­ściu mia­sta Swend­borg(*). Dwa te pta­ki za­ję­te były pil­ną pra­cą, bo zna­le­zio­ny w ryn­ku bli­sko trzy­łok­cio­wy po­wróz ze sło­my, sta­ra­ły się za­nieść do gniaz­da, po­trze­bu­ją­ce­go wi­docz­nie na­pra­wy: usi­ło­wa­nia te zo­sta­ły do­strze­żo­ne i były te­raz przed­mio­tem roz­mo­wy w dom­ku są­sied­nim. Je­dy­ną rze­czą od­zna­cza­ją­cą jed­ne­go z dwóch mów­ców, opar­te­go na po­rę­czy otwar­te­go okna, były za­wie­si­ste, ciem­ne wąsy i gra­na­to­wa, woj­sko­wa czap­ka; w izbie zaś sie­dział na sto­le męż­czy­zna, nie­mniej sil­nej po­sta­wy, na któ­re­go ciem­nych wło­sach kasz­kie­cik żoł­nier­ski był­by się le­piej wy- – (*) Swend­borg, mia­stecz­ko nad­brzeż­ne na duń­skiej wy­spie Fio­nii. Przyp. Tłum.

dał od bia­łej szlaf­mi­cy, i któ­re­mu zgrab­niej by­ło­by z pa­ła­szem w ręku, ani­że­li z igłą, co te­raz szyb­ko gra­ła mię­dzy jego pal­ca­mi: czło­wiek za oknem był­to sier­żant po­bliz­kiej za­ło­gi; czło­wiek na sto­le był maj­strem kra­wiec­kim. Mały chłop­czy­na przy dru­giem oknie aż nosa so­bie przy­płasz­czył, wy­glą­da­jąc przez szy­bę za bo­cia­na­mi, o któ­rych mó­wi­li wła­śnie star­si.

– Za­baw­ne zwie­rzę­ta! – rzekł sier­żant gła­dząc so­bie wąsy, – ani za ca­ło­mie­sięcz­ną gażę nie pod­jął­bym się żad­ne­go z nich za­bić! Toć one szczę­ście przy­no­szą, gdzie so­bie bu­du­ją gniaz­do; dla­te­go też do­sta­ły się ży­do­wi.

– Już­to praw­da że sie­dzą nad do­mem żyda, – od­rzekł kra­wiec, – ale za­wsze i nam się co­kol­wiek z nich do­sta­nie! co roku pła­cą swo­ją dzie­się­ci­nę, w jed­nym roku jaj­ko, w dru­gim pi­sklę: dzio­bem, jak­by ostrem szy­dłem, prze­bi­ja­ją grzbiet pi­sklę­cia, a po­tem fora z gniaz­da! Zresz­tą, cała to ko­me­dya pa­trzeć jak kar­mią, albo jak przy­ucza­ją do lotu swo­je mło­de. Przy kar­mie­niu na­przy­kład, sta­re do­ka­zu­ją dzi­wacz­ne sztu­ki; bo sta­nąw­szy pro­ściut­ko w gnieź­dzie, wy­gi­na­ją w tył dłu­gie szy­je aż za ogon, tak jak robi ku­glarz któ­ry wy­gi­na się, żeby z za sie­bie z pod­ło­gi pod­nieść srebr­ny sze­ląg. Naj­przód tedy wcią­ga­ją szy­ję, po­tem zno­wu wy­py­cha­ją ją i wy­rzu­ca­ją z niej małe, ład­niut­kie żab­ki i śli­ma­ki, któ­re­mi czę­stu­ją swo­je mło­de: ale co na­uka la­ta­nia, to już ze wszyst­kich jest naj­po­ciesz­niej­szą! Musz­tra ta od­by­wa się na da­chu, gdzie mło­de cho­dzą jak­by skocz­ki na li­nie, ba­lan­su­ją skrzy­dła­mi i za­czy­na­ją od drob­nych sko­ków, bo jesz­cze ciał­ka ich cięż­kie, a pie­rza nie ze wszyst­kiem po­ro­sły. To też rok rocz­nie, gdy wi­dzę że już bo­cia­ny wra­ca­ją z dłu­giej po­dró­ży, tak mi się wy­da­je, jak gdy­bym i ja nie­daw­no po­wró­cił a wę­drów­ki, a daw­ne wspo­mnie­nia bu­dzą się we mnie, gdy po­my­ślę o wy­so­kich gó­rach, na któ­rem się wdra­py­wał, o wspa­nia­łych mia­stach, gdzie domy wy­glą­da­ją jak zam­ki, o ko­ścio­łach, w któ­rych tyle jest bo­gac­twa co w ce­sar­skim skarb­cu. Za­pew­ne, bar­dzo to pięk­nie za gra­ni­cą, – wes­tchnął, – tam naj­więk­szą pra­wie część roku trwa lato. Już­to z nami Pan Bóg ob­szedł się jak­by z pa­sier­ba­mi! Ale o czem­to była mowa? praw­da, o bo­cia­nach! Nikt jesz­cze nie zba­dał wszyst­kich oso­bli­wo­ści, któ­re wi­dzi­my w tych pta­kach. Za­nim od­le­cą, zbie­ra­ją się za­wsze po roz­ma­itych miej­scach kra­ju. Wi­dzia­łem ich prze­szło kil­ka­set pod Kwern­drup i przy­znam się, że od­by­wa­ły kom­plet­ną musz­trę: naj­przód wszyst­kie ra­zem kle­ko­ta­ły dzio­ba­mi, tak, iż wła­sne­go sło­wa nie moż­na było do­sły­szeć; – roz­ma­wia­ły za­pew­ne o po­dró­ży. Po ukoń­czo­nej na­ra­dzie, rap­tem naj­więk­sza gro­ma­da rzu­ci­ła się na kil­ka po­je­dyn­czych, któ­re za­kłó­ła dzio­ba­mi; – wię­cej jak pół tu­zi­na le­gło ich na pla­cu: sąto po­dob­no sła­bo­wi­te i cho­re, któ­rym sił na da­le­ką dro­gę nie star­czy­ło­by. Po­tem cała chma­ra wzle­cia­ła do góry tak dziw­ne­mi ob­ro­ta­mi, jak gdy­by graj­ca­rek w kor­ku. Nie­chże nas Bóg za­cho­wa! Jak po­szły wy­so­ko, to zda­wa­ły się ro­jem ko­ma­rów, aż w koń­cu zni­kły zu­peł­nie. Żółt­ka w ich ja­jach są czer­wo­ne jak krew; za­raz wi­dać, że je znio­sły sło­necz­ne pta­ki, i że w środ­ku leżą mło­de z go­rą­cych kra­jów po­łu­dnio­wych.

– Czy i mnie bo­cian przy­niósł z go­rą­ce­go kra­ju? – za­py­tał na­gle chłop­czyk, któ­ry cią­gle twarz przy­ci­skał do szy­by, lecz jed­nak uważ­nie słu­chał każ­de­go sło­wa.

– Cie­bie wy­ło­wił ze sta­wu młyń­skie­go, – od­po­wie­dział oj­ciec, – prze­cież wiesz, że małe dzie­ci przy­no­szą ze sta­wu.

– Ale, – ode­zwał się chłop­czy­na, – toć te dzie­ci nie mają su­kien, więc zką­dże bo­cian może wie­dzieć, czy­to chłop­cy, czy dziew­czę­ta?

– Za­pew­ne, dla­te­go też nie­raz się myli, – rzekł sier­żant, – bo przy­no­si nam dziew­czy­nę kie­dy­śmy się spo­dzie­wa­li chłop­ca.

– Czy nie przej­dziem od bo­cia­na do skow­ron­ka? – prze­rwał kra­wiec i wy­jął nie­bie­ską bu­tel­kę z kre­den­su, peł­ne­go dzban­ków i kub­ków, wśród któ­rych stał pięk­nie przy­stro­jo­ny po­są­żek Mat­ki Bo­skiej.

– Mat­ka Bo­ska ślicz­nie wy­glą­da!– rzekł sier­żant i wska­zał na fi­gur­kę, – czy­ście to sami zro­bi­li?

– Gło­wę mam z Au­stryi, – od­po­wie­dział kra­wiec, na­le­wa­jąc z flasz­ki, – ale suk­nie sam uszy­łem: ta­kie rze­czy przy­po­mi­na­ją mi po­dró­że, kie­dym jesz­cze był mło­dy. Taką samą, fi­gur­kę sta­wia­ły dzie­ci na sto­le przed do­mem; wo­ko­ło pa­li­ły się małe świecz­ki, a dzie­ci że­bra­ły u prze­cho­dzą­cych wo­ła­jąc: "To na­ro­dze­nie Ma­don­ny. " Ale te­raz po­ka­żę wam ob­raz z prze­mia­na­mi, któ­ry sam zro­bi­łem. – To mó­wiąc, wska­zał na źle ry­so­wa­ny, ko­lo­ro­wa­ny ob­raz w du­żych ra­mach. – Oto dok­tor Faust w swo­jej pra­cow­ni: po jed­nej stro­nie stoi ze­gar, in­de­xa wska­zu­ją dwu­na­stą, po dru­giej stro­nie leży bi­blia. Po­cią­gnij­cie te­raz za lewy sznu­rek! Wi­dzi­cie, oto ze­gar prze­mie­ni się w bie­sa, któ­rej chce sku­sić dok­to­ra. Te­raz po­cią­gnij­cie za dru­gi sznu­rek, a otwo­rzy się bi­blia i z ćwiar­tek wje­dzie anioł ze sło­wa­mi po­ko­ju. – Jak rzekł, tak się i sta­ło, a przy każ­dej fi­gu­rze oka­zał się za­ra­zem wier­szyk z po­ku­są dja­bła i z prze­stro­gą anio­ła. Kra­wiec po­cią­gnął znów za pra­wy sznu­rek, a anioł skrył się w bi­blii; tyl­ko sza­tan po­zo­stał z Fau­stem.

– Co u ka­du­ka! – za­wo­łał sier­żant, – czy­ście to sar­ni wy­my­śli­li? Wam­by nie być kraw­cem: wy ma­cie ro­zum!

– Ob­raz uło­ży­łem po­dług po­dob­ne­go ob­ra­zu, któ­ry nie­gdyś wi­dzia­łem w Niem­czech: me­cha­ni­kę sam wy­my­śli­łem. Sama hi­sto­ryj­ka o Fau­ście czar­no­księż­ni­ku tak­że nie jest moją; wi­dy­wa­łem ją nie­raz w cza­sie mo­ich po­dró­ży w te­atrach ma­ry­one­tek. Anioł wy­cho­dził z bi­blii i prze­strze­gał dok­to­ra, ale ze­gar prze­dzierz­gnął się w bie­sa, któ­ry otrzy­my­wał wła­dzę nad Fau­stem, sko­ro anioł od­szedł, a bi­blia za­mknę­ła się. Ten­że Faust miał fa­mu­lu­sa, jak go na­zy­wa­li, któ­ry wie­dział o ca­łym pak­cie i sam już na­wet był na złej dro­dze, z któ­rej się jed­nak… za­wcza­su jesz­cze cof­nął. Bied­ny i nędz­ny wy­stę­pu­je w ostat­nim ak­cie, jako stróż noc­ny w tem mie­ście, w któ­rem miesz­kał dok­tor; wie – dział zaś, że gdy wy­śpie­wa dwu­na­stą., wów­czas przy­le­ci dja­beł i po­rwie daw­ne­go jego pana. Wy­bi­ła zło­wro­ga go­dzi­na, fa­mu­lus skła­da ręce na pier­siach i: Mo­ści Pa­no­wie Go­spo­da­rze! woła, wes­tchnąw­szy głę­bo­ko; ale czy nie mógł, czy nie chciał po­wie­dzieć: Już dwu­na­sta, dość że z ci­cha tyl­ko szep­nął: Na ze­ga­rze! A to wszyst­ko na nic się nie przy­da­ło, bo ogni­stą po­żo­gą Faust wy­le­ciał przez okno swe­go domu.

– Wy­ście nie stwo­rze­ni na to, żeby sie­dzieć na sto­le – rzekł sier­żant. – Toć i tak ży­je­cie tyl­ko my­ślą o mar­szach i po­dró­żach. Woj­sko, to­by­ło było dla was ży­cie! Na­przód! Marsz! Na ra­mię broń! Za­nim się rok skoń­czy, by­li­by­ście sier­żan­tem.

– A żona i dziec­ko? – rzekł kra­wiec. – Chło­pak mo­że­by po­szedł za mną jako do­bosz, a ko­bie­ta za mar­kie­tan­kę? Toby nie dla nich było ży­cie! Nie, już­to chy­ba trze­ba być wol­nym; wte­dy cały świat do nas na­le­ży. Toć­to były cza­sy, te pięć lat, kie­dym był wła­snym swo­im pa­nem! Wi­dzi­cie, sier­żan­cie, mia­łem lat do­pie­ro dzie­więt­na­ście; ani ojca nie mia­łem, ani mat­ki, ani ko­chan­ki! Fa­aborg * nie­złe mia-

______

(*) Fa­aborg, tak­że mia­stecz­ko na wy­spie Fio­nii. – P. T.

stecz­ko; otóż ta­mem się uro­dził, tam wy­by­łem swój ter­min! Ma­rya, cór­ka na­sze­go są­sia­da, już była do­ro­słą dziew­czy­ną, kie­dy mnie jesz­cze na­zy­wa­no chłop­cem; dla tego też wbi­ja­łem się w dumę, że ta ład­na, słusz­na pan­na, któ­ra­by z ła­two­ścią była zna­la­zła tylu "do­brych przy­ja­ciół, " ści­ska­ła mnie za rękę i fi­lu­ter­nie do mnie uśmie­cha­ła się. Alem nig­dy na­wet nie śmiał za­ma­rzyć, żeby Ma­rya mo­gła zo­stać moją ko­chan­ką! chcia­łem po­dró­żo­wać, sko­ro­bym się tyl­ko wy­zwo­lił na cze­lad­ni­ka; chcia­łem wi­dzieć ten świat, o któ­rym nie­raz czy­ta­łem w opi­sach. Gdy mnie już tedy wy­zwo­li­li, ze­bra­łem za­osz­czę­dzo­nych kil­ka gro­szy, zwią­za­łem tor­ni­ster i po­że­gna­łem przy­ja­ciół! Otóż w Fa­aborg, wi­dzi­cie, tak jest, że ko­ściół stoi na jed­nym koń­cu mia­sta, a wie­ża na dru­gim. Prze­cho­dząc tedy wie­czo­rem koło wie­ży, spo­tka­łem Ma­ryą; ob­ję­ła moję gło­wę rę­ka­mi i po­ca­ło­wa­ła w same usta: mnie się zda­wa­ło, że to ogień; nig­dy od tej pory po­ca­łu­nek tak mnie nie prze­nik­nął do wnę­trza; był­bym wów­czas pra­gnął, żeby całe mia­sto na to pa­trzy­ło: ale nas było tyl­ko dwo­je! Spoj­rza­łem na wie­żę: nie ma tam ga­le­ryi straż­ni­czej, oprócz wy­ma­lo­wa­nej z jed­nej stro­ny na mu­rze; dwóch tak­że stra­ża­ków ja­kiś ma­larz po­sta­wił tam na niej, w na­tu­ral­nej wiel­ko­ści; toć ich wi­dać jesz­cze dzi­siaj, choć ko­lo­rów nikt już nie od­na­wia. Jak­że­bym wów­czas był szczę­śli­wy, gdy­by ci stra­ża­cy byli żywi, a i tak nie mo­głem się wstrzy­mać, że­bym nie krzyk­nął w du­chu: By­li­ście świad­ka­mi, jak mnie uca­ło­wa­ła naj­pięk­niej­sza z ca­łe­go mia­sta dziew­czy­na!

– Czy­to były już wa­sze za­rę­czy­ny? – za­py­tał sier­żant.

– Ale gdzie tam! Za­czer­wie­ni­łem się jak rak, lecz w my­śli by­łem we­sół, a pe­łen ra­do­ści za­bra­łem się do wę­drów­ki! Przez pięć lat po­dró­żo­wa­łem od kra­ju do kra­ju; na­tra­fia­łem na do­brych lu­dzi i na za­cnych maj­strów, alem nig­dzie miej­sca nie za­grze­wał.

– Już­to po­ca­łu­nek Ma­ryi nie­za­wod­nie był wam przed­sma­kiem; do­pie­ro­że­ście do­sta­li ape­ty­tu na dziew­czę­ta!

– No, co praw­da to praw­da! Nie chcę ucho­dzić za lep­sze­go, ani­że­lim jest w isto­cie; ale i to nie kła­mię, że kie­dym pierw­szy raz w ob­cym kra­ju uści­snął dziew­czy­nę i do­stał od niej po­ca­łu­nek, na­gle Ma­rya przy­szła mi na myśl, a na­wet w dziw­ny spo­sób! Bo zda­wa­ło mi się w tej chwi­li, jak­by pa­trzy­ła na mnie i uczu­łem, że się ru­mie­nię aż po same uszy! Nig­dy też, choć­by ztąd naj­da­lej, nie czu­łem się w ob­cym kra­ju ob­cym, a czę­sto­kroć, kie­dym w ja­kiem mie­ście prze­był kil­ka ty­go­dni, zda­wa­ło mi się, że już daw­niej i cią­gle tam miesz­ka­łem, żem za­wsze znał tych sa­mych we­so­łych to­wa­rzy­szy i z nie­mi śpie­wał pio­snecz­ki nie­miec­kie. Tyl­ko je­że­lim coś ta­kie­go zo­ba­czył, co mnie przej­mo­wa­ło do wnę­trza, jak np. sta­ry ko­ściół Św. Szcze­pa­na w Wied­niu, albo wy­so­kie góry, z ob­ło­ka­mi na­oko­ło, a u stóp swych z ży­zne­mi po­la­mi, jak­by naj­ob­fit­szym sa­dem wa­rzyw­nym, wten­czas sta­wał mi na my­śli Fa­aborg ze wszyst­kie­mi daw­ne­mi zna­jo­me­mi; a gdy oczy za­cho­dzi­ły mi łza­mi nad pięk­no­ścią tego świa­ta, mi­mo­wol­nie wspo­mnia­łem w du­chu wie­żę w Fa­aborg, z wy­ma­lo­wa­ną ga­le­ryą straż­ni­czą, i wy­ma­lo­wa­nych rów­nież stra­ża­ków, któ­rzy byli świad­ka­mi mo­je­go po­że­gna­nia z Ma­ryą, i zda­wa­ło rui się, ja­ko­by tu dla mnie mo­gło być jesz­cze pięk­niej, gdy­by tyl­ko sta­ła sta­ra wie­ża, a pod nią Ma­rya w span­cer­ku w kwia­ty i z zie­lo­ną spodni­cą. Alem so­bie pręd­ko za­śpie­wał pio­sen­kę, a wnet wra­ca­ła we­so­łość, i z kam­ra­ta­mi zno­wu wy­bie­ra­li­śmy się na wę­drów­kę.

– Ależ i tu w domu jest pięk­nie, – za­wo­łał sier­żant.

– Za­pew­ne że i tu pięk­nie, kie­dy kwit­ną drze­wa owo­co­we, a pola wy­glą­da­ją jak­by mapa róż­no­ko­lo­ro­wa. Ale gdy­by­ście wi­dzie­li jak to wy­glą­da z tam­tej stro­ny owych gór wy­so­kich i nie­bie­skich; Alpy na­przy­kład, boć tak je zo­wią, to ist­ny ogrom­ny ogród: frasz­ka przy nich cały sad w Glörup, frasz­ka na­wet wszyst­kie par­ki kró­lew­skie w na­szych kra­jach pół­noc­nych. Z gór tych wy­rą­bu­ją mar­mur, bia­ły jak cu­kier, a ja­kie tam wi­szą wi­no­gro­na, duże i jędr­ne, jak­by na­sze śliw­ki! By­łem tam ze trzy lata: na­resz­cie ode­bra­łem list od cio­tecz­nej sio­stry z Hor­ne, a na mar­gi­ne­sie były te sło­wa: "Ma­rya się kła­nia i pro­si, że­byś o niej nie za­po­mniał. " Po­zna­łem rękę Ma­ryi: wte­dy ja­koś zro­bi­ło mi się dziw­nie na ser­cu; prze­ko­na­łem się, że to mi­łość, a od­tąd już nie mia­łem spo­koj­no­ści. Do­sta­łem tę­sk­no­ty, za­chcia­ło mi się do domu, ko­niecz­nie do domu! Nie jed­nę noc prze­sze­dłem sa­mot­ną dro­gą, koło wiel­kich klasz­to­rów, przez drob­ne wio­secz­ki, górą i do­li­ną; w koń­cu mowa duń­ska obi­ła się znów o moje uszy, uj­rza­łem krzyż nad wie­żą ko­ściel­ną w Hor­ne, kur­ha­ny pod Fa­abor­giem: po­tem po – pro­si­łem o rękę Ma­ryi i otrzy­ma­łem ją. Od­tąd już nie wę­dru­ję! pa­trzę tyl­ko na bo­cia­ny, któ­re od­la­tu­ją w dro­gę i wra­ca­ją do domu, a cza­sem, kie­dym nie w hu­mo­rze, Ma­rya ma już swój spo­sób roz­we­se­le­nia mnie. Raz do roku w le­cie pły­nie­my do Thor­seng*; toć i to prze­cież, mała po­dróż, a w dużą wę­drów­kę, to niech so­bie chło­pak pój­dzie na nią, jak pod­ro­śnie: trze­ba wam wie­dzieć, sier­żan­cie, że w nim nie mało jest ży­cia.

– Za to też do­sta­nie tej wody – od­rzekł sier­żant i po­dał mu kie­li­szek na­peł­nio­ny do po­ło­wy. Chło­piec uchwy­cił go obu­rącz i wy­pił jed­nym tchem, że mu aż łzy sta­nę­ły w oczach.

. – Otóż i na­sza jej­mość, – za­wo­łał sier­żant, wi­dząc wcho­dzą­cą Ma­ryą. Peł­na jej ki­bić i duże ciem­ne oczy, były jak­by stwo­rzo­ne na to, żeby roz­ko­cha­ne ser­ce przy­cią­gnąć z kra­in po­łu­dnio­wych. Do­syć ostro spoj­rza­ła na rnę­ża, i z lek­ka, choć grzecz­nie, skło­ni­ła się sier­żan­to­wi, któ­ry ją po­kle­pał po ra­mie­niu. – Sły­sza­łem całą hi­sto­ryą mi­ło­sną, – rzekł, – i całą wę­drów­kę od­by­łem z na­szym maj­strem.

–-

* Mała wy­sep­ka bli­sko Fio­nii.

– A tak, bo nic in­ne­go nie ma do ro­bo­ty – od­rze­kła su­cho i chu­s­tecz­kę zło­ży­ła do ko­mo­dy. – Cze­muż tam nie zo­stał, je­że­li mu było tak do­brze; Bóg wie po co tu wró­cił! Raz mu tu­taj za zim­no; raz za wie­le desz­czu! To mu też nie­raz i mó­wię: idź so­bie! nikt cię nie trzy­ma! ja so­bie mogę pójść do obo­wiąz­ku, a dla chłop­ca też znaj­dę na ka­wa­łek chle­ba.

– Ma­ryo, – rzekł mąż, – nie na praw­dę tak mó­wisz! Gdy­bym nie był po­wró­cił, to­byś dziś jesz­cze była pan­ną!

– Dzie­się­ciu bym mia­ła za jed­ne­go! Może nie wiesz, że syn za­grod­ni­ka z Oere­bäk ko­niecz­nie chciał się że­nić ze mną, alem ja była głu­pia, jak to się czę­sto zda­rza nam ko­bie­tom.

– Nie po­ża­ło­wa­łaś tego, Ma­ryo, – rzekł mąż z przy­mi­le­niem i przy­cią­gnął ją do sie­bie. Po­ca­ło­wa­ła go w twarz, roz­śmia­ła się i wy­szła do kuch­ni, gdzie wnet za­ma­ży­ły się ryby do ma­łej uczty fa­mi­lij­nej.II.

Na pro­win­cyi zwy­kle każ­dy dom ma swój ogró­dek, jak­kol­wiek nie miał go dom na­sze­go kraw­ca; po­sta­ra­no się tedy o coś w po­dob­nym niby gu­ście, nie­chby tyl­ko na garść szczy­pior­ku, i w sa­mej rze­czy po­sta­wio­no na swo­jem. Był­to, że tak po­wiem, wi­szą­cy ogród pół­no­cy, na jaki zdo­być się może ubó­stwo: duża drew­nia­na skrzy­nia, na­peł­nio­na zie­mią, i sto­ją­ca wy­so­ko na da­chu, żeby się kacz­ki do niej nie do­sta­ły.

Ile razy po­trze­bo­wa­no z niej co ze­rwać, wy­sta­wia­no schod­ki, któ­re sta­ły w kuch­ni mię­dzy pół­ka­mi a ko­mi­nem; je­den pod­trzy­my­wał je, a dru­gi wła­ził pod strych, otwo­rzył lukę i wierzch­nią czę­ścią cia­ła się­gał do skrzy­ni.

To też do­pie­ro było świę­to dla ma­łe­go chłop­czy­ka, kie­dy się mat­ka jego wy­bie­ra­ła na dach;

raz na­wet po­zwo­li­ła mu, trzy­ma­jąc go pod ręce, żeby cał­kiem wy­lazł z luki i no­ga­mi do­tknął się sztucz­ne­go ogro­du.

– Nas może rów­nie tyle cie­szy to tro­chę zie­mi – ma­wia­ła Ma­rya – ile żyda prze­pysz­ne jego sady.

– Ale­by­śmy się z chę­cią na nie zgo­dzi­li, – od­po­wia­dał kra­wiec. – Już­to tam w środ­ku ma być pięk­nie i peł­no kwia­tów: ja­kieś rzad­kie ro­śli­ny, któ­rych nie znaj­dzie w żad­nym in­nym ogro­dzie w Swend­bor­gu: w le­cie wie­czo­rem, jak wiatr za­wie­je w tę stro­nę, czuć na­wet woń ja­śmi­nów. Nie­raz już mia­łem ocho­tę przy­sta­wić scho­dy do da­chu, wleźć ztam­tąd w gniaz­do bo­cia­nie i zaj­rzeć do ogro­du. Wi­dzisz Ma­ryo, te ślicz­ne to­po­le, któ­re poza dach sarn się­ga­ją, dziw­ne my­śli na­pro­wa­dza­ją mi do gło­wy. Wie­cie, kie­dy peł­nia na nie­bie, tak ciem­no od­bi­ja­ją od mo­dre­go po­wie­trza, zu­peł­nie tak samo, jak ogrom­ne cy­pry­sy we Wło­szech. Ile razy, kie­dyś ty spa­ła, ja wsta­wa­łem i otwie­ra­łem okno; otóż je­śli wten­czas do­cho­dził mnie ła­god­ny wie­trzyk i wo­nie ja­śmi­nu, wy­obra­ża­łem so­bie, żem da­le­ko, gdzieś mię­dzy gó­ra­mi pięk­nej Ita­lii.

– Czy już zno­wu ple­ciesz trzy po trzy? – rze­kła Ma­rya i ode­szła. Ale mały chłop­czyk wy­trzesz­czył duże oczy na opo­wia­da­nie oj­cow­skie. Jak­że­by chęt­nie i on wraz z bo­cia­na­mi od­le­ciał do cu­dzych kra­jów, jak­że był­by szczę­śli­wym, gdy­by choć mógł usiąść na gnieź­dzie i zaj­rzeć w ogród żyda; rzekł­by kto, że za­war­ty tam był dla nie­go cały świat ta­jem­nic. Tyl­ko w sa­mem do­mo­stwie kup­ca był on kie­dyś z mat­ką, wła­śnie gdy ży­dzi ob­cho­dzi­li swo­je świę­ta ku­czek: nig­dy też nie za­po­mniał pysz­ne­go skle­pie­nia z so­sen i krza­ków szpa­ra­go­wych, prze­ślicz­nych gra­na­tów przed sie­nią, i bia­łe­go nie­kwa­szo­ne­go chle­ba. W dłu­gie wie­czo­ry zi­mo­we oj­ciec czy­ty­wał gło­śno z Ty­sią­ca i Jed­nej Nocy, ale wła­sne jego po­dró­że wy­da­wa­ły się chłop­cu nie­mniej cu­dow­ne­mi. Bo­cian był dla nie­go ja­kiemś cza­ro­dziej­skiem zwie­rzę­ciem, jak­by pta­kiem Ska­łą, a ogród żyda, któ­re­go nig­dy nie wi­dział, był mu He­spe­ryą, miesz­ka­niem Sze­he­re­za­dy ze zło­tą fon­tan­ną i ga­da­ją­cym smo­kiem. Było to w lip­cu. Ma­lec ba­wił się w pu­stej ko­mór­ce, sta­no­wią­cej gra­ni­cę mię­dzy do­mem a świa­tem jego wy­obraź­ni. W sa­mym ką­cie ob­lu­zo­wa­ło się kil­ka ce­gieł; chło­piec po­ło­żył się na pod­ło­dze i zaj­rzał przez szpa­ry muru, ale nic wię­cej nie zo­ba­czył, tyl­ko zie­lo­ne li­ście, któ­re w bla­sku sło­necz­nym zda­wa­ły się cał­kiem prze­zro­czy­ste. Ze drżą­cą ręką, jak gdy­by szło o zdar­cie za­sło­ny z naj­święt­szej ja­kiej ta­jem­ni­cy, od­wa­żył się na wy­cią­gnię­cie jed­nej ce­gieł­ki; inne, co nad nią le­ża­ły, po­szły za nią: ser­ce jego biło gło­śno, ale on wstrzy­my­wał od­dech i nie śmiał się ru­szyć. W kil­ka mi­nut na­brał zno­wu od­wa­gi. Otwór już te­raz był więk­szy, a i tak jesz­cze nie doj­rzał nic wię­cej, tyl­ko kwa­te­rę z tru­skaw­ka­mi, któ­ra jed­nak wy­obraź­ni dzie­cię­cej ta­kiem się wy­da­ła bo­gac­twem, jak do­ro­słe­mu wi­dok naj­buj­niej­szych drzew owo­co­wych, któ­rych ga­łę­zie pod cię­ża­rem owo­ców ugi­na­ją się ku zie­mi. Li­ście tru­ska­wek tak były duże i peł­ne, przez nie­któ­re z nich świe­ci­ły pro­mie­nie słoń­ca, inne znów ciem­niej­sze ukry­wa­ły się w cie­niu, a w po­śród tej ob­fi­to­ści wi­sia­ły dwie wiel­kie, czer­wo­ne ja­go­dy; świe­że i so­czy­ste: wi­no­gro­na Ka­na­anu nie wznie­ca­ły za­pew­ne więk­sze­go po­ję­cia o ży­zno­ści kra­iny, nad te dwie tru­skaw­ki. Wpraw­dzie i po­ku­sę ze­rwa­nia wzbu­dził jed­no­cze­śnie ten wi­dok, ale to było nie­po­dob­nem: na dzi­siaj wy­ję­cie jed­nej ce­gły dość wiel­kim już nie­za­wod­nie było grze­chem.

Na­za­jutrz po­po­łu­dniu ka­mie­nie jesz­cze były… nie­tknię­te; zie­lo­ne li­ście przed otwo­rem drża­ły – od po­cią­gu wie­trzy­ka, a ja­go­dy wi­sia­ły tara gdzie wczo­raj. Wów­czas mała rącz­ka się­gła bo­jaź­li­wie i do­tknę­ła się tru­skaw­ki, choć nie zry­wa­jąc jej; kie­dy zaś po raz dru­gi zbli­ży­ła się, a pal­ce ob­ję­ły zie­lo­ną ło­dy­gę, w tej sa­mej chwi­li inna dzie­cin­na rącz­ka do­tknę­ła jej. Chło­piec cof­nął swą rękę z ta­kim po­śpie­chem, że jed­na jesz­cze ce­gła wy­pa­dła; sam od­sko­czył na bok i do­pie­ro po kil­ku peł­nych oba­wy mi­nu­tach od­wa­żył się bli­żej przy­stą­pić i wyj­rzał przez po­więk­szo­ny otwór.

Dwo­je du­żych i ciem­nych oczków wyj­rza­ło na­prze­ciw nie­go; zni­kły one na­tych­miast, ale wnet zno­wu uka­za­ły się. By łato pięk­na mała dziew­czyn­ka, któ­ra pa­trzy­ła nań cie­ka­wie, choć w óstroż­nem od­da­le­niu; od razu też po­znał w niej Na­omi, wnucz­kę żyda, od któ­rej o rok może był star­szy. Wi­dział on ją kie­dyś sto­ją­cą, w żół­tych, sa­fia­no­wych bu­ci­kach, na oknie w domu swe­go dziad­ka; te bu­ci­ki nie­za­tar­te na chłop­cu uczy­ni­ły wra­że­nie.

Przez dłu­gą chwi­lę dzie­ci nie nie mó­wiąc pa­trza­ły na sie­bie.

– Mały chłop­czy­ku, – rze­kła Na­omi, – mógł­byś tu przyjść do mnie! Wyjm jesz­cze parę ce­gie­łek!

Jak­by na roz­kaz po­tęż­nej cza­ro­dziej­ki, dwie ce­gły zle­cia­ły na zie­mię.

– Jak­że się na­zy­wasz? – za­py­ta­ła.

– Kry­sty­an, – od­po­wie­dział chło­piec i wsa­dził gło­wę w oświe­co­ny od słoń­ca i wo­nie­ją­cy; ogród. Na­omi od­gar­nę­ła la­to­rośl win­ną, któ­ra ocie­nia­ła ścia­nę; po­grą­żo­ny w tym wi­do­ku sta­nął, jak­by w kra­inie swo­ich ma­rzeń.

Czło­wiek do­ro­sły był­by tu uj­rzał tyl­ko mały, ład­ny i kwit­ną­cy ogró­dek, z mnó­stwem rzad­kich kwia­tów, z wi­no­gro­na­mi zwie­szo­ne­mi po mu­rach, z to­po­la­mi i dwie­ma aka­cy­ami; ale my przej­mij­my się tym wi­do­kiem, jak się nim prze­jął wcho­dzą­cy chłop­czyk, a ode­tchnie­my z nim ra­zem sil­ną wo­nią kwia­tów, uczu­je­my cie­pło słoń­ca, jak on po­dzi­wiać bę­dzie­my prze­pych nie­zmie­rzo­ne­go szczę­ścia i bo­gac­twa.

Na ścia­nach wiły się cud­nym ko­bier­cem buj­ne sze­ro­ko­list­ne wi­no­gro­na, wo­nie­ją­ce ka­pry­fo­lie, czer­wo­ne i nie­bie­skie kon­wol­wu­le. Krza­czek cen­ty­fo­lii pół­księ­ży­cem oka­lał naj­pysz­niej­sze lew­ko­nie, wiel­ko­ści i roz­ma­ito­ści ko­lo­rów nad­zwy­czaj­nej, po­cząw­szy od naj­ciem­niej­sze­go gra­na­tu aż do śnież­nej bia­ło­ści; woń ich zda­wa­ła się prze­wyż­szać wszyst­kie inne. Pod to­po­lą, na któ­rej wiły się moc­ne li­ście ciem­no­zie­lo­ne­go – blusz­czu, sta­ła mała Na­omi, z roz­mn­ne­mi oczka­mi i ciem­ną cerą, do­wo­dzą­cą wschod­nie­go po­cho­dze­nia; ale krew świe­żo i pięk­nie prze­glą­da­ła przez peł­ne po­licz­ki, kru­cze­mi splo­ta­mi ocie­nio­ne. Ciem­na su­kien­ka, czar­no prze­pa­sa­na, odzie­wa­ła drob­ną, kształt­ną ki­bić.

Za­pro­wa­dzi­ła go do ław­ki pod aka­cyą, gdzie w gę­stych gro­mad­kach wi­sia­ły bla­do­ró­żo­we kwiat­ki. Dzie­ci ra­czy­ły się naj­pięk­niej­sze­mi tru­skaw­ka­mi. Chło­piec obej­rzał się, po­rwa­ny wi­rem ja­kie­goś he­spe­rycz­ne­go świa­ta, któ­ry mu się wy­da­wał tak da­le­kim od ro­dzi­ciel­skiej kom­na­ty; wtem na gó­rze za­stu­kał bo­cian, on… zaś po­znał gniaz­do i sto­ją­ce w niem pi­sklę­ta, któ­re zda­wa­ły się wle­piać w nie­go swo­je ro­zum­ne oczy. Wów­czas po­my­ślał o ma­łym dwor­ku swe­go ojca, o skrzy­ni z szczy­pior­kiem na da­chu, i zdzi­wił się, że to Wszyst­ko jest tak bliz­ko. Je­den tyl­ko bo­cian pa­trzał jed­no­cze­śnie na oba jego świa­ty.

Te­raz Na­omi wzię­ła go za rękę i po­szli do ma­łej al­ta­ny, w któ­rej po­mie­ścić się mo­gły tyl­ko czte­ry oso­by, ale któ­ra dzie­ciom zda­wa­ła się wiel­ką salą; toć wy­obraź­ni dzie­cię­cej do­syć pa­tycz­kiem ry­so­wać po pia­sku, a utwo­rzy zam­ki ze skle­pio­ner­ni kom­na­ta­mi.

Je­dy­ne okno z ciem­no­czer­wo­ne­mi szy­ba­mi rzu­ca­ło dziw­ne świa­tło na ciem­ne obi­cia, na któ­rych zwie­rzę­ta, pta­ki i kwia­ty łą­czy­ły sie z sobą… w fan­ta­stycz­nych li­niach; pod ko­pu­łą wi­sia­ło stru­sie jaj­ko, któ­re od czer­wo­ne­go świa­tła na­bie­ra­ło ja­kiejś dziw­nej bar­wy ogni­stej. Na­omi wska­za­ła na okno, Kry­sty­an przy­stą­pił i wszyst­ko na dwo­rze uka­za­ło się w ja­kiemś dzi­kiem oświe­tle­niu; mi­mo­wol­nie przy­po­mniał so­bie pło­ną­cą górę, o któ­rej mu roz­po­wia­dał jego oj­ciec. Wszę­dzie na­oko­ło blask łuny; każ­dy krza­czek i kwia­tek w pło­mie­niach; ob­ło­ki zda­wa­ły się ogniem w ogni­stej at­mos­fe­rze: na­wet bo­cian, gniaz­do i mło­de sta­ły w ogniu.

– Pali się! – krzyk­nął Kry­sty­an, lecz Na­omi za­śmia­ła się i kla­snę­ła w drob­niut­kie rącz­ki. Sko­ro dzie­ci znów drzwi otwo­rzy­ły, wszyst­ko po­wró­ci­ło do świe­żej, zie­lo­nej bar­wy, na­wet z po­zo­ru sil­niej­szej jesz­cze, ani­że­li gdy po­przed­nio sta­ły w ogro­dzie. Była zno­wu taż sama roz­ma­itość ko­lo­rów kwia­to­wych, a bo­cian stał zno­wu w gnieź­dzie bia­ły, na czer­wo­nych, dłu­gich szczu­dłach.

– Baw­my się w przeda­wa­nie pie­nię­dzy! – za­wo­ła­ła mała Na­omi, prze­cią­ga­jąc źdźbło sło­my przez li­stek, co mia­ło wy­obra­żać szal­ki;

żół­te, czer­wo­ne i nie­bie­skie list­ki, były niby pie­niędz­mi.

– Czer­wo­ne naj­droż­sze, – rze­kła. – Ty bę­dziesz ku­po­wał, aleś i ty po­wi­nien dać mi coś za to! to będą fan­ty. Mo­żesz mi dać two­je usta! My się tyl­ko ba­wi­my, ja na praw­dę ich nie we­zmę! Dasz mi two­je oczy!

Dziew­czyn­ka rącz­ką niby się­ga­ła po jed­no i po dru­gie, a Kry­sty­ano­wi da­wa­ła czer­wo­ne i nie­bie­skie list­ki: nig­dy jesz­cze w ży­ciu swo­jem tak pięk­nie się nie ba­wił.

– Mój ty Boże! toś ty tu­taj, Kry­sty­anie! – za­wo­ła­ła Ma­rya, wści­bia­jąc do po­ło­wy gło­wę przez otwór w mu­rze, któ­rym dzie­ci przed chwi­lą się ze­szły.

Prze­stra­szo­ny pu­ścił rękę Na­omi, po­gu­bił tak dro­go na­by­te list­ki kwia­tów i znikł co prę­dzej tym sa­mym otwo­rem, któ­rym przy­szedł. Na przy­ję­cie spo­tka­ło go kil­ka po­rząd­nych cię­gów przez ple­cy; ce­gły uło­żo­no na po­wrót, jak moż­na było naj­le­piej, i naj­su­ro­wiej za­bro­nio­no po­dob­nych ka­wał­ków, jak je na­zy­wa­ła Ma­rya, choć i jej nie­ko­niecz­nie pil­no szła ro­bo­ta oko­ło na­pra­wy wy­ło­mu, bo przy­pa­try­wa­ła się ogro­do­wi i ze­rwa­ła na­wet kil­ka naj­bliż­szych tru­ska­wek, któ­rych wi­dok był dla niej zbyt nę­cą­cym.

Na­za­jutrz od stro­ny ogro­du otwór w mu­rze za­bi­ty był de­ska­mi; mu­sia­ła za­pew­ne Na­omi roz­po­wie­dzieć cóś o dziw­nych od­wie­dzi­nach. Na­próż­no Kry­sty­an przy­ci­skał do de­sek ce­gieł­ki, na­wet się wię­cej jesz­cze ośmie­lił i za­stu­kał: wchód do pięk­nej kra­iny kwia­tów na za­wsze byt za­mknię­ty!

Przed ocza­mi sta­wał mu cią­gle cały prze­pych wspa­nia­łe­go przy­byt­ku, drze­wa i kwia­ty, czer­wo­ne szy­by i ślicz­na Na­omi. O nich też my­ślał wie­czo­rem, aż do­pó­ki nie­win­ny sen nie spadł na jego po­wie­ki.III.

Gdy się Kry­sty­an prze­bu­dził, była jesz­cze noc; ale ja­kiś dziw­ny, czer­wo­ny od­blask, po­dob­ny do owe­go, jaki wi­dział przez ko­lo­ro­wą szy­bę, oświe­cał cały po­kój. Wy­chy­lił gło­wę za łóż­ko; praw­da! szy­by tak­że mia­ły ten sam ogni­sty ko­lor, nie­bo ten sam blask pło­ną­cy, ciem­na to­po­la zda­wa­ła się stać w ogniu; aż roz­kosz było pa­trzeć zno­wu na te bar­wy pło­mien­ne, roz­ja­śnia­ją­ce ciem­ność nocy.

Wtem na­gle dały się sły­szeć krzy­ki: ro­dzi­ce ze­rwa­li się ze snu, ode­zwa­ły się grze­chot­ki po­żar­ne. Cały dom żyda był w pło­mie­niach, iskry gę­stym desz­czem spa­da­ły do są­sied­nie­go ogro­du, nie­bo po­kry­te było czer­wo­ną łuną, a ogień w dzi­wacz­nych zyg­za­kach wzbi­jał się do góry. Ma­rya chłop­ca za­pro­wa­dzi­ła do są­sia­dów na­prze­ciw­ko i z po­śpie­chem zbie­ra­ła co naj­lep­sze sprzę­ty i suk­nie, któ­re­by rada oca­lić, bo pło­mień już do­się­gał ofi­cy­ny, nad któ­rą sta­ło gniaz­do bo­cia­nie.

Sta­ry żyd sy­piał na gó­rze, a jesz­cze się nie prze­bu­dził, cho­ciaż ogień ogar­niał go już czer­wo­ną sie­cią śmier­ci. Z sie­kie­rą w ręku kra­wiec wy­rą­bał dziu­rę w mu­rze ogro­du i wpadł do nie­go z kil­ko­ma są­sia­da­mi. Go­rą­co tu było jak w pie­cu, a wie­trzyk nad ich gło­wa­mi roz­no­sił ża­rzą­ce wę­gle.

Jesz­cze dzwon po­żar­ny nie ode­zwał się z wie­ży, stra­ża­cy krzy­cze­li, ale pisz­cza­łek ich nie było sły­chać*: je­den swo­ję zo­sta­wił w domu, boć jej nig­dy jesz­cze nie po­trze­bo­wał do tej pory, dru­gi miał wpraw­dzie swo­ję, ale gdy chciał w nią za­dąć, po­ka­za­ło się, że, jak się wy­ra­żał " stra­ci­ła wszy­stek od­dech. "

Wy­ła­ma­no drzwi; ni­ko­go jesz­cze nie było wi­dać: wtem znie­nac­ka za­brzę­cza­ła szy­ba w oknie, kot dzi­ki wy­padł przez nią z prze­ra- -

* W mia­stach duń­skich, gdzie są wie­że po­żar­ne, na przy­pa­dek ognia stró­że miej­scy dają znać o nie­szczę­ściu prze­raź­li­wym to­nem pisz­czał­ko­wym. Na­stęp­nie biją we wszyst­kie dzwo­ny ko­ściel­ne. Przyp. Tłum.

źli­wym krzy­kiem, sko­czył na drze­wo i znikł na da­chu po­bli­skie­go domu.

Wie­dzia­no do­brze, że w domu tym było tro­je lu­dzi: sta­ry żyd ze swo­ją, wnucz­ką, Na­omi i słu­żą­cy ich, sta­ry Joel, han­dlarz, jak go na­zy­wa­no w ca­łej oko­li­cy. Na­le­ża­ła wpraw­dzie do służ­by jesz­cze i ko­bie­ta, Sy­mo­nia, któ­ra do­po­ma­ga­ła Jo­elo­wi w sta­ra­niach oko­ło go­spo­dar­stwa; lecz ona na noc wra­ca­ła do wła­snej swo­jej ro­dzi­ny, a wiec w tej chwi­li nie była tu obec­ną.

– Wy­bij­cie okno od góry! – krzyk­nę­ły po­je­dyn­cze gło­sy i przy­sta­wio­no dra­bi­nę. Dym czar­ny i gę­sty wzbi­jał się wzdłuż muru, ce­gły pę­ka­ły od żaru; pło­mień śmie­lej po­su­wał się po pa­lą­cych się bel­kach i ła­tach.

– Joel! – za­wo­ła­li wszy­scy, wi­dząc go wy­pa­da­ją­ce­go z domu. Wy­chu­dłe i po­żół­kłe od sta­ro­ści człon­ki okrył na­pręd­ce sta­rym szla­fro­kiem; dłu­gie jego pal­ce ści­ska­ły srebr­ny pu­har, a pod pa­chą trzy­mał pa­pie­ry w ma­łem pu­deł­ku, ja­kie­go ko­bie­ty zwy­kły uży­wać do ro­bó­tek ręcz­nych. To było wszyst­ko, co on, jak­by przez in­stynkt, za­brał z sobą w na­głej uciecz­ce. – Dzia­dek i dziec­ko! – szep­nął, a prze­ję­ty prze­stra­chem i go­rą­cem, oparł się o mur i wska­zał na górę. W tem otwo­rzy­ło się okno i sta­ry żyd na wpół nagi, z małą Na­omi na ręku, wy­szedł na przy­sta­wio­ne schod­ki. Dziec­ko z ca­łej siły tu­li­ło się do nie­go, a kil­ku wi­dzów nad­bie­gło dla pod­trzy­ma­nia dra­bi­ny.

Już sta­ry obie­ma no­ga­mi sta­nął na niej, już wraz z dziec­kiem za­czy­nał się po niej spusz­czać, gdy się na­gle za­trzy­mał, wes­tchnął dziw­nie i rap­tem za­wró­ciw­szy się z małą, na­po­wrót wlazł przez okno i znik­nął. Czar­ny dym i iskry na chwi­lę za­sło­ni­ły otwór.

– Jezu Chry­ste! – za­wo­ła­no na dole. – Gdzież on po­szedł? Spa­li się na nic z dziec­kiem; pew­no za­po­mniał wziąć pie­nią­dze!

– Z dro­gi! – krzyk­nął na­gle sil­ny głos, a ja­kiś czło­wiek z ciem­ną, wy­ra­zi­stą twa­rzą, prze­ci­snął się przez tłu­my, wbiegł na dra­bi­nę, uchwy­cił za po­ręcz od okna, któ­rej część wierzch­nia była za­ję­ta pło­mie­niem. W po­ko­ju ły­skał się ogień, a blask jego dziw­nie drżał na chwie­ją­cej się pod­ło­dze: czło­wiek ów wsko­czył do izby.

– Czy nie był­to Nor­weg­czyk z wą­wo­zu? – Spy­ta­li nie­któ­rzy.

– On sam! Już­to zuch nie­la­da! Ogień oświe­cał każ­dy ką­cik po­ko­ju: Na­omi le­ża­ła na zie­mi; sta­re­go dziad­ka wca­le wi­dać nie było, lecz z po­bli­skie­go po­ko­ju, przez drzwi do­pie­ro co otwar­te, do­cho­dził dym ge­sty i du­szą­cy. Obcy po­chwy­cił dziec­ko i wy­biegł na chwie­ją­cą się dra­bi­nę. Na­omi była oca­lo­na, ale dzia­dek już odu­rzo­ny dy­mem le­żał w izbie, gdzie sta­ła oku­ta że­la­zem duża skrzy­nia.

Dach za­wa­lił się z ło­sko­tem. Słup iskier nie­zli­czo­nych, jak iskry mlecz­nej dro­gi, wzniósł się wy­so­ko w po­wie­trze.

– Jezu Chry­ste, zmi­łuj się! – ta­kie było Całe Mi­se­re­re dla du­szy, któ­ra w tej chwi­li przez pło­mie­nie wcho­dzi­ła do ży­cia śmier­ci.

Nie­po­do­bień­stwem było coś­kol­wiek oca­lić; ogień już za­jął wszyst­ko. Sta­ra słu­ga, Sy­mo­nia, z ję­kiem roz­pa­czy wy­cią­ga­ła ręce ku po­go­rze­li, gdzie pan jej pa­lił się i gdzie wczo­raj jesz­cze była jak­by w domu: Jo­ela Ma­rya za­bra­ła do sie­bie; tam więc za­nie­sio­no tak­że ma­leń­ką Na­omi.

Od razu ze­wsząd roz­le­gły się krzy­ki: – Bo­cian! bied­ny bo­cian! – Ota­cza­ją­ce pło­mie­nie oświe­ca­ły gniaz­do, na któ­rem sta­ła mat­ka, roz­ta­cza­jąc sze­ro­ko duże swo­je skrzy­dła, żeby mło­de za­sło­nić od pa­lą­ce­go żaru. Sam­ca nie było wi­dać, mu­siał wcze­śniej wy­le­cieć za stra­wą. Pi­sklę­ta bo­jaź­li­wie tu­li­ły się na sam spód gniaz­da, snać nie śmia­ły jesz­cze o wła­snej pu­ścić się sile; mat­ka trze­po­ta­ła skrzy­dła­mi i wy­cią­ga­ła na­przód dłu­gą, szy­ję.

– Mój bo­cian! mój dro­gi bo­cian! – za­wo­łał kra­wiec. – W ża­den spo­sób nie po­zwo­lę, żeby się po­pa­li­ły te bied­ne moje pta­ki! – Przy­sta­wił tedy dra­bi­nę do da­chu, gdy tym­cza­sem dru­dzy na­próż­no sta­ra­li się spło­szyć bo­cia­na krzy­kiem i ci­ska­niem ka­mie­ni. Gę­sty i czar­ny dym prze­su­nął się po mu­rze, kra­wiec ni­sko aż mu­siał schy­lić gło­wę, nad któ­rą iskry i głow­nie pę­dzi­ły dzi­ką za­mie­cią. Pło­mień po­chwy­cił su­che ga­łę­zie, z któ­rych gniaz­do było sple­cio­ne, rap­tem za­ję­ło się, a w sa­mym środ­ku ognia sta­ła mat­ka bo­cia­nia, pa­ląc się z swe­mi pi­sklę­ta­mi.

Nad ra­nem uga­szo­no po­żar: dom żyda był już tyl­ko dy­mią­cą kupą gru­zu i po­pio­łu, w któ­rej zna­le­zio­no po­pa­lo­ne szcząt­ki nie­szczę­śli­we­go go­spo­da­rza.

Wie­czo­rem, kra­wiec z ma­łym swo­im chłop­czy­kiem stał na po­go­rze­li­sku; tu i owdzie wy­cho­dzą­cy dym do­wo­dził, że się ogień tli jesz­cze od spodu. Cały pięk­ny ogród był te­raz znisz­czo­nem pust­ko­wiem; wo­ko­ło le­ża­ły czar­ne, po­pa­lo­ne bel­ki; wi­no­gro­na i ślicz­ne kon­wol­wu­le, po­zdzie­ra­ne ze ścia­ny, po­roz­rzu­ca­ne były i po­de­pta­ne na wszyst­kich kwa­te­rach; ścież­ki za­mie­ni­ły się w roz­ora­ne pole. Pięk­nych lew­ko­nij już nie było, krzacz­ki róż le­ża­ły na zie­mi po­ła­ma­ne i zwa­la­ne, jed­na po­ło­wa aka­cyi zwę­gli­ła się, a za­miast orzeź­wia­ją­cej i mi­łej woni kwia­tów, od­dy­cha­ło się tyl­ko dy­mem i znisz­cze­niem. Al­tan­ka była roz­wa­lo­na: czwo­ro­gra­nia­sty ka­wa­łek czer­wo­nej szy­by, oto wszyst­ko, co Kry­sty­an zna­lazł ze śla­dów daw­nych wspo­mnień; przej­rzał przez szkło, a po­wie­trze pa­li­ło się, tak samo jak wten­czas, kie­dy wraz z Na­omi wy­glą­da­li przez okno al­tan­ki. Na da­chu zaś jego ro­dzi­ców stał bo­cian, nie­szczę­śli­wy oj­ciec, któ­ry po­wró­ciw­szy do swo­ich, nie za­stał już ani gniaz­da, ani domu na któ­rym sta­ło: dziw­nie ja­koś wy­krę­cał szy­ją i gło­wą, jak gdy­by cze­goś szu­kał.

– Bied­ny ptak, – rzekł kra­wiec; – przez cały dzień fru­wał nad po­go­rze­li­skiem. Te­raz chwil­kę od­po­czy­wa! Trze­ba mu bę­dzie po­sta­wić krzyż na da­chu, może zbu­du­je so­bie dru­gie gniaz­do. Jak­że on tę­sk­ni za mat­ką i mło­de­mi! Już one nig­dy nie po­le­cą do go­rą­cych kra­jów.

W próż­nej ko­mór­ce, gdzie wy­ła­ma­ny był otwór do opu­sto­sza­łe­go ogro­du, stał sta­ry Joel;

chu­dą ręką kon­wul­syj­nie ob­jął za­rdze­wia­łą klam­kę przy wej­ściu, a czar­ne i smęt­ne oczy wle­pio­ne były w przed­miot na ob­szer­nem tam­że łóż­ku, okry­ty sta­rym po­dar­tym far­tu­chem, Cien­kie i bla­de war­gi jego po­ru­sza­ły się i za­le­d­wie do­sły­szal­nie mó­wił sam do sie­bie:

– Pu­dło tedy zo­sta­ło two­ją trum­ną, ty bo­ga­ty synu z po­ko­le­nia Sa­lo­mo­na! far­tuch bied­nej ko­bie­ty jest two­im kosz­tow­nym, śmier­tel­nym ca­łu­nem! Ah! żad­na cór­ka Izra­ela nie bę­dzie myła twe­go cia­ła, – czer­wo­ne pło­mie­nie za­stą­pi­ły ją! Ogień był such­szy od ziół, czer­wień­szy od róż, któ­re kład­nie­my do gro­bów na­szych zmar­łych. Ale po­mnik twój jed­nak sta­nie w Bet-acha­im*, cho­ciaż bied­ny Joel je­dy­nym bę­dzie two­im or­sza­kiem po­grze­bo­wym! ale le­żeć jed­nak bę­dziesz w po­świę­co­nym two­im gro­bie, zkąd cię czar­na, pod­ziem­na rze­ka po­nie­sie kie­dyś do świę­tej Je­ro­zo­li­my!

Uchy­lił far­tu­cha i pod­niósł po­kryw­kę pu­dła, w któ­rem le­ża­ły zwę­glo­ne zwło­ki żyda. War­gi Jo­ela za­drża­ły gwał­tow­niej, jak­by kon-

__________________

* Bet-acha­im t… j… dom ży­ją­cych, na­zwa cmen­ta­rza ży­dow­skie­go. Przyp. Aut.

wul­syj­nie, łzy spły­nę­ły na po­licz­ki, ale głos jego sta­wał się co­raz wię­cej nie­zro­zu­mia­łym i głu­chym.

– Jezu Chry­ste! bądź mu mi­ło­ści­wy – za­wo­ła­ła Ma­rya wcho­dząc do ko­mór­ki, lecz w tej chwi­li ru­mie­niec prze­biegł po jej twa­rzy, bo jej się zda­wa­ło, że wy­mó­wie­niem świę­te­go imie­nia, w któ­re nie wie­rzył Joel, jak­by się urą­ga­ła zmar­twio­ne­mu. – Pa­nie Boże – do­da­ła tedy pręd­ko z przy­ci­skiem: – Pa­nie Boże! bądź mu mi­ło­ści­wy!

– Gro­bo­wiec jego wznie­sie się obok gro­bow­ca jego cór­ki – od­po­wie­dział Joel, przy­kry­wa­jąc na­po­wrót spa­lo­ne szcząt­ki swe­go pana.

– Toć ona po­cho­wa­na aż w Fre­de­ry­cyi*, rze­kła Ma­rya. Wam da­le­ko je­chać, żeby się do­stać do gro­bu. Nie za­po­mnia­łam jesz­cze tej nocy, kie­dy ją ztąd wy­wie­zio­no. Trum­nę, jej upa­ko­wa­no w sło­mę, a to­wa­rzy­szył jej wraz z wami jej oj­ciec, któ­ry te­raz leży w wę­glach i w po­pie­le. Deszcz lał stru­mie­nia­mi. Te­raz po­zo­sta­ło już tyl­ko bied­ne dziec­ko! Dzia­dek je­dy­ną był jej pod­po­rą na świe­cie.

_____________

* Mia­stecz­ko nad Ma­łym Beł­tem, w czę­ści przez ży­dów za­miesz­ka­łe. Przyp, tłum.

– Mat­ka jej była z na­szych, – rzekł Joel i do­dał z to­nem pew­nej dumy: – Na­sza gmi­na nie opu­ści żad­ne­go ze swo­ich. Ja sta­ry tak­że do­sta­nę swój ka­wa­łek chle­ba, i z nią się nim po­dzie­lę, je­śli nie znaj­dzie miej­sca przy bo­gat­szym sto­le. Al­boż to dziec­ko chrze­ścia­ni­na nie po­win­no być w domu chrze­ścian? – do­dał ci­cho, że nikt­by tego nie do­sły­szał.

– Dziec­ko jest u nas, – od­po­wie­dzia­ła Ma­rya, – nie­chże więc w imię Boże zo­sta­nie, aż do­pó­ki nie tra­fi się co lep­sze­go. Gdzie wa­rzą ka­szy dla troj­ga, tam się na­wa­rzy za­ra­zem dla czwar­te­go!

Na­za­jutrz póź­no wie­czo­rem, kie­dy już na uli­cach było ciem­no i głu­cho, mały or­szak prze­cho­dził przez mia­sto do por­tu; na­przód szedł kra­wiec z la­tar­nią, za nim Joel, z tłó­mocz­kiem na ple­cach i z pu­dłem pod pa­chą, póź­niej Ma­rya z Kry­sty­anem i Na­omi. Dziew­czyn­ka pła­ka­ła, Joel uca­ło­wał ją w rącz­ki i w czo­łom i wsiadł na jacht do od­pły­nię­cia go­to­wy. Wszyst­ko od­by­ło się ci­cho, a or­szak po­grze­bo­wy w mil­cze­niu sta­nął przy bul­war­ku, od któ­re­go majt­ko­wie od­cze­pi­li liny stat­ku.

Kry­sty­an przy świe­tle wscho­dzą­ce­go księ­ży­ca wi­dział roz­wi­ja­ją­ce się bia­łe ża­gle i okręt po – su­wa­ją­cy się na szkli­stej po­wierzch­ni; na po­kła­dzie stał Joel z pu­deł­kiem pod pa­chą,; wszyst­kie kon­tu­ry wy­stę­po­wa­ły ostro w nie­pew­nym bla­sku mie­sią­ca.

Po­eci mó­wią o cy­ga­nach, któ­rzy nie­ży­we­go do­wódz­cę zdjąw­szy z szu­bie­ni­cy, wło­ży­li nań ko­ro­nę i ka­ftan pur­pu­ro­wy, a cia­ło wrzu­ci­li w głę­bo­kie nur­ty rze­ki, co mia­ły je po­nieść do Egip­tu, gdzie spo­cznie pod wiel­ką pi­ra­mi­dą; po­dob­na myśl na­peł­nia­ła du­szę chłop­czy­ka, bo zda­wa­ło mu się, że Joel z umar­łym po­pły­nie do da­le­kiej, oj! da­le­kiej kra­iny fan­ta­zyi, może bliz­ko aż sa­mej Je­ro­zo­li­my, kró­lew­skie­go gro­du Izra­ela.

– Zu­peł­nie jak Ren pod Mo­gun­cyą! – za­wo­łał kra­wiec, wska­zu­jąc przez cie­śni­nę ku wy­sep­ce Thor­seng.

– Mój ty Boże! – rze­kła Ma­rya, – jak­że te­raz my­śleć moż­na o ta­kich rze­czach? Prze­cież na­le­ża­ło­by się co­kol­wiek in­a­czej być uspo­so­bio­nym na po­grze­bie, choć­by tyl­ko na ży­dow­skim! bied­ni lu­dzie! na­wet po śmier­ci nie mają spo­czyn­ku! Jesz­cze po­dró­żo­wać mu­szą, żeby się do­stać w zie­mię! – I smut­na spoj­rza­ła za okrę­tem na cie­śni­nie.IV.

Jak­że ła­two i pręd­ko dzie­ci za­po­mi­na­ją swo­je tro­ski, może tak samo ła­two i pręd­ko, jak my za­po­mnie­my tro­ski na­sze­go ży­cia ziem­skie­go, gdy od­dy­chać bę­dzie­my na tam­tym kie­dyś, świe­cie.

Na­omi z po­cząt­ku tyle się na­pła­ka­ła za dziad­kiem: te­raz już spo­czął uśmiech, gdzie do­pie­ro pły­nę­ły łzy; wszak­że wiel­ka, kwit­ną­ca zie­mia ob­ró­ci­ła się już raz na oko­ło swej osi, a dla tro­ski dzie­cię­cej zna­czy to tyle, co dla star­szych ty­go­dnie i mie­sią­ce. Już przy­wy­kła do ma­łej izby kraw­ca i do grzecz­ne­go współ­to­wa­rzy­sza. Przy­sła­no jej ład­ną, pra­wie nową su­kien­kę ża­łob­ną, któ­ra nie­ma­ło spra­wi­ła jej ucie­chy.

– Czy co dzień mam w niej cho­dzić? – za­py­ta­ła. – Czy nie trze­ba jej oszczę­dzać? Bo in­a­czej nie by­ła­by już nową, gdy­by wy­pa­dło zno­wu wdziać ża­ło­bę! – O pięk­ne swo­je za­baw­ki, o lal­kę z kuch­nią, i z dom­kiem do­wia­dy­wa­ła się nie­rów­nie tro­skli­wiej, niż o zmar­łe­go dziad­ka. Nie by o to zresz­tą, nic dziw­ne­go; mó­wi­ła tak, jak zwy­kle mó­wią dzie­ci. We­so­ło tedy usia­dła na wy­so­kim pro­gu, trzy­ma­jąc w ręku liść ka­pu­sty, któ­ry dla niej za­ra­zem był wa­chla­rzem, al­ta­ną i ogro­dem; ogrom­ny ten liść zie­lo­ny za­stę­po­wał jej na­wet cały pięk­ny ogród kwia­to­wy z wo­nią i bar­wa­mi.

Nie­kształt­ne ka­mie­nie po­lne, po­wrzu­ca­ne ra­czej na sie­bie, ani­że­li po­rząd­nie uło­żo­ne, sta­no­wi­ły wy­so­kie schod­ki przed sie­nią, na pro­gu któ­rej sie­dzia­ła Na­omi! Otwo­ry po­mię­dzy ka­mie­nia­mi na­zy­wa­ła swo­im mły­nem; pia­sek, jaki w nie sy­pał Kry­sty­an, był zbo­żem do mie­le­nia. Mu­sie­li się ba­wić, jak mo­gli naj­le­piej, bo wła­ści­we za­baw­ki Kry­sty­ana ogra­ni­cza­ły się na je­dy­nym bąku, któ­ry dość czę­sto bu­czał przed go­ściem; praw­da też, że był pięk­ny, w sa­mym środ­ku ster­czał gwoźdź mo­sięż­ny, a na­oko­ło po­ma­lo­wa­ne były ko­lo­ry czer­wo­ne i nie­bie­skie.

– To kwiat, co tań­cu­je, – rze­kła Na­omi.

– Nie, – za­wo­łał Kry­sty­an, – niech, to bę­dzie czar­no­księż­nik; słu­ży w na­szym mły­nie i wten­czas się tyl­ko na­da­je, kie­dy go po­rząd­nie ściąć ba­tem! Słu­chaj, jak mru­czy! patrz, jak ska­cze!

– Te­raz niech umie­ra! – rze­kła Na­omi. – Po­tem go po­cho­wa­my, tak samo jak mo­je­go dziad­ka, a po­tem bę­dzie­my się ba­wić w ża­ło­bę i w po­grzeb; o, jak­że to bę­dzie za­baw­ne! – A Kry­sty­an przed­sta­wiał za­ra­zem za­kry­sty­ana i śpie­wa­ka z chó­ru. Dzie­ci wło­ży­ły bąka w otwór pod scho­da­mi i przy­sy­pa­ły uszczk­nię­tą tra­wą; a da­lej ba­wi­ły sie w po­żar, przy któ­rym bito w dzwo­ny i lu­dzie przy­bie­gli na ra­tu­nek. Z są­siedz­twa przy­łą­czy­ło się do nich jesz­cze kil­ko­ro dzie­ci, a za­ba­wa inną przy­bra­ła po­stać; ro­zu­mia­no się tak do­brze, tak pręd­ko za­bie­ra­no zna­jo­mość i przy­jaźń, cho­ciaż Na­omi nig­dy się jesz­cze z nie­mi nie ba­wi­ła! Ale dzie­ciom z ró­wie­śni­ka­mi dzie­je się tak samo, jak nam star­szym, gdy zo­ba­czy­my zna­ne­go ga­tun­ku kwia­ty; wi­ta­my je jak daw­nych zna­jo­mych, jak­kol­wiek te wła­śnie kwia­ty, któ­re wi­dzi­my, po raz pierw­szy oczom na­szym przed­sta­wia­ją się.

Za­ba­wa, któ­rą te­raz wy­my­śli­ły dzie­ci, za­pew­ne ni­ko­mu z nas star­szych nie przy­szła­by nig­dy do gło­wy. Zdję­ły swo­je trze­wicz­ki, usta­wi­ły je wzdłuż muru i prze­cha­dza­ły się tam i na – po­wrót. Mia­ła to być il­lu­mi­na­cya, na któ­rą cho­dzi­ły niby pa­trzeć.

W owym cza­sie było zwy­cza­jem we­sel­nym w Swend­bor­gu, że go­ście przy po­chod­niach i z świa­tłem od­pro­wa­dza­li mło­dą, parę z domu pan­ny do pana mło­de­go; więc i dzie­ci wzię­ły każ­de za swój trze­wi­czek, któ­ry miał wy­obra­żać świa­tło, i od­pro­wa­dza­ły Kry­sty­anai Na­omi, jak­by mło­de mał­żeń­stwo po ślu­bie. Nig­dy się jesz­cze w ży­ciu le­piej nie ba­wi­ły; czem­że były lal­ki, kwia­ty i ob­raz­ki w po­rów­na­niu z temi ży­we­mi za­baw­ka­mi. Czu­le przy­tu­li­ła się dziew­czyn­ka do Kry­sty­ana, któ­ry szy­ję jej ob­jął rę­ka­mi i po­ca­ło­wał w sar­ne usta; ona mu dała me­da­lio­nik, któ­ry no­si­ła na pier­si; jak się w nie­go przy­stroi, mó­wi­ła, to bę­dzie hra­bią i zno­wu się po­ca­ło­wa­li, gdy tym­cza­sem wszy­scy inni sta­li przy nich i świe­ci­li im swe­mi trze­wicz­ka­mi.

Był to dziw­ny ob­ra­zek, ro­dza­jo­wy; mała ja­skół­ka nad nie­mi sym­bo­licz­nie przy­stra­ja­ła go­do­wą, sy­pial­nię pod ryn­ną., a w błę­ki­cie po­wie­trza ob­ło­ki zda­wa­ły się spo­ty­kać z sobą i spły­wać je­den z dru­gim, wnet zno­wu od sie­bie od­da­la­jąc się, bo niż­sze szły na wschód, wyż­sze na za­chód, tak jak kie­ro­wał nie­mi prąd po­wietrz­ny we­dług fi­zycz­nych praw na­tu­ry.

Dzie­cin­ne te za­ba­wy nie­spo­dzia­nie zo­sta­ły prze­rwa­ne. Ro­dzaj ko­cza, z ga­tun­ku tych, ja­kich uży­wa­no przed dwu­dzie­stu kil­ku laty, nie­zgrab­ne pu­dło drew­nia­ne, po­ma­lo­wa­ne na nie­bie­sko, a obi­te we­wnątrz po­pie­la­tym kar­tu­ne­ra, trzę­sąc się za­tur­ko­tał na nie­rów­nym bru­ku. Dziś jesz­cze, ale tyl­ko na wsi, albo w ma­łych mia­stecz­kach, np. u za­moż­niej­szych du­chow­nych, spo­tkać się moż­na z ta­kie­mi ekwi­pa­ża­mi, któ­re wraz z stan­gre­tem i szo­ra­mi są jak­by pa­miąt­ką wy­ga­słych po­ko­leń i zda­je się, że same się prze­ży­ły. Same ko­nie były do­brze kar­mio­ne, a stan­gret w sta­ro­świec­kiej li­be­ryi miną już oka­zy­wał, iż do­brze wie, że i pań­stwo któ­rych wie­zie nie na­le­żą do zwy­czaj­nych śmier­tel­ni­ków, ale do sta­rej, ty­tu­ło­wa­nej szlach­ty. Po­wóz za­trzy­mał się przed ap­te­ką, do któ­rej w naj­więk­szym po­śpie­chu zło­żo­no całe mnó­stwo pu­szek, sło­ików i fla­szek, a na­to­miast za­opa­trzo­no się w świe­że; po­tem zno­wu ru­szył z miej­sca, lecz po­wtór­nie sta­nął przed sie­nią, gdzie dzie­ci się ba­wi­ły. Oprócz stan­gre­ta i lo­ka­ja, sie­dzia­ły w nim dwie damy, z któ­rych jed­na mło­da, pod­rzęd­na, może coś na­kształt pan – ny słu­żą­cej, dru­ga star­sza, wy­so­ka, wi­docz­nie wiel­ka ja­kaś dama, tyl­ko że chu­da i cery cho­ro­bli­wej. Ta ostat­nia sie­dzia­ła moc­no opa­ko­wa­na w sza­le i man­ty­le i co chwi­la wą­cha­ła ze spo­re­go, srebr­ne­go fla­ko­ni­ka.

Le­d­wie kocz sta­nął przed do­mem, kie­dy już Ma­rya kła­nia­jąc się, była przy drzwicz­kach, a po­kor­nie sta­rą damę uca­ło­waw­szy w rękę, za­pew­nia­ła ją, że żą­da­nie jej bez­zwłocz­nie co do joty zo­sta­nie speł­nio­ne.

W ca­łem są­siedz­twie na­tych­miast otwar­ły się okna i luf­ci­ki; na­wet z sie­ni swych do­mów wy­glą­da­ły nie­któ­re jej­mo­ście, nie tak jak dziś wy­stro­jo­ne w je­dwa­bie lub ba­re­że, ale tak jak był zwy­czaj w owym cza­sie, w czer­wo­nych, weł­nia­nych spen­cer­kach i z za­wo­ja­mi na gło­wie. Dzie­ci, któ­re prze­rwa­ły swą za­ba­wę, ob­jąw­szy się za szy­ję i sta­nąw­szy wzdłuż muru, przy­pa­try­wa­ły się temu wi­do­ko­wi. Ze wszyst­kie­go Kry­sty­an tyle tyl­ko zro­zu­miał, że w naj­więk­szym po­śpie­chu za­wią­za­no Na­omi far­tu­szek i wsa­dzo­no do ob­cych dam do po­wo­zu, a to w taki spo­sób, jak gdy­by to było od­daw­na spo­dzie­wa­ne; Ma­rya cią­gle się kła­nia­ła, a kra­wiec stał we drzwiach z czap­ką w ręku.

– Ja nie chcę je­chać, – wo­ła­ła Na­omi. Ale jej nie py­ta­no, czy chce, czy nie chce; więc pła­cząc wy­cią­ga­ła rącz­ki, kie­dy już po­wóz ru­szył z miej­sca; jed­no­cze­śnie zaś i chło­piec wy­buchł pła­czem; po­że­gna­nie było tak na­głe, tak cał­kiem nie­spo­dzia­ne.

– Bę­dziesz ty ci­cho! – rze­kła Ma­rya, – albo do­sta­niesz, że przy­najm­niej bę­dziesz już wie­dział cze­go pła­czesz.

– Gdzie moja żona po­je­cha­ła? – za­py­tał Kry­sty­an.

– Da­le­ko w świat! – była od­po­wiedź. – Dzię­kuj Panu Bogu, że masz ojca i mat­kę! Już ty się kie­dyś na­tem po­znasz! Gdy­byś tak mu­siał od­jeż­dżać z ob­ce­mi! – Za­my­ślo­na spoj­rza­ła na chłop­ca i jak­by ock­nąw­szy się, przy­ci­snę­ła go sil­nie do pier­si. – No, to też za to bę­dzie ci wol­no od­wie­dzić chrzest­ne­go ojca w wą­wo­zie; przy­szy­kuj się na do­bry spa­cer! – To mó­wiąc, za­bra­ła go z sobą do stan­cyi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: