Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tymczasowa żona - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tymczasowa żona - ebook

Jennifer ma wszystko, o czym marzą kobiety: pewność siebie, prestiżową pracę w korporacji i mieszkanie w Londynie. Czy jednak w rzeczywistości to „wszystko” daje szczęście?

W poszukiwaniu nowych kulinarnych doznań bohaterka wyrusza w podróż do Iranu. Trafia do domu Vahida, gdzie w ciągu dnia uczy się gotować pod okiem jego matki. Popołudnia i wieczory spędza w towarzystwie mężczyzny, poznając miasto, próbując nieznanych potraw i zaglądając w miejsca niedostępne dla zwykłych turystów. W oparach szafranu i świecie pełnym restrykcyjnych reguł i konwenansów rodzi się uczucie, którego nie da się zatrzymać.

Jak bardzo irańska przygoda odmieni życie dwojga zupełnie obcych ludzi? Czasami trzeba przebyć cały świat, by odnaleźć to, czego naprawdę szukamy…

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-358-0
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Zaczyna się od tego, co stało się już codziennym rytuałem. Najpierw rano wsiadam do taksówki i z sercem w gardle jadę przez zatłoczone ulice Jazdu do jej mieszkania na skraju miasta. Zwykle proszę kierowcę, żeby zatrzymał się po drodze, i kupuję kwiaty; podczas gdy on się niecierpliwi i denerwuje, ja przebieram między więdnącymi irysami i tulipanami, które w jakiś sposób dotarły aż na pustynię. Ale ten taksówkarz sprawia, że czuję się niepewnie, więc nie proszę, by się zatrzymał.

Jest starszy niż inni kierowcy, z którymi jeździłam, nie ma najmodniej utrwalonych żelem włosów w stylu na papugę. Nie ma też wypłowiałego w słońcu, ręcznie malowanego koguta na dachu swojego samochodu. Mimo dziewięćdziesięciu stopni nosi kurtkę zarzuconą na gruby sweter z szorstkiej wełny. W jego aucie wyczuwam zapach wody różanej i tytoniu.

Prowadząc, głośno postukuje sznurem drewnianych paciorków modlitewnych, które przesuwa między palcami. Tablica rozdzielcza oblepiona jest wyświechtanymi obrazkami z brodatymi prorokami w różnych odcieniach wypłowiałej zieleni. Jest chyba pobożnym, poważnym człowiekiem, z rodzaju tych, którzy wciąż mnie onieśmielają.

Nie odzywa się przez dwadzieścia minut, czyli od chwili, gdy podjechał do krawężnika, na którym stałam, trąbiąc klaksonem i ostro skręcając poobijanym paykanem. To zapewne jego druga praca, wykonywana przez kilka godzin każdego ranka, będąca konsekwencją rosnącej inflacji i trzech dewaluacji w ostatnim roku.

Bawię się końcem bawełnianego szala w rdzawym kolorze, którym luźno owinęłam głowę. Szybko przywykłam do tego zwyczaju. Śrubokręt z zieloną rączką, wepchnięty w szparę obok mojego okna, zaczyna postukiwać, kiedy skręcamy w pylistą, szeroką drogę. Po obu stronach stoją ceglane budynki w kolorze piaskowca, jak te, w których mieszka Vahid ze swoimi rodzicami. Wręczam kierowcy równowartość dziesięciu dolarów, czyli ponad dwa razy więcej, niż powinien kosztować ten kurs, i wiem już, że nie mam co czekać na resztę.

Przyjeżdżam tu od trzech dni, więc strażnicy znają moją twarz. Podnoszą wzrok znad czytanych gazet i tylko gestem pokazują, że mogę wejść na schody.

Matka Vahida codziennie ubiera się na czarno. Chcę uściskać ją na przywitanie, ale na to jest jeszcze za wcześnie. Kiedy przychodzę, zawsze ma chustę na głowie i pochyla się, gdy próbuję robić zdjęcia. Nad herbatą z cynamonem kartkujemy nasze kolekcje książek kucharskich, żeby zaplanować dzisiejsze menu: kurczaka w granatach z sosem orzechowym lub gulasz rybny aromatyzowany kozieradką i tamaryndą. To drugie danie jest specjalnością Chuzestanu, regionu, z którego pochodzi, i miejsca, gdzie wyszła za mąż i mieszkała ze swoim mężem, zanim bomby zdetonowane przez nacierającą armię Saddama nie powybijały im okien w domu i nie zmusiły do ucieczki.

Siedzimy na podłodze, między nami stoi srebrna taca, a my sortujemy stosy świeżej mięty, bazylii i pietruszki. Zdecydowanym gestem odrywam splątane korzenie z piaskiem i drobnymi kamyczkami i przepłukuję liście w wiadrze z osoloną wodą. Ona obiera cebule i, trzymając je w ręce, kroi na plasterki. Jej nożyk uderza o wnętrze dłoni, a małe, równe półksiężyce spadają do plastikowej miski. Słyszę dźwięk podobny do fal cofających się po kamienistej plaży, więc wiem, że właśnie odmierza ryż. Zanurza w nim poszczerbioną filiżankę ze złotym brzeżkiem i wzorem w róże, którą trzyma w worku właśnie do tego celu. Cztery filiżanki zamiast trzech, ponieważ wciąż traktuje mnie jak gościa i bardzo by się wstydziła, gdybym nie dostała dodatkowej porcji podczas posiłku.

W posyłanych mi uśmiechach oraz głębokich westchnieniach akheish wyczuwam, że przywracam równowagę w tym domu. Jej drugie dziecko, siostra Vahida, mieszka przy granicy z Irakiem, oddalona o dwadzieścia sześć godzin jazdy autobusem. Wyobrażam sobie, że tęskni za swoją jedyną córką. Nuci coś podczas pracy – ten dźwięk wydaje się zbyt silny, jak na tak drobną osobę – ale to jednostajne mruczenie nie działa ani uspokajająco, ani radośnie. Powiedziałabym, że unosi się wokół mnie, tak że wciąż jestem świadoma jej obecności, centrum przyciągania w kuchni, którą dzielimy.

Vahid i jego ojciec rzadko się do niej zwracają w te długie poranki, kiedy razem gotujemy. Zamiast tego biorą się za jakieś niezbędne naprawy. Zdejmują ogromny, podwieszony u sufitu wentylator. Luzują śrubokrętami filtry, zabierają je na balkon i otrzepują z kurzu. To zajęcie jest okazją do towarzyskiego spotkania i długich konsultacji z sąsiadami, którzy służą im radą. Ona pracuje w samotności, będąc jedyną kobietą w domu. Mężczyźni wchodzą do kuchni tylko po to, by porwać z miski oskrobaną marchewkę lub kawałek kalafiora. Gdyby nie to, widywałabym ich jedynie podczas posiłków, kiedy wracają do domu lub wstają ze swoich posłań w kolorze szkarłatnym i granatowym, by otworzyć na oścież drzwi, którymi w porze obiadu napływają liczni krewni.

Każdego dnia, gdy dom wypełnia się aromatem szafranu, syropu z granatów i cebuli podsmażanej na maśle, nasza praca niewiele się różni od tej na starych królewskich dworach. Wszystkie dania dekorujemy odrobiną śmietany i gałązkami ziół. Rozkładamy obrus sofreh i naciągamy go w powietrzu. Położywszy go na podłodze, bez słowa, skoordynowanymi ruchami przesuwamy po nim dłońmi, by wygładzić wszystkie zagięcia z tkanego złotą nicią wzoru. Stawiamy na nim patery ryżu z dodatkiem berberysu, misy z aromatycznymi gulaszami i własnoręcznie przez nią opisane małe słoiki z domowej roboty przetworami. Mężczyźni szybko siadają i zjadają wszystko niemal bez słowa, nie odrywając wzroku od telewizora. Gdy ich talerze robią się puste, natychmiast znowu są zapełniane przez ich żony. Kładą przed nimi kawałki opiekanego nad ogniem chleba i by mogli łatwo sięgnąć, obracają w ich stronę uchwyt dzbana z doogh, pitnym jogurtem, który matka Vahida każdego wieczoru stawia na oknie, by sfermentował przez noc. W tym domu wszystko kręci się wokół mężczyzn oglądających CNN i BBC.

Słucham jednym uchem, ale nie bardzo mnie to interesuje. Reporter mówi o nadchodzących wyborach. Ahmadineżad wygłasza jakieś przemówienie. Mężczyźni starają się zrozumieć podłożone angielskie tłumaczenie i głośno wygłaszają swoje opinie – wskazują palcem i krzyczą z ustami pełnymi jedzenia, które przygotowałyśmy. Nikomu nie przychodzi do głowy, by mnie zapytać.

Ojciec Vahida jest zawsze najgłośniejszy. „Precz, precz z Ameryką!”.

Po obiedzie podaje się herbatę. Zbiera się garnki i naczynia i zanosi do kuchni. Resztki są zeskrobywane do pustych pojemników po jogurcie, a potem podgrzewane na kolację, zaś talerze i sztućce wkłada się do zlewu. Podwijam rękawy, żeby pozmywać, ale mama Vahida mnie przegania. Gestem wskazuje, że powinnam usiąść z mężczyznami; to taka niespodzianka dla mnie. Zerkam na ojca Vahida i wujów, którzy wciąż siedzą na podłodze i drewnianymi wykałaczkami wydłubują resztki jedzenia spomiędzy zębów. Przechodzę więc na drugą stronę pokoju, do jednej z ciotek. Na zmianę kroimy nożyczkami stos owalnych chlebków toftoon, składamy kawałki w ćwiartki i owijamy je ściereczką, by były gotowe na wieczorny posiłek. Kiedy kończymy, czuję, że ciotka próbuje wsadzić mi do ręki jakiś pierścionek. Jest ciężki, srebrny i ma wypukły czerwony kamień. Uśmiecham się, przymierzając go i przytrzymując, by mi się nie zsunął z palca.

– Jest dumna, że może ofiarować ci ten pierścionek, który kupiła w Mekce – mówi Vahid. – Jesteś pierwszą cudzoziemką, którą poznała, i chce, żebyś go zatrzymała. Ale nie martw się – dodaje – wiem, że uważasz, iż jest brzydki, więc nie musisz go nosić.

Zasuwka szafy stojącej w korytarzu przesuwa się z cichym brzękiem, sygnalizując porę na popołudniową drzemkę. Bierzemy trzymane tam poduszki i wełniane koce, pospinane agrafkami z cienkimi bawełnianymi poszewkami. Kobiety idą do jednego pokoju, mężczyźni śpią w innym. Gdy na paluszkach omijam matki i ciotki, które już ułożyły się w równych rzędach na podłodze, wyczuwam rozluźnienie wynikające z oddzielenia od mężczyzn. To dopiero mój trzeci dzień tutaj, ale mam już swoje miejsce w kącie pod grubą, żółtą kotarą, która nas osłania przed spojrzeniami.

Słyszę kaszel i ciche pochrapywanie dochodzące z dużego pokoju i kątem oka widzę ojca Vahida oraz wujków okrytych kocami. Rozebrali się do szarych bawełnianych kalesonów, które noszą pod spodniami. Opasane elastycznymi ściągaczami kostki sterczą w różnych kierunkach. Mówione szeptem modlitwy kobiet przechodzą płynnie w cichy, równy oddech. Ponownie dziwię się, że z taką łatwością zasypiają przy mnie, wciąż nieznajomej, leżącej wśród nich.

Chociaż intymność tej chwil sprawia, że nie mogę zasnąć, jestem zadowolona, że zasłużyłam na swoje miejsce na ich podłodze.

W skali Fahrenheita (odpowiada to mniej więcej 32 stopniom Celsjusza).Rozdział pierwszy

Pamiętam, że kiedy dorastałam, mama przeganiała mnie z kuchni. Była skonana po całym dniu w pracy, ale zdeterminowana, by na obiad podać jakieś danie domowej roboty, nie potrzebowała więc żadnej zawalidrogi, żadnego rozchlapywania, a już na pewno nie chciała, żebyśmy wchodziły jej w drogę z naszą niepohamowaną ciekawością, kiedy szybko obierała ziemniaki lub siekała cebulę do surówki z ogórków. Tak dobrze sobie radziła, że w konsekwencji niczego nie nauczyła mnie gotować. Zupełnie niczego.

Urodziłam się na południowym zachodzie Ontario w rodzinie imigrantów. Wiejska droga, przy której mieszkaliśmy, bardziej przypominała wysypaną żwirem ścieżkę i obowiązywał tu pionierski styl życia. Ludzie palili swoje śmieci i myli się w zalatującej siarką wodzie pompowanej ze studni. Strzelali ze sztucerów do szopów i od czasu do czasu do mieszkających w stodole kotów sąsiada. Duży żółty autobus zatrzymywał się przy naszym podjeździe i każdego ranka zabierał moją siostrę i mnie w trwającą godzinę podróż do szkoły. Szybo zorientowałyśmy się z siostrą, że jesteśmy trochę inne niż anglosaskie dzieciaki w naszej okolicy. Na trawniku przed domem piekliśmy na rożnie tusze jagnięce lub wieprzowe. Na drugie śniadanie dostawałyśmy podroby z kapustą w termosie. Podczas kiermaszu wypieków zrobiony przez mamę kwaśny strudel z wiśniami wyróżniał się na tle wysokich ciast z galaretką i kwadratowych kawałków rice krispie. W naszym kulinarnym słowniku nie występowały piersi kurczaka bez kości i skóry. Mimo swojej odmienności, byłam dzieckiem o nienasyconym apetycie i chętnym do pomocy. Moją wyobraźnią zawładnęła tajemnicza i niedostępna kuchnia, z unoszącym się tam wspaniałym mięsnym i paprykowym aromatem, więc do ostatniego kęsa pochłaniałam zagęszczone kwaśną śmietaną gulasze, puszyste kluski z kaszy manny i podlewane octem surówki z kapusty, którą mama kruszyła między palcami.

W naszym domu przestrzegano zasad, a posiłki były święte. W przeciwieństwie do moich kolegów z klasy, którzy jadali obiad o wpół do szóstej, trzymając talerze na kolanach i siedząc przed telewizorem w pokoju rekreacyjnym, my rzadko jedliśmy przed ósmą i zawsze przy stole. Moja mama często chodziła w tę i z powrotem, żeby przynieść tacie zimne piwo, więc siedziała najbliżej kuchni. Jego miejsce blisko okna wyróżniało się miseczką oliwek oraz pustym talerzem na kości. W naszym domu ceniliśmy kości różnych kształtów, a my szybko nauczyłyśmy się, jak obracać i łamać skrzydełka kurczaka w ustach oraz jak ogryzać żeberka wieprzowe, by rozrywając je, poczuć wspaniały smak ich cienkich jak papier błon.

Moi rodzice należeli do pokolenia, dla którego pieniądze i zysk były wszystkim. Ojciec przyjechał do Toronto pod koniec lat sześćdziesiątych z dwudziestoma dolarami w kieszeni, nie znając ani słowa po angielsku. Swój silny węgierski akcent uważał za największe przekleństwo i przysiągł sobie, że jego dzieci będą mówiły po angielsku perfekcyjnie. Trzymał nas z daleka od grup innych Europejczyków ze Wschodu, którzy regularnie spotykali się w różnych salach i salkach kościelnych, żeby pobyć ze sobą i powspominać „stary kraj”. Zamiast tego pracował na zmiany dzienne i nocne jako elektryk, brał wszystkie fuchy, które się pojawiały, i budował wokół nas kokon Nowego Świata. Nigdy nie wrócił na równiny północnej Serbii, gdzie się wychował, nawet wtedy, gdy jego ojciec umierał na raka płuc.

Moja mama, kiedy miała pięć lat, przybyła z babcią do Kanady statkiem, który płynął z jugosłowiańskiego portu w Rijece do Montrealu. Babcia zaszła w ciążę zaraz po ślubie. Mama niewiele pamięta z podróży do Kanady, tylko to, że przez większość drogi było jej niedobrze. Mój dziadek, jak wielu z jego pokolenia, był wielkim patriotą i nie mógł pogodzić się z tym, że Chorwacja dostała się pod wpływy komunistów. Kiedy babcia była jeszcze w ciąży, poszedł na jedną z wielu toczonych przez Jugosławię wojen, po czym zostawił ją i wyemigrował przez Austrię do Kanady. Mama urodziła się na sianie w stodole, z której wyprowadzono inwentarz. Przez pięć lat jadły z babcią niewiele więcej niż suchy chleb moczony w osolonej wodzie i fasolowy gulasz. W końcu mój dziadek został zmuszony do wystąpienia o wizy dla nich i posłania im pieniędzy na podróż drogą morską. Odkąd pamiętam, moi dziadkowie spali w oddzielnych sypialniach.

Baba Stanešič uczyła się angielskiego głównie z telewizji, przez co mówiła szybko i nienaturalnie. To, w połączeniu z jej pozbawioną uśmiechu twarzą i gwałtownością ruchów, sprawiało, że okoliczne dzieciaki zmykały z jej podwórka w ułamku sekundy. Moja babcia w niczym nie przypominała mémés i nanas moich szkolnych przyjaciółek, które całe były czułością, samodzielnie pieczonymi pierniczkami i ślepą, bezwarunkową miłością. Nasza baba wolała nabijać nam głowy gadkami o śmierci, przesądach i przeklętej menopauzie. Ściany miała obwieszone obrazkami z Jezusem, a szuflady wypchane podpaskami Kotex i grubymi wełnianymi pończochami.

Trochę wstydziłyśmy się jej niewybrednych manier: głośnego pociągania nosem, prychania, odkrztuszania flegmy, bo większość imigrantów przestawała tak robić już kilka lat po przybyciu do Nowego Świata. Kiedy zabieraliśmy ją na obiad do jednej z nijakich restauracji sieciowych, których pełno było w naszym mieście, odrzucała naszą propozycję udania się do baru sałatkowego, głośno domagając się mięsa. Codziennie, oprócz niedziel, kiedy do kościoła zakładała całą biżuterię, jaką posiadała, ubierała się w obwisłe fioletowe spodnie dresowe oraz długi granatowy trencz. Jej dom pękał w szwach od wycinanych papierowych serwetek, chorwackich flag, zdjęć Tito oraz ikon, i swoim bogactwem przypominał muzeum, w którym mogłam oglądać zgromadzone przedmioty, ale nie wolno było ich dotykać. Czułam jej bliskość jedynie wtedy, gdy szliśmy do niej na obiad, a ona gotowała potrawy zapamiętane ze swojego ubogiego dzieciństwa. W jej złocistym rosole z kurczaka błyszczały tłuste oka i pływały domowej roboty małe kluseczki z jajek, a gołąbki z kapustą dusiła z przypominającymi wyprawioną skórę kawałkami wędzonej kiełbasy. Patrzyłam z podziwem, jak trze kapustę na drewnianej szatkownicy, a potem jej szerokie ramiona i męskie ręce upychają ją wraz z solą do szklanych słoi i odstawiają do fermentacji w upiornej, omiecionej z pająków piwnicy, ze ścianami tak czerwonymi, że moja siostra zwykła mi opowiadać, iż zostały pomalowane świńską krwią. Przygotowywane przez nią desery nie były lekkie ani kolorowe, tylko gęste, ciemne i niezbyt ładne. Piekła babki nasączane kawą lub czekoladą oraz ciastka z mąki kukurydzianej z mielonymi orzechami włoskimi i kawałkami orzechów laskowych, posypane grubą warstwą cukru pudru.

Kiedy moja siostra i ja miałyśmy dziesięć i jedenaście lat, czyli tuż przed tym, jak zmieniłyśmy się w nastolatki, nasza babcia rozpoczęła kampanię doradczą na temat mężczyzn – jak ich złapać, jak utrzymać i jak według niej powinnyśmy ich uszczęśliwić. Krytykowała nasz wygląd – obcięte dżinsy i plastikowe japonki, które nosiłyśmy, oraz grzebienie, którymi na szybko upinałyśmy włosy – powtarzając: „Jeśli chcecie wyjść za mąż, musicie nosić obcisłe czarne sukienki i mocno się malować!”. Kiedy zaczęłyśmy miesiączkować, przeganiała nas z kamiennego paleniska i leżących w ogrodzie głazów, ponieważ wierzyła, że jeśli na nich usiądziemy, ich chłodna powierzchnia wpłynie na naszą płodność, i ostro ganiła mnie za długie, ekscytująco szybkie przejażdżki rowerem, twierdząc, że zagrażają mojej cnocie. Powtarzała nam, że jeśli już wyjdziemy za mąż, mamy obowiązek utrzymywać nasze domy w czystości i mieć dobrze zaopatrzone lodówki, bo jak nie, to nasi mężowie mogą nas zbić na kwaśne jabłko.

Wyobrażam sobie, że kiedy moi rodzice się poznali, doskonale do siebie pasowali. Mama, która była jedynaczką, miała wówczas piętnaście lat. Jej dzieciństwo upłynęło w samotności i chociaż wyrosła na atrakcyjną nastolatkę, była nieśmiała i niedoświadczona. Ojciec miał dwadzieścia jeden lat i właśnie zaczynał odczuwać ból zesłania. Pił, palił, miał długie bokobrody i był przystojny. Mama mówi, że uważał się za kobieciarza. Po przybyciu do Kanady nie mógł się pogodzić z tym, że jego kwalifikacje w zawodzie elektryka nic tu nie znaczą. Przez dwa lata ratował się pracując w nocy jako taksówkarz i ucząc się angielskiego oraz przygotowując do egzaminu, by uzyskać kanadyjskie zaświadczenie. Jego nowe życie okazało się nieoczekiwanie samotne. Nikt nie umiał bezbłędnie wymówić ani nawet przeliterować jego imienia. Nikt nie doceniał jego specyficznych żartów. Pewnego dnia, kiedy pracował na budowie, powiedział asystentce majstra, że nazywa się MacKlinec, podobnie jak Szkoci, których poznał, a ona wypisała to nazwisko na kawałku czerwonej samoprzylepnej taśmy, którą nosił na przodzie kasku.

Mama dała ojcu miejsce, gdzie mógł uwić gniazdo i zapuścić korzenie. Tata dał mamie miłość i poczucie przynależności, którego jej brakowało. Mieli wspólny język (serbsko-chorwacki) i silne pragnienie, by uciec przed przeszłością. Po trzech latach narzeczeństwa, podczas których tata jechał do niej przez trzy godziny w każdy weekend i sypiał w suterenie u dziadków, pobrali się już kilka tygodni po skończeniu przez mamę szkoły średniej. Moja siostra urodziła się zaraz potem, a ja przyszłam na świat trzynaście miesięcy później. Rodzice zostali nie tylko mężem i żoną, lecz także zespołem ludzi zakochanych w sobie oraz wizji tego, kim chcieliby się stać. Ich przesadna duma oraz ostentacyjne okazywanie sobie uczuć często sprawiały, że już jako małe dzieci wychodziłyśmy z pokoju, czując, że jesteśmy intruzami.

Zanim skończyłam osiem lat, moi rodzice już zaczęli realizować swoje ambitne plany, stracili więc chęć na angażowanie się w rodzicielstwo. Chociaż nigdy nie wątpiłyśmy w ich miłość, jej charakter zmienił się w dobrotliwe zaniedbanie. Rozkręcili interes związany z branżą motoryzacyjną, a my stałyśmy się zdziczałymi, bogatymi dzieciakami. Nasze pokoje wypełniały najnowsze gadżety – magnetowidy, walkmany Sony, ale nikt nie pamiętał o naszych urodzinach i praniu naszych ciuchów. Dostałyśmy klucze na łańcuszkach i kazano nam samym otwierać sobie dom. Rano mama budziła nas przez telefon.

Wykorzystywałyśmy tę sytuację, wagarując z lekcji w naszej wymagającej francusko-katolickiej szkole podstawowej. Poważnym dorosłym głosem dziewięciolatki informowałam szkolną sekretarkę o naszej nieobecności, podczas gdy moja siostra zaczynała szykować śniadanie złożone z lodów winogronowych i popcornu z mikrofalówki. Spędzałyśmy dzień na grze w monopol i oglądaniu przerażających powtórek Dark Shadows, co było znacznie ciekawsze niż przebywanie pod czujnym okiem zakonnic w École St. Joseph.

Rozpalająca moich rodziców żądza pieniędzy oraz pragnienie, by zrekompensować sobie dzieciństwo, kiedy jedli głównie kukurydzę i kapustę i niczego nie posiadali, doprowadziły do tego, że trzy razy w tygodniu zaczęliśmy jadać polędwicę wołową. W pozostałe dni zamawialiśmy pizzę lub coś z KFC. Proste, sycące posiłki stawały się przeszłością. Moja siostra, która nienawidziła rodzinnych tradycji, była tym zachwycona, ale ja czułam się zdruzgotana. Przy stole zrobiło się poważnie i drętwo, rodzice rozmawiali o częściach samochodowych, pojemnościach i dostawach, podczas gdy ja z siostrą siedziałyśmy cicho jak mysz pod miotłą, szybko jadłyśmy i znikałyśmy w swoich pokojach.

Nasze skromne uroczystości rodzinne, podczas których jadaliśmy salami przechowywane w szopie przez ojca, opiekaliśmy na patykach nad ogniskiem kawałki boczku, a latem gotowaliśmy gulasz w zardzewiałym garnku zwisającym na łańcuchu, stały się odległym wspomnieniem. Tęskniłam za tymi czasami, kiedy siadaliśmy, mama, tata, siostra i ja, na tanich leżakach w ogrodzie, w tle grała cygańska muzyka ojca odtwarzana z przenośnego magnetofonu, a kurczaki matki grzebały w trawniku, szukając robaków. Krótko mówiąc, nie byliśmy sentymentalni, jedliśmy, chwaliliśmy posiłek, ciepły wieczór i przychylny los, który dał nam dom i ziemię wokół nas.

Ciąg dalszy w wersji pełnejPOLECAMY

Chcesz być doskonała? Musisz się bardziej postarać. Musisz zmienić kolor włosów, odchudzić się, zlikwidować celullit, worki pod oczami, podnieść owal twarzy. Wykupić kurs angielskiego dla dzieci. Basen i rolki. Nauczyć się piec chleb i robić kolorowe kanapki dla dzieci niejadków. Wyprasować stos koszul. Odnieść sukces w pracy i koniecznie znaleźć czas dla przyjaciółki, którą rzucił mąż, chociaż tak się starała, zrzuciła pięć kilo, usunęła cellulit, zrobiła dermabrazję, wypełniła zmarszczki, skorygowała owal, prasowała koszule, robiła kolorowe kanapki dla dzieci niejadków, a z chleba istne salto mortale.POLECAMY

Prawdziwa i fascynująca opowieść o pierwszej kobiecie, która była zastępcą szeryfa!

Nowy Jork, lata dwudzieste ubiegłego stulecia. Trzy siostry prowadzą położoną na uboczu farmę i żyją w izolacji od świata. Jednak kiedy pewnego dnia w ich powóz wjedzie samochód prowadzony przez mężczyznę, z którym lepiej nie wchodzić w zwadę, spokojny i poukładany świat sióstr Kopp legnie w gruzach.

Jedna z nich – Constance – będzie zmuszona wziąć sprawy we własne ręce. Odważnie stawi czoło niebezpieczeństwom, za wszelką cenę starając się obronić swoją rodzinę. A przy okazji zapisze się na kartach historii jako jedna z pierwszych kobiet piastujących stanowisko zastępczyni szeryfa w Stanach Zjednoczonych.

Amy Stewart wydobyła na światło dzienne zapomnianą postać historyczną Constance Kopp, czyniąc ją bohaterką fantastycznej, porywającej opowieści.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: