Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tysiąc rupii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tysiąc rupii - ebook

„Tysiąc rupii” to napisana z wdziękiem i miłym poczuciem humoru opowieść o Indiach pełna niezapomnianych wrażeń, intrygujących spostrzeżeń, jaskrawych obrazów oraz zaskakujących sytuacji. To prawdziwa przygoda, w której pradawne bóstwa przechadzają się wytrwale obok pięknych sari i kolorowych pagri; i którą pragnie się, by trwała jeszcze długo ponad zapisane strony.

Julia, dziewczyna pełna marzeń, zdąży spóźnioną rikszą dotrzeć na poranne wykłady, uciec wśród tłumów wiernych przed rozgniewanym guru, myśleć w miarę racjonalnie podczas próby zamknięcia w hinduskim więzieniu, szukać schronienia w stajni dla słoni, jeść – prawie nic, spać niewiele, zwiedzać mnóstwo… Przede wszystkim jednak zdąży zajrzeć do azjatyckiej codzienności, gdzie spotka się z jej prawdziwym obliczem, w którym pojedyncze chwile stają się magicznym skarbem, a ich docenienie pozytywnym przesłaniem dla każdego.

ANNA KOKESZ

Socjolog z wykształcenia, pasjonatka chińskich wewnętrznych sztuk walki, szaleńczo zakochana w języku greckim. Przygodę z pisaniem zaczęła, mając czternaście lat, tworząc swój pierwszy scenariusz doceniony główną nagrodą w młodzieżowym konkursie. Będąc wrażliwą na aspekty społecznego życia dąży w swoich utworach do zrozumienia otaczającej nas rzeczywistości – niekiedy tej bardziej odległej, innym razem całkiem nam bliskiej, w zależności gdzie obecnie jest w wymarzonej podróży.

Jeszcze przed treningiem Qigong i z radiem z Kawali w tle zapraszam do przeżycia niezapomnianych przygód, tym razem w baśniowym hinduskim świecie, dla których scenariuszem stało się samo życie. Na tym magicznym kontynencie nigdy nie wiesz, co się za chwilę wydarzy…

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-294-4
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PLEASE, M’AM... – BOMBAJ

Było około 21.00. Już ciemno, parno. W ciepłym, wilgotnym wieczornym powietrzu czuć było zmiksowany zapach całodziennie serwowanych dań, zapewne z mnóstwem curry, sądząc po jego wciąż intensywnej obecności, oraz woń kadzideł o aromacie drzewa sandałowego.

Chciałam tylko na parę sekund stanąć wśród tego niekończącego się nigdzie tłumu spacerujących ciemnych sylwetek, tylko na chwilę, chciałam odłożyć tysiąc rupii na „zapas”, w razie niezaplanowanej potrzeby. Wcisnęłam banknoty po omacku do kieszeni wewnątrz plecaka, wypchanego grubym przewodnikiem – jeszcze pachnącym świeżym drukiem – skromną ilością kosmetyków, cienkim swetrem, niezapisanym zeszytem, aparatem fotograficznym z małą na razie liczbą zdjęć – chyba gdzieś pomiędzy paszportem a już przedawnionym biletem lotniczym.

Sygnał klaksonów zdawał się nieodzowną atrakcją tego wielomilionowego miasta. Nawet nie próbowałam wtedy odgadnąć, gdzie się ono zaczyna i gdzie kończy. To pierwszy wieczór w Indiach. Bombaj, 27 listopada 2005 roku. Myślałam wtedy, pamiętam, o Mamie, z którą rozmawiałam przed paroma minutami z tego „końca świata” i żałowałam, że nie może ona zobaczyć tego, co ja. Rozejrzałam się po zaciemnionych zaułkach przy naszym hotelu – uśmiechnął się do mnie Hindus sprzedający, w jaskrawo oświetlonej malutkimi żarówkami żółtej budce, obrane kurze jajka, jak najbardziej smaczne i jadalne, sądząc po zajadających się nimi zadowolonych klientach... hm... Zdecydowałam, że nie będę po nie stać w kolejce, chciałam jeszcze przeżyć spokojnie parę dni w Indiach.

Przyleciałam na lotnisko w Bombaju około 13.00 czasu lokalnego. Po mniej więcej dwóch godzinach lotu z Warszawy do Londynu, samolotem tak małym, iż widok kabiny pilotów z przodu samolotu i dosłownie kilka rzędów dalej toalety z tyłu był tak przerażający, że z radością, godzinę po wylądowaniu na lotnisku Heathrow, oswajałam się z myślą o około dwunastogodzinnej podróży samolotem tym razem ogromnym, parusetosobowym, prosto do Bombaju. Oczekując przez kilkadziesiąt minut na wejście na pokład tej wielkiej maszyny przy lotniskowej Gate, a później wewnątrz, czekając prawie tyle samo, aż wszyscy pasażerowie, którzy w 99 procentach byli rodowitymi mieszkańcami Indii, usiądą na swoich miejscach, zastanawiałam się, kogo będę miała u swego boku podczas długiego lotu. Na szerokość rzędów siedzeń w samolocie było aż trzy. Te pod okienkami mieściły trzy osoby, ja znalazłam się w tym pośrodku z czterema siedzeniami. Niby miejsca było dużo, lecz po spuszczeniu wymyślnego „stolika” na jedzenie nie byłam w stanie już wziąć głębszego oddechu.

Tata usadowił się po mojej prawej stronie, będąc przy tym dziwnie, jak na niego, cichym i zamyślonym, lecz dało się wyczytać z jego twarzy – niezmiernie uradowanym naszą wspólną wyprawą. Roześmiana Marysia próbowała się odnaleźć wśród mocno przy kości Hinduskach, dwa rzędy za nami. Moim współpasażerem okazał się młody Hindus, któremu odstąpiłam kilka razy podczas podróży cebulowe chipsy, gdyż to była ostatnia rzecz, jaką miałam wtedy ochotę spożywać. Mój „lewostronny” znajomy wielce był tym faktem ucieszony. Pomieściliśmy się wszyscy. Uśmiechnięte, z mocno ciemnym makijażem, spokojnie przechadzające się stewardesy, ubrane w intensywnie zielone sari, unoszący się zapach hinduskich potraw, początek kołowania samolotu – wszystko to jeszcze bardziej wpłynęło na moją, już jakże wielką, ekscytację podróżą w nieznane. Jest to stan wprost nie do opisania. To było jak sen. Ale taki, który pragniesz, by trwał jak najdłużej, gdyż niecierpliwie chcesz się dowiedzieć, co zaraz się w nim wydarzy.

Próbowałam skupić się na czytaniu przewodnika. Bombaj... Kalkuta... Delhi. Nic z tego. Stewardesa podała mi danie kontynentalne. Ze smakiem – zjadłam. Założyłam samolotowe słuchawki, z których wydobywała się piękna, delikatna, klimatyczna hinduska muzyka. Jak zahipnotyzowana – słuchałam. Włożyłam kurtkę do schowka na górze. Myślę, że było już koło północy. Rozejrzałam się po ogromnym, zaciemnionym pokładzie. Pasażerki przykryły już swoje sari cienkimi kocami z dużym logo linii lotniczych. „Lewostronny” sąsiad głośno chrapał, prawie cały zasypany okruchami chipsowymi, z wygniecioną pustą paczką po tłustej zawartości w ręce. Tata spał spokojnie, od czasu do czasu wydając ciche senne mruczenie. Marysia starała się nie spuszczać zmęczonej głowy na pulchne towarzyszki podróży. Jeszcze tylko parę godzin, pomyślałam, i w końcu zobaczę Indie na własne oczy.

Przyznaję, kompletnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakie niespodzianki mogą one dla mnie szykować. Tak więc kolejne godziny lotu spędziłam na, w sumie bezpodstawnym, wyobrażaniu sobie niezliczenie wielu sytuacji, z którymi mogłam się spotkać, zwiedzając ten ogromny kraj. Teraz już wiem: to, co sobie wtedy chciałam wyimaginować, było niczym w porównaniu z tym, co później rzeczywiście zobaczyłam i przeżyłam. Do końca nie jestem pewna, co było jawą, a co snem. Rozpakowałam granatowy koc z folii i również przykryłam... swoje dżinsy.

Byłam w szoku. Jestem w Indiach. Jestem już w Bombaju. Już nie ma odwrotu, pomyślałam. Wielka radość i lekkie przerażenie pomieszały się we mnie maksymalnie nieproporcjonalnie. Obawiałam się wyjść z lotniska, gdzie już niezbyt miły zapach dochodzący z toalet, z których korzystania bardzo szybko zrezygnowałam, znacznie wzmógł moją wewnętrzną, zmąconą miksturę emocji. Co będzie dopiero na zewnątrz? A był listopad i tropikalny, jeszcze o tej porze roku trzydziestostopniowy upał. Prześliczne, wysokie, gęsto rosnące palmy i ogromnie zaśmiecony, duży parking dla taksówek. Oblepiły mnie żebrzące dzieci. Trąbił na mnie tuk-tuk. Z przyzwyczajenia najpierw popatrzyłam w lewą stronę, czy nic mnie nie przejedzie. Zaraz zatrąbiło coś głośno i szybko czmychnęło z drugiej strony. Słońce, komary, wilgoć. Dzieci były wciąż obok mnie. Nie jest tak źle, zastanowiłam się przez chwilę. To dopiero początek, jeszcze wszystko przede mną. I tak w lekkim, można by to nazwać letargu, czekałam, aż niezwykle drobnej postury, mile roześmiany taksówkarz zręcznie zapakuje nasze bagaże. Obwiązał na wpół otwarty czarno-żółty bagażnik swojego padmini napchany naszymi plecakami. Ruszyliśmy.

Było bardzo gorąco, ani grama wiatru. Jadąc po zatłoczonych ulicach Bombaju, mijaliśmy wysokie, ekskluzywne hotele i, nie wiedzieć czemu, zatrzymywaliśmy się akurat na światłach tam, gdzie odór znad gęsto zamieszkałych slumsów wydawał się nie do zniesienia. Jedynie kadzidło spokojnie palące się obok malutkiej, białej figurki hinduskiego bożka nad ledwo obracającą się, dziwnie przydużą kierownicą, niwelowało ową woń. Miałam odsuniętą szybę. Ktoś mnie o coś prosi: Please, please... m’am... Popatrzyłam w lewo i zobaczyłam mocno zabrudzoną twarz małej dziewczynki, która niewinnie wpatrywała się we mnie swymi nieziemsko wyglądającymi, przeraźliwie żółtymi oczami. Przestraszyłam się chyba najbardziej jej dziwnego wyglądu. Dziecko zdążyło sprawnie wyciągnąć swoją umorusaną rączkę z wnętrza auta, zaraz przed ostatecznym domknięciem okropnie skrzypiącej szyby. Pomyślałam: niech mnie ktoś uszczypnie, czy ja jestem w Indiach? Tak, jeszcze przez dwa następne tygodnie, które okazały się najcudowniejszymi czternastoma dniami w moim życiu.

Taksówkę zamówiliśmy jeszcze na lotnisku, z tzw. pre-paid taxi. Siedząca za niewielkim okienkiem, uśmiechnięta Hinduska w średnim wieku, w spadających z nosa zbyt dużych okularach i ubrana w sari o przepięknym, intensywnie pomarańczowym kolorze, dała mi skrawek cienkiego papieru. Był podobny do naszych rachunków za zakupy, które się przeważnie wyrzuca, żeby nie być w pełni świadomym, ile się wydało pieniędzy; oraz poprosiła mnie, niezwykle uprzejmie, o jego wypełnienie moim nazwiskiem. Wpisałam je bardzo starannie, starając się nie uszkodzić rozlatującego się już prawie na kawałki, zszarzałego, a przecież „świeżego”, dopiero co wydanego dokumentu. Potem, za którymś już razem, pisząc swoje nazwisko na kolejnych formularzach w różnych miastach Indii, w różnych sytuacjach, zastanawiałam się, po co ja to właściwie tak porządnie robię? Przecież ta pani (lub częściej – wedle mojego gustu – nawet przystojny pan z – niestety – wąsami) nie będzie w stanie nawet mojego nazwiska wymówić? Jednak dla mnie to było coś więcej niż tylko podpis... w trakcie tak odległej podróży, w tak duchowo magicznie innym azjatyckim klimacie, pośród tylu cudownych chwil, to była dla mnie sekunda uświadomienia sobie, że ja jestem rzeczywiście tu i teraz... i to raczej nie jest sen.

Było bardzo słonecznie, wokół urocza, zadbana zieleń kontrastowała z białym marmurem budowli; powietrze zdawało się nietknięte spalinami miasta, tak jakby zapomniały one biletów wstępu i zatrzymały się tuż przed ogrodzeniem, a ja zajęta byłam myślami o właściwym kadrze zdjęcia pomnika cesarzowej Wiktorii, jak i tymi podejrzanie poważnymi zwyczajami związanymi ze spuścizną rządów brytyjskich w owym azjatyckim kraju. Stałam przy Victoria Memorial w Kalkucie i patrzyłam na dumnie siedzącą tęgą kobietę przed poważnie wyglądającą jej rezydencją. Zaczęłam swoje rozważania od niby błahego tematu szybkiego przemykania przez zatłoczone ulice o lewostronnym ruchu drogowym bez uszczerbku na zdrowiu, bez dotykania żadnej szwędającej się świętej krowy i ze zwinnym ominięciem schorowanego, wygłodniałego psa, śpiącego przy jej odchodach; dalsze rozmyślania dotyczyły czarnozębnych (o tym później), wyglądających na wiecznie zrelaksowanych hinduskich mężczyzn, trzymających w rękach malutkie gliniane kubeczki pełne ciepłej herbaty, czasem z mlekiem – racja, chyba relaksuje, do tej pory mam nadzieję, iż była to tylko herbata. Kolejne, bardziej poważne myśli, zakrążyły mi wokół – zaryzykuję to stwierdzenie – dużego zamiłowania Hindusów do biurokracji. Gdzie każda decyzja musi zostać dokładnie przemyślana, dogłębnie omówiona i, co najważniejsze – stos zszarzałych formularzy wypełniony:

– Please, m’am, write your name, please... – A było wtedy tak mało czasu.

------------------------------------------------------------------------

Rupia indyjska – (z sanskrytu: rupja znaczy srebro), waluta (jednostka monetarna) Indii dzieląca się na 100 pajs.

Sari – tradycyjny indyjski strój kobiecy. W zależności od rodzaju języka indyjskiego nazywany różnie: w hindi, gujarati, marathi znane jako sarii, w kannada jako seere, w telugu jako cheera, w tamil jako podavai. Sari jest pasem materiału o długości 5-6 metrów, którego się nie zszywa. Ubiór jest drapowany na kilkanaście stylów. Najbardziej popularne jest zawijanie go dookoła talii z końcem udrapowanym na ramieniu.

Tuk-tuk – inaczej autoriksza, pojazd pełniący funkcję taksówki, przeważnie trójkołowy, jeżdżący po ulicach takich krajów, jak m.in. Indie, Pakistan, Nepal, Bangladesz, Sri Lanka. Osiąga prędkość do 50 km/h.

Premier Padmini – samochód produkowany w latach 1964-2000 r. przez indyjską firmę Premier Automobiles Limited. Od dekad jest ikoną bombajskich ulic, wykorzystywany przez tamtejszych taksówkarzy. Nazwa Padmini nawiązuje do imienia radżpuckiej księżniczki żyjącej w XIV w.

Pre-paid – tzw. sprzedaż przedpłacona.

Victoria Memorial – budynek dedykowany królowej Wiktorii, cesarzowej Indii. Powstał na początku XX w.BUSZUJĄC NA PLANTACJI JUNGLE MAHAL – BISHNUPUR

To było 2 grudnia w piątek. Nasz ostatni dzień pobytu w Kharagpurze postanowiliśmy spędzić na całodniowej wyprawie w głąb zachodniego Bengalu.

Rozkoszując się kąpielą w wodzie mineralnej, marki bliżej mi jeszcze wówczas nieznanej, wiedziałam, że za chwilę poznam kolejne zakątki Indii. Ósma rano, przed naszym guest house’em czekała biała taksówka, trochę podobna do naszej poczciwej starej syrenki, a przy niej pogodnych dwóch Hindusów: siwawy kierowca i – wyglądający wiekowo jak na studenta – nasz przewodnik. Nasłuchując odgłosów papug i pawi w oddali, ruszyliśmy w trasę.

Samochód mknął kilka godzin przez malownicze wsie indyjskie. Muzyka, wydobywająca się w sumie cudem z prawie rozlatującego się na wszystkie części radia zwisającego na przetartych kablach obok kierownicy, wprawiła mnie w tak błogi stan, iż przez te godziny jazdy w ogóle zapomniałam, że przyjechałam tu z tak daleka. Czułam się, jakbym była u siebie... Miałam wrażenie, że znam te miejsca, chcę tu zostać, tu jest tak pięknie. Pamiętam, że pragnęłam tak jechać już do końca życia, słuchając dźwięków sitar, obserwując pracujących w polach ryżowych kobiety i mężczyzn, po kolana ubrudzonych w błocie, podziwiając dzieci radośnie bawiące się wokół malutkich chatek, zbudowanych nad gęstymi od zanieczyszczeń stawami, ukrytych wśród pięknych bananowców i palm. Tak mijały całe godziny rozkoszy dla wszelkich moich zmysłów. Jedynie raz na jakiś czas widok jadącej na wprost naszego samochodu, wielkiej, niesamowicie rozpędzonej, wielobarwnej, bogato przyozdobionej ciężarówki z dużym napisem: „BLOWN YOUR HORN PLEASE” (Zatrąb, proszę) zakłócał mój nostalgiczny nastrój. Już wiedząc, że indyjscy kierowcy nie mają w zwyczaju używać jakichkolwiek świateł „pojazdowych”, starałam się odpędzić od wyobrażeń naszej powrotnej jazdy po całkiem ciemnych bengalskich szosach; nieprzewidywalnych, na których chociażby formowanie na równe części krowiego gnoju (ghute) przez hinduskie kobiece ręce i oblepianie nimi kilometrów poboczy zdaje się czynnością całkowicie zwyczajną.

Mknęłam przed siebie. Przez otwartą szybę dostawał się do muzycznego wnętrza auta ciepły wiatr, jako niezbędna azjatycka klimatyzacja; od bujnej roślinności zasłaniającej wiejskie chaty i ogromne hektary pól ryżowych oddzielała nas jedynie czerwona ziemia. Ghute znikło. Pomyślałam, że nic po drodze już mnie raczej nie zaskoczy, a jednak... bardzo się myliłam.

Już po kilku dniach pobytu w Indiach przekonałam się, że tutaj niczego nie jesteś w stanie przewidzieć. Nie wiesz, co za sekundę zobaczysz, co za minutę poczujesz, co za godzinę tak naprawdę się wydarzy; tu wszystko jest za każdym razem po prostu inne. Chcesz wyjść, jak dzień wcześniej, na balkon hotelowy (dobrze, że jest przeważnie w takim stanie, że da się na nim ustać) i pooglądać spokojnie płynący Ganges, lecz nie możesz już tego zrobić, gdyż uparta, dzika, wielka małpa z podniesionym dumnie długim ogonem zeskakuje z poręczy, żeby w ułamku sekundy dokonać bałaganu w twoim pokoju. Idziesz ulicą i czujesz urzekające zapachy drzewa sandałowego od palących się non stop kadzideł mieszające się z mile duszącą wonią przypraw pikantnych dań hinduskich, a za zakrętem nie możesz już oddychać, ponieważ ulica nagle zamienia się w miejsce publicznych toalet.

Tym razem było jeszcze inaczej. Zatrzymaliśmy się wśród gęstych lasów rosnących po obu stronach drogi. Upał był niesamowity, inny niż tropikalny w Bombaju. Tu panowała susza, zero wilgoci w powietrzu, wiatru już nie czułam, tylko rozżarzone niemiłosiernie słońce, którego ostre promienie bezlitośnie nagrzewały purpurową ziemię prowadzącą nas zawsze, na szczęście, w dobrą stronę. Żadnych brzydkich zapachów i piękna mała osada, a w niej rodzina z zachodniego Bengalu.

Poczułam się, jakbym uczestniczyła w zdjęciach do filmu. Wydawało mi się to wszystko takie nierealne, a my postępowaliśmy wedle scenariusza, które stworzyło nam życie: weszliśmy między koczownicze domy, spokojnie omijając leżące, odpoczywające zwierzęce strażniczki wioski. Młode kobiety, owinięte we wzorzyste szmaragdowo-złote suknie, trzymały na zabransoletkowanych rękach brudnawe dzieci; one miały grać lekkie przerażenie, my ogromną radość z poznania. Następna scena dotyczyła sprawiedliwego rozdania w maluteńkie, chude, ciemnawe rączki cukierków oszczędzanych przez nas na końcowe siły podczas naszej wyprawy. Rozweselone dzieci, nie wiedząc, co mają z nimi właściwie zrobić, w mgnieniu oka rozpoczęły między sobą najważniejszą życiową naradę. Stanęły blisko siebie, tworząc gęsty krąg zrzeszonych w niewiedzy i szybko podawały sobie w brudne łapki słodkie „nie wiadomo co”. Brak odgadnięcia tajemniczych podarunków, brak jednogłośnej decyzji. Na pomoc wkroczyła zniecierpliwiona ich konsternacją Marysia. Jej występ pt. „Jak sprawnie zajadać słodycze” został zagrany perfekcyjnie, dokładnie, starannie i z prawdziwym zrozumieniem dla uczucia głodu. Poskutkowało. Ucieszone dzieciaki biegały tam i z powrotem z napełnionymi obficie buziami. Dla mnie i zapewne dla tych małych istotek rola zasłużyła na nagrodę IIFA. Jednakże najwspanialszą gratyfikacją dla Siostry okazała się bezgraniczna radość małych mieszkańców i napełniony wychudzony własny brzuch.

Po trzynastu dniach podróżowania wszerz i wzdłuż azjatyckiego kontynentu, będąc już w stolicy Indii, każdy z nas marzył, by powrócić akurat do tej sceny i taki pokaz przeprowadzić. Niestety taśma nagrywała tylko na bieżąco, wstecz nie działał żaden przycisk... to była wręcz walka o delhijskie przetrwanie. Jednakże dzieląc pojedyncze chipsy między siebie w stołecznym hotelu, przypominając sobie tę przemiłą, uprzejmą rodzinę i szczerą, niewinną, bezinteresowną radość dzieci z naszego słodkiego prezentu, oddalibyśmy im znowu wszystkie cukierki świata. Nigdy nie zapomnę ich podskoków ze szczęścia, jak i umorusanych błotem pełnym bakterii z pól ryżowych dłoni i bosych stóp stojącego na czele swojej familii właściciela posesji – najchudszego, najbardziej uśmiechniętego mężczyzny, jakiego spotkałam na tym skrawku zachodniego Bengalu.

Zdjęcia do filmu dobiegły niespodziewanie końca. Musieliśmy opuścić scenerię ulepionych z ghute i gliny niskich domów, podpartych bambusowymi balami, rosnących wokół bananowców i wylegujących się, przeraźliwie chudych krów, niektórych z garbem przypominającym wielbłądzi. Reżyser nie przewidział tu chyba pory monsunowej... Zrobiłam wspólną pamiątkową fotografię, której nigdy im niestety nie wysłałam. Musieliśmy ruszać dalej w trasę. Godziny mijały, a jeszcze cała wycieczka przed nami. Zaczął się nowy odcinek naszej dalekiej podróży w nieznane.

Bishnupur leży w regionie Bankura, który jest również określany jako Jungle Mahal, a to dzięki najbardziej gęsto zalesionym terenom w całym zachodnim Bengalu (...). Tutaj także powstały pierwsze plantacje rzadkich gatunków roślin, krzewów, drzew używanych zarówno do produkcji przypraw, lekarstw, jak i kosmetyków.

Poczułam miły stan ekscytacji, gdyż w końcu udało mi się przeczytać na głos cokolwiek ciekawego, na bieżąco i w dodatku ze skupieniem, mimo otaczającej mnie mnogości aktualnych pięknych emocji. Kiedy się zorientowałam, że reszta podróżników całkowicie zlekceważyła moją wypowiedź, mając swoje głowy prawie całe na zewnątrz samochodowych okien, łapiące jakiekolwiek podmuchy wiatru znad mijanych widoków, bez żadnej irytacji, szybko schowałam z powrotem do plecaka paręset stron o poznawaniu Indii, z dziwnie fioletową krową na okładce. Owa milutka święta została wydrukowana zapewne jako znak rozpoznawczy całego azjatyckiego, duchowego mocarstwa, a przecież symbolizuje tak zaledwie minimalny jego fragment.

Dojechaliśmy naszą „syrenką” do Bishnupuru. Zbawienne, spokojne miejsce. Krajobraz przypominający sawannę. Brak ludzi, cisza, tylko grzejące się w słońcu mury terakotowych świątyń. Od czasu do czasu chowaliśmy się w nich przed świecącym intruzem i marzyliśmy, by nasze rozgotowane ciała ochłodzić w wodach zwanych Bands – dawniej ratujących to miejsce przed suszą i atakami najeźdźców. Teraz chcieliśmy się, tylko my sami, w nich zanurzyć i tylko z jak najlepszymi intencjami. Woda wyglądała jednak na tak bardzo mętną, iż nie dziwię się, że agresorzy nie mogli jej przekroczyć...

15.00. Minęła już dawno pora obiadowa, którą czciliśmy jak zawsze w Indiach tylko w myślach, kiedy postanowiliśmy ukoić nasze zmęczenie „głodowe” i uwolnić się od niemiłosiernej iluminacji słonecznej w cieniu gęsto porośniętej lasem, niedaleko leżącej plantacji. 15.00, czyli już o wiele za późno na zwiedzanie plantacji, mając na uwadze pięciogodzinny powrót do Kharagpuru jeszcze za jasności. A ja gdzie? Prowadzę rozmowę z zarządcą tego miejsca. O czym? W sumie o niczym. On, jak typowy urzędnik przewodniczący plantacji, siedział z poważną miną za swoim małym biurkiem, na którym sterta szarych papierów, oczywiście urzędowych formularzy, zasłaniała połowę jego pokaźnych rozmiarów ciała. Już się bałam, że będę musiała na każdym z tych dokumentów złożyć swój podpis, co skutkowałoby porannym zaśnięciem na naprawdę niewygodnym krześle z wypisanym długopisem. Po około półgodzinnej rozmowie, o tym skąd jestem, co tu robię, czemu chcę zobaczyć to miejsce, co będę później w Indiach zwiedzać, czy Indie mi się podobają, a nawet o zdjęciu słonia, wiszącym bardzo niepewnie na odrapanej ścianie, opuściłam grzecznie pokój „guru” plantacji. Miałam ochotę na kawę, zakurzone całe ciuchy, zesmaganą pyłem ziemistym i słońcem, oblaną potem twarz. Zobaczyłam przez „spocone” okulary zaparkowanego zielonego jeepa, a w nim wąsatego kierowcę. Już chciałam się z nim przywitać, kiedy nagle złapano mnie delikatnie za ramię i zaprowadzono do kolejnego pomieszczenia…

Tym razem był to duży, chłodny, ciemny pokój z wielkim prostokątnym stołem, gdzie na jego krańcu siedziało trzech Hindusów w zielonych mundurach. Kolejni urzędnicy, pewnie zwierzchnicy mojego poprzedniego rozmówcy. Usiadłam grzecznie naprzeciwko, ledwo dostrzegając ich opalone twarze w tym nieoświetlonym pomieszczeniu. Musiałam uczestniczyć w około trzydziestominutowej dyskusji, z kolei na temat: ile czasu mogę poświęcić na zwiedzanie plantacji. Rozmowa była o wiele trudniejsza niż poprzednia, ponieważ przekonywanie zarządców, że odkąd tu weszłam, czasu robi się coraz mniej, nie należało do łatwych. Pomyślałam: tak, to jest ta hinduska biurokracja. Urzędnicy mieli przecież wysoki prestiż społeczny i każdy z nich posiadał określony przepisami prawa obszar działania, a zbiór oficjalnych dokumentów, czyli cały stos szarych papierów, był dla nich cenną, namacalną wartością istnienia ich funkcji. Napisałam posłusznie, choć dość niewyraźnie przez wciąż zamglone od potu dwoje szkieł, swoje nazwisko tylko na dziewiętnastu formularzach, które dotyczyły kompletnie nie wiem czego.

Pośpiesznie, ponieważ tylko około godzinę, po komisyjnych, poważnych rozmowach, rozkoszowałam się radosnym, na świeżym powietrzu, buszowaniem po lesie. Stąpałam z dziecięcą wręcz ciekawością po dżunglowatej ziemi, obok pradawnych śladów słoniowatych stóp, słuchałam odgłosów puszczy i napawałam się intensywnymi zapachami gęsto rosnących roślin, gdyż ich dostrzeżenie w już ściemniającym się dniu nie było zbyt realne.

Ogromnie zadowolona z pełnego wrażeń wycieczkowego dnia i z tego, że nie ucierpieliśmy z rąk żadnego z Naksalitów, wracałam naszą białą taksówką do Kharagpuru. Za szybami auta panował już głęboki mrok. Nie widziałam już niestety tych wszystkich przepięknych bajkowych krajobrazów, co w podróży w tamtą stronę. Miły aromat drzewa sandałowego dochodzący z zapalonego kadzidła obok kierownicy powoli mnie usypiał. Przez prawie całą drogę powrotną poddawałam się marzeniom sennym, głównie o moim przepięknym weselu z nowo poznanym przystojnym Hindusem bez wąsów. Od czasu do czasu zerkałam na kochaną Siostrę, której chuda dłoń kurczowo trzymała się zapiętego pasa na przednim siedzeniu, i czułam zaspaną, opadającą na moje prawe ramię, zmęczoną głowę Taty – pokrytą wówczas włosami w eleganckim, rudawym odcieniu, w które wmieszały się ogromne ilości czerwonego pyłu znad bishnupurskich dróg. Raz na krótki czas słyszałam bardzo głośne odgłosy klaksonów. Dobrze, że udało mi się zasnąć...

„(...) dziś mieli wycieczkę do Bishnupuru, nie dzwonili...”

------------------------------------------------------------------------

Guest house – rodzaj pensjonatu, hostelu.

Sitar – tradycyjny indyjsko-perski instrument muzyczny. Posiada długi gryf, gruszkowato wypukłe pudło rezonansowe i najczęściej od sześciu do ośmiu strun melodycznych oraz kilkanaście strun burdonowych.

Nagroda IIFA – prestiżowa nagroda dla filmów indyjskich w języku hindi. Nagrody przydzielane są każdego roku podczas ceremonii, która ma miejsce poza granicami Indii. Organizatorem nagród jest firma Wizcraft International Entertainment, której głównym celem jest popularyzacja kina indyjskiego za granicą.

Naksalici – maoiści bengalscy, indyjskie lewicowe ugrupowanie ekstremistyczne powstałe w 1967 r. w północnej części stanu Bengal Zachodni.U WRÓT BRAMY INDII – COLABA – BOMBAJ

Niedziela, 27 listopada 2005 r.

Taksówkarz, myląc, po wymawianej przez nas – chyba mało wyraźnie – nazwie, hotel pięciogwiazdkowy z naszym bardziej ubogim w gwiazdki, dopiero po ponadgodzinnej jeździe z lotniska podwiózł nas pod nasze rzeczywiste miejsce noclegu. Zadowolona, że zaraz wezmę gorącą kąpiel, potwierdziłam z uśmiechem rezerwację i wzięłam od równie radosnego Hindusa klucze do pokoju.

Pokój był mały, ale przytulny. Mieściło się tam nawet dość duże łóżko, przykryte kolorową narzutą, zasłaniającą niezbyt czyste prześcieradło. Telewizor, po włączeniu grający muzykę prosto z Bollywood, stał na malutkim stoliku pokrytym centymetrową warstwą kurzu. Włączyłam klimatyzację, czyli dwa ciężko i głośno obracające się pod sufitem wiatraki, bez których, jak się później przekonałam, trudno byłoby przeżyć te tropikalne noce. Z kąpieli nici. Po pierwsze, chciałam jak najszybciej wyruszyć na zwiedzanie zakątków Bombaju, a po drugie, nawet nie wiedziałam, jak się mam do tej kąpieli zabrać. Wspólna łazienka z ubikacją znajdowała się przy końcu długiego korytarza. Pomieszczenie składało się z otworu bez muszli, służącego jako toaleta, a przy nim na brudnawej ścianie tkwiły dwa mocno zardzewiałe kurki i stało niewielkie, różowe wiaderko. Owa „łazienka” była tak mała, że kucając przy ubikacji, wkładało się automatycznie głowę do wiadra. Szybko się rozmyśliłam. Pomyślałam, że do wieczora na pewno wymyślę jakiś sprytny sposób na opanowanie mechanizmów korzystania z tutejszej hinduskiej łazienki. Jak się później przekonałam, był tylko jeden: około dziesięciu litrów wody mineralnej.

Chodząc jeszcze zygzakiem, cierpiałam bowiem na zespół nagłej zmiany strefy czasowej, intensywniej dokuczającej, ponieważ z objawami – również metamorfozy mocno kulturowej, społecznej, duchowej – wróciłam na szczęście z powrotem do właściwego pokoju. Ucieszona bardzo tym faktem umieściłam na łóżku swoje ciało. Było ono napompowane do skraju możliwości emocjami i zdecydowanie nie nadawało się do łatwego opanowania przeze mnie na stojąco. Ekscytacja, przerażenie, ciekawość, zmęczenie, entuzjazm, zakłopotanie, radość. Niby z pozoru takie oczywiste uczucia, a rozpoznanie ich zajęło mi całe długie pięć filmowych, urokliwych scen tanecznych, na które nie mogłam nie spojrzeć w pokojowym telewizorze. Pewniejsza siebie, ponieważ już dużo lżejsza o niezrozumienie swoich odczuć i zainspirowana wielobarwnymi strojami z ekranu, rozejrzałam się za szafą. Brak. Za jakimikolwiek półkami. Brak. Za lustrem. Brak. Za kartką z Taty pismem, gdyż jego było brak. Obecna.

„Julka, poszedłem kupić wodę do picia, szykuj się, podjedziemy dziś do elit Bombaju”

Ekstra, Tata już bez mapy na pewno poradzi sobie z wyszukaniem najlepszej wody w tym wielomilionowym mieście, a ja nawet nie wiem, jak skorzystać z tutejszego wiaderkowego spa.

Po godzinnej jeździe, jeszcze z bardzo mocno wyłupiastymi oczyma z powodu obserwacji przejawów tak innej – dla mnie pięknej, kolorowej, brudnawej, lecz radosnej, magicznej – hinduskiej rzeczywistości, przechadzałam się po XIX-wiecznym, spokojnym ogrodzie. Wzgórze Malabar. Hanging Gardens (Wiszące Ogrody). Pomiędzy alejkami, z czerwonej ziemi wyrastały dorodne bananowce, krotony, palmy, wśród których szybko przelatywały miniaturowe, jaskrawozielone papużki. Dostojni bombajczycy, obowiązkowo z dodatkiem garderobianym w postaci szykownych szali, oraz eleganckie bombajki w wielobarwnych, wytwornych sari spacerowali spokojnie. Uśmiechnięci, rozmawiali ze swoimi rodzinami, znajomymi. Krocząc równie dumnie, w dżinsach, marząc o długiej sukni i jakimkolwiek, nawet najskromniejszym makijażu, dotarłam do punktu widokowego ogrodów. Spokojne fale Morza Arabskiego nawadniały systematycznie piaszczyste nabrzeże; radośnie biegały po nim małe ludzkie sylwetki, a wszystko przy wysokich piętrach pięciogwiazdkowych hoteli w tle.

Zapadał zmrok. Podczas powrotu ze spaceru towarzyszyły nam podejrzanie krążące sępy i szybka ucieczka przed rozgniewanym Hindusem i jego tresowaną, chyba jeszcze bardziej złą od jej pana małpą... nie daliśmy im żadnych rupii za zrobienie zdjęcia. Nie znaliśmy jeszcze wtedy Indii od tej strony... zresztą małpa była niesympatyczna…

Pomknęliśmy taksówką przez kilometry dróg do naszego miejsca noclegowego. Zaczęłam marzyć o pomarańczowym lub różowym, lub zielonym, albo najlepiej niebieskim, pięknym sari do pary z przystojnym właścicielem szalika. Chyba moja asymilacja dobiegała szczęśliwego końca.

Późnym wieczorem na hotelowym tarasie zasiedliśmy do kolacji. W podejrzanej ciszy, ponieważ wciąż silnie otumanieni aurą pierwszego hinduskiego dnia, powoli delektowaliśmy się daniami. Były bowiem jeszcze wtedy do zjedzenia wyśmienita konserwa mięsna i polski, nawet razowy, chleb. Z perspektywy czasu był to posiłek wyśmienity. Przez kilkanaście dalszych dni mieliśmy do wyboru tylko ciepłe mięso z puszki, jedno do podziału na nas wszystkich, oraz równie podgrzaną wodę mineralną, po jednej na głowę, jak widać nie tylko do kąpieli.

Próbując nie nadepnąć na śpiących na podłodze, pod białymi „prześcieradłami”, pracowników recepcji hotelowej, trafiłam ciemnymi korytarzami do pokoju.

Nastała noc... tropikalna, duszna noc. Czułam się jak zahipnotyzowana. Wszystko, co do tej pory widziałam, czego doświadczyłam w Indiach, a byłam tutaj tylko kilkanaście godzin, było dla mnie tak odmienne, nieznane, a zarazem fantastycznie cudowne, że aż nie mogłam się doczekać kolejnych dni, by zetknąć się ponownie z tutejszą rzeczywistością. Zrozumienie wszelkich doznań w tym intrygującym indyjskim świecie stało się ówczesną hinduską późną porą moim największym postanowieniem.

Na próżno czekałam na jakikolwiek powiew powietrza przez lekko otwarte okna podparte pustymi butelkami. Usypiały mnie odgłosy komarowych skrzydeł i dochodzące przez tekturowe ściany głośne dźwięki hinduskiego disco. Ciekawe, co jutro pięknego się wydarzy...

„Godzina 16.30 – dzwonili! :) lecieli około 12 godzin, mało spali, kilkaset osób, męczący lot; w Bombaju cały czas upał, 30 stopni, wieczór o 21.00 (…) byli w ogrodach, są po wspólnej kolacji, potwierdzili lot do Kalkuty”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: