Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ucieczka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ucieczka - ebook

W drugiej połowie XIX wieku wielu Polaków przez swoją patriotyczną postawę trafiło na Syberię. Zesłańcy, mimo niezwykle trudnych warunków życia, starali się, na tyle, na ile było to możliwe, normalnie funkcjonować. Sieroszewski, który sam był wygnańcem politycznym z doskonałą wiernością oddaje obraz życia Sybiraków. Główną osią powieści jest planowanie ucieczki. Przygotowania jednoczą zesłańców, którzy narażają własne życie, by wydostać się z rosyjskiej krainy. Nie zdają sobie sprawy, że wśród nich czai się zdrajca.

Książka została napisana na podstawie prawdziwych wydarzeń. Sieroszewski dwukrotnie bez powodzenia próbował uciec z Syberii.

Wacław Sieroszewski (1858-1945) – polski pisarz, podróżnik, etnograf, zesłaniec na Syberię i działacz niepodległościowy. Jako autor stworzył wiele utworów dotyczących życia na Dalekim Wschodzie. Pisał powieści, a także książki naukowe o charakterze etnograficznym. Opisywał azjatyckie społeczności, odchodząc od perspektywy kolonizatorskiej. Jego najbardziej znane utwory to: „Ocean”, „Beniowski”, „Ucieczka” i „Na kresach lasów”.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-42613-7
Rozmiar pliku: 502 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA

„Ucieczka“ osnuta jest na zdarzeniu prawdziwym, ale posłużyła mi ona jedynie za tło do obrazu z życia wygnańców politycznych na Syberii. Stąd częste zboczenia od fotograficznej wierności, stąd pojawienie osób zmyślonych, zbiorowych typów wygnańczych oraz wtrącenie scen, które zaszły na wygnaniu gdzie indziej i z innymi ludźmi.

Aby usunąć z góry możliwe nieporozumienie oświadczam, iż Arkanow jest właśnie taką osobą „zbiorową“, stworzoną przez mnie z okruchów spostrzeżeń, nie zaś czyimkolwiek wizerunkiem. Proszę więc czytelników, znających istotną historię wydarzenia, aby nie doszukiwali się żadnych podobieństw, które byłyby dla mnie bardzo bolesną niespodzianką.OSTATNIA HULANKA

I

...Zresztą jak sobie chcecie! Ale ja nie mogę wprost dłużej znieść, nie mogę... ostatecznie ogarnia mię znękanie! Chodzę, chodzę co wieczór po tej izbie, serce pęka, w głowie się kotłuje... Zwariować można... Mówicie, że się nie uda... Bardzo być może... ale za to jeżeli się uda?... Mówicie, że zginiemy? Cóż z tego? I tak zginiemy. Wielu stokroć od nas dzielniejszych zginęło, a czy świat od tego runął? Schwytają nas... osadzą w więzieniu. A czym, powiedzcie mi, to, co nas otacza, różni się od krat, murów, nawet grobu?... — mówił z źle tłumionym rozdrażnieniem jeden z trzech ludzi, idących wąską ścieżką przez zmarzłe, pokryte śniegiem jezioro. Dokoła, pławiąc się we mgle i mroku, spało miasteczko Dżurdżuj.

— Trochę większa ilość wrażeń lub bardziej wysoki strop budynku... — począł znowu, zatrzymał się i niedbałym gestem wskazał na niebo, jarzące się tysiącami gwiazd.

Zatrzymali się. Słuchacz z prawej strony, w kożuchu zarzuconym na ramiona niby rzymska toga, podniósł posłusznie głowę do góry; słuchacz z lewej, zawinięty po oczy w pled, patrzał spokojnie w przymgloną dal, gdzie wschodził księżyc.

— Zapominasz — wycedził on przez zęby — że tam wiecznie stać nad tobą będzie... stróż! Ty, Niehorski, rzecz wiadoma, trzech słów powiedzieć nie możesz bez... okropności. Ale zmienić pobyt tu na więzienie dlatego tylko, że... nie ma różnicy lub że tam lepiej — to już zbyt jawna niedorzeczność. Nawet tobie ona nie uchodzi. Przypuśćmy, że tu mamy mało, że wszystko jest nędzotą, ale zawsze mamy coś... mamy cień jakiś, podobiznę życia, mamy swobodę ruchów, widzimy słońce, przyrodę... kobiety... obcujemy z ludźmi... Tam — nic! Zgoła nic! Nagie ściany, nienawistne twarze kluczników... i tak tygodnie, miesiące, lata... Czyś już zapomniał? Siedziałeś przecie... Wyznaję, że wzdrygam się na samo wspomnienie i jeżelibym stąd uciekł, to głównie dlatego, że tu wciąż mi to grozi, że dość beztaktu którego z nas, wypadku, gburowatości marnego urzędniczyny i awantura gotowa!

— Widzisz! A więc jeden powód więcej... — ostro przerwał Niehorski i ruszył dalej ścieżyną.

— Montezumo, czy przypuszczasz, że spoczywam na różach... Nie o braku powodów mówię, lecz o braku środków.

— Środki dadzą się obmyśleć, byle była chęć szczera. Ale przyznaj, że żal ci zaryzykować nędzne okruchy, jakie masz, i tego cienia... podobizny... słowem, że się boisz...

— Nie jestem szaleńcem...

— Szkoda, bo tylko szaleńcy coś zrobili i zrobią... a strach zawsze był narzędziem niewoli i poniżenia. Zawsze ludzie posiadają jakiś atom czegoś, na pozór już niepodzielny. Mimo to, gdy ich okoliczności przycisną, rozbijają niepodzielny atom i oddają połowę, aż wreszcie przyjdzie wróg i powie: „Oddaj wszystko i odejdź, gdyż chcę zabrać miejsce, gdzie stała Kartagina i zaorać je...“ wtedy...

— Wtedy co?

— Wtedy strzelają sobie w łeb lub topią się, zamiast postawić życie na kartę... w walce poprzednio... A wiesz, Samuelu, że ja właśnie się wstydzę, że mam te okruchy, że nie należę do tych najostatniejszych, co widzą tylko twarze kluczników! Tam wiedziałbym, że nie mogę. Worek kamienny otaczałby mię... mogiła!... Tutaj: palący ból czuję, ilekroć wspomnę, że właśnie trzyma mię na uwięzi tylko licha nić przyjemności...

— Przyjemności?! Właśnie... właśnie! Rozkoszy, chciałeś pewnie powiedzieć, przyznaj się, bo to w twoim stylu!

Poprawił pled, ziewnął przeciągle i dodał:

— Późno już. Czy nie rozsądniej będzie pójść spać, wy, słowiańskie dusze, wiecznie tęskniące do nahajki. Jutro pan Jan w proch nas obróci, gdy się na czas nie stawimy. Gdzie klucz, Woronin? Pewnie nie wiesz?

— Owszem, oto jest! — odrzekł sucho Woronin, wyciągając rękę spod kożucha. — Ja jeszcze... pospaceruję!

Samuel w milczeniu klucz odebrał i odszedł ze spuszczoną głową. Przed progiem domu obejrzał się. Księżyc tylko co wszedł i czerwonawa jego łuna już zamąciła głębiny mroku. Okolica tonęła w rudawych, aksamitnych półcieniach, wśród których wyraźnie rysowały się na tarczy miesiąca jedynie figury oddalających się towarzyszów. Niehorski machał gorączkowo rękami jak ptak, gotujący się do lotu, a obok szedł zasłuchany Woronin.

— Fantazje! — mruknął z goryczą Samuel. — Ot, dziwacy! I nie sprzykrzyło im się jeszcze. Projekty, marzenia, wieczna gorączka nadziei...

Spojrzał przeciągle na jurtę, zasypaną do szczytu śniegiem, gdzie mieszkał, i wszedł do sionki. Po chwili znalazł się w ciepłej, dusznej, zupełnie ciemnej izbie; poruszał się ostrożnie jak w cudzym mieszkaniu, lecz paru nawet nie postąpił kroków, a już się potknął i coś zrzucił, co z głuchym łoskotem upadło na glinianą podłogę.

— Zawsze to samo! Mówiłem mu... — zaklął energicznie. — Projekty, projekty, a stołki na środku, a świecy i zapałek na miejscu nie położy...

Znalazł wreszcie, czego szukał, i zapalił łojówkę. Nie rozbierał się jednak, tylko kożuch na piersiach rozpiął, barankową czapkę na czubek głowy zsunął i oskubując z wąsów sadź lodową, czekał, aż się knot świecy rozetli. Był to zupełnie młody jeszcze mężczyzna, ale wyraziste, wybitnie semickie rysy jego twarzy zdradzały już zmęczenie: z obu stron dużego nosa szły głębokie zmarszczki, a w gęstych, rudawych włosach i brodzie srebrzyły się kosmyki siwizny; wypukłe, zielonawe oczy w ciemnej oprawie patrzały spokojnie, lecz smutno. Stał długo zamyślony, aż niespodzianie dla siebie samego westchnął, potem rozśmiał się, spojrzał ironicznie na rozrzucone bezładnie po izbie rupiecie i ruszył do swego pokoju. Tam wyjrzały nań te same pochyłe, okopcone ściany, błysnęły te same małe okienka z lodem w miejsce szyby, ale zamiast „nar“ stało tam łóżko zasłane malinową kołdrą, a na wewnętrznym przepierzeniu z desek — suchym oraz prostopadłym — wisiała mapa, kilka rycin, wyciętych z tygodnika, i półka z książkami. Była tu, jak sam mówił z przekąsem, „Europa“, w przeciwstawieniu do sąsiedniej „Azji“. Postawił świecę na stoliku, zrzucił kożuch i wyciągnął się wygodnie na posłaniu z książką w ręku. Lecz „fantazje“ nie pozwalały mu czytać. Daremnie skupiał uwagę; czytał oddzielne wyrazy, ale ich nie rozumiał. Coś mu się w piersiach błąkało, wrzało i boleśnie biło do głowy.

— Strach zawsze był narzędziem niewoli i poniżenia!... — przypomniał sobie zdanie Niehorskiego. Sam je sobie nieraz powtarzał, ale... Rękę z książką opuścił i przymknął powieki. Niezdrowy rumieniec wybił mu na policzki, usta zacięły się i tak długo przeleżał bez ruchu.

— Czego on się boi?

Chciał wmówić w siebie, że on się śmierci nie boi, że myśl o niej nie jest mu przykrą... Ale nie udało mu się. Musiał przyznać, że tylko on, ten strach nagłego zgonu, zmusza go znosić prześladowania... hańbiące położenie, uczucie zwierzęcia na łańcuchu... Tylko obraz zniewag, fizycznego bólu, „doprosów“, grubiańsko potrącających o najtajniejsze uczucia i myśli, wstrzymywał go od oporu, od walki... Dotychczas wściekał się, wrzał, wspominając obejście i niektóre wyrazy swoich oprawców zaraz po aresztowaniu. Czuł się sponiewieranym, wdeptanym w błoto. Niby brudna, cuchnąca ręka wdarła mu się ongi do wnętrza, bezczelnie chwytała za serce, przebierała w trzewiach, obmacywała zwoje mózgowe... I ślad tych palców, palący, wstrętny, pozostał tam na wieki, nigdy nie zagojony i nie zmyty... On już teraz inny i nigdy nie będzie, czym był... Poznał trwogę, skalał się wybiegami, walczył z nikczemnymi pokusami i miał obmierzłe chwile odrętwienia duszy, której wszystko jedno — byle istnieć!

Zerwał się, usiadł na łóżku, chciał wstać, gdyż czuł, że znów nadchodzi wizja strasznego, niczym niezatartego obrazu... lecz nie zdążył się ocucić, więc tylko rękami oparł się o kolana i oczy szeroko otworzył:

...Wczesny, mglisty poranek... Szary mrok bez cieni spoczywa na dziedzińcu... Mdławo rysują się w jego świetle szare więzienne budowle. Za chwilę może błyśnie wesoły pogodny dzień, nawet czuć go w bladoróżowych świtach, płynących górą, ale w dole zimno i chmurno i widać wyraźnie tylko ciemne ramię szubienicy, sterczące wysoko nad ziemią, a dokoła czworobok żołnierzy. Dozorcy zabraniają patrzeć, przemocą ściągają z więziennego okienka, lecz ledwie wyszli, on, Samuel, znowu przyciska czoło do zimnych, wilgotnych szyb. A tymczasem pod szubienicą już zawisł biały całun i w tym worku okropnym młode, świeże ciało drga konwulsyjnie, miota się i trzepie... Taki był silny, taki bohaterski, a musi umierać... Już obwisł!... Duch potężny, niezwykły, ukochany... już odleciał i rozwiał się w obszarach wszechświata... Zniszczyli go ludzie... zniszczyli... Kochał ich więcej niż siebie samego...

Samuel z nim razem przeżywał straszną, upokarzającą, rozpaczliwą niemoc. Gardło mu ściskał powróz, ręce z tyłu związane prężyły się, a przez głowę jednocześnie przelatywały te myśli, za które „oni“ umierali, hymn cały potężny, jasny, piorunowy, grożący podmyciem i obaleniem i tronów, i bogów, a obiecujący na ich miejscu zbudować przyszłość bez troski i bólów...

Nagle wszystko zbladło, zakołysało się, znikło, została pustka w sercu, pusta, zapadła chata sybirska i puste jutro... Zamglonym wzrokiem powiódł po ścianach, podniósł się, poruszył z niechcenia papiery na stole, chciał się opanować, ale nie był w stanie, łzy strugą nabiegły mu nagle do oczów, zdmuchnął świecę i padł twarzą na poduszki...

Już świt zaglądał nieśmiało przez lodowate szyby, gdy zaskrzypiało nareszcie w sionce i Woronin, stukając przemarzłym obuwiem, wszedł do mieszkania. Nie znalazłszy zapałek i świecy, poszedł po nie do pokoju Samuela. Ten ruszył się.

— Aha! Nie śpisz jeszcze?

— Nie; albo co?

— Nic! Świeca niepotrzebna ci?

— Nie... a zresztą przynieś ją, jak się rozbierzesz.

Nie zdążył Samuel wypalić papierosa, a już Woronin pojawił się we drzwiach ze świecą w ręku, w nocnym negliżu, upiększonym tylko okularami. Świecę na stole postawił, ale wychodzić bynajmniej nie myślał; owszem, zrobił sobie papierosa i oparłszy się o framugę drzwi, patrzał spod oka na przyjaciela.

Woronin był młodszy od Samuela, dość przystojny, ale zaniedbany i niezgrabny. Krucze kędziory i bródka tworzyły dokoła cygańskiej jego twarzy żałobną ramkę, a i sama twarz, i figura miała zwykle wyraz apatyczny, żałobny. Teraz jednak coś się tam w oczach skrzyło i błąkało na zaciętych ustach.

— Cóż, zmykacie? — zagadnął Samuel, domyślając się, że Woronin czeka na zapytanie.

— A jakże!

— Ha! Szczęśliwej drogi! A prędko, można wiedzieć?

— Jak się ociepli!

— Świetnie, świetnie! A zdecydowaliście, co wolicie: umrzeć z głodu, czy dobrowolnie wrócić, czy pozwolić się złapać?

— Po co wracać? Zresztą wszystko się stać może, ale i to lepiej, niż pędzić tu czas w bezczynności.

— Oho! — szepnął Samuel, unosząc się na pościeli i ciekawie przyglądając przyjacielowi.

— W dodatku — ciągnął ten z niezachwianym spokojem — może się uda. Udało się przecież Beniowskiemu 1 i Polakom z Kamczatki, a prości włóczędzy co rok tłumami uciekają nawet z Sachalina... Stąd łatwiej. A zresztą — dodał po krótkim wahaniu — wstyd żyć tu spokojnie, gdy tam... umierają!

— Ależ, kochany Wroniu, widzę, że Niehorski zupełnie cię przerobił na swoje kopyto! Nie darmo tak machał rękami! — zawołał ze śmiechem Samuel. — Słuchaj, Woronin — zakończył nagle surowo i usiadł na łóżku — jest dużo sposobów samobójstwa i o wiele mniej męczących. Co się zaś tyczy powrotu i nadziei działalności, to my, nie chcący się z tych lub innych przyczyn upokorzyć, powinniśmy bezwarunkowo... dać za wygraną... Bezwarunkowo... Słyszałeś!?

Woronin nic nie odrzekł, poprawił tylko porywczo okulary, nie dopalonego papierosa na ziemię rzucił, obrócił się i wyszedł; miało to znaczyć, że się nie zgadza. Wkrótce Samuel usłyszał jego chrapanie i sam znużony usnął nareszcie.

II

Obudziło ich niezmiernie hałaśliwe stukanie we drzwi. Bito w nie, niby taranem, i tak długo i uparcie, że doprowadzony do ostateczności Woronin wstał w końcu i poszedł haczyk odczepić. Nieciekawy jednak, kto przyszedł, oczu nawet nie otworzył i senny umknął co prędzej do łóżka, chroniąc gołe nogi przed mroźnym powietrzem, buchającym otwartymi drzwiami.

W kłębach pary wszedł do jurty człek niski, pękaty, odziany w krótką zajęczą kurtkę, krytą czarną, dobrze już wyszarzaną materią. Na nogach miał białe, włochate, jakuckie „torbasy“, a na głowie starą czapkę bobrową. Gdy ją zdjął, okazała łysina zaświeciła w półzmroku izby.

— Śpią! A to skaranie boskie! — rzekł głośno po polsku.

Nikt się nie ozwał, nikt nie poruszył. Zsunąwszy tedy z twarzy dużą chustę kobiecą, którą był zawinięty po uszy, zbliżył się do pościeli Woronina i kilkakroć dźwięcznie zakukał:

— Kuku! Wstawajcie, śpiochy!

Woronin ani drgnął.

— Dudki! Nic z tego... Daliście słowo, polezajcie, do kobiałki — zawołał ze śmiechem i uchwyciwszy róg kołdry jął ją tarmosić i ściągać z śpiącego, naśladując jednocześnie głosy coraz to innych leśnych i domowych zwierząt. Daremnie Woronin kulił się, bronił, kołdrę rękami przytrzymywał, napastnik szczypiąc, łaskocząc, odsłaniając, dręczył go niemiłosiernie. Wreszcie spod poduszki wyjrzała rozczochrana głowa śpiocha.

— Panie Janie, Samuel też śpi, słowo daję, śpi. Uważasz, jak on twardo śpi. Nic nie słyszy. Nim go obudzisz, ja chwilkę... tylko maluchną chwilkę zdrzemnę się. Bóg świadkiem, nie zatrzymam was ani trochę — zagadał przypochlebnie i znów dał nurka pod kołdrę.

Pan Jan śmiał się i wahał, aż rozbudzony już Samuel zaczął się odzywać; porzucił więc swoją ofiarę i udał się do niego.

— Jak was sumienie nie boli? — biadał, siadając na rogu Samuelowego posłania — śpicie sobie jak za dobrych czasów, a moja baba tymczasem wariuje i wszyscy na was od dawna czekają...

— Czekają? Wszyscy? Więc przyszedł już i „pan doktór“ i ten „duch niecnoty i sprzeciwieństwa“? A nie pokłócili się jeszcze? Szkoda — żartował Samuel, ziewając i przeciągając się leniwie.

— Podaj mi z łaski swojej tytoń, panie Janie! Wypalimy papierosa, pofilozofujemy sobie... hę, czy zgoda? A twoi goście niech się tymczasem pokłócą! Wierz mi, to zaostrza apetyt, a pewnie tam pani Janowa nawarzyła i nasmażyła całe góry! Nie widziałem cię dawno. Co słychać u ciebie, co porabiałeś?

Zamiast odpowiedzi pan Jan wydobył z kieszeni dużą tabakierkę z kory brzozowej i podał ją otwartą Samuelowi.

— A może i pan wypije riumeczkę2 —zapytał niespodzianie. Samuel z udanym przerażeniem spojrzał na tabakę.

— Nie, nie trzeba! Pamiętam twoją riumeczkę z przeszłego razu. Już kicham... zabieraj!

Jan z uśmiechem zadowolenia zagłębił grube palce w pachnący proszek i starannie nabił „dubeltówkę“. Tak zwał pan Jan swój duży siodełkowaty nos, którego ogromne, rozdęte nozdrza nawykł kierować wprost twarzy tych, z którymi miał danej chwili do czynienia. Do tej „dubeltówki“, jak twierdził, można było wpakować osmóchę 3 tabaki. Rozumie się, było to w owe dobre czasy, kiedy z jej dziurek nie wyrastały jeszcze takie ogromne, kocie wąsiska, a pan Jan opływał w dostatek pełniąc służbę w kałuskiej guberni. — Teraz, gdy uciskała go bieda, rozmiary jego riumeczki zmniejszyły się znacznie. Mimo to nieduże, chabrowe jego oczka błyskały jak dawniej humorem i jak dawniej śmiało patrzały na świat spod krzaczastych brwi.

— A śpieszcie się, śpieszcie! Już dawno po nabożeństwie. Czekają — naglił odziewających się. Gdy zaś Samuel powątpiewał, czy istotnie tak późno, energicznym ruchem otworzył drzwi i głosy z zewnątrz wpuścił.

— Słyszycie!...

Głusząc świegot drobniejszych towarzyszy, główny dzwon dżurdżujski poważnie huczał, niby miarowo powtarzał:

„Bóg — się — zrodził! — Bóg się — zrodził! Bóg!!!“ Gdyż był to właśnie dzień Bożego Narodzenia.

Dnia tego słońce po raz pierwszy w tych szerokościach ukazuje się całkowicie na widnokręgu. Właśnie krąg jego oderwał się od ziemi, gdy pan Jan wraz z Samuelem i Woroninem wyszli na ulicę. Potok szczerozłotego, dawno nie widzianego światła zalał okolicę; zaskrzyły się śniegi, mgły jeszcze napojone różowym świtem przytuliły się we wgłębieniach doliny, w dali zarysowały się blade kontury gór. Miasteczko, ustrojone flagami, z szeregami błyszczących w słońcu okien, wyglądało jak urzędnik w galowym mundurze. Dźwięczniej zabrzmiały dzwony, ktoś opodal krzyknął, zaklął czy zaśpiewał, a gromadki zaszytych w futra pucołowatych dzieciaków, czatujących po płaskich dachach na słońce, zaszczebiotały jak ptaszki. Ciekawi wyszli z domów i przysłoniwszy oczy dłońmi, patrzyli na południe. Tam również zwróciła twarz kupka Jakutów, zaskoczonych pośrodku jeziora przez jasne promienie. Ubrani odświętnie mieli bufiaste na ramionach, a fałdziste u bioder „bałachony“, białe, żółte, czarne, czarno i czerwono lamowane. Mężczyźni obnażyli gładko ostrzyżone głowy, kobiety pochyliły ku ziemi śpiczaste czuby wysokich, bobrowych czapek. Wszyscy znakiem krzyża i pobożnymi ukłonami oddawali cześć „białemu słonecznemu Bogu“.

Przeciąwszy na ukos jezioro, pan Jan wyprowadził towarzyszy na równolegle do jeziora idącą „ulicę“. Na końcu tejże stał szpital, gdzie mieszkał pan Jan, pełniący obowiązki stróża. Jego mieszkanie sprawiało na pierwszy rzut oka wrażenie ohydnej jaskini, ale on twierdził, że jest „wcale niezłe“. Biała siatka mroźnych inkrustacyj tworzyła dokoła wejścia, na ścianach i pułapie fantastyczną ramkę. Dalej otwierała się niska, ciemna, fantastyczna głębia, oblana obecnie purpurowym światłem palącego się na kominie ognia. Okien niepodobna było odszukać; tak były małe, a cienie pochyłych, czarnych ścian i długich kątów tak były wielkie, że chłonęły wszystko, co pozostało nie objęte kręgiem bijącego od ogniska blasku. W miejscu oświetlonym zgromadzili się zebrani ludzie. Wśród nich widać było tylko dwie kobiety: żonę pana Jana, niemożebnie brzydką Jakutkę, pretensjonalnie ubraną w perkalową suknię rosyjskiego kroju, i drugą — też Jakutkę, w stroju narodowym. Dziewczyna chowała się wciąż w cieniu za kominem i tylko gdy musiała poprawić ogień lub wrzucić węgielek do szumiącego na ziemi samowara, wychylała się na chwilę stamtąd długa brązowa jej ręka i cygańska, przyjemna twarzyczka z dużymi, srebrnymi kolczykami po bokach.

Pani Janowa nieustannie przestawiała, okrywała i przykrywała stojące na kominie rondle, kociołki, patelnie pełne dżurdżujskich przysmaków. Twarz jej zlewały strumienie potu, a wykrzywione niemiłosiernie od gorąca usta wydawały przeciągłe westchnienia i skargi. Na prawo u stołu, na łóżku i stołkach siedzieli goście. Miejsce środkowe zajmował Aleksandrow, mężczyzna kolosalnych rozmiarów, w zgrzebnej, białej koszuli, takiej, jakie noszą w więzieniu. Kudłaty kożuch, również pozostałość więzienną, z pleców zsunął, łokcie na stole oparł, dużą łysawą głowę naprzód pochylił i słuchał uważnie toczącej się rozprawy. Niehorski, szczupły, średniego wzrostu, chorobliwej powierzchowności szatyn i Czerewin, brunet, z kolistą, starannie utrzymaną brodą — rozprawiali, stojąc przed stołem. Czerewin jedyny z obecnych miał na sobie całkowicie europejskie ubranie i koszulę z krochmalonym gorsem. Zaraz za Aleksandrowem na łóżku mieścił się Krasuski, młody chłopak o bladej, jakby z marmuru wykutej twarzy. Ten nikogo nie słuchał, śliczne agatowe oczy utkwił w ogień i w zamyśleniu skubał ciemny wąsik. Dalej już na pudle pod ścianą zasiadały niezmiernie poważne „obce mocarstwa“: wysoki, chudy, czarniawy Pietrow i niski, rumiany blondyn, Gliksberg. A spoza nich, z najdalszego kąta, wyglądała ciekawie pyzata, rozczochrana głowa Francuza, Delila, z króciuchną fajeczką w zębach. Pośrodku izby, na pierwszym planie leżał wielki, czarny pies, pełzało zupełnie nagie dziecię, a pod ścianą brykał na uwięzi pstry cielak.

— Mylisz się, doktorze — ostro napadał Niehorski. — Nic, zgoła nic nie zyskałeś przez swoje ustępstwa... Rok już pracujesz, czy choć na jotę zmniejszyła się w okolicy zaraza? Czy może szpital lepiej stanął? Albo Adryjanów mniej kradnie? Czyż chorzy po staremu nie mieszkają w obrzydłych, niechlujnych stajniach, nie jedzą zgniłego mięsa? Czyż po staremu krajowcy nie lękają się szpitala jak śmierci? I czy nie mają racji?

Czerewin zmarszczył brwi.

— Być może. Chętnie przyznaję, że to wina mojej nieudolności. Lecz tu nie o to chodzi. Tu chodzi o zasadę.

— Właśnie: o zasadę — zaszumiały „obce mocarstwa“ — aby cośkolwiek rozwiązać, trzeba zawsze dotrzeć do zasady!

Niehorski machnął ręką.

— Ech, znowu! Zasady są rozmaite i nie każda zasada godna jest szacunku. Lekarz, sądzę, powinien nie tyle leczyć, ile starać się o zniszczenie warunków, rodzących choroby. Oto jest zasada lekarska. Prawnik powinien dążyć do zniesienia więzienia i sądu... Prawodawca do zastąpienia kodeksów — wychowaniem.

— Ale cóż teraz stanie się z chorymi, z ofiarami zbrodni itd.?

— Niech cierpią! — sucho odciął Niehorski. — Stokroć więcej powinien nas wzruszać los tych zdrowych milionów, co staną się złymi i chorymi dlatego, że brak wśród nich ludzi dość śmiałych, dość przewidujących i wstrzemięźliwych nawet w litości, aby wszystko obecnie istniejące wywrócić i... zbudować nowe...

— Frazesy! Historia nie znosi skoków!...

— O tak! wciąż to słyszę, ale za to znosi cierpliwie dogodne dla każdego głupstwa... — wybuchnął Niehorski.

— Zresztą zadaniem rewolucjonistów nie jest budować... lecz burzyć. Budowanie zostawić należy codziennym, zwykłym potrzebom... — spokojnie wtrącił Aleksandrow, zwracając zaostrzający się spór na właściwe tory.

— Hola! żadną miarą nie zgadzamy się!... — zaszumiały „obce mocarstwa“, Czerewin i nawet Niehorski.

Nawet Francuz wyskoczył z kąta i ogromnie stanowczo... położył węgielek na zgasłej fajeczce. Wtem wszedł Jan z Samuelem i Woroninem.

— Cóż tak późno? Czekamy, czekamy... Myśleliśmy, że nie przyjdziecie.

— Wyschło, spaliło się! — biadała Janowa.

— Nasze wino, nasze wino!... Nawarzyli, będą pili! — żartował Samuel, bijąc się w piersi, i ściskał z kolei wyciągające się ku niemu ręce.

— A, kogo widzę?! Szanowny bonapartysta! Kopę lat... Od czasu, jak Mussia zabrał mi bez pozwolenia świderek, to ani się pokazał... A jakimże cudem tutaj? Dlaczego nie na wielkim świecie... u isprawnika lub którego z dygnitarzy? — wesoło powitał Delila Samuel. — I co za suty strój! O jej!

Wszyscy zwrócili rozśmiane spojrzenia na figurę Mussia, istotnie bardzo zabawną w miejscowej, włochatej odzieży. Ten czuł się zmieszany i zarazem ucieszony ogólną uwagą.

— A jakże!... tylko chciałem... z panami, gdyż... zawsze... — bąkał i na zakończenie trzepnął z galanterią nogami w białych, kobylich „eterbesach“.

— Zaczynajmy, zaczynajmy, panowie! Panie Janie! — upominał Czerewin. — Mam jeszcze wolny kwadrans czasu. Wieczorkiem może znów wpadnę!

— Ależ proszę panów, bardzo proszę! — wołał gospodarz. — Po starszemu na gałąź, czy może, że wy socjalisty, to po bogatszemu?

Zbliżył się z nalanym kieliszkiem do Czerewina, po czym innych częstował po kolei, jak stali.

— Panu bo nie podaję, a może wypijesz dla tej uroczystości? — spytał mimochodem Aleksandrowa, a gdy ten potrząsnął przecząco głową, zwrócił się do Niehorskiego i Krasuskiego.

— A teraz paniska z panami! — zagadał po polsku.— Bo choć to nasz Pan Bóg dawno się już narodził 4 , ale jakoś smutno świętować samemu. Z wilkami żyć, jak wilki wyć. A już z górą dwadzieścia lat, jak żyję przecie w tych stepach i borach i za cały ten czas nikogom z ojczyzny nie widział i mówić jużem zapomniał, aż oto panowie...

Tu urwał i szybko wychylił kieliszek. Niehorski objął go i gorąco ucałował w szorstkie, zwilżone łzami wąsiska, a za nim nachylił się do rodaka Krasuski.

— Znowu „pszy — bszy“. Wieczna intryga! — szepnął żartobliwie Czerewin. Inni dyskretnie nie patrzyli w tę stronę i tylko Delil zrobił gest pełen współczucia. Lecz nie zważano nań, gdyż właśnie Czerewin zaczął się żegnać z gospodarzem i towarzyszami. Pan Jan pomógł mu wdziać futro, odprowadził z uszanowaniem do drzwi, po czym pośpiesznie wrócił do gości. Ci już sadowili się dokoła stołu, więc powynajdywał im stołki, pudła, zydelki, wreszcie sam wdrapał się wysoko na pierzynę, wyjął z kieszeni tabakierkę i rzekł:

— A teraz sobie pohulamy!

Podano na stół buchający warem samowar. Hulanka nie udała się jednak, goście wódki pić nie chcieli, herbatę pili niechętnie, jedli, jak gdyby ich w zęby kłuło i nie patrząc na siebie, siedzieli milczący i zamyśleni. Daremnie gospodarz próbował ich rozerwać; jemu też coś w duszy „mąciło“.

Ogień wypalił się i dogasał. Gruda tlejącego zarzewia obrzucała siedzących u stołu resztkami czerwonego blasku, lecz kąty izby już tonęły w zmroku. Opróżniony samowar słabo syczał; z cicha brzęczały ostrożnie przesuwane w ciemnościach filiżanki, ludzie milczeli, a z sąsiedniej izby dolatywał smętny, jednostajny, gardłowy śpiew Jakuta.

Samuel, który szerokimi krokami chodził po izbie, przystąpił nagle do stołu, odszukał drżącą ręką pustą filiżankę i postawił ją przed Janem. — Nalej!

— Nie, nie tutaj, tylko nie tutaj!... Pójdziemy lepiej do mnie... — żywo zawołał Niehorski, nakrywając filiżankę dłonią.

— Dlaczego nie tutaj? Można i tutaj!... — opierał się Jan, ale widząc, że goście zgodnie wstali i szumnie zabierają się do wyjścia, po niejakim namyśle przyłączył się do nich:

— Ano dobrze! Niech i tak będzie... Lecz i stąd weźmiemy jakąś butelczynę... Cóżeś ty sfiksowała! Dawaj czapkę! — krzyknął na żonę, wyrywając jej z rąk swą bermycę, którą ta z wyrazem protestu i oburzenia na twarzy chowała za siebie.

— W domu chwili nie posiedzisz... Takie uroczyste święto! Oni dla ciebie lepsi niż żona!

— W powszedni dzień siedź — bo pracuj; w święto siedź — bo święto! Kiedyż będę chodził? Miej, babo, rozum!

III

Krótki, zimowy dzień już się skończył. Krwawy pas zorzy bardzo wąski i bardzo blady barwił jeszcze krawędź firmamentu, ale resztą nieba już zawładnęła gwiaździsta, zamglona noc. W tych mgłach, płynących z dołu, niby oddech zasypiającej ziemi, gwiazdy na horyzoncie i lecące w górę ludzkich ogni iskry mieszały się w jeden czarowny rój. Kurzyło się i buchało ze wszystkich pięćdziesięciu kominów miasteczka. Nie było okienka, z którego nie biłaby świąteczna jasność. Jedynie cerkiew i dom Zarządu Policyjnego, dwa największe w Dżurdżuju budynki, spały w tumanach ciemne i porzucone.

Niehorski mieszkał w drugim końcu miasteczka, gdzie zaczynało się państwo „jezior i lasów“. Jurtę miał schludną, ale małą. Gdy stanęli przed nią, gospodarz wpuścił gości do mieszkania, a sam został na dworze, by nabrać naręcze drew, gdyż do najwytworniejszego i najbardziej pożądanego przyjęcia w Dżurdżuju bardzo słusznie należy dobry ogień. Kiedy wreszcie drwa w kominie ustawił i podpalił skrawkiem kory brzozowej, długo wątły płomyk lizał zamarzłe szczapy, nim je z sykiem owionął. I wnet zrobiło się raźno. Zadudniło w kominie, zaskwierczała żywica, zapękały smolne kłody i raz i drugi wesoło strzelił na izbę węgielek. Jaskrawa jasność, tłumiąc blask świecy, zajrzała nagle do najdalszych kątów. Przemarzli wygnańcy, wsparci jeden na drugim, otoczyli komin, chłonęli z rozkoszą ciepło i blask, słuchali, jak płomień, dym, iskry, mknąc w świat szeroki, huczą, wygrywają... Wreszcie Samuel z cicha zanucił:

Lita mije,

Lita mołodyje!

— Doprawdy, zaśpiewałbyś, Samuelu!... Tęskno jakoś dzisiaj... — zagadali chórem.

— Śpiewat‘ darmo — bolit‘ gardło... Wypijcie przede wszystkim riumeczkę! — rzekł Jan we właściwym mu polsko-ruskim żargonie i nalał pełną czarkę.

— I cóż wam zaśpiewać? — spytał Samuel, zwracając próżną czarkę Janowi i błyszczącym wzrokiem obwodząc towarzyszy.

— Zazulę... Zazulę!

Hej! zakuwała taj sywa zazula

Rannim ranni na zori!

Hej! zapłakały taj chłopcy mołojci

U tureckoj niewoli w kajdani...

Czarka krążyła z rąk do rąk i już strofie:

Po sinemu morju...

wtórowało nieśmiało kilku widocznie niezbyt siebie pewnych śpiewaków, a

Na Wkrainie tam słoneczko sije...

grzmiało już chórem. Śpiew wraz z dymem wylatał przez szeroki otwór komina i roznosił się po okolicy.

— Tssyt! Milczcie!

— Cicho!... Przestępcy śpiewają... Słyszycie?... — mówili sąsiedzi kozacy i Jakuci i wychodzili przed sień postać, popatrzeć na gwiazdy, posłuchać obcej chwytającej za serce piosenki.

— Obczyzna — wzdychały kobiety — obczyzna!...

A tymczasem wśród śpiewaków wciąż krążyła czarka. Wkrótce śpiewali wszyscy. Nawet Aleksandrow coś mruczał. Jeden Niehorski nie śpiewał i nie pił.

—I bez wódki dziś pijany będę! — bronił się, gdy nań nalegali. — Tylko śpiewajcie!

W miarę jak ubywało z gąsiorka, śpiew zmieniał treść i nutę i przybierał coraz dziwaczniejsze tony. Wreszcie Jan, który pił najwięcej, ryknął zupełnie nie do taktu i głusząc wszystkich, jął wywodzić już zupełnie na własną rękę.

— A to beczy!

— I jak fałszuje.

— Niemożebnie!

— A cicho!

— A wstyd!...

— Pod ławę... — wołali nań ze śmiechem.

— Co wy tam rozumiecie! Młodziaki jesteście! Toć to sama nastojaszcza! — ofuknął ich. Śpiewaliśmy ją, kiedy z kosami chadzali na harmaty!...

Podparł się pod boki, jeszcze szerzej nogi rozstawił i zadarłszy do góry „dubeltówkę“, ryczał:

Jako srogi lew

Gdy poczuje krew,

Dyndaj, dyndaj, dyndaj, dyndaj, carze!

Wkoło ciebie dygnitarze!...

Wszakże mamy jeszcze Beba 5,

Więc się lękać nie potrzeba,

Dyndaj, dyndaj, dyndaj, dyndaj, carze!

Wkoło ciebie dygnitarze!...

Więcej nie pamiętał, ale wszyscy mieli zupełnie dosyć, gdyż „dyndaj“ mogło się powtarzać do nieskończoności.

Próbowali go mitygować, gdy jednak to okazało się bezskutecznym, Samuel machnął ręką:

— Dajcie mu spokój! Niech śpiewa... „dla tej uroczystości“.

I śpiew chóralny rozplótł się i rozwiał na kilka odrębnych nut, wyrazów, melodyj... Każdy śpiewał, co chciał, co pamiętał, co lubił najwięcej, a wraz z pieśniami napłynęły nieznacznie... wspomnienia. Głosy stopniowo zamilkły. Tylko Jan, lubo ochrypły, porykiwał jeszcze. Wreszcie i on uciął, zdumiony ciszą, i obejrzał się.

— No, co się stało?

— Nic!

— A ja wam powiem — rzekł trochę nienaturalnym głosem Niehorski — stało się... że... uciekamy... Muszę wam powiedzieć teraz... skorzystam, że... zebrani jesteśmy. Wszyscy tęsknimy, wszyscy marniejemy, więc czy nielepiej, niż tak tlić po trochu, porwać się i...

W izbie głębokie zapanowało milczenie.

— Ja uciekam — rzekł stanowczo Woronin, wychylając z ciemności swoją twarz posępną.

Nikt jednak nie podtrzymał go; wszyscy jakby na coś jeszcze czekali.

— Ależ uciekamy, uciekamy... — powtórzył z zapałem Niehorski. — Projekt ten nie jest bynajmniej szaleństwem. Posłuchajcie... przekonacie się!...

Schwycił świecę, podbiegł ku wiszącej na ścianie mapie i innych za sobą pociągnął.

— Ot, tu — mówił wskazując palcem — Dżurdżuj... A tu rzeka... A to, ot, Czelemsia, jej dopływ... Uważacie, jak źródła tej ostatniej daleko sięgają na zachód. Stamtąd tylko jakie półtorasta — dwieście wiorst — nie więcej do Leny. Rękę podać... A i grzbiet gór łatwy do przebycia: niski i wąski, pytałem krajowców. Tunguzi zwykle tędy przewożą do Dżurdżuja towary... Jedna... powiadają, niedogodność: nigdzie, za wyjątkiem okolic miasteczka, nie ma mieszkańców... Ale dla nas, to właśnie dogodne... Cóż wy na to? Doliną Czelemsi, przypuśćmy, dostaniemy się do górskiego grzbietu, przebędziemy go; dalej na zachodnim już stoku łańcucha, widzicie, tuż blisko zaczyna się druga rzeczułka — dopływ Leny. Cała więc droga ciągnąć się będzie dolinami rzek. Długość jej wyniesie około 900 wiorst, przypuśćmy całe tysiąc. Na ich przebycie stracimy, w najgorszym razie, całe lato. Wtedy wybierzemy odpowiednie miejsce i przezimujemy. Aleksandrow i Krasuski wcale nieźle władają siekierą — inni wyuczą się. Wybudujemy domek mały, ciasny, aby tylko... Będziemy polować, będziemy łapać rybę... Zwierzyny tam dużo. Pożywienia powinno nam starczyć, może nawet uda się co odłożyć... Gdy konie wypoczną, wypasą się, zabijemy je przy pierwszych mrozach, co nam da kilkadziesiąt pudów mięsa. Zrobimy z niego konserwy. Na wiosnę wybudujemy łódź, wyczekamy wiatru i dopłyniemy w górę rzeki na południe... Tam albo wprost udamy się do Irkucka, albo zwrócimy do Jenissejska... Możemy wreszcie udać się do kopalni złota na Witymie i tam ukryć w tłumie robotników. Prawdopodobnie rozbijemy się na grupy i każda pójdzie, jak będzie wołała. Ale to rzecz podrzędna; główna: wydostać się z Dżurdżuja i zamaskować naszą nieobecność jak można najdłużej, aby tylko pozwolili ubiec wiorst kilkadziesiąt, a tam... szukaj, pogwizduj po szerokim świecie! Schowamy się w górach i będziemy żyć jak Tunguzi...

— Co? — pytał, a gdy ociągali się z odpowiedzią, dodał:

— Rozumie się, może z głodu przymrzemy, może niejedno spotkać nas niebezpieczeństwo, możemy nawet... zginąć, ale jeśli się uda... wolność, wolność! Zawrót mię ogarnia. Śmiałość i młodość wiele zwyciężą, a my nic do stracenia nie mamy! Cóż więc? Zgoda?

— Wcale nie!... — odparł Aleksandrow. — Przede wszystkim o takich rzeczach nie gada się po wypiciu gąsiorka wódki.

— Nie piłem! — odpowiedział sucho Niehorski. — Ale można i potem.

Odszedł, postawił świecę na miejscu i zajął się samowarem, który zaniedbany przygasł i ostygł.

Wkrótce pojawił się na stole bochen razowego chleba, zaliczany tu do odświętnych przysmaków, zamrożone masło, porąbane na kawałki, zamrożone jagody, zimna pieczeń wołowa, wreszcie kipiący samowar. Niehorski zajął się wyłącznie podejmowaniem towarzyszy „czym chata bogata“ i robił to ze zwykłą sobie serdecznością.

Zabrali się z apetytem do jedzenia, lecz Jan wstrzymał ich, obejrzał gąsiorek i to, co tam znalazł, rozdzielił skrupulatnie pomiędzy wszystkich. Sam wypił ostatni, usta rękawem otarł i przysiadłszy się do zimnego mięsiwa, jadł łapczywie i tak gadał:

— Źleście panowie umyślili, źle, widzę! Bo z tych planów to nigdy nic nie bywa prócz gorszego... Szukasz zawsze lepszego, a wychodzi na opak... Wiem to ja nie z książek, nie z cudzej nauki, ale z własnego doświadczenia... Im więcej się trwożysz i kłopoczesz, tym gorzej... Więc teraz już nie planuję, nie szukam, a tylko się niczego nie boję i ot, żyję sobie... A wy bólu sobie przysporzycie... Myślicie pewnie, że to żarty, że to łatwo, a wyobrażenia pewnikiem nie macie, co to są tutejsze tajgi dremucze, jakie tu dokoła i błocka, i bory, i góry... A po mapie, to się prędko chodzi, bo gładka... Wiem to dobrze, sam chodziłem... I nie tyle sęk w borach i w górach, ale i w nas samych... Czy wy wiecie, co w każdym z was siedzi? Czyście próbowali? Bo śmierć to nie to, to łatwiejsze! Ale gdy chłód, głód do żywego doskwierzy, gdy tchu i sił nie stanie...

— Co się tyczy tego, to myślę, próżne pana Jana obawy! — przerwał chmurząc się Niehorski.

Jan spokojnie spojrzał na niego i zażył tabaki.

— A wy, co się gniewacie? Wiem, że wy poczciwe chłopcy, ale... wy byście spytali mnie, starego włóczęgę, a może bym wam co o tym opowiedział.

— A więc o co chodzi? Niech pan Jan zaczyna! Posłuchamy — rzekł Samuel.

— To już chyba zacznę od czasu, jakem był na służbie w kałuskiej guberni... — począł Jan, wyjął tabakierkę i z szerokim uśmiechem spojrzał na otaczających.

— Rozumie się... rozumie się! — zawołali wesoła i stół dokoła obsiedli.

— Bo to, widzicie panowie, kiedy nas, Polaków, w 63 roku po lasach połapali, to co starsze a uczone albo powieszą, albo do katorgi skażą, a co młodsze i z prostych, to wywozili do pułków w głąb Rosji. I zebrało się rychło w każdym pułku, w każdej rocie naszych po kilku i więcej. I bardzośmy się z pierwonaczału drużno trzymali. Szanowali nas i bojeli się nie tylko żołnierze, ale nawet oficerowie. Sam pułkownik Lewczenko, chochoł był, zawołał nas raz po smotrze i mówi: „dziękuję wam, dzieci, żeście się dobrze sprawili, ale proszę: siedźcie cicho! Ja sam polsku grudź sosał — rozumiem, lecz wszystko przepadło, więc upokorzcie się!“ — i kazał nam dać po półkwaterku wódki i po połtynie na brata. Upokorzyć się! łatwo powiedzieć... ale jak? I nie, żeby służba... broń Boże... Po tej naszej w lasach poniewierce zdała się ona nam lekką jak piórko. A byliśmy wszystko chłopcy chwackie, młode, wybór... Musi być: zuchy i zręczne, kiedy nas kule w tylu bitwach nie trafiały. Nie służba dolegała nam, a tęsknica! Jak się uczepi, ssie człowieka, niby serce schwyci ropucha! I od tego wszystkiego — pobijesz się z Moskalami w szynku albo włóczysz się bez pozwolenia gdzie po polach dni kilka!... Więc karają: w żurnal śtrofny zapisują, do hauptwachy sadzą, dyżurstwami męczą... Znosiliśmy cierpliwie i nasłuchiwali, czy nie idzie wieść o powrocie. Rozmaicie gadali; co dnia nowina i coraz inna — to powiadają, że wszystkiemu koniec, to, że nasi górą, jeńca dużo wzięli i mieniają na swoich. A tymczasem wieść gruchnęła, że cała rota naszych, podrobiwszy papiery, drapnęła do Polski z amunicją i bronią... Tu już nikt usiedzieć nie mógł. Zbieraliśmy się po kątach i po cichu naradzali. Zaczęli nas strzec, bo pojedyńczo, z różnych batalionów gęsto zmykać zaczęli. Więc z obozu, z koszar ni kroku, nawet na wartę Polaków nie posyłali za miasto.

A był w naszej rocie niejaki Szmit. Mówił, że Polak!... Szmit, niechaj Szmit! W miasteczkach naszych często ludzie niemieckie noszą nazwiska, a przecież szczere są Polaki... Za takiegośmy go mieli, tylko później się okazało, że... z kolonistowskich był dzieci!... Ale na pozór zdawał się chłop niczego... Nawet więcej: mieliśmy go za pierwszego: wycirus, spryciarz, czy wyłgać się, czy figla spłatać, czy władzy, jak przystało, odpowiedzieć... Z jego to porady przyczailiśmy się, zrobili posłuszni, sprawni, a po cichu odkładaliśmy pieniądze, zbierali suchary i raz, kiedy do łaźni nas puszczono, wzięliśmy zamiast bielizny nasze tobołki i hajda!... Ośmiu nas drapnęło od razu! Całą ruszyliśmy partią! Przez puszcze, przez gąszcze, przez bagna i topiele, unikając ludzi, omijając sioła, przedzieraliśmy się nocami, niby wilki do tej Polski... Szmit kalkulował cokolwiek w mapach, były między nami leśniki, więc szliśmy „po gwiazdach...“ Długośmy tak wędrowali szczęśliwie, aż zjedliśmy suchary i trza było zachodzić do wiosek, aby chleba kupić... Tu się prawdziwa rozpacz poczęła: co który pójdzie, to rzadko wróci! Mowa nas zdradzała! Gdy pierwszy raz ujrzeliśmy z ukrycia, jak muzyki naszego związanego prowadzą na wieś, chcięliśmy się rzucić, spalić ją i chłopca odebrać. Umitygował nas Szmit, dowodząc, że nie godzi się za jednego człowieka tylu nieszczęśliwych robić... Och, szelma ten Szmit. Uradziliśmy chodzić po chleb z kolei losu, a z tym, co odchodził, żegnali się niby ze straconym. A kiedy wracał, to radość: czapki o ziemię, ura!... uściski, bankiet... Im dalej jednak, tym gorzej się działo. Kilkakroć trafialiśmy na wojsko, ale wymykali się. Raz drwale chcieli nas zabrać wszystkich, ale oparliśmy się im, siekiery od nich odebrali i samych powiązali, choć ich było więcej... Do wiosek, gdzie gmina, ani marzyć pokazywać się. Szliśmy głodując, żywiąc się korzonkami i szczawiem... I ot, w taką to chwilę porzucił nas Szmit! Wstaliśmy ze snu pewnego ranka, a naczelnika naszego nie ma — zemknął! Pieniądze, mapy, papiery, nawet rzeczy co lepsze zabrał i znikł. Z początku zbaranieliśmy... Dokąd się podziać, gdzie się zwrócić, nic nie wiemy, bo on za nas myślał... Ci, mówią, Moskalom się poddać, owi — zdrajcę ścigać, inni — wlec, ile sił starczy. Jeden to się nawet z tej rozpaczy powiesił... Odszedł w milczeniu na ubocze i nimeśmy gadać skończyli — gotów. Tu mię taka zgryzota wzięła, że palce na postronku trzymając, przysiągłem zdrajcę spod ziemi dobyć, a nie . przebaczyć... I cóż wy na to: myśmy go przecie złapali... Szedł sobie ścieżynką wśród zboża, węzełek na kiju niósł, kłosy, co mu się pod rękę nawijały, spokojnie rwał i ziarna do gęby kładł... Jakby nigdy nic... Piosnkę sobie z cicha nucił... Ażeśmy ukryci w trawach wstali... Zbielał jak widmo, jak kreda; milczał i tylko rękę przed siebie wyciągnął, niby nas odpychał!... A my... — tu pan Jan znacząco się uśmiechnął i wolniej niż zwykle sięgnął do kieszeni po tabakierkę.

— A wy? — bąknął ktoś z bardziej niecierpliwych.

Nagle drzwi jurty z trzaskiem się otwarły i wpadł ubielony szronem Delil, który dawno już był się gdzieś zapodział.

— Panowie! Naczelnik Okręgu, pomocnik, komendant, Warłaam Warłaamowicz... całe miasto... jadą... Za chwilę tu będą!

— Co?

— Gdzie?

— Jak?

— Po co?

— Dlaczego?

— A gdzieś ty był? — zarzucili go pytaniami w zamieszaniu z miejsc się zrywając.

— Gdziem był, tom był! — odrzekł pompatycznie... — Ale, słowo honoru, nie kłamię. Czerewin ich namówił! Słyszycie, już są!...

Istotnie stuk kopyt i brzęczenie dzwonków, dolatujące z ulicy, wciąż rosły i urwały się naraz na podwórzu. Do izby wbiegł kozacki pięćdziesiętnik i przytrzymując drzwi otworem, uniżenie zaszeptał:

— Jego wysoka szlachetność, Naczelnik Okręgu, zaraz tu będzie!

Jednocześnie ukazała się w progu otulona w futro figura mężczyzny. Dumnym ruchem zrzucił futro na ręce kozaka, schylił grzecznie w ogólnym ukłonie głowę i zrobił kilka niepewnych kroków ku kupiącym się w głębi wygnańcom.

— Wesołych świąt!... Bawicie się, panowie? — spytał z uśmiechem, rzucając przelotne spojrzenie na stojący na stole gąsiorek.

Podano mu krzesło, ale na pytanie nikt nie odpowiedział. Tymczasem do jurty wchodzili coraz to nowi goście i rozmieszczali się poza isprawnikiem. Wkrótce zrobiło się ciasno, duszno, dał się czuć przykry zapach wypitej wódki, przypraw korzennych i tureckiego tytoniu.

— Cóż, panowie, porabiacie? A może przeszkodziliśmy? Może jakie ważne narady? — próbował żartować Naczelnik Okręgu. W miarę jak trzeźwiał, czuł coraz dotkliwiej fałszywość położenia, w które pozwolił się wciągnąć. Była to pierwsza jego u wygnańców wizyta.

— Panowie, panowie... Trzeba żyć z ludzi i dla ludzi! — mruczał mocno pijany Czerewin, przedzierając się przez tłum od proga... — Zaśpiewaj cokolwiek, Samuelu, nasz słowiku!...

Wygnańcy wciąż milczeli zbici w kupę. Jeden Delil bąkał niewyraźne usprawiedliwienia. Scena stawała się coraz drażliwszą.

— A może co, jakie niezadowolenia... skargi? — spytał wstając urzędnik.

— Nic, zupełnie nic... Dalibyśmy znać do Policji! — pośpiesznie odpowiedział Aleksandrow.

Naczelnik Okręgu znów się z lekka obecnym ukłonił i otrzymawszy w zamian podobny ukłon, dał znak, by mu podano futro.

Wyszli, jak przyszli, hałaśliwie, buńczucznie, wystudzając jurtę przez zbyt szerokie, zbyt pańskie drzwi otworzenie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: