Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ucieczka z martwego życia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ucieczka z martwego życia - ebook

 

Brennerowi nie ma czego zazdrościć. Z jego kariery muzycznej nic nie wyszło, praca na pełny etat, jako nauczyciela budzi w nim wstręt, a jego życie miłosne jest jedną katastrofą. Nagle odkrywa w swojej klasie nieprawdopodobny talent muzyczny: Rauliego Kantasa z Litwy. Jako manager tajemniczego chłopca chce jeszcze raz spróbować kariery muzycznej, jednak nie przypuszcza nawet, co go w związku z tym czeka…

Tragikomiczna powieść o zaprzepaszczonych szansach i starych marzeniach, o miłości, Bobie Dylanie i przedziwnej podróży do Stambułu. Magiczne lato, podczas którego wszystko wydaje się znowu możliwe.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0912-6
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

On the Road to Raito (Intro)

Kiedy Brenner zaparkował w Neapolu przed restauracją, miał za sobą osiem godzin jazdy i całe życie. Wysiadł i zauważył, że jego sztruksowa marynarka jest pognieciona. Wszelkie próby wygładzenia jej okazały się bezowocne.

Wszedł do lokalu. Usiadł przy stoliku w rogu, wziął do ręki menu i zaczął je przeglądać. Znów miał wątpliwości. Pożegnał się z Monachium, rzucił pracę, wymówił mieszkanie; teraz naprawdę pozostawił wszystko za sobą. Nie czuł się z tym dobrze. Jasne, był wreszcie wolny, ale jeżeli tak wyglądała wolność, o której wszyscy zawsze tyle mówili, to była zdecydowanie przereklamowana.

Brenner złożył kartę.

– Conto? – zawołał nieśmiało.

W rozmówkach niemiecko-włoskich napisano, że było to właściwe słowo, kiedy chciało się złożyć zamówienie. Czy też może kiedy prosiło się o rachunek? Nieważne, znudzony kelner albo właściciel tego zapyziałego lokaliku odłożył na bok gazetę i podniósł się. Miał na sobie jasnoczerwoną koszulę, jej podwinięte rękawy odsłaniały owłosione przedramiona.

– Che cosa desidera? Mangiare? – zapytał, nie patrząc na Brennera.

Desidera to pewnie znaczy „wybrać”, pomyślał Brenner. Dlaczego nie ma przy sobie słownika? Dlaczego nigdy nie ma przy sobie tego, co właśnie by mu się przydało?

Wskazał na kartę i zamówił spaghetti napoli, do tego herbatę. Kelner skinął głową i wyjął mu menu z ręki. Potem oddalił się i zawołał coś do starszej kobiety stojącej przy piecu w kuchni. Brenner rozejrzał się. Lokal był pusty, tylko czarny kot leżał zwinięty w kłębek na poduszce pod kontuarem. Na ścianie wisiały fotografie byłych piłkarzy AC Milan oraz kilka proporczyków. Z radia na bufecie dudnił słynny przebój z lat siedemdziesiątych. Na zewnątrz paru chłopców grało w piłkę.

Kelner wrócił i postawił Brennerowi przed nosem talerz z kupką makaronu pływającą w czerwonej brei, a obok kubek z gorącą kawą. Brenner zwrócił mu uwagę, że nie dostał herbaty. Wywiązała się krótka dyskusja. Kelner coś tłumaczył i wyglądało na to, że jest nieco wkurzony. Brenner nie rozumiał ni w ząb, jedynym znanym wyrazem, jaki udało mu się wyłowić, było słowo „familia”. Familia? O co tu chodzi? Na miłość boską, on, do cholery, chciał przecież tylko herbaty, dlaczego musiał wysłuchiwać tej całej perory?

W końcu kelner spojrzał na niego ze wstrętem, przyniósł mu drugą filiżankę kawy i ponownie zniknął za barem.

Dobra, pomyślał Brenner, niech będzie kawa.

Zaczął grzebać widelcem w potrawie. Makaron smakował, jakby przyrządzono go kilka dni temu, a potem przechowywano w kartonowym pudełku. Coś równie obrzydliwego jadł parę tygodni temu w Rumunii, kiedy podróżował po Europie Wschodniej. Ale Rumunia była biednym krajem. Dla tego żarcia tutaj nie istniało żadne usprawiedliwienie.

Brenner wstał i poszedł do toalety. W pomieszczeniu bez żadnej wentylacji było gorąco, śmierdziało kocią kuwetą, brzęczały muchy. Stanął nad umywalką. Wytarł z brody kroplę sosu pomidorowego i przyjrzał się uważnie swojemu odbiciu. Czy ten brodaty długowłosy mężczyzna to naprawdę on?

Próbował sobie przypomnieć, jak się to wszystko zaczęło. Jakim sposobem jego nauczycielskie życie rozpadło się kawałek po kawałku? Właściwie wszystko zaczęło się od Lary. Pomyślał o jej pełnej wyrazu delikatnej twarzy i o małym pieprzyku pod lewym uchem. Kiedy po raz pierwszy zobaczył ją na ulicy, obrzuciła go wyzwiskami. Nie do wiary, że od tego czasu minęło już siedem miesięcy.

Wszystko przemija tak szybko. Warto by zatrzymać czas, pomyślał. Po prostu położyć się na nim, przydusić, aż zabraknie mu tchu…

Aż zabraknie mu tchu? Czasowi? Brenner potrząsnął głową. Chyba mu odbiło. Nawet gdy był na samym dnie, przychodziły mu do głowy takie bzdury jak „przyduszony czas”.

Wrócił do sali i chciał zapłacić, ale zorientował się, że portfel zostawił w samochodzie. Zastanowił się chwilę. A gdyby tak po prostu uciec przez okno w toalecie? Z kieszeni marynarki wygrzebał papierosa i wetknął go do ust. Nagle uświadomił sobie, że o ucieczce myśli całkiem poważnie. Spodobało mu się to. Nie zapłaci rachunku. Parsknął śmiechem i zapalił zapałkę. Nie, za takie jedzenie naprawdę nie miał zamiaru płacić.

Brenner przecisnął się przez wąskie okienko i rozejrzał za swoim samochodem. Czuł, jak wraca do niego życie. Jego małe przestępstwo odurzyło go nieco, dlatego pewnie nie zorientował się, że aby dotrzeć do auta, musi przejść obok lokalu, z którego właśnie uciekł.

Spojrzał w prawo i jego wzrok napotkał szeroko rozwarte oczy kelnera zaskoczonego widokiem gościa, który jeszcze nie zapłacił, a już spaceruje sobie po ulicy. Obaj potrzebowali sekundy, by ocenić sytuację. Kelner wybiegł z lokalu, krzyczał coś i machał rękami. Brenner natychmiast ruszył sprintem do samochodu, ale niespodziewanie zaczął się śmiać. To był jego stary problem: już jako dziecko chichotał głupkowato, kiedy ktoś gonił go podczas zabawy w berka albo szukał w trakcie gry w chowanego.

Po dwudziestu metrach odwrócił się. Kelner nie pobiegł za nim, stał przed restauracją.

– Cazzo! – krzyknął jeszcze i machnął zrezygnowany ręką.

Brenner usiadł za kierownicą audi i odpalił silnik. Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie kelnerowi, który przeklinając pod nosem, wracał do swojej knajpki. Tylko spokojnie, pomyślał Brenner. Nacisnął sprzęgło, wrzucił pierwszy bieg i odjechał.TRACK 1 Things Have Changed

Piosenka pierwsza: o litewskim cudownym uczniu, romantycznej nocy, która wcale nie była romantyczna,
oraz o pierwszej strzelaninie

1

Był poniedziałek 22 lutego, koniec lat dziewięćdziesiątych tego roztrwonionego dziesięciolecia. Robert Brenner jak każdego ranka stał nagi przed lustrem w łazience. Ale przytyłeś, pomyślał. Według niego istniało tylko jedno wytłumaczenie: Bóg.

To po prostu Bóg nie chciał, żeby schudł.

Było też inne uzasadnienie: Brenner nienawidził ruchu, odżywiał się niezdrowo, a do tego nie należał do najmłodszych. Człowiek starzeje się po prostu zbyt szybko. Wystarczy chwila nieuwagi i nie jest się już młodym piosenkarzem, liderem zespołu, lecz trzydziestosiedmioletnim nauczycielem w monachijskim gimnazjum. Nie był to raczej życiorys, o jakim Brenner marzył.

Znów zerknął w lustro. Jezu, to po prostu straszne, jak można tak się utuczyć, nieustanne wciąganie brzucha nic tu nie zmieni. Sport, pomyślał. Musi uprawiać jakiś sport. Lekkoatletykę albo jogę. Tak, joga to jest to, czego mu potrzeba. Joga i zdrowe odżywianie. Brenner przyjrzał się sobie uważnie, zamyślił się i przybrał zdecydowany wyraz twarzy. Teraz naprawdę wyglądał trochę jak ten angielski gwiazdor Hollywoodu Colin Firth. A może to Irlandczyk? Nieważne. W każdym razie nie dało się nie dostrzec podobieństwa do tego anglojęzycznego aktora, o ile pominąć, rzecz jasna, owe dziesięć kilogramów nadwagi. Brenner pogłaskał się po brzuchu, po czym nacisnął go dłonią, tak że między kciukiem i palcem wskazującym utworzyła się fałda. Wiedział już od dawna, że katastrofa się zbliża. Kiedyś był szczupły, ale zawsze podejrzewał, że tkwi w nim również gruby Robert Brenner, który pcha się na światło dzienne. W ostatnich miesiącach mu się to udało, co było jednocześnie i straszne, i nieuniknione. Jak ostatnie płyty R.E.M.

Brenner wyszedł z domu ubrany jak zawsze w dżinsy, ciemną koszulę i czarną skórzaną kurtkę. Na ulicy tuż obok jego samochodu stała kobieta. Gestykulowała gwałtownie i coś wykrzykiwała. W pierwszej chwili podejrzewał, że to wariatka, ale potem zorientował się, że rozmawia przez telefon.

– Spierdalaj, gnoju, po prostu spierdalaj… Nie, teraz to ty mnie posłuchaj! To koniec, rozumiesz?! Mam tego dosyć, spadaj, palancie!

Brenner stał przed nią i słuchał. Na oko miała ze dwadzieścia pięć lat, najwyżej trzydziestkę. Była szczupła, jasnobrązowe włosy okalały delikatną, subtelną twarz. Tylko nos wydawał się nieco za duży. Na marginesie: ubrana była w spódnicę z second-handu oraz kolorową hipisowską bluzę i należała zapewne do grupy w rodzaju „Ratujmy świat”. Spontaniczna ocena: ładna, ale nie w jego typie, stwierdził Brenner w pierwszym odruchu.

– Spadaj, palancie! – wykrzyknęła ponownie. – Mam już ciebie serdecznie dosyć. W ogóle się nie zmieniłeś… Och… Nie, zapomnij. Później zabiorę rzeczy i cześć, a ty możesz sobie zamieszkać z tą swoją laską!

Rozłączyła się, przymknęła oczy i zaklęła cicho:

– Kurwa! – Dopiero teraz zauważyła Brennera, który z otwartymi ze zdumienia ustami stał tuż przed nią. – A pan to kto? Często pan tak podsłuchuje?

Miała na sobie czarny fartuch, na którym widniał czerwony napis „Macchiato”. Wyglądało na to, że pracuje w kawiarni, przed którą stała.

– Nie podsłuchiwałem – powiedział Brenner.

– Oczywiście, że pan podsłuchiwał.

Brenner zastanawiał się przez moment.

– No dobrze, podsłuchiwałem – przyznał. – Ale co z tego? W końcu robiła pani wszystko, żebym słyszał.

– Co?

– Jezu, stoi pani na środku ulicy i wrzeszczy na całe gardło: palant! laska! Miałem przejść obok, jakby nic się nie działo? Jeżeli chce pani zachować prywatność, to powinna pani rozmawiać przez telefon gdzie indziej. Prawdopodobnie chciała pani nawet, żeby to ktoś usłyszał. Tak podświadomie.

Kobieta zdumiona bezczelnością Brennera przymrużyła oczy i wysyczała:

– Posłuchaj pan, nędzny psychologu dla ubogich. Gdyby miał pan odrobinę przyzwoitości, to po prostu poszedłby pan dalej, jako że zorientowałby się pan, że nie jestem w najlepszym nastroju.

Brenner dopiero teraz zauważył, że kobieta z trudem powstrzymuje łzy.

– Przykro mi – powiedział w końcu. – Naprawdę jest mi przykro.

Wykrzywiła usta. Miała minę małej, przekornej dziewczynki.

– Tak, wszystkim jest przykro. Panu jest przykro, jemu jest przykro. – Wskazała na swoją komórkę, jakby tak bezlitośnie zwymyślany były chłopak mieszkał w niej jako mały duszek. – Niech pan zrobi coś dla mnie: następnym razem proszę trzymać język za zębami. A teraz muszę wracać do pracy.

Odwróciła się i weszła do kawiarni. Brenner widział przez szybę, jak rozmawia z jedną z koleżanek, która po chwili wzięła ją w ramiona. W sumie sympatyczna ta kobieta elf, pomyślał. Muszę kiedyś zajrzeć do tej kawiarni.

2

Pędził do szkoły, był już spóźniony. Z głośników w aucie płynęła Transmission Joy Division. Brenner zapalił papierosa i zwiększył głośność. Niebawem zatrzymał się na parkingu dla nauczycieli.

Idąc korytarzami Gimnazjum imienia Georga Büchnera, poczuł po raz kolejny, jak bardzo nienawidzi tego budynku. Tutaj uczył jego ojciec, tutaj on sam zrobił maturę, aby później, gdy nie spełniło się marzenie o karierze muzyka, wylądować właśnie w tej szkole jako nauczyciel. Znał tu wszystkie kąty, wszystkie odgłosy, wszystkie wrażenia i sytuacje. Chłopcy palący potajemnie papierosy w toalecie, chichrające się dziewczyny, parki całujące się na szkolnym podwórku, rozognione twarze, śmiechy, strach przed porażką, pohukujące głosy nauczycieli, wszystko to powtarzało się nieustannie, każdego cholernego dnia. Uczucia były zawsze takie same, zmieniali się tylko doświadczający ich ludzie.

Po dwóch lekcjach niemieckiego miał teraz muzykę z jedenastą B. Przedmiotu tego uczył na zmianę z Norbertem Berchtholdem, zakompleksionym czterdziestolatkiem, którego nienawidził z całej duszy. Ta powolność oraz nieprawdopodobne nudziarstwo w stylu Franka Elsnera, te przykrótkie dżinsy z Karstadtu marki Le Frog czy Barisal, te białe klapki Birkenstocka z białymi skarpetami w lecie. Norbert Pieprzony Berchthold.

Interesujące w nim było jedynie to, że miał kochankę o trzynaście lat starszą od siebie. Zmarszczki na twarzy Ingi były tak głębokie, jakby ktoś zrobił nacięcia nożem w glinie. Brenner nazywał ją ponurą Ingą, ponieważ nigdy się nie uśmiechała. Naburmuszona partnerka Berchtholda była bezrobotna i od czasu do czasu odwiedzała go po lekcjach. Wtedy zamykali się w pomieszczeniu na zapleczu pracowni muzycznej, zadymiali je papierosami i słuchali francuskich chansons albo Joego Cockera.

Brenner miał do kolegi pretensje z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, że ten stary ekolog pacyfista rzeczywiście położył się kilka lat temu na torach przed pociągiem z pojemnikami CASTOR. Jakim trzeba być pomyleńcem, żeby zrobić coś takiego? A po drugie, była jeszcze ta filiżanka z fabryki Wernera, z której Berchthold pił każdego dnia kawę. Zboczenie. I z kimś takim człowiek musiał pracować przez pełne dwie dekady! Niestety, wszystko wskazywało na to, że Brenner nie miał raczej szans na wydostanie się z tej nauczycielskiej pułapki, pozostawało więc jedynie w jakiś wyrafinowany, pełen artyzmu sposób zamordować Berchtholda. Na przykład przez dodanie mu trucizny do kawy – wtedy wreszcie cała ta sprawa by się zwernerowała.

Brenner dotarł do pracowni muzycznej. Podeszła do niego Anna Lind z książką w ręku. Miała już prawie osiemnaście lat i była uosobieniem marzeń nauczyciela albo, jak niedawno szepnął mu kolega Ernst Mayer, „odjazdową dupą”. Nosiła długie blond włosy, niebieskie oczy lśniły, jakby za chwilę miała się rozpłakać, a z twarzy bił nieskazitelny chłód, raczej wystudiowany niż autentyczny.

– Dziękuję – powiedziała i oddała mu Zamach Harry’ego Mulischa.

Wypożyczyła tę książkę na spotkanie w kawiarence literackiej, jakie Brenner organizował co jakiś czas. Anna obdarowała go jeszcze krótkim uśmiechem i usiadła w ławce.

Brenner poprowadził luźną lekcję na temat słynnych utworów orkiestrowych. Niedługo przed przerwą poszedł skopiować kartkę z informacjami na temat Smetany. Kiedy wrócił do klasy, kilku rozchichotanych uczniów obrzucało właśnie kulkami z papieru Rauliego Kantasa, tego nowego z Litwy. Wczoraj, odjeżdżając spod szkoły, Brenner widział, jak chłopak płacze na parkingu. Teraz, ku jego zdumieniu, obrzucanie kulkami wydawało się w ogóle Rauliemu nie przeszkadzać. Ze słuchawkami na uszach bazgrał coś ze stoickim spokojem na niewielkim żółtym karteluszku. Kolejna papierowa kulka odbiła się od jego głowy.

– Przestańcie! – krzyknął Brenner. – Jezu, co się z wami dzieje? Zachowujecie się jak małe dzieci!

Uczniowie niechętnie przerwali zabawę. Brenner pokręcił głową. Jak miał w zwyczaju, ostatnie pięć minut lekcji poświęcił na muzykę. Tym razem włączył płytę z Wełtawą Smetany. Potem podszedł do Rauliego Kantasa.

– Chodź ze mną.

Chłopak zdjął słuchawki. Żółtą karteczkę schował szybko do kieszeni spodni. Spojrzał pytająco na nauczyciela.

– Tak, do ciebie mówię. Chodź ze mną.

Rauli wstał z krzesła. Był blady i chudy, kruczoczarne włosy opadały mu na twarz. Nosił oliwkową parkę Bundeswehry, sprany podkoszulek i czarne, zwężane ku dołowi spodnie. Miał już siedemnaście lat, ale sprawiał wrażenie zbuntowanego czternastolatka. Zapewne z tego właśnie powodu obrzucali go papierowymi kulkami.

Brenner zaprowadził go do pokoju na zapleczu i zamknął drzwi.

– Dlaczego ja? Zrobiłem coś złego? – Rauli miał głos łagodny i niezbyt głęboki.

– Nie, nie – uspokoił go Brenner. – Chciałem tylko zapytać, czy wszystko u ciebie w porządku. Widziałem cię wczoraj.

Rauli spojrzał na niego nieufnie.

– Jak co robiłem?

– Jak płakałeś na parkingu.

– Ach tak… – Chłopakowi wyraźnie ulżyło, co Brennerowi wydało się dziwne. – Nie ma żadnego problemu, panie Brenner. Wszystko jest już dobrze. Naprawdę!

– Świetnie. Gdyby coś się działo, to… – Brenner wzdrygnął się gwałtownie. Z pracowni muzycznej dobiegł nagle głośny hałas. – Poczekaj chwilę – powiedział do Rauliego i wybiegł.

Jedenasta B przypominała jeden wielki dom wariatów. Nikt nie siedział na swoim miejscu, wszyscy wrzeszczeli i wyli. Klasowy błazen Jesper Lier stał na stole i ku uciesze kolegów robił striptiz. Kręcił nad głową zdjętą koszulą. Dwie chichoczące dziewczyny szeleściły banknotami i udawały, że chcą mu je gdzieś wetknąć. Z głośników dudniło You Can Leave Your Hat On. Któryś z uczniów musiał wyjąć płytę z Wełtawą Smetany i włożyć CD Joego Cockera, której zapomniał kolega Berchthold.

Brenner wyłączył muzykę w środku refrenu. Wszyscy mamrotali z niezadowoleniem, opornie wracając na swoje miejsca.

– Całkiem już wam odbiło? – Brenner podszedł do Jespera Liera. – Z tobą porozmawiam później. A jeżeli chodzi o was… – zwrócił się do klasy. – Nie można was zostawić samych nawet na pięć minut? Skoro tak bardzo chcecie, to na następnej lekcji zrobimy sobie klasówkę z notacji i partytur. Chyba że wreszcie się uspokoicie. Zrozumiano?

Przez klasę przebiegło głośne stęknięcie. Tak, tak, wy mnie też, pomyślał Brenner. Chciał dodać coś jeszcze, ale rozległ się dzwonek na przerwę. Uczniowie spakowali swoje rzeczy i pospiesznie opuścili pomieszczenie. Brenner westchnął i wrócił do pokoju na zapleczu, gdzie o mało nie trafił go szlag: Rauli Kantas trzymał w rękach jego niesłychanie drogą gitarę elektryczną.

– Co ty robisz? – zapytał z lękiem jak ktoś, w kogo właśnie wycelowano broń. – Odłóż ją.

– Wow. Biały fender stratocaster! – wyszeptał chłopak. – Musiała nieźle kosztować. Można podłączyć?

Brenner miał właściwie zamiar powiedzieć nie, ale przypomniał sobie, że ten chłopak jeszcze wczoraj płakał. Kiwnął przyzwalająco głową.

– Ale na chwilę.

Rauli zrzucił bez wahania kurtkę na podłogę. Brenner podłączył instrument do wzmacniacza. Chłopak obrócił nagle gwałtownie całą gitarą. Co ja robię, pomyślał Brenner, ten dziwny dzieciak zaraz rozwali mi stratocastera na kawałki.

Ale potem ten dziwny dzieciak zaczął grać. Przez pokój przewalił się potężny, wykonany nieprawdopodobnie szybko gitarowy riff. Długie palce Rauliego przemykały po sześciu strunach, wyzwalając z instrumentu jękliwe, przeszywające dźwięki, jakich Brenner nie potrafiłby wydobyć nawet w najśmielszych marzeniach. Chłopak łapał kolejne akordy, przekrzywiał straszliwie swoje diabelsko zwinne palce, przesuwając nimi w górę i w dół, wywoływał wibracje od podłogi do sufitu i wprawiał w coraz silniejsze wahnięcia lampę wiszącą. Przez ciasne pomieszczenie przetaczał się prawdziwy huragan, przewracały się stoły i krzesła, drewno pękało w drzazgi. Brenner musiał przytrzymać się ramy drzwi, aby nie porwał go ten wir. Pod wpływem grzmotów rozpadło się pianino, szyby w oknach rozprysły się z głośnym brzękiem na tysiące kawałków, na ścianach trafionych potworną pierwotną siłą pojawiły się głębokie rysy. A w oku cyklonu stał zupełnie spokojny chłopak z gitarą w rękach.

Brenner nie mógł opanować uśmiechu radości.

– Wystarczy – powiedział w końcu, kiedy udało mu się przybrać na powrót poważny wyraz twarzy.

– Przepraszam – bąknął Rauli.

Brenner wpatrywał się w niego z niedowierzaniem. Ten dziwny Litwin był, do cholery, tak dobry jak Jimi Hendrix, a nawet lepszy od Jimiego Hendrixa. I chodził sobie po szkole, a nikt nie miał zielonego pojęcia o jego talencie.

Rauli podziękował i udał się na przerwę, a Brenner został jeszcze przez chwilę sam w pokoju na zapleczu. Poczuł, jak zmienia się kierunek wiatru dziejów. Nie minęło parę sekund, a on miał już gotowych kilka planów na przyszłość: widział siebie grającego razem z Raulim i szlifującego ten surowy jeszcze diament w formę prawdziwego klejnotu. Widział siebie powracającego do muzyki.

Nagle zauważył, że chłopak zostawił swoją parkę. Coś wypadło, kiedy ją podnosił. Przezroczysta torebka z podejrzaną zawartością. Brenner powąchał: w nos uderzył go znany aż za dobrze zapach, który przywołał wspomnienia prób w dusznych pomieszczeniach i cudownych wieczorów nad jeziorami z dawno utraconymi przyjaciółmi. Długo patrzył na torebeczkę. Nie było wątpliwości: pierwszorzędny haszysz.

– Niech to szlag – westchnął Brenner.

3

– A pan czego tutaj szuka?

Było popołudnie. Brenner siedział w Macchiato przy stoliku w rogu sali, a pytanie zadała mu kobieta elf, którą rano podsłuchiwał, gdy właśnie rozstawała się z partnerem. Miała na imię Lara, jak przeczytał na plakietce. Przez miniony kwadrans ignorowała go skutecznie, co w sytuacji, gdy w lokalu oprócz niego siedziało dwóch zaledwie gości, nie było wcale takie proste.

Brenner chrząknął.

– Chciałem panią przeprosić. Głupio się zachowałem. Nie powinienem podsłuchiwać.

– Właśnie.

– Jest mi naprawdę przykro. Nie mogę przestać o tym myśleć… Nie mogę przestać myśleć o pani. Ale coś mam. W ramach małego zadośćuczynienia.

Sięgnął do skórzanej aktówki i wyjął pudełko czekoladek marki Frigor, lepszych w Hertie nie mieli. Czekoladki marki Frigor będą najbardziej stosowne, pomyślał. Zastanawiał się, czy nie podarować jej kwiatów, ale wydało mu się to śmieszne, nie byli przecież bohaterami filmidła dla gospodyń domowych wyświetlanego we wtorkowy wieczór. Spojrzał na smukłą sylwetkę Lary i jej spiczaste uszy, z których jedno wystawało zawsze spod włosów jak antena.

Wzięła czekoladki z wahaniem. Wydawała się nieco speszona.

– Czy to wszystko? – zapytała, ale jej głos brzmiał już nieco cieplej.

– Nie.

– Nie? To czego pan jeszcze chce?

– Poproszę o kawę. – Brenner uśmiechnął się rozbrajająco.

Lara odpowiedziała mu uśmiechem, wprawdzie niechętnie, ale jednak. Na początek dobre i to. Zabawne, że podrywał kobietę zupełnie nie w swoim typie, ale była naprawdę urocza, to musiał przyznać. A on miał czas. Przez następne dni będzie zaglądał do tej kafejki, dużo zamawiał i roztaczał dobry stary urok Roberta Brennera. Jeśli się nie uda, to trudno, ale spróbować warto.

Lara odeszła, a Brenner wsunął rękę do kieszeni spodni. Zaszeleściło. Torebkę z haszem po prostu sobie zatrzymał. To było według niego jedyne rozwiązanie. Gdyby oddał ją Rauliemu albo z powrotem włożył mu do parki, złamałby prawo, a więc ryzykowałby, że wyrzucą go z pracy. A gdyby zgłosił całą sprawę, to Rauli wyleciałby ze szkoły. To także nie było w interesie Brennera. Ten chłopak bowiem wraz ze swoim talentem mógł dać mu to, czego bezskutecznie szukał przez ostatnie lata: cholerną, prawdziwą inspirację oraz drogę wyjścia z zatęchłych pomieszczeń gimnazjum na światowe sceny.

4

Brenner siedział w gabinecie, niemym świadku swojego niespełnionego marzenia. Wśród porozkładanych wszędzie fotografii jego dawnego zespołu Kopfgeburt była również gazeta zawierająca relację z owego magicznego wieczoru w Muffathalle w 1987 roku, kiedy to kapela grała przed koncertem New Order. To było największe osiągnięcie w jego życiu. Krótko potem wywalili go z zespołu.

Miał do poprawienia całe mnóstwo wypracowań, ale długi czas siedział bezczynnie. W końcu wziął do ręki swoją starą gitarę akustyczną i zaczął na niej brzdąkać. Pomyślał o Raulim Kantasie. Dlaczego właściwie ten chłopak wczoraj płakał? No cóż, to nie jego sprawa, doszedł do wniosku Brenner i zabrał się do poprawiania klasówek.

Był wczesny wieczór, kiedy wreszcie skończył. Teraz leżał już na łóżku i oglądał telewizję. Leciał właśnie horror Godzilla kontra Mechagodzilla. Brenner wyłączył głos i wziął z nocnego stolika rocznik swojej szkoły. Na stronie sto dwunastej znajdowało się zdjęcie przedstawiające jego i Annę Lind, które zrobiono na użytek sprawozdania ze spotkania w kawiarence literackiej. Brenner długo wpatrywał się w fotografię. Jasnoblond włosy Anny zakrywały jej lewe oko, prawe wydawało się wpatrywać prosto w niego. Nie mógł oderwać wzroku od pięknej twarzy dziewczyny i jej uwodzicielskiego spojrzenia…

Zaczął się onanizować. To był jego sprawdzony od dwudziestu pięciu lat sposób na nudę. Telewizor pozostawił włączony. W tle armia japońska walczyła z Godzillą, a Brenner wyobrażał sobie Annę, jak po lekcjach podchodzi do jego biurka, przeprasza, że źle odpowiadała na jego pytania, i rekompensuje mu to, robiąc powolny striptiz. Mimo iż Brenner doskonale zdawał sobie sprawę, że to marna wizja rodem z gównianych świerszczyków, to jednak go podniecała.

Ale wtedy skończył się film i pojawiły wiadomości o godzinie osiemnastej. Pokazano eksplozję w sierocińcu w Bangkoku, wszędzie widać było karetki pogotowia i płaczące bezdomne chude dzieci całe umazane krwią. Brenner natychmiast przestał robić to, co robił. Trzeba być wyjątkowym zwyrodnialcem, pomyślał, żeby walić konia przy takich zdjęciach.

Pozbierał chusteczki higieniczne i podniósł się. Na łóżku został rocznik szkoły. Strona sto dwunasta była zagięta, ale nadal otwarta. Prawe oko Anny wpatrywało się w Brennera z wyrzutem.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: