Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Uciekałem pięć razy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Uciekałem pięć razy - ebook

Wspomnienia Walijczyka, który po ucieczce z niewoli walczył u boku Polaków

John Elwyn Jones trafił podczas II wojny światowej do niemieckiego obozu jenieckiego na terenie dzisiejszej Polski. Stąd podejmował kolejne próby ucieczki, z których dopiero piąta zakończyła się sukcesem.

Autor opowiada o swoich przeżyciach językiem żywym i dynamicznym, przywodzącym na myśl powieść przygodową. Jako nieustraszony młody człowiek nie poddaje się. Uparcie dąży ku wolności. Pragnie walczyć w obronie bliskich mu wartości.

Szczególnie interesujący jest obszerny wątek polski – romans i potajemne małżeństwo z Polką, decyzja o wstąpieniu do Armii Krajowej, udział w walkach pod Bichniowem, a wreszcie kolejne próby ucieczki zwieńczone przedostaniem się na szwedzki statek oraz powrót do Polski w latach osiemdziesiątych.

Uciekałem pięć razy to nie tylko wciągająca historia osobista, ale jedyne w swoim rodzaju świadectwo zafascynowanego Polską Brytyjczyka, który przybliża wojenne losy Polaków swoim rodakom. Na koniec stawia im niewygodne pytanie: Co my, Brytyjczycy, tak naprawdę wiemy o cierpieniu i okrucieństwach II wojny światowej?

W 1997 r. książka Jonesa została sfilmowana przez TVP w koprodukcji z walijskim kanałem S4C. Miniserial Wojenna narzeczona był wielokrotnie emitowany na polskiej antenie. W roli Johna Elwyna wystąpił Huw Garmon, znany z nominowanego do Oscara filmu Hedd Wyn (1992). W marcu 2015 r. wystawiono w Walii adaptację teatralną książki, która w języku polskim ukazuje się po raz pierwszy.

John Elwyn Jones (1921‒2008) urodził się w Dolgellau na północy Walii. W wieku osiemnastu lat wstąpił do Gwardii Walijskiej. W 1940 r. dostał się do niewoli niemieckiej i trafił do obozu na terenie Polski. Tu wziął potajemny ślub z Cecylią Grygier („Celinką”), która wkrótce zaginęła. Po udanej ucieczce walczył u boku Polaków, a następnie przez Szczecin przedostał się do Szwecji i Wielkiej Brytanii, gdzie został odznaczony medalem DCM. W latach 1957−1964 służył w siłach powietrznych, a po odejściu na emeryturę pracował jako nauczyciel w rodzinnym Dolgellau.

W latach siedemdziesiątych rozpoczął działalność literacko-tłumaczeniową. Przełożył na walijski m.in. nowele Bolesława Prusa i Henryka Sienkiewicza, Popiół i diament Jerzego Andrzejewskiego oraz wiersze Zbigniewa Herberta. Spisał również swoje wspomnienia wojenne.

Życie dopisało do historii Jonesa niezwykły epilog: w 1997 r., po wyemitowaniu opartego na Uciekałem pięć razy serialu, TVP otrzymała list od syna „Celinki”...

Nigdy nie miałem okazji spotkać ludzi bardziej lojalnych, odważnych i honorowych.

John Elwyn Jones o Polakach

Spis treści

Jeniec wojenny                                         9

Przedmowa Autora                                     11

Podziękowania                                        13

Rozdział 1: Każdy za siebie                              15

Rozdział 2: Pierwsza próba ucieczki                       25

Rozdział 3: Gwiazda wyznacza szlak                      30

Rozdział 4: Więzień w Doullens                          41

Rozdział 5: Droga do Niemiec                           45

Rozdział 6: Trewir                                     49

Rozdział 7: W kuźni                                   55

Rozdział 8: Choroba                                   58

Rozdział 9: Paczki z Czerwonego Krzyża                   61

Rozdział 10: Celinka                                   64

Rozdział 11: Ślub                                      74

Rozdział 12: Zmiana zwyczajów                          81

Rozdział 13: Katastrofa                                 85

Rozdział 14: Kraj Sudecki                               88

Rozdział 15: Bauerwitz                                 93

Rozdział 16: Lamsdorf                                  98

Rozdział 17: Münsterberg                              102

Rozdział 18: Druga próba                              106

Rozdział 19: Trzej Bułgarzy                            114

Rozdział 20: Tu i tam                                  123

Rozdział 21: Sandowitz                                131

Rozdział 22: Racibórz                                 138

Rozdział 23: Trzecia próba                              142

Rozdział 24: Przez granicę                              156

Rozdział 25: Armia Krajowa                            163

Rozdział 26: Starcie                                   170

Rozdział 27: Szekspir i pułkownik SS                     184

Rozdział 28: Więzienie w Opolu                         191

Rozdział 29: Kraj Sudecki raz jeszcze                     194

Rozdział 30: Czwarta próba                             201

Rozdział 31: Włamanie                                 208

Rozdział 32: Gestapo                                  213

Rozdział 33: Cieszyn                                  220

Rozdział 34: Powrót do Lamsdorfu                       226

Rozdział 35: Tajne stowarzyszenie pilotów RAF-u           231

Rozdział 36: Derschau                                  238

Rozdział 37: Piąta próba                                243

Rozdział 38: Daleka podróż                              251

Rozdział 39: Dziewczyna z Morawskiej Ostrawy            261

Rozdział 40: Marysia                                  270

Rozdział 41: Nils Nilson                               279

Rozdział 42: Komu w drogę, temu dłuży się czas            283

Rozdział 43: Port wolności                             289

Rozdział 44: „Upiór w operze”                          296

Epilog                                              304

Posłowie O Autorze                                   311

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-809-2
Rozmiar pliku: 4,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii Wojna i Ludzie polecamy także:

Erwin Bartmann

Za wodza i naród

Wspomnienia weterana 1. Dywizji Pancernej SS Leibstandarte SS Adolf Hitler

J. Michael Cleverley

Urodzony żołnierz

Czasy i życie Larry’ego Thorne’a

Donald L. Miller

Władcy przestworzy

Amerykańscy lotnicy w walce z nazistowskimi Niemcami

Peter Wilhelm Stahl

Tajny pułk KG 200

Wspomnienia pilota Luftwaffe

Colin D. Heaton, Anne Marie Lewis

Gwiazda Afryki

Hans Marseille – niepokorny as Luftwaffe

Hans-Ekkehard Bob

Zdradzone ideały

Wspomnienia asa Luftwaffe

Frank Mares

Zadanie wykonane

Wspomnienia czeskiego asa myśliwskiego z czasów II wojny światowej

Alicja Sułkowska

Złamane skrzydła

Życie i sława Manfreda von Richthofena

Jiftach Spektor

Głośno i wyraźnie

Wspomnienia izraelskiego asa myśliwskiegoJENIEC WOJENNY

LLEWELYN LEWIS

(pochodził z Merioneth w północnej Walii,

zmarł w niewoli na terytorium Polski 28 września 1941 r. w wieku 22 lat)

Gorzki jest los jeńca – znikł pokój,

Przyszły dni ciężkiej niewoli

I każdy dzień w nim utwierdza

Gorycz więziennej niedoli.

Gdzie tylko popatrzy – strażnicy

Nieczuli, pełni czujności.

On też zdrętwiały, choć baczny,

Brudny i godny litości.

Dopóki wśród bitwy – choć cierpiał,

Czuł jednak poryw natarcia;

Dziś więzień smutkiem przybity,

W nikim nie znajdzie oparcia.

Pusto w celi, w brzuchu – a jednak

Drga krew, trwa życia potrzeba;

O każdej tu porze roku

Na stole brakuje chleba.

Hej, wydają racje – na obiad

Podadzą mu cienką zupę

I mały chleb na kolację,

Co stanie się pięciu łupem.

Lecz pamięć dni dawnych – przetrwała,

Budzi się w ciszy posłania;

Widzi swój dom, miasto, krewnych,

Serdeczne brzmią powitania.

W tej smutnej historii – wśród mąk,

Choć głód przenika aż do dna,

Pobrzmiewa nuta nadziei,

Że jest wszak droga powrotna.

Zbrojna ręka – w łopatę czy kilof –

Zawsze uważna, spokojna,

A w sercu jasna piosenka:

„W końcu przeminie ta wojna”.

Wówczas wzburzone dzieje – i ludy

Znów będą w jedności trwały,

A gdy ów świt zajaśnieje,

Nastaną dni bólu i chwały.PRZEDMOWA AUTORA

W razie gdyby Czytelnik odniósł mylne wrażenie, że wspomniany przeze mnie w pierwszym rozdziale oficer był tchórzem, pragnę podkreślić, że był to odważny i inteligentny żołnierz. Dopóki walczyliśmy, dowodził oddziałem bez zarzutu, wiele razy ryzykował za nas życiem i zawsze dzielnie stawiał czoło nieprzyjacielowi. Jestem pewien, że poddając nas Niemcom w tak trudnych okolicznościach, kierował się wyłącznie naszym dobrem, a nie lękiem o własne życie.

John Elwyn JonesRozdział 1

KAŻDY ZA SIEBIE

To była wina podporucznika – naszego oficera i dowódcy plutonu. Gdyby nie on, może nigdy nie trafilibyśmy do obozu jenieckiego. Gdyby tylko trochę dłużej zachował zimną krew, myślę, że wszystko skończyłoby się dobrze i wyślizgnęlibyśmy się z sieci, która coraz mocniej zaciskała się wokół nas.

A było to tak. Gdy tylko zaczęło świtać, Niemcy zaatakowali nas z wykorzystaniem całej swojej siły i sprzętu. Nie sposób było się oprzeć ostrzałowi o takiej mocy i w przeciągu kilku godzin ponad połowa z nas poniosła śmierć. Nieprzyjaciel miał znaczną przewagę liczebną, a do dyspozycji ciężkie działa i czołgi, podczas gdy my mieliśmy tylko lekką broń, nie licząc jednego działa przeciwpancernego. Działo to wyrządziło zresztą wśród sił wroga sporo szkód; na własne oczy widzieliśmy, jak zniszczyło dwa czołgi, a może i więcej, lecz w końcu samo zostało trafione bezpośrednim strzałem z jednego z ciężkich dział. Rozpadło się na kawałki, a trzech obsługujących je ludzi zginęło na miejscu. W tym momencie nasza sytuacja stała się beznadziejna. Już nie było czym się bronić przed atakiem wrogich czołgów.

Ernest, kolega z mojego rodzinnego Dolgellau, stał tuż obok w okopie. Tkwiliśmy tam od samego rana i z początku przepełniała nas ufność we własne siły, zwłaszcza gdy widzieliśmy spustoszenia, które czyniło nasze działo wśród czołgów nieprzyjaciela. Lecz kiedy zostało zniszczone, dotarło do nas, że wkrótce znajdziemy się w nie lada niebezpieczeństwie.

Oficer też to sobie uświadomił i zagwizdał głośno, by przyciągnąć naszą uwagę; po chwili usłyszeliśmy, że coś krzyczy:

– Ernest, co on tam woła?

– Nie słyszę dobrze, chyba mówi, że każdy ma uważać na siebie.

Słuchałem.

– Każdy za siebie! Każdy za siebie!

Tak, to właśnie krzyczał: „Każdy za siebie!”. Poczułem w sercu ołowiany ciężar. W życiu nie śniło mi się, że usłyszę z ust któregoś z naszych oficerów takie słowa, słowa oznaczające tylko jedno: kapitulację.

Spojrzałem w kierunku, z którego dobiegał głos, i ujrzałem dwóch czy trzech żołnierzy, jak wyskakują z okopu i usiłują przedrzeć się przez znajdujący się za nim żywopłot, lecz po chwili padają na ziemię, trafieni ogniem z czołgów. Tymczasem trzy inne czołgi zdążyły podjechać na odległość niecałych stu metrów od nas i bez przeszkód ziały ogniem w sam środek naszego oddziału.

– Co robimy, Ernest?

– Nie mam pojęcia. Co możemy zrobić?

Zauważyłem, że Ernest jest równie przerażony, jak ja. Zobaczyłem na jego twarzy ów strach, który odczuwa się, stając twarzą w twarz ze śmiercią – paraliżujący strach, który czyni człowieka bezradnym i niezdolnym do myślenia.

Ogień nieprzyjaciela przybrał już na sile do tego stopnia, że nie dało się wyjrzeć choćby o centymetr ponad brzeg okopu. Zanosiło się na to, że czołgi najadą na nas lada moment i albo zostaniemy zastrzeleni w okopie, albo pogrzebani żywcem pod ich gąsienicami. Na myśl o takim końcu przebiegł mnie dreszcz grozy. Lepiej już dać się zastrzelić na polu niż zdechnąć w rowie jak psy.

– Ernest! – zawołałem. – Wynośmy się stąd! Szybko!

Wyskoczyłem z okopu i rzuciłem się ku narożnikowi żywopłotu, a potem przebiegłem wzdłuż całej jego długości. Ernest biegł tuż za mną. Znajdowaliśmy się teraz w ocienionym miejscu i mieliśmy chwilę, by rozejrzeć się dookoła.

Za nami stał mały domek, gdzie, jak przypuszczałem, schronił się oficer wraz z pozostałymi. Łatwo byłoby się do nich przyłączyć, ale obawialiśmy się, że koniec końców Niemcy i tam nas znajdą.

Przed nami ciągnęło się pole szerokości około stu metrów, ogrodzone po drugiej stronie wysokim kamiennym murem. Gdybyśmy zdołali go przeskoczyć, bylibyśmy bezpieczni, gdyż znaleźlibyśmy się w zasięgu reszty pułku, broniącego drogi do portu Boulogne.

– Jak myślisz, Ernest, próbujemy przebiec przez to pole?

Ernest skinął głową i ruszył, ale powstrzymałem go, ponieważ zauważyłem trzech żołnierzy, trzech naszych kolegów, którzy dotarli właśnie na środek pola, ale Niemcy dostrzegli ich i otworzyli ogień. Cała trójka czołgała się na kolanach, ile tylko starczyło im sił, a deszcz smugaczy dziurawił ziemie dookoła. Zorientowaliśmy się, że ich sytuacja jest beznadziejna; pociski wymiatały ziemię jak warstwa ognia i nikt nie zdołałby żywy przejść przez to pole.

Przez kilka sekund cała trójka posuwała się naprzód w cudowny sposób, kule śmigały o centymetry od nich. Potem wszyscy trzej zostali jednocześnie trafieni. Zobaczyliśmy, jak przeszyci od tyłu kulami giną na miejscu. Żaden z nich nie zdążył wykonać jakiegoś przedśmiertnego gestu, choćby unieść ręki; upadli tylko na bok i leżeli na polu jak sterta ubrań. Dokładnie tak wyglądali w moich oczach. Sekundę temu byli trzema żołnierzami; znałem ich, spędziliśmy razem wiele miłych godzin, a teraz byli tylko kupką ubrań na obcym polu na północy Francji. Przypomniało mi się, że poprzedniej nocy posprzeczałem się z jednym z nich o jakąś błahostkę i pomyślałem, że już więcej się nie pokłócimy.

Popatrzyłem na Ernesta. Twarz miał białą jak kreda. Bez słowa zawróciliśmy i weszliśmy do tamtego domku.

Był tam oficer i sześciu żołnierzy. Oznaczało to, że zostało nas dziewięciu, a ponad dwudziestu zginęło.

Oficer przedstawił nam swój plan: mieliśmy przeczekać w domku do zapadnięcia zmroku, a potem spróbować ucieczki w kierunku Boulogne. Zdziwiłem się, że wszyscy wyglądają tak pogodnie. Zdawało mi się, że poweseleli jeszcze bardziej, kiedy opowiedziałem im o trzech zabitych na polu. Najpierw nie rozumiałem tej wesołości, lecz w końcu znalazłem dla niej wyjaśnienie. Po prostu cieszyli się, że żyją, a nie leżą martwi z pozostałymi w okopie lub na polu. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu uświadomiłem sobie, że czuję dokładnie to samo.

Byłem zmęczony i wkrótce usnąłem. Nie dane mi jednak było się wyspać, gdyż dom został trafiony wystrzałem z jednego z wielkich dział i dach zawalił się doszczętnie. Wybiegliśmy do ogrodu, gdzie zauważyliśmy niewielką szopę, i weszliśmy do środka.

Ponieważ wszedłem jako ostatni, a szopa była bardzo ciasna, musiałem zadowolić się siedzeniem na progu. Szopa nie miała drzwi, nie była więc dobrą kryjówką. Wciąż jednak mieliśmy nadzieję, że wystarczy na schronienie do wieczora. Mieliśmy przed sobą długie godziny oczekiwania i postanowiłem znowu się przespać. Był to bardzo niespokojny sen.

Obudziłem się, czując rękę oficera na ustach, a jego głos szeptał mi do ucha:

– Cicho sza! Wróg.

Otworzyłem oczy i ujrzałem czterech Niemców, wtaczających do ogrodu wielkie działo. Byli nie więcej niż dziesięć metrów od nas. Podniosłem karabin na ramię i w nich wycelowałem. Już miałem zawołać „Ręce do góry”, kiedy oficer gwałtownie przechylił moją broń w dół i zawołał:

– Kamerad! Kamerad!

Niemcy odwrócili się i, zorientowawszy się, że oficer się poddaje, zaczęli zbliżać się do niego z groźnymi minami. Wszyscy mieli w rękach pistolety. Po raz drugi uniosłem karabin, ale inny żołnierz wytrącił mi go z ręki.

Następnie wszyscy po kolei wyszliśmy z szopy bez broni i z podniesionymi rękami. Trafiliśmy do niewoli.

Teraz Niemcy wiedzieli dobrze, co z nami zrobić! Wydali rozkaz, byśmy położyli ręce na głowie, a następnie wyprowadzili nas z ogrodu i popędzili drogą do jakiejś wioszczyny. Była pełna Niemców. Na ich twarzach malowała się taka determinacja, jak gdyby zdecydowani byli podbić cały świat. Serce mi się ścisnęło na widok ilości i jakości ich uzbrojenia, i zdałem sobie sprawę, o ile przewyższało ono uzbrojenie armii brytyjskiej.

Podszedł do nas jakiś oficer i usłyszeliśmy słowa, które słyszało podczas wojny wielu brytyjskich jeńców: „For you, Tommies, ze var is over!”. Jak się jednak okazało, słowa te nie całkiem się sprawdziły.

Potem kazano nam opróżnić kieszenie i poprowadzono dalej drogą do Abbeville. Zamiast przydzielić nam strażnika, uczynili odpowiedzialnym za nas naszego oficera i ostrzegli, że zastrzelą go, jeśli któremuś z nas uda się uciec.

Uważałem, że taki marsz, bez osoby, która by nas pilnowała, jest zniewagą nie do przyjęcia dla żołnierza Gwardii Walijskiej, i oświadczyłem to podporucznikowi, ale nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. Był tak szczęśliwy, że żyje! Teraz już tylko to się dla niego liczyło – żyć i pozostać przy życiu. Całkiem zapomniał o honorze oficerskim i swoich obowiązkach dowódcy.

Było zupełnie tak, jakbyśmy szli w tę niewolę dobrowolnie i myśl ta doprowadzała mnie do szału. Rozglądając się na boki po polach ciągnących się wzdłuż drogi, nabrałem przekonania, że najprościej w świecie moglibyśmy teraz wszyscy uciec i ukrywać się do wieczora, a potem iść do Boulogne.

Powiedziałem to oficerowi, ale zdecydowanie odmówił dalszego słuchania moich wywodów. Zapytałem go, czy mogę uciec sam, ale tu też napotkałem opór. Przypomniał mi, że wedle słów niemieckiego oficera, zastrzelą go, jeśli choć jeden z nas ucieknie. Może to była i prawda, ale mimo to jego obowiązkiem było zignorować groźby i uciekać przy pierwszej okazji. Nie było wątpliwości – podporucznik zupełnie stracił serce do walki. Powinniśmy byli go tam zostawić i uciekać bez pozwolenia. Najdziwniejsze było to, że nikt nie chciał iść ze mną; nikt nie chciał narażać życia, skoro uszedł cało z bitwy.

Po mniej więcej dwóch godzinach marszu doszliśmy do małego miasteczka. Na środku placu znajdował się szynk, a na ławkach przed nim rozsiadło się mnóstwo ludzi. Oficer stanął przed szynkiem, jakby usiłował rozeznać się, co robić i dokąd iść. Wtem podeszło do nas kilku Francuzów. Zaczęliśmy rozmawiać i po chwili wszyscy weszliśmy do szynku.

Spotkaliśmy tam młodą kobietę. Jej mąż był w armii – gdzieś na Linii Maginota. Wkrótce ustaliliśmy, że pójdziemy do jej domu i zostaniemy tam, dopóki nie wyjaśni się, w jakim kierunku zmierza ta wojna. Lecz, niestety, sprawy potoczyły się inaczej. Do szynku weszła grupa uzbrojonych Niemców i wyprowadziła nas wszystkich na zewnątrz.

Popędzono nas z miasteczka w eskorcie jadących z tyłu na motocyklach dwóch żołnierzy uzbrojonych w karabiny automatyczne. Pamiętam, że zacząłem się śmiać tak bardzo, aż zrobiło mi się niedobrze – widok dumnych członków Gwardii Walijskiej biegnących przez francuskie miasteczko z rękami na głowie i motorem depczącym im po piętach wydawał mi się niesamowicie zabawny! Pamiętam, że jeden z kolegów, młody chłopak imieniem Kay, powtarzał raz za razem, żebym się uspokoił, bo zastrzelą mnie jak nic, ale to nie robiło mi różnicy, a w zasadzie jeszcze bardziej pobudzało do śmiechu. Przestałem bać się Niemców i już nigdy potem się ich nie bałem.

Noc spędziliśmy w jakimś kościele razem z licznymi jeńcami francuskimi. Wraz z nastaniem brzasku otworzono drzwi i na nowo wyruszyliśmy drogą w kierunku Abbeville.

Po całodziennym marszu bez jedzenia i picia doszliśmy do Montreuil. Niemcy ogrodzili główny plac miasteczka drutem kolczastym i w ten sposób przerobili go na więzienie. Znajdowało się tam kilka tysięcy jeńców – zdecydowaną większość stanowili Francuzi. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem po przybyciu, był mężczyzna stojący na wozie i sprzedający mleko. Otaczał go wielki tłum ludzi, z których każdy unosił do góry swoje naczynie i usiłował zwrócić na siebie jego uwagę. Zauważyłem, że cena jest zbójnicka, i postanowiłem, że nie zapłacę, ale byłem również zdecydowany dostać mleko. Podszedłem do konia i znienacka wymierzyłem mężczyźnie takiego kuksańca, że skoczył do przodu. Wypadł z wozu, a ja wskoczyłem do środka. Napełniłem swoją puszkę i zeskoczyłem z powrotem.

Zostawiłem towarzyszy i przespacerowałem się po obozie. Ku swojemu zaskoczeniu natknąłem się na Teda Coope’a z Denbigh, starego znajomego z czwartej kompanii, obecnie policjanta w St. Helens, hrabstwo Lancashire. Trzymałem się z Tedem aż do ucieczki tydzień później, ale już nigdy więcej go nie spotkałem, chociaż słyszałem, że bezpiecznie wrócił do domu pod koniec wojny.

W Montreuil nie dostawaliśmy od Niemców ani jedzenia, ani picia i ani chybi pomarlibyśmy z głodu, gdybyśmy sami nie troszczyli się o zaopatrzenie. Mieliśmy trochę pieniędzy i takim czy innym sposobem udawało nam się kupować odrobinę żywności, ale ogólna sytuacja była bardzo ciężka.

Pamiętam tylko trzy wydarzenia warte wzmianki z mojego pobytu w Montreuil – jedno przerażające, dwa pozostałe całkiem zabawne.

Nie mieliśmy ani łóżek, ani dachu nad głową. Nocowaliśmy, leżąc na bruku pod rozgwieżdżonym niebem.

Było to pierwszej nocy. Leżałem na chodniku, podłożywszy sobie pod głowę zamiast poduszki buty, gdy obudził mnie dźwięk bardzo podobny do wycia psa. Usiadłem i zobaczyłem Murzyna z Senegalu, żołnierza Legii Cudzoziemskiej, który leżał na plecach jakieś dwa metry ode mnie i zawodził w najbardziej upiorny sposób, jaki można sobie wyobrazić, jak gdyby cierpiał straszliwe bóle. Zimny dreszcz przeszedł mnie na ten dźwięk. Wszyscy dookoła usiedli i wpatrywali się w niego. Czułem w kościach, że zaraz wydarzy się jakieś nieszczęście. Niebawem usłyszeliśmy niemieckiego żołnierza, który groźnym krzykiem nakazał ciszę, ale Senegalczyk nie przerwał swojego wycia, a wręcz przybrało ono na sile.

Żołnierz podszedł bliżej, z pistoletem maszynowym w ręce, i ponownie wrzasnął. Wszyscy odsunęli się, na ile się dało, od nieszczęsnego wyjca, jakby wyczuwali, że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo. Zanim żołnierz do niego doszedł, dookoła była już tylko pusta przestrzeń, a biedak wciąż leżał na plecach i wydawał z siebie ten przerażający dźwięk. Wtedy Niemiec stanął mu nad głową, przyłożył mu broń do piersi i głośnym krzykiem rozkazał się zamknąć. Potem przeszył go serią pocisków. Usłyszałem rzężenie i odgłos kul odbijających się od kamiennego chodnika. Przekręciłem się na brzuch i zakryłem uszy rękoma. Zacząłem drżeć, i to tak, że dzwoniły mi zęby, a ciało oblał zimny pot. Opadła mnie nieprzezwyciężona ochota, aby zacząć wyć tak samo jak Senegalczyk, i z całej siły musiałem się przed tym powstrzymywać. Przyszedłem do siebie dopiero na dźwięk kroków żołnierza cichnących w oddali i nigdy wcześniej tak bardzo nie ucieszyłem się na widok świtu.

Pewnego dnia, kiedy szwendałem się w pobliżu wejścia, usłyszałem, jak niemiecki podoficer woła sześciu ludzi do pracy na zewnątrz. Natychmiast przepchnąłem się do przodu. Tak samo zrobiło pięciu Francuzów z marynarki wojennej. Podoficer zabrał nas do jakiegoś budynku, w którym znajdowało się mnóstwo skrzyń, po czym kazał nam wynieść je na zewnątrz i załadować na ciężarówkę stojącą przy drzwiach.

W niedługim czasie odkryłem, że skrzynie zawierały żywność, która zresztą była własnością armii brytyjskiej. Bezzwłocznie więc przywłaszczyłem sobie, ile tylko się dało. Wypełniłem ubranie puszkami sardynek, śledzi i peklowanej wołowiny, a w nogawki spodni wepchnąłem sześć butelek Guinnessa.

Gdy już wynieśliśmy ostatnią skrzynię, podoficer podarował nam wielką skrzynkę biszkoptów do podziału. Od razu ją chwyciłem i położyłem sobie na ramieniu, chociaż pięciu marynarzy sięgało po nią jednocześnie. Następnie wyruszyliśmy w drogę powrotną: ja szedłem ze skrzynką na ramieniu, a każdy z pięciu marynarzy trzymał na niej rękę i każdy gorliwie proponował, że poniesie, a ja przy każdym kroku powtarzałem:

– Non! Non! C’est bien! Je suis très fort. Merci, merci.

Tak doszliśmy do bramy. Marynarze nastawali coraz gwałtowniej i coraz mocniej wczepiali się w skrzynkę. Już byłem pewien, że przepadną mi wszystkie biszkopty, gdy nagle ujrzałem stojącego przy samej bramie Teda.

– Hej, Ted! – zawołałem. – Trzymaj!

I przerzuciłem skrzynkę ponad drutem kolczastym. Ted złapał ją i zaczął biec. Ja poszedłem w jego ślady, a żądni krwi marynarze za mną. Nastąpił szaleńczy pościg, ale w końcu jakimś cudem wywinęliśmy się im, inaczej byłoby z nami krucho.

Po sukcesie z biszkoptami zacząłem wystawać przy bramie cały dzień w nadziei, że nadarzy się kolejna okazja do zdobycia czegoś do jedzenia.

Któregoś dnia podoficer zażądał dwudziestu ludzi i usłyszałem, że mówi coś o załadowywaniu ciężarówek. Od razu pomyślałem, że rozkaz dotyczy przenoszenia skrzyń z żywnością, i natychmiast powiedziałem Tedowi, żeby pozbierał jak najwięcej chłopaków z Gwardii Walijskiej, gdyż jest szansa na zdobycie odrobiny jedzenia. Zdołaliśmy zebrać większą część kolegów i zaprowadziłem ich do podoficera. Wyprowadził nas do innej części miasteczka, gdzie na środku dużego placu stały dwie czy trzy ciężarówki. Cały plac był zawalony papierami, setkami tysięcy kartek papieru – wojskowych dokumentów, które wyrzucono przez okno ze znajdującej się w pobliżu kwatery głównej Francuzów. Otrzymaliśmy rozkaz pozbierania wszystkich kartek i umieszczenia ich w ciężarówkach.

Dzień był okropnie upalny, słońce prażyło na bezchmurnym niebie, a powierzone nam zadanie zdawało się nie mieć końca.

Wszyscy popatrzyli na papiery, na ciężarówki, a potem na mnie.

– Los! Auf! Auf! Schnell! – zawołał podoficer.

– Słuchaj, popaprańcu! – powiedział ktoś. – Jeszcze raz usłyszę, jak gadasz po francusku, to połamię ci wszystkie żebra.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: