- promocja
- W empik go
Układ - ebook
Układ - ebook
Współczesna Warszawa. Po śmierci partnera komisarz Monika Brzozowska, oddelegowana na przymusowy urlop, ponownie wpada w nałóg narkotykowy, przez który przed laty stoczyła się na dno. Tymczasem sprawa kryminalna, którą policjantka została zmuszona przekazać do rozpracowania kolegom po fachu, na nowo zaczyna zbierać krwawe żniwo. Giną kluczowi świadkowie. Wiele wskazuje na to, że policja nadepnęła na odcisk szajce wpływowych pedofili, której interesy sięgają kilkunastu lat wstecz i łączą się… z przeszłością samej Brzozowskiej.
Układ to frapująca mieszanka kryminału i thrillera psychologicznego, w której decydującą rolę odgrywa toksyczna przeszłość zatruwająca teraźniejszość. To również realistyczne i bezlitosne studium nałogu i osamotnienia, z jakim boryka się osoba uzależniona. Mimo własnych słabości bohaterka będzie musiała stanąć oko w oko z bolesnymi konsekwencjami dawnych decyzji i z kimś, kto przed laty przyczynił się do wzniecenia ognia pod jej osobistym piekłem.
Igor Brejdygant – rocznik 71, pisarz, scenarzysta, reżyser, fotograf.
Autor scenariuszy do filmów fabularnych Palimpsest (reż. Konrad Niewolski), Prosta historia o morderstwie (reż. Arkadiusz Jakubik) oraz do seriali Paradoks, Zbrodnia, Belle Epoque, Ultraviolet; studiował na wydziale produkcji w łódzkiej PWSFTiTV, jako reżyser pracuje przy formach dokumentalnych – seria Asy B klasy dla Canal+, Szaleńcy Pana Boga dla Religia TV oraz cykl Handlarze dla TTV.
Jako autor do tej pory napisał trzy bardzo dobrze przyjęte przez czytelników i krytykę powieści kryminalne Rysa (W.A.B. 2018), Szadź (2017) oraz Paradoks (2016). Jest także współautorem opartego na faktach tomu opowiadań Opowiem ci o zbrodni (2018), na podstawie którego powstał program telewizyjny o tym samym tytule.
Po lekturze „Rysy” na kolejną część czekałam z niecierpliwością i pełna ogromnych nadziei po tak rewelacyjnym początku. „Układ” Igora Brejdyganta, czyli część drugą opowieści, dosłownie wchłonęłam – po pierwsze dlatego, że naprawdę nie mogłam się doczekać, po drugie – bo to świetna książka. Monika Brzozowska po zdarzeniach z poprzedniej części, nie potrafi sobie poradzić – znów wpada w szpony nałogu, a przymusowy urlop niewiele zmienia. Pani komisarz musi zmierzyć się z naprawdę paskudnymi elementami swojej (i nie tylko) przeszłości, oraz rozwiązać makabryczną zagadkę. Wszystko toczy się wokół szantaży, układów, politycznych intryg i bezwzględnej zemsty. Najmocniejszą stroną książek Brejdyganta są zdecydowanie jego postacie – to mocne charaktery, typy nie do przeoczenia, które nadają smaku i polotu każdej sekundzie historii. Góruje oczywiście Brzozowska – jej dramatyczna przeszłość, narkotykowy nałóg i masa problemów osobistych intryguje i nie daje przejść obok siebie obojętnie. Nikt nie jest tutaj zbędny i każdy wnosi do akcji coś od siebie – nawet tak, wydawać by się na początku, niewiele znacząca postać, jak matka głównej bohaterki. Suma summarum po autorze można spodziewać się naprawdę wiele. Nie zawodzi fabułą, płynnością akcji czy przeplatających się perypetii. Mocne charaktery i doskonale wykreowana rzeczywistość sprawia, że nie można przestać słuchać tego audiobooka. Zdecydowanie czekam na więcej!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7088-2 |
Rozmiar pliku: | 463 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tak naprawdę nie było nawet wiadomo, gdzie go pochować. Piotr nie był Piotrem. Nazwisko i imię, pod którymi funkcjonował przez ostatnie lata, należały do człowieka, który nie żył, albo jeszcze do kogoś innego. Nie sposób do tego już teraz dojść. Piotr nie był też Borysem. Tamte dane sprzed szesnastu lat zostały tak samo zmyślone jak te ostatnie, a może nawet jeszcze bardziej, bo wtedy łatwiej było się podszyć. Słowem: nie wiadomo, kim był, nie udało się odnaleźć jego korzeni, rodziny ani też, co za tym szło, grobu rodzinnego. W związku z tym Miejskie Przedsiębiorstwo Usług Komunalnych miało obowiązek przydzielić mu anonimową kwaterę na jednym z dwóch cmentarzy: na południowych bądź na północnych rubieżach miasta. Monika biła się jakiś czas z myślami. W końcu po rozmowie z matką Barbarą, która wprawdzie sprawiała znów wrażenie, jakby nie znała tła sprawy, ale nawet jeśli je znała, to niewiele zmieniało, ustaliły, że Piotr vel Borys zostanie złożony na Bródnie w ich grobie rodzinnym, pod nazwiskiem, które przybrał jako ostatnie.
Sprawa jego śmierci w normalnych okolicznościach byłaby roztrząsana w długotrwałym dochodzeniu, ale okoliczności nie były normalne i wszystkim zależało raczej na tym, żeby śledztwo szybko umorzyć, a Monikę odesłać przynajmniej
na tymczasowy urlop. Oczywiście działała w obronie koniecznej. Wskazywały na to okoliczności sprawy, a przede wszystkim fakt, że denat, czyli Piotr, był wielokrotnym zabójcą. Tego, jak wielokrotnym, nikt na razie nie chciał nawet ustalać. Mimo wszystko sprawa była bardzo niejednoznaczna, a takich nikt w policji nie lubił.
Wszystko poukładało się w każdym razie tak, że Monika od miesięcy nie miała właściwie nic do roboty. Przez chwilę spotykała się z psychologiem przydzielonym jej przez komendę stołeczną, ale robiła to raczej po to, by usatysfakcjonować zwierzchników, niż po to, by rzeczywiście otrzymać pomoc. Z tyłu głowy wisiała niedokończona sprawa, ale na razie nie miała ani siły, ani ochoty jej podejmować. Z informacji, które przynosił jej zaprzyjaźniony asystent, aspirant Adam Wójcik, wiedziała, że policyjny zdrajca komisarz Stasiak zniknął i że był wprawdzie poszukiwany, ale z umiarkowaną intensywnością. Ujawnienie takiego skandalu w policji nikomu nie było na rękę. Dużo intensywniej, jako współpodejrzanych o zabójstwa, policja poszukiwała psychologa hipnotyzera Zimeckiego oraz tajemniczej kobiety, której znaleźć organy nie miały szans, gdyż oprócz numeru buta nie wiedziały o niej kompletnie nic.
Buty. Te znalezione w szafie w mieszkaniu Piotra-Borysa, zabitego przez Monikę, kryminalistyka zbadała tak, jak nie badała żadnego dowodu rzeczowego w historii komendy stołecznej. Kształt stopy odciśnięty na wkładce, drobinki skóry i włoski, nawet ślady zapachowe. Wszystko zostało zgromadzone i przebadane w tę i z powrotem. Szczęśliwie nic nie pasowało do Moniki. Do Moniki nie pasowały też ślady na bagnecie znalezionym w torbie. Odciski w kartotekach przynależały do Borysa, który nie istniał, przebadane w kierunku DNA ślady skórne wskazywały na kogoś jeszcze, ale znów… szczęśliwie nie była to Monika.
Wiało. Monika przyglądała się chwilę, jak płomień w dwóch już teraz zniczach z mozołem walczył o przetrwanie. W oddali zgarbiona staruszka z nie mniejszym mozołem próbowała za pomocą zmiotki wyciągniętej zza grobu ściągnąć liście poprzyklejane do lastrykowej płyty. Monika spojrzała znów na płytę przed sobą: jej była granitowa i polerowana, z takiej liście usuwało się łatwiej, a poza tym nie pozostawiały brązowych śladów. Piotr Zawilski zmarł 18 listopada 2017. A kiedy się urodził? Monika uśmiechnęła się do wspomnień. Człowiek bez wieku, pomyślała. Wcześniej, jeszcze przed pogrzebem, w kancelarii cmentarnej życzliwy proboszcz sugerował, żeby może podała jakąś datę urodzenia, tak na wyczucie, ale Monika nie chciała robić nic na wyczucie. Miała dosyć kłamstwa związanego z osobą Piotra. Wszystko, co o nim wiedziała, okazało się fikcją. Nie miała pojęcia, kim był ani skąd pochodził, więc próba zmyślenia, ile miał lat, nie miała sensu. Całą jej wiedzę o nim, którą mogła uznać za prawdziwą, stanowiły te momenty, w których byli razem. Jedyne, czego mogła być pewna, to tego – że zaistniał w jej życiu. Najpierw dawno, przed wielu laty, jako Borys, a potem, chwilę jeszcze temu, jako Piotr, którego zabiła. Gdzieś w głębi trzewi czuła, że zarówno wtedy, jak i teraz, przed chwilą zaledwie, ten człowiek był dla niej kimś ważnym, a ona była ważna dla niego. Pamięć uczucia, jak pamięć zapachu, była bardzo ulotna, ale też boleśnie intensywna. Monika wiedziała, że ten mężczyzna darzył ją uczuciem. Jak bardzo było silne, przynajmniej na razie nie mogła mieć pojęcia.
– Ma pani może zapałki? – Damski głos za plecami wyrwał ją z zamyślenia.
Za nią stała kobieta cała odziana w czerń, której wcześniej nie dostrzegła. Jej twarz zakrywała czarna siateczka żałobnej woalki. Bardzo staroświeckie, pomyślała Monika.
– Oczywiście, proszę. – Podała tamtej zapałki.
– Mogę pożyczyć na dwie minuty? Zapalę tam na grobie – kobieta wskazała na grób w całości pokryty podwiędłymi już lekko kwiatami i wieńcami – i zaraz odniosę.
– Jasne. – Monika uśmiechnęła się do niej i nagle naszła ją refleksja, że może lepiej się stało tak, jak się stało. Gdyby spędziła z Piotrem czy Borysem ostatnie kilkanaście lat, to teraz byłoby jej jeszcze o wiele trudniej.
Kobieta w czerni oddalała się powoli.
Adam wszedł do sekretariatu gabinetu komendanta stołecznego równo za minutę dziesiąta. W życiu radził sobie z punktualnością raczej słabo, w sytuacjach takich jak ta jednak musiał trochę ograniczyć bycie sobą. Artystowska dusza nie pasowała do szarawej lamperii ani do brązowej wykładziny. Ogólnie wszystko to było jakby nie z jego bajki, a jednak lubił to i całkiem dobrze udawało mu się tu funkcjonować.
– No co tam u pana, aspirancie Wójcik? – Komendant inspektor Matecki nauczył się nazwiska Adama stosunkowo niedawno, ale teraz wciąż przybywało powodów, by go nie zapominać.
– Dziękuję panie inspektorze, jakoś leci. – Adam miał ochotę rozejrzeć się po wnętrzu gabinetu, w którym nigdy jeszcze nie był, ale czuł, że mogłoby to zostać potraktowane jako nadmiar asertywności.
– Co u koleżanki Brzozowskiej, jak ona się miewa? – Komendant sięgnął po papierosa do paczki leżącej na biurku, po czym skierował ją w stronę Adama.
Adam lekko się zdziwił, nie był pewien, czy to nie jakiś rodzaj podpuchy, ale z drugiej strony byłoby to zgoła bez sensu.
– Nie wolno, ale można. – Matecki uśmiechem rozwiał jego wątpliwości.
Zapalili.
– No więc co z tą Brzozowską? – wrócił do sprawy.
– Dobrze, w porządku raczej. – Adam zaciągnął się delikatnie, żeby nie przesadzić z nadmiarem swobody. Inspektor, choć mianowany na to stanowisko został głównie dzięki znajomościom oraz wcześniejszej lojalności wobec ludzi będących obecnie u władzy, nie był pozbawiony inteligencji ani przede wszystkim spostrzegawczości, dlatego docenił umiar Wójcika w korzystaniu z sytuacji.
– Panu jakoś leci, koleżanka raczej w porządku. – Uśmiechnął się. – A coś więcej, bliżej, jakieś szczegóły? Chciałbym wiedzieć, co się dzieje z moimi pracownikami.
Ostatnie słowa inspektora zabrzmiały minimalnie mniej przyjemnie, choć Matecki nie przestawał się uśmiechać.
– Komisarz Brzozowska jest na urlopie, o ile wiem, spędza go w domu, odpoczywając, a ja… – Wójcik namyślił się trochę nerwowo – ja mam kilka spraw, nic wielkiego.
– Rozumiem, oczywiście, a co z tamtą sprawą? – Matecki zgasił papierosa, wciskając go gołym kciukiem w szkło popielniczki.
– Z tamtą? – zawiesił się aspirant.
Matecki przyglądał mu się teraz bardzo czujnie.
– Tak, kurwa, co z tamtą?! – uniósł się nagle wyraźnie. – Pan myśli, że z kim rozmawia, panie aspirancie? Z debilem?!
– Nie – Adam przełknął ślinę – panie inspektorze.
– No więc co z tamtą sprawą, do cholery?! – Ostatnie słowo, choć groźnie brzmiące w kontekście sytuacji, Matecki wypowiedział już znów miękko i się uśmiechnął, a Adam pomyślał, że oprócz tego, że lojalny, wierny, inteligentny i spostrzegawczy, to inspektor jest też lekkim wykrętem.
– Tamta sprawa jest badana, ale zgodnie z zaleceniem nie wykonujemy żadnych gwałtownych ruchów, zresztą prowadzi ją komisarz Sieradzki, o ile wiem, rozesłane zostały listy gończe za psychologiem Zimeckim, laboratorium bada ślady, ale to wiem tylko z korytarzy, panie komendancie. – Adam wyrecytował długie zdanie, próbując cały czas główkować jednocześnie, do czego pije Matecki.
Inspektor zapalił kolejnego papierosa, ale tym razem nie poczęstował już Adama. Można by było przypuszczać, że zapomniał, gdyby nie to, że Matecki nie był człowiekiem, który o czymkolwiek zapominał.
– Nie chce mi pan powiedzieć – stwierdził nagle stanowczo.
– Czego, panie inspektorze? Może gdybym… – zaczął Adam.
– Dobrze, dziękuję. Proszę przyjść, jak się pan namyśli. – Matecki spojrzał nagle na Adama przenikliwie.
Wójcik wstał i ruszył w kierunku drzwi.
– No i proszę pamiętać, że komisarz Brzozowska nie została jeszcze w pełni oczyszczona z podejrzeń o udział w tamtych morderstwach. – Matecki postanowił najwyraźniej zagrać tą kartą.
Teraz Adam się zdenerwował. Rozumiał ciekawość swojego przełożonego odnośnie do ustaleń, które udało mu się poczynić, ale były pewne granice.
– Oczywiście pamiętam, panie inspektorze. – Uśmiechnął się i nabrał powietrza. – Aczkolwiek, jeśli wobec, jak obaj wiemy, niewinnej Moniki zostaną wyciągnięte jakieś dodatkowe konsekwencje, to obawiam się, że wtedy do prasy mogą trafić materiały, które nie powinny. Słowem, ogólnie może się zrobić bałagan.
– Wypierdalaj. – Matecki najwyraźniej aluzję pojął w całej jej rozciągłości.
Adam wyszedł do sekretariatu i uśmiechnął się na pożegnanie do pani Eli. Z nią należało żyć w dobrych układach, bo po pierwsze była fajną babką, a po drugie przesiedziała już w tym sekretariacie trzech poprzedników Mateckiego, więc z dużym prawdopodobieństwem przesiedzi i jego. Kiedy jednak wyszedł za duże i ciężkie drewniane drzwi, które mogły swoim wyglądem przypominać oryginalne wrota z czasów, gdy pałac Mostowskich należał do rodziny Mostowskich, stanął przy ścianie i chwilę ciężko oddychał.
Czy właśnie stracił pracę w organach ścigania? – To pytanie frapowało go w tej chwili najbardziej.
Prawda w tej sprawie była taka, że Adam rzeczywiście wiedział znacznie więcej, ponieważ od dwóch miesięcy razem już teraz nie z porucznikiem, ale od niedawna kapitanem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Czesławem Wareckim prowadzili swoje własne, przez nikogo niezlecone i przede wszystkim przez nikogo niepochwalane, dochodzenie w sprawie, która kosztowała dotąd życie co najmniej sześciu osób i która swoimi korzeniami sięgała najprawdopodobniej do połowy lat dziewięćdziesiątych poprzedniego stulecia. Do tej pory udało im się zebrać zeznania od dwójki mężczyzn, którzy byli wykorzystywani przez gang pedofilski we wczesnych latach dwutysięcznych. Ową dwójkę stanowili Wacek, którego kilka miesięcy wcześniej namierzyła Monika, i jego kolega Norbert, do którego kontakt pozyskali właśnie przez Wacka. Dodatkowo wraz z Wareckim namierzyli miejsce, w którym zamieszany prawdopodobnie w sprawę minister Morawski widywał się z zamieszanym w nią z całą pewnością biskupem Kurzebą i z właścicielem kas pożyczkowych Boreckim. Później spotkali się jeszcze z trzema świadkami wykorzystywanymi przez gang pedofilski, których pomógł im namierzyć Wacek. Dalej jednak posunąć się z dochodzeniem nie mogli bez prerogatyw, które mogłyby wydać policja w osobie Mateckiego albo komendanta głównego Walczaka lub macierzysta firma Wareckiego, czyli ABW. Niestety nic nie wskazywało na to, by któraś z tych instytucji kwapiła się z nadaniem oficjalnego biegu sprawom. Wszystko wskazywało na to, że tak naprawdę nikt w organach powołanych do tego, by strzec prawa i ścigać jego łamanie, nie miał zamiaru sprawić, by śledztwo oficjalnie ruszyło z miejsca. Z drugiej strony zarówno Wójcik, jak i Warecki mieli wrażenie, że ich poczynania, które z całą pewnością nie umykały organom, były traktowane ze sporym marginesem pobłażania. Innymi słowy: nikt nie miał odwagi wydać rozkazu, ale wielu chciało się dowiedzieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodziło.
Monika, jak co wieczór od kilku tygodni, weszła do jednego z klubów mieszczących się w magazynach na tyłach ulicy Kolejowej, a właściwie pomiędzy Kolejową a torami łączącymi Dworzec Zachodni z Centralnym. Przez jakiś czas chadzała
na Mokotowską, ale w końcu uznała, że po pierwsze, jest tam za
drogo, a po drugie, zbyt mało anonimowo. Może zresztą szło o jeszcze coś innego. Kluby na Mokotowskiej były eleganckie i snobistyczne, przychodziła tam elita warszawskiego celebryctwa i próżniactwa. Znajdowali tam to, czego szukała także ona, ale im bardziej chodziło o lans, a jej o zapomnienie. Znacznie lepiej i w gruncie rzeczy przyjemniej zapominało się w klubie Soczi na Kolejowej, gdzie przy okazji zresztą można też było spotkać ciekawszych ludzi.
– To, co zwykle? – zapytał sympatyczny chudzielec o kocim spojrzeniu.
– Tak, ale daj od razu trzy porcje, nie chce mi się w kółko przyłazić – uśmiechnęła się Monika.
– Jak przestaniesz przyłazić, to już zacznie się lot w dół – odpowiedział tamten i sięgnął do kieszeni. – W zaciszu domowych pieleszy zapadniesz się trzy razy szybciej niż tu.
– Zapadam się i tak, a poza tym nie mam żadnych pieleszy. – Monika wyciągnęła z torebki zwitek przygotowanych zawczasu banknotów i dokonali wymiany handlowej.
– Tym gorzej – skonstatował.
– Nie będzie ich dzisiaj? – zapytała, wpatrując się w jego brązowe zęby.
– Raczej nie – pokręcił głową chudzielec. – Nalot ma być za dwa dni.
– To idę zapalić. – Uśmiechnęła się do niego.
– Idź, tylko potem nie leź w pielesze czy co tam masz albo nie masz, tylko chodź potańczyć, może gacha sobie przygruchasz, razem zawsze raźniej – doradził.
Zaśmiała się krótko. Lubiła tego chłopaka. Sprzedawał wprawdzie śmierć, ale robił to głównie po to, żeby móc samemu sobie ją aplikować. Tacy handlarze z jakiegoś powodu zawsze wydawali jej się bardziej moralnie usprawiedliwieni do robienia tego, co robili, niż ich zleceniodawcy, którzy często nigdy nawet nie mieli w płucach, ustach ani w krwiobiegu tego, na czym dorobili się fortun.
Zapaliła tam, gdzie palili wszyscy, czyli na tyłach tancbudy zwanej klubem. Pod stopami chrzęściły stłuczone szklane lulki, w kawałkach sreberek odbijały się światła miasta, a zużyte kondomy przyprawiały o mdłości. Po głębokim buchu świat wśród smrodu, sreberek, szkła i kondomów, jak co wieczór, stał się niewyobrażalnie piękny na chwilę. Ktoś jej kiedyś powiedział, że jeśli się to zapaliło, to nic już nigdy nie mogło człowieka oczarować swoim pięknem. Na szczęście nie była to do końca prawda, ale coś w tym było z całą pewnością.
Monika? – Znajomy głos przyszedł z oddali. – Co ty odpierdalasz?
Otworzyła oczy. Stojący przed nią rasta Robert też wydał jej się piękny jak nigdy.
– A co? – zapytała idiotycznie i uśmiechnęła się kompletnie nieadekwatnie do sytuacji.
– Jajco! – Robert był zły, ale ona tego nie widziała. – Oddaj mi to. – Wyciągnął rękę.
Ona pokręciła głową. Nie wiedziała nawet wprawdzie, co mianowicie miałaby mu oddać, ale w stanie, w jakim była, nie miała zamiaru oddawać mu niczego, bo oddanie czegokolwiek mogło zburzyć tę niewyobrażalną harmonię, w której się znalazła.
Robert złapał ją za ramię, wyciągnął zza baraku i przeprowadził parę kroków w kierunku połamanej ławki, która prawdopodobnie stała tu, zanim jeszcze wynaleziono to, co przed chwilą paliła Monika. Usiedli. Robert chwilę jej się przyglądał. Mimo że blada i z podkrążonymi oczami, wciąż była diabelnie ładna. Kosmyki krótkich włosów opadały jej na czoło i przysłaniały delikatnie obrysowane brwiami oczy, w które można było wpatrywać się godzinami, i to nawet wtedy, gdy jej wzrok był błędny. Monika, choć wciąż skołowana, to zaczynała powoli kojarzyć to, za czym nie przepadała ostatnio przesadnie, czyli rzeczywistość. Robert, trochę ze zdenerwowania, a trochę z przyzwyczajenia, sięgnął po fajkę i też zapalił. Przy czym to, co palił on, było znacznie mniej szkodliwe, bo nie zabierało tak daleko od rzeczywistości. Monika wyciągnęła rękę, ale on nie podał jej fajki. Zamiast tego patrzył na nią mało przyjaźnie, w końcu zapytał:
– Od jak dawna?
– Co od jak dawna? – Monika była wciąż mocno skołowana. W innym wypadku nie zadawałaby tak głupich pytań.
– Od jak dawna palisz to gówno? – Robert wskazał na kieszeń, w której Monika kurczowo ściskała ciepłą jeszcze szklaną fajkę.
– Nie pamiętam. – Nie pamiętała, bo na razie w ogóle niewiele pamiętała.
– Koniec z tym – powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu, który nie zrobił na niej żadnego wrażenia. – Dostarczę ci dowolną ilość zielska, za darmo, tak długo jak będzie trzeba, ale z tym masz skończyć.
– Bo? – Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. – Zgłosisz mnie na policję?
– Nie. Bo się zeszmacisz i będziesz cierpieć – powiedział prosto. – Nie pamiętasz?
– Pamiętam mało, jak wiesz. – Uśmiechnęła się, świat powoli przestawał być piękny, Robert w nim zresztą też.
– Nie graj ze mną w słówka. – Jego oczy, czerwone jak słońce o zachodzie, świdrowały ją na wylot. – Możesz nic nie pamiętać, ale to cierpienie pamiętasz doskonale.
– Teraz mam inne. – Nie wytrzymała jego spojrzenia.
– Nie użalaj się nad sobą. Przez dwa miesiące myślałaś, że zabiłaś ludzi, teraz już wiesz, że nikogo nie zabiłaś, więc chyba jest lepiej. – Robert nie dawał się zepchnąć w retorykę.
– Teraz wiem, że zabiłam swojego męża. – Uśmiechnęła się ze smutkiem.
– Który chciał zabić ciebie, a wcześniej cię wrobił i cholera wie, co jeszcze – nie odpuszczał Robert.
Przez chwilę milczeli, z baraku dochodziły odgłosy rytmicznych basów. Współczesna muzyka mogłaby się właściwie składać wyłącznie z tego, bo tylko to tworzy, rytm, a cała reszta i tak jest bez znaczenia, pomyślała Monika.
– No więc… Od kiedy? – Robert wrócił do pytania z początku rozmowy.
– Od miesiąca – skłamała Monika, bo tak naprawdę zaczęła zaraz po pogrzebie Piotra, a od niego upłynęło już coś koło trzech miesięcy.
– To jeszcze możesz wyjść z tego sama. – Robert sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej pokaźną torbę o bardzo intensywnym zapachu jakby igliwia, a jednak nie igliwia. – Masz, to ci pomoże. Jesteś za fajna, za inteligentna i, kurwa, za ładna, żeby się wykończyć.
– Jaki szarmancki młody człowiek – uśmiechnęła się Monika, po czym wzięła torbę bardziej po to, żeby skończyć już tę nużącą dla niej rozmowę, niż żeby naprawdę wykorzystać jej zawartość do wychodzenia z czegokolwiek.
Adam patrzył na Roberta i nie wierzył własnym oczom. Minutę wcześniej dyżurny zadzwonił do niego z dołu, żeby powiedzieć mu, że przyszedł do niego jakiś dziwny typ. Wójcik, jako że pracował w policji, widział w życiu bardzo wielu dziwnych typów, ale ta wizyta przerosła jego najśmielsze oczekiwania. Rasta Robert, człowiek wyjęty spod prawa, wiecznie upalony dealer gandzi, którego poznał kilka miesięcy wcześniej za pośrednictwem Moniki w dziwnych okolicznościach w hotelu Metalowców na Długiej, był ostatnią osobą, której spodziewałby się na dyżurce komendy stołecznej policji.
– Możemy pogadać? – Robert odciął sekwencję powitań i przeszedł od razu do rzeczy.
– A dzień dobry, co u ciebie i takie tam? – chłodno zażartował Adam.
– Nie mam czasu. – Robert wyglądał na człowieka, który rzeczywiście nie miał czasu, a Adam zastanawiał się, dlaczego zawsze najbardziej zalatani są ludzie, którzy tak naprawdę nie mają nic do roboty. – To znaczy, chuj, że ja nie mam, ale generalnie nie ma, nie ma czasu – dokończył trochę nerwowo Robert.
Ogólnie sytuacja nie była łatwa, a teren mało sprzyjający. Adam słusznie zdziwił się, widząc tu Roberta. Tak naprawdę ten nigdy w życiu by się tu nie zjawił, gdyby nie sprawa, z którą przyszedł.
– Wyrażaj się, na policji jesteś. – Adam zerknął w stronę dyżurnego za szybą, który całej sytuacji przyglądał się ze sporym zainteresowaniem.
– A co ty myślisz, że ja nie wiem, co tu jest, myślisz, że bym się tu pchał, gdybym nie musiał? – Robert zaczynał się nakręcać.
– Dobra, chodź, przestań się pultać. – Adam złapał go lekko za ramię i pchnął w stronę drzwi prowadzących na wyłożony kostką placyk.
Wyszli. Robert sięgnął po fifkę.
– Ty, proszę cię… – Adam szybkim ruchem przejął fifkę i razem z jego dłonią schował ją z powrotem do kieszeni kurtki
Roberta. – O co chodzi?
– O Monikę. – Robert, który przed momentem był gotów wywalić bucha przed wejściem do najważniejszej warszawskiej komendy policji, teraz nagle ściszył głos nieomal do szeptu.
Adam popatrzył na kamery i ruszył wolnym krokiem w stronę ławeczek przed wejściem do kina Muranów.
Usiedli i zapalili. Wójcik papierosa, Robert zielsko.
– No więc? – zaczął Adam, który odniósł wrażenie, że po zapaleniu Robert zapomniał, dlaczego tu w ogóle siedzieli.
– Chuj, dupa i kamieni kupa – Robert nieco mętnie powrócił do porzuconego tematu.
– Nie filozuj, bo nie ma czasu. Co z Moniką? – Adam popatrzył na niego mniej przyjemnie.
– Monika wali. – Robert w końcu wyrzucił z siebie to, z czym przyszedł.
– Tak jak ty? – Adam spróbował zdezawuować informację.
– Nie, bo ja nie walę, tylko palę, tak jak ty, kurwa, a ona wali. – Robert wyraźnie się wnerwił.
– Co wali?
– Wali cracka! Dasz wiarę?! – Teraz Robert patrzył przenikliwie w oczy Adama.
– Skąd wiesz? – Adam nie dał wiary.
– Bo ją widziałem. – Robert lekko spuścił z tonu. – Przez przypadek. Byłem w klubie Soczi przy Kolejowej, czasem robię taki obchód po klubach, no i się wybrałem, to jest tam od Towarowej…
– Wiem, gdzie jest Soczi – przerwał Adam, bo Robert zaczynał rozwijać dłuższą frazę. – I co?
– No i wchodzę na teren, tam takie magazyny są, hale, wokół chaszcze, ławeczka i patrzę, i mi się wydaje… No i jak podszedłem, to nogi się pode mną ugięły. Ona tam sama ze szkłem i grzeje, ciągnie to gówno.
– Może hasz? – Adam spróbował wprowadzić alternatywę.
Robert nawet nie skomentował, popatrzył tylko na niego chwilę, w końcu Wójcik pokiwał głową. Przy czym jak przy czym, ale akurat przy odróżnianiu haszu od cracku Robert nie mógł się pomylić.
– Powiedziała, że od miesiąca – po chwili odezwał się rasta. – Nie wygląda jeszcze na za bardzo starganą, więc może nie kłamała, ale nawet miesiąc na tym to, bracie, słaba opcja jest.
– Wiem. – Adam nigdy nie miał akurat do czynienia z narkotykami, sam nie brał, bo tata nie odblokował mu po prostu nawet takiej opcji w głowie, a z wydziałem do spraw narkotyków też do tej pory nie było mu po drodze. Miał jednak kolegów, z których jeden od czterech lat już nie żył, a zabrało go nic innego, jak właśnie crack. – Czemu crack akurat?
– Bo jest najbardziej bajkowy i przy okazji najszybciej wykurwia cię na tamten świat – refleksyjnie zauważył Robert. – Nie jestem pewien, na czym jej bardziej zależy.
W drodze powrotnej do naczelnika Adam czuł się dziwnie. Nie był pewien, czy bardziej mu się to kojarzy ze skokiem na bungee bez liny przywiązanej do nóg, czy może z wejściem do reaktora atomowego, w którym przed chwilą stopił się rdzeń. Różnica była zasadnicza. W pierwszym przypadku śmierć następowała gwałtownie: albo ze strachu w trakcie samego lotu, albo tuż po jego bolesnym zakończeniu. W przypadku drugim najpierw było cholernie gorąco, a później umierało się wolno i w męczarniach. Kiedy Matecki zobaczył go w drzwiach od gabinetu, uśmiechnął się szeroko, a Adam pomyślał, że bardziej wygląda to na reaktor.
– Jednak się pan namyślił? – zapytał naczelnik, po czym znacząco nie wskazał fotela naprzeciwko siebie.
– W pewnym sensie – zaczął Adam, a przed sobą oczami wyobraźni zobaczył zbliżające się z ogromną prędkością betonowe podłoże. Czyli bungee, pomyślał.
– Co pan ma na myśli, panie aspirancie? – Naczelnik nadal się uśmiechał, a Adam po stokroć wolał, żeby już tego nie robił.
– Chciałbym, żeby przywrócił pan Brzozowską do pracy – zaczął.
– Coś jeszcze by pan chciał? – Uśmiech znikł z twarzy naczelnika, ale zastąpiło go coś jeszcze gorszego.
– W zamian przekażę panu nasze dotychczasowe ustalenia. – Wójcik wyciągnął swój jedyny atut, niestety naczelnik zareagował tak, jakby na stół rzucił parę blotek.
Przez chwilę milczeli, Matecki ważył coś w sobie, ale chyba nie była to para blotek wyjęta z rękawa przez Adama. Wójcikowi przyszło do głowy, że może chodzić bardziej o to, czego nie wyciągnął, i o to właśnie, żeby tego nie wyciągał. Perspektywa upublicznienia ustaleń i faktu zamieszania w sprawę wysoko postawionego oficera komendy stołecznej, inspektora Leopolda Stasiaka, prawdopodobnie była wciąż większym straszakiem, niż ujawnienie ustaleń byłoby zachętą.
– Niech pan ją przyprowadzi – rzucił nagle Matecki, jakby od niechcenia. – A tamtego panu i tak nie zapomnę. Odmeldować się.
Czyli jednak stopiony rdzeń, pomyślał Adam i wyszedł.