Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Układanka z uczuć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Układanka z uczuć - ebook

 Kiedy kończy się bajka, a zaczyna prawdziwe życie

Historia Agnieszki i Pawła zaczyna się jak w bajce o Kopciuszku. On – bogaty przedsiębiorca, syn znanego prawnika. Ona – piękna dziewczyna z niewielkiej wsi, wychowana przez starszych i bardzo surowych rodziców. Ich drogi mogłyby się nigdy nie przeciąć, a jednak…

Gdy pewnego dnia na wernisażu wystawy Paweł zachwycił się dziewczyną z obrazu, postanowił, że ją odnajdzie i się z nią ożeni. Agnieszka, kiedy go poznała, była przekonana, że dla tej miłości może poświęcić wszystko: więzi rodzinne, przyjaciół, miejsce, w którym dorastała. Nie miała znaczenia różnica wieku, status majątkowy czy wychowanie. Aż do dnia, w którym odkryła prawdę…

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65676-13-9
Rozmiar pliku: 757 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Słońce kładzie długie cienie na cmentarnej alejce. Liście już złocą drzewa, ale wiatr jeszcze jest ciepły, jeszcze pachnie latem, niesie wspomnienie wieczornych spacerów po rozgrzanej plaży, beztroskiego chlapania w ciepłej wodzie, radosnych poranków wypełnionych zbieraniem muszelek i oglądaniem każdego wyjątkowego kamyczka. Paweł uśmiecha się do swoich myśli, ściskając opiekuńczo ciepłą łapkę kroczącego ufnie obok czterolatka. Stópki w czerwonych trampkach zapamiętale kopią każdy kasztan leżący na ich drodze albo szurają w nielicznych opadłych liściach. Mężczyzna patrzy na to wszystko z uśmiechem i nie protestuje, gdy malec przykuca co kilka kroków, by uważnie obejrzeć kolejny patyk, liść czy kamień.

— Co tutaj jest, tatusiu? — Otwarte szeroko ciemne oczy chłopca patrzą bystro.

Rajewski uwielbia odpowiadać na niezliczone pytania synka. Cierpliwie tłumaczy po raz kolejny to samo i niezmiernie go bawi, kiedy maluch w trzy minuty zapomina, czego tak naprawdę chciał się dowiedzieć. Paweł nie przypuszczał, że odkryje w sobie całe pokłady spokoju i łagodności. Gniew i znużenie nie istniały w jego słowniku, jeżeli chodziło o kontakt z tym małym człowiekiem. Nawet kiedy po raz dziesiąty wstawał w nocy, aby odegnać złe sny synka, albo po raz piętnasty recytował wierszyk o kocie, który palił fajkę.

Tego popołudnia wybrali się na męski spacer i Paweł spontanicznie skręcił w stronę cmentarza, na którym pochowano jego ojca. Dotąd nie rozmawiał z synkiem o śmierci. Przed bramą kupił znicz, co bardzo zaintrygowało malca.

— Miejsce, gdzie możemy wspomnieć naszych bliskich, którzy odeszli — wyjaśnia — nazywa się cmentarz.

— Smętarz?

— Cmentarz — poprawia rozbawiony mimo woli mężczyzna.

— Aha, cmentarz. A kogo tu będziemy wspomniwać?

— Wspominać. Czyli odwiedzać. Tutaj jest pochowany mój tata, a twój dziadek. — Paweł wskazuje na grób swojego ojca.

— W takim pudełku z krzyżem? Mówiłeś, że odszedł, a nie że się schował… — Maluch zatrzymuje się zdezorientowany nadmiarem informacji.

— Tak się mówi. — Paweł kuca obok synka. — Tak się mówi, jak ktoś już nie żyje wśród nas. Stawiamy mu taki pomnik na pamiątkę. I można też zapalić znicz. Światełko dla tych, którzy odeszli. — Uśmiecha się ciepło i dmucha w brązową grzywkę malca.

— Ale gdzie odeszli? I dlaczego? — próbuje zrozumieć chłopiec.

— Umarli. Bo byli bardzo, bardzo starzy albo bardzo, bardzo chorzy.

— I my zapalimy znicza dla tego mojego dziadka?

— Tak. Zapalimy znicz.

Mężczyzna z synkiem podchodzą razem do okazałego nagrobka ze złotymi inskrypcjami. Obok krzyża stoją w wazonie świeże chryzantemy — znak, że matka Pawła była niedawno na grobie męża. Rajewski zapala znicz i pozwala chłopcu ustawić go na płycie.

— Ładne światełko. — Maluch wraca do ojca i przytula się do jego boku.

— Ładne — przytakuje mężczyzna.

— A ten dziadek, jaki był?

— U babci Amelii na ścianie wisi jej portret ze ślubu, z mężem, czyli twoim dziadkiem — precyzuje Paweł.

— Tak! Pamiętam! Babcia ma na nim takie śmieszne włosy! A dziadek ma wąsy! — Chłopiec śmieje się uszczęśliwiony.

— Też kiedyś nosiłem wąsy, wiesz? Ale bardzo krótko.

— A ja mogę mieć wąsy?

— Jeśli będziesz chciał, to tak. — Paweł parska śmiechem. — Nawet brodę. Tylko najpierw musisz urosnąć.

— Ale ja bym chciał już teraz mieć coś tak jak dziadek! — Chłopiec zaciska małe piąstki i w buntowniczym geście opiera je na biodrach.

Paweł wichrzy kasztanowe włosy synka.

— Ale już teraz masz coś specjalnego, co ma każdy mężczyzna w naszej rodzinie.

— I ja też jestem mężczyzna, i to mam? Co to takiego? — Oczy malucha błyszczą ciekawością.

— Pamiętasz, niedawno w kąpieli pytałeś, co to za brązowy znak na twojej nóżce? Pokazałem ci, że ja też mam taką plamkę, tylko wyżej.

— Myszkę — przypomina sobie chłopiec.

— Tak. Dziadek też miał taką myszkę, dokładnie tam, gdzie ty.

Uśmiech rozpromienia twarz malca. Uszczęśliwiony podskakuje kilka razy jak sprężynka.

— Super! A pójdziemy teraz na lody?I

Malinowe pomidory pachną jeszcze zielonymi szypułkami, kiedy Agnieszka pieczołowicie je obiera, tak jak nauczyła ją mama: najpierw zlać wrzątkiem, a potem delikatnie obrać nożykiem. Wystarczy lekko podważyć, skórka odchodzi sama, pozostawiając dojrzałą, intensywnie różową powierzchnię. Po chwili wszystkie poskręcane ślimaczki obierek trafiają do kosza, a dziewczyna kroi równe, gładkie plastry pomidora. Stal szerokiego noża miarowo zgrzyta po powierzchni drewna, w powietrzu unosi się zapach soczystego miąższu. Owoce mają trafić na kromki razowego żytniego chleba posmarowanego wiejskim masłem.

Ojciec Agnieszki uwielbiał takie kanapki. Sypał je obficie grubą solą, nie zważając na narzekania żony, że sól podnosi ciśnienie i szkodzi na serce, i powtarzał, że na coś trzeba umrzeć. Dziewczyna powstrzymuje napływające do oczu łzy. Minęło tylko pół roku od pogrzebu i obrazy zjawiają się w głowie nieproszone, przywoływane czy to nieopatrznie rzuconym zdaniem, czy przypadkowymi dźwiękami. Na przykład ten, jak stały z mamą, jeszcze w domu, nad otwartą trumną i ściskały obleczone w białe rękawiczki dłonie taty. Ostre słońce zmuszające do zmrużenia powiek i rude kolory nadzwyczaj pięknego jesiennego dnia, gdy wyszły potem do kościoła i miała wrażenie, że głuche uderzenia sosny o próg niosą się za nimi w rytm bijącego serca, aż zerknęła do tyłu. Przez długi czas tylko tyle pamiętała z dnia pogrzebu. Zapach lekko wilgotnych liści, szorstki dotyk bawełny i czarne litery na białej tabliczce, malowane pewną ręką kościelnego: „Witold Kościelski, zmarł 21 września 2005 r., żył lat 63”. Dopiero w kolejnych dniach stopniowo docierała do innych wspomnień. Smutne spojrzenie wujka Alberta — brata matki, który w sąsiedniej wsi miał pola truskawek i zawsze ojca na taką uprawę namawiał. Kurczowo uczepiona ramienia wuja — zarówno podczas uroczystości, jak i na stypie — ciotka Janina, której zbyt dużo wypitej wódki nienaturalnie rozświetliło oczy i pokryło szklanym rumieńcem policzki. Babcia Anastazja, śpiewająca podczas mszy głośniej od księdza i powtarzająca „takie nieszczęście” przez całą drogę z kościoła na cmentarz. Teraz oni wszyscy byli tak daleko. Tęskniła. Ale mama nie chciała rozmawiać. Wszystko przez ten ślub. Agnieszka odrzuca na plecy jasne włosy. Dostałoby się jej w domu za krojenie bez chustki, ech…

Nie ma jednak czasu na roztrząsanie przeszłości, bo do kuchni wkracza pani Rajewska. Teściowa dysponuje własnym kompletem kluczy — Paweł dał je matce, jak gdyby to było coś naturalnego — i nigdy nie zapowiada swoich wizyt. Syn żartował nawet, że namówienie ich na kupno domu w tej samej dzielnicy zakrawa na matczyny spisek: osobiście załatwiła Bielawskiemu kontrakt ordynatora w klinice chirurgicznej w Szwajcarii, bo od dawna polowała na tę willę. Dom nie wymagał większego remontu, poprzedni właściciele odnowili dach, wymienili okna i odświeżyli elewację, jedynie wnętrza należało zaaranżować na nowo. Teściowa jednym pełnym satysfakcji spojrzeniem omiata szare, nowoczesne blaty, nadal pachnące nowością szafki, których układ pomagała projektować, i zatrzymuje wzrok na dziewczynie. Tu już z akceptacją trudniej. Jej stalowe oczy patrzą z początku surowo, widocznie zwykły, domowy strój synowej — ciemne płócienne spodnie i prosta bawełniana bluzka z drobnymi perełkowymi guziczkami — nie zyskał przy pierwszych oględzinach wystarczającej aprobaty, ale po chwili twarz pani Amelii nieco łagodnieje, a uśmiech wydobywa drobne zmarszczki z kącików ust. Niemal od pierwszego spotkania Agnieszka była w ten sposób taksowana. Z początku z dezaprobatą, którą teściowa potrafiła perfekcyjnie wyrazić jednym znaczącym zmarszczeniem czoła (i dziewczyna od razu wiedziała, co tym razem zostało nieprzychylnie ocenione), aby gładko przejść do niechętnego przyzwolenia na kolejną inność synowej i w końcu do pogodzenia się z rzeczywistością, w której żona jej syna nie wszystko rozumie tak, jak powinna. Następnie Amelia Rajewska zmieniała taktykę na delikatną perswazję, której synowa nie umiała się przeciwstawić. W ten sposób wybrały całe wyposażenie nowego domu młodych Rajewskich.

— Co robisz, Agniesiu? — pyta teściowa, patrząc krytycznie na stosik pokrojonych pomidorów i duże kromki ciemnego chleba, których Agnieszka nie zdążyła jeszcze posmarować masłem.

— Kolację dla Pawła, mamo. — Głos dziewczyny drży lekko przy ostatnim słowie, jeszcze nie przywykła do nazywania pani Amelii matką.

— Chleb i pomidory?

— I sól. — Uśmiecha się dziewczyna. — Najlepsza, gruboziarnista. Sama dziś poszłam po zakupy i kupiłam w delikatesach. A pomidory na zielonym targowisku, tu niedaleko. Wiejskie, malinowe. Tatko tak jadał.

Kobieta nie spuszcza oczu z synowej, a jej palce wykonują mimowolny i nerwowy spacer po cienkiej wełnie eleganckiej spódnicy, jakby to one usłyszały właśnie coś niestosownego i nie wiedziały, jak się zachować.

— Och, Agusiu, ale Paweł, wiesz… on nie jest przyzwyczajony do prostego jedzenia. — Teściowa lekko dotyka ramienia Agnieszki. Biały brylant w złotym pierścionku łapie promień światła. Takiej samej próby złoto błyszczy na palcu dziewczyny. — Nie chciałabym, żeby zrobiło ci się przykro, gdyby on tego nie docenił. A gdzie Danusia?

— Zwolniłam panią Danutę do domu wcześniej, bo…

— Do domu? A dzisiejsze prasowanie? — przerywa pani Amelia. Jej ręce bezwiednie wędrują w górę, chcąc zaciśniętymi pięściami podeprzeć się pod boki, ale w porę kontroluje zbyt prostacki w swoim mniemaniu gest i tylko wygładza delikatny materiał garsonki.

— Prasowanie zrobimy jutro, a koszulę Pawła już przygotowałam. — Agnieszka uprzedza kolejne pytanie. — Pani Danusia mówiła, że wnuczkę ma chorą.

— Hm… wnuczkę, mówisz? Nie wiedziałam, że ona w ogóle… Tak czy inaczej, Agusiu, wyjmij maselnicę, sałatę, pomidory daj tutaj. Mięso pokrój, ser… Danusia, mam nadzieję, kupiła tej włoskiej szynki, Pawłowi ostatnio zasmakowała, mówiłaś jej? — pyta, ale nie słucha odpowiedzi. Sprawnie wystawia półmiski z serwisu w delikatne maki, który sama kupiła Agnieszce w prezencie imieninowym. „Ćmielowski, gustowny, idealny na co dzień” — tłumaczyła, podczas gdy Aga rozpakowywała kolejne bibułki.

Już po kilku minutach stół w jadalni jest bogato zastawiony. Z chlebaka zgrabnie wyglądają różne rodzaje pieczywa — od białych bułeczek po żytni chleb z pełnego ziarna, wybór wędlin i serów czeka na głodnych biesiadników, a sztućce są równo ułożone przy trzech nakryciach, bo mama oczywiście zje z nimi — Agnieszka nawet nie musiała pytać. Po kanapkach, jakie szykowała, nie ma śladu, równo pokrojone pomidory spoczywają na dużej tacy pośrodku stołu w towarzystwie ogórków i sałaty, nawet te dwie kromki, które zdążyła przygotować, sprawne ręce teściowej przerobiły na gustowne koreczki przełożone oliwkami i kozim serem.

— Przygotuj, Agusiu, filiżanki, Paweł pewnie zaraz podjedzie, dziś czwartek, to zazwyczaj długo nie siedzi w biurze. Chyba że ten Masłowski jednak przyjdzie… — Pani Amelia zawiesza głos, a Agnieszka potakuje, chociaż nie wie, jakie plany ma jej mąż i kim jest ten Masłowski. — Jutro piątek, powiedz koniecznie Danucie, niech Pawłowi łososia na kolację sprawi, może w potrawce z dzikim ryżem? Co ty na to, Aguniu? Miałabyś ochotę?

Dziewczyna ponownie kiwa głową, chociaż nie jest pewna, czy pytanie kończące monolog dotyczy jej preferencji smakowych, czy jest wynikiem chęci pouczania swojej pomocy domowej, jak zrobić potrawkę z łososia. Krótko po ślubie próbowała gotować sama, ale spędzali wówczas tak dużo czasu na wizytach albo podejmowaniu gości, że nie było ku temu zbyt wielu okazji, a kiedy w końcu przygotowała samodzielnie trzydaniowy wykwintny obiad, to mąż i tak tego nie docenił, przekonany, że wszystko wyszło spod rąk pani Danusi. Dziś Agnieszka miała jednak nadzieję, że te „proste” kanapki naprowadzą Pawła nieco na trop. Mogłaby wspomnieć o sytuacji z mamą, poradzić się, jak napisać list, nad którym spędziła już tak wiele czasu, wyrzucając kolejne nieudane wersje do kosza. A może zaplanowaliby po prostu wizytę na wsi, odwiedzili razem cmentarz. Porozmawiali. Wspólnie przy grobie ojca stali tylko na pogrzebie… Ale te plany muszą poczekać. Przecież nie poruszy tego tematu przy teściowej. Dobre wychowanie sprawia, że dziewczyna tłumi ni to westchnienie, ni to wzruszenie dławiące jej krtań. Zdobywa się na uśmiech, bo od drzwi wejściowych słyszy już głos męża zapraszającego kogoś do środka. Wygląda na to, że będą mieć gościa na kolacji. Paweł staje w progu kuchni w rozpiętym płaszczu, jedwabny krawat niedbale przewiesił przez ramię. Oczy mu błyszczą. Agnieszka poznaje, że jest na lekkim rauszu.

— Ależ zimno na dworze, śnieg pada, choć marzec! Gościa przyprowadziłem. Daj, Aga, jakiejś wódeczki, tylko zimnej! — woła jednym tchem, nieco zbyt głośno. — Mama! Pamiętasz Mariusza, prawda? — Paweł jowialnie obcałowuje matkę po policzkach, gestem zapraszając kolegę do środka. — Chodź, Sarwin, chodź, dziewczyny mają dla nas kolację.

Drugi mężczyzna lekko chwiejnym krokiem wchodzi do pomieszczenia. Blond grzywka zasłania mu oczy, więc odrzuca ją zamaszystym ruchem. Agnieszka nie pamięta go z wesela i nie kojarzy, który to z licznych kolegów męża. Nie przypuszcza, że akurat tego człowieka na ślubie nie mogła widzieć. Mimo zaproszenia nie przyjechał, choć był najlepszym przyjacielem Pawła, zanim rzucił studia i wyjechał najpierw do Niemiec zbierać sprzęt AGD z tak zwanych wystawek, a później do Kanady, gdzie rozkręcił firmę organizującą przeprowadzki.

— My ladies! — Nieznajomy wykonuje coś w rodzaju dworskiego ukłonu. — Pani Rajewska, powiem tak: jedynie w Polsce spotkałem tak urocze kobiety jak pani. — Kobieta z kiepsko ukrywaną dezaprobatą wyciąga na powitanie rękę, na której gość składa teatralny pocałunek. — A to musi być madame Rajewska młodsza… Równie zachwycająca jak teściowa! — Mężczyzna zwraca się do Agnieszki. — Mariusz Sarwinowski.

— Dobry wieczór, Agnieszka Rajewska. Wezmę pana płaszcz. — Dziewczyna podaje dłoń, a wtedy również zostaje obdarzona wilgotnym cmoknięciem oraz kilkoma niewyszukanymi komplementami na temat swojej urody. Usta nowego znajomego są nieprzyjemnie wilgotne i Agnieszka ma wrażenie, że pozostawiają na skórze śliski, ślimaczy ślad. Ma ochotę natychmiast umyć ręce. Zerka na matkę Pawła i widzi, że teściowa zmierza do wyjścia. Dziewczyna doskonale wyczuwa niezadowolenie pani Amelii, równie silne jak jej własne, a dodatkowo po wymownym spojrzeniu, jakim obrzuca Mariusza, domyśla się, że nie jest on ulubionym spośród kolegów jej syna.

— Ja się pożegnam, mam jeszcze umówione spotkanie. Pawełku, odprowadź mnie do samochodu — poleca synowi matka.

Wychodzą, a Agnieszka próbuje zająć gościa rozmową. Czuje się niepewnie, jak zawsze w towarzystwie nowo poznanych osób. Paradoksalnie wolałaby, żeby matka Pawła z nimi została i poprowadziła jedną z tych swoich gładkich i sztywnych zarazem rozmówek o niczym, które Agnieszce przychodziły z trudem. Teściowa obdarowała ją pięknie wydaną Księgą dobrych obyczajów Peggy Post, ale wnikliwa lektura tego dzieła nie pomogła dziewczynie nabrać śmiałości, by bezproblemowo inicjować rozmowy o pogodzie lub samopoczuciu po podróży z całkiem obcym człowiekiem. W rodzinnej wsi nie miała takiego problemu, od zawsze wszyscy znali ją jako milczkę i nie naciskali na pogaduszki, nie licząc zwyczajowych pytań o zdrowie. Zresztą Agnieszka nie traciła czasu na takie rozmowy — po szkole pędziła pomagać rodzicom, a potem zaszywała się w swoim kąciku z ulubionymi książkami. Spotkania towarzyskie, zwłaszcza te w większym gronie, szkolne dyskoteki czy domowe imprezy zupełnie jej nie pociągały.

Chcąc ukryć zdenerwowanie, proponuje gościowi herbatę, zaprasza do stołu. Mariusz skwapliwie korzysta z uprzejmości gospodyni, prosi o kawę i siada, nie przestając opowiadać, jaki to kawał czasu nie widzieli się z Pawłem.

— Sama rozumiesz, pani Aguniu, trzeba było skoczyć, he, he, na kielonka, powspominać — mówi rozbawiony. Najwyraźniej on nie miał nigdy żadnych problemów z inicjowaniem small talks. Przeciwnie — sprawia wrażenie obytego w świecie człowieka, nosi się jak na niewprawne oko Agnieszki całkiem gustownie i elegancko: ciemny garnitur leży na nim jak ulał. Bez zażenowania taksuje dziewczynę swobodnym spojrzeniem zza klasycznych oprawek włoskich okularów.

— Teraz to może rzeczywiście tu zostanę, biznes rozkręcę, Polska w Unii, pieniądze są i kobiety piękniejsze niż gdzie indziej. No powiedz, Paweł! — Nieco nieskładnie wykrzykuje do wracającego towarzysza.

— Oj, tak… Aga, rusz się po alkohol, szkło jakieś daj, pięć lat Mariusza nie widziałem! — Paweł przysuwa sobie talerz z koreczkami. — Postarałaś się — chwali.

— Proszę. — Agnieszka stawia przed mężem wyjętą z zamrażarki oszronioną butelkę finlandii. Przynosi dwa kieliszki. Nie tak wyobrażała sobie ten wieczór. — Na pewno macie mnóstwo spraw do omówienia, nie będę przeszkadzać — dodaje.

Paweł niedbale macha ręką i nie patrzy na żonę zajęty polewaniem wódki. Agnieszka zagryza usta. Mimo wszystko oczekuje na propozycję pozostania z nimi przy stole, ale nic takiego nie następuje. Stoi chwilę bezradnie, wysłuchując zbyt rozwlekłego toastu za spotkanie dwóch kolegów Na policzkach obu kwitną te same alkoholowe rumieńce. Ciemne oczy Pawła błyszczą pod grubymi rzęsami, na twarzy można dostrzec już cień zarostu, choć golił się rano. Po sprawnym przechyleniu kieliszka lekko krzywi usta i szybkim ruchem ręki obciera pełne wargi. Mariusz ma gładkie policzki i niebieskie oczy o migdałowym kształcie, co w połączeniu z jasnymi włosami daje zadziwiająco młodzieńczy wygląd. Zaaferowany rozmową zdjął okulary, przez co minęło wrażenie powagi i zdecydowania, a lekki pot zwilżył mu kosmyki włosów na skroni.

Dziewczyna ma dość porównywania. Nie chce też słuchać coraz głośniejszej dyskusji o ostatnim meczu polskiej reprezentacji. Cicho wychodzi z kuchni i wyłożonym drewnem korytarzem idzie do sypialni. Stara się nazywać ten pokój swoim, choć tak naprawdę jeszcze się tu nie zadomowiła. Łóżko jest co najmniej dwa razy większe od tego, które zajmowała w domu rodzinnym. Całe wnętrze od dębowych desek na podłodze, poprzez wpadający w pastelowy wrzos odcień farby na ścianach, lampki z kremowymi abażurami z nóżkami zdobnymi w secesyjne spirale, po ciężką, rzeźbioną komodę z kryształowym lustrem zaplanowała pani Amelia. Ona również wybrała obrazy: obok drzwi do garderoby reprodukcja słynnych Słoneczników, a w reprezentacyjnym miejscu u wezgłowia łóżka zawisł oczywiście portret Agnieszki.

Wśród rodziny i znajomych Rajewskich chętnie opowiadano historię, że to ten obraz doprowadził do małżeństwa Agnieszki z Pawłem. Na płótnie dziewczyna jest uwieczniona na tle pól pszenicznych, w swobodnej pozie, w jasnej, przezroczystej jak mgiełka sukience. Siedzi na rozpostartym na ziemi brązowym pledzie, opiera się na dłoniach, nogi ma podkulone, rozrzucona niedbale tkanina sukienki kontrastuje z ciemnym kocem. Spojrzeniem ogarnia widok ukryty za plecami patrzącego. Dziewczyna bez trudu przypomina sobie palące słońce późnej wiosny, męczący bezruch i pragnienie w czasie pozowania. Szklankę wody umieściła z tyłu, a młody student ASP, uczestnik pleneru malarskiego, dzięki któremu mogła zarobić kilkadziesiąt złotych, za każdym razem cierpliwie czekał, aż ona skończy pić i powróci do poprzedniej pozy. Niewiele mówił i wpatrywał się w nią uważnym spojrzeniem. Potem plener zakończono, malarze wyjechali, a ona zapomniała o całej sprawie do czasu, kiedy po kilku miesiącach otrzymała od świeżo upieczonego absolwenta Akademii list, w którym informował Agę, że na swoim wernisażu sprzedał obraz pewnemu przedsiębiorcy, bardzo zdeterminowanemu, żeby poznać modelkę. Student zapewniał, że nie zdradził adresu Agnieszki, ale słyszał, że tajemniczy miłośnik sztuki mógł swoimi sposobami dotrzeć do umowy, jaką dziewczyna podpisała z uczelnią. Historia niczym z filmu i początkowo nikt, łącznie z samą zainteresowaną, w to nie uwierzył. Ot, jakiś studencki dowcip.

Agnieszka pamięta też doskonale jesień, zaraz po swojej maturze. Pomarańczowozłote barwy drzew, wilgotne, przesycone zapachem liści powietrze i ciężkie krople deszczu na rzęsach i policzkach. Mieszały się ze łzami, bo ojciec nie pozwolił na wyjazd do Zamościa i studia rolnicze. Zdała egzaminy, obiecywała, że będzie mieć oceny tak dobre, aby otrzymać stypendium, ale nic z tego. „Nie ma pieniędzy” — uciął krótko ojciec przy milczącej aprobacie matki. „A ziemię ja cię uprawiać nauczę. Od zawsze siejem pszenicę, nowości nam niepotrzebne. I gdyby nie ta pszenica, tobyś dziś ojca nie miała” — dodał z przekonaniem.

Ojciec, urodzony rok po wybuchu wojny, nieraz opowiadał, jak pod jej koniec, jako pięcioletni szkrab, ukrył się z kolegami w zbożu, dzięki czemu nie zostali dostrzeżeni przez uciekającą w las ukraińską bojówkę. „A kto wie, co by im do głowy strzeliło, połowę chałup we wsi spalili, a o reszcie strach gadać” — powtarzał Kościelski, kiwając w zamyśleniu głową. Więcej o wojnie i latach po niej nie chciał mówić, nawet wielokrotnie proszony. Aga wiedziała jedynie, że zarówno on, jak i jej matka, Zofia, wychowywali się w tej samej miejscowości i „od zawsze” byli sobie obiecani. Witold był pierwszym i jedynym dzieckiem Anastazji i Witolda Kościelskich, Zofia, trzy lata od niego młodsza, była córką Marianny i Henryka Janczaków, ostatnią z piątki potomstwa. Trzech braci, sporo starszych od Zofii, nie przeżyło wojny, podobnie jak dziadek Henryk. Babcia Marianna nie wyszła ponownie za mąż i sama wychowywała matkę Agnieszki i starszego o dwa lata Alberta, pomieszkując kątem u Kościelskich, w zamian za pomoc przy domu. Tuż po skończeniu szkoły Witold poprosił o rękę Zofii i obiecał ślub, jak odsłuży obowiązkowe lata w wojsku. W obejściu do dziś rośnie orzech zasadzony przez niego na znak danego słowa, ale zanim w tym związku pojawiło się wyczekiwane dziecko, drzewo zdążyło wyrosnąć, a ojciec zdołał przebudować dom. Dopiero gdy już stracili nadzieję, Zofia nieoczekiwanie zaszła w ciążę.

Na temat dalszej nauki Agnieszki dyskusji praktycznie już nie było. Dlatego wieczorami, gdy już wszystko, co do niej należało, zrobiła w obejściu, chodziła na długie spacery. Myślała też o ucieczce do miasta, może nie do pobliskiego Zamościa, ale dalej, do Krakowa czy Lublina, lecz strach przed nieznanym i przywiązanie do rodziców zwyciężyły. Dziś powiedziałaby, że widać niedostatecznie mocno chciała iść na te studia… Przerywa jednak rozmyślania o czasach panieńskich i wyciąga z szuflady komody ukryty pod koszulami nocnymi gruby brulion pozbawiony już kilkunastu kartek. Mości się po turecku pośrodku dużego łoża, kładzie zeszyt na kolanach, bierze nowy ołówek i starannym, drobnym pismem po raz chyba dwudziesty wpisuje nagłówek: „Najukochańsza Mamo…”. Albo nie: „Najukochańsza i najdroższa Mamo…”. Nie, lepiej: „Kochana Mamusiu”. A może… Szybki ruch ręką i kolejna pognieciona kula ląduje w koszu na papiery. Dziewczyna wzdycha poirytowana własnym niezdecydowaniem. Starannie wygładza nową kartkę.

„Najukochańsza Mamusiu. Minęły już trzy miesiące od mojego ślubu, a Ty nadal się nie odzywasz i nie odpowiadasz na mój list i telegram. Może niedługo podepną na naszej drodze linię telefoniczną, to wtedy będziemy mogły do siebie dzwonić. A może wybudują maszt dla telefonii komórkowej. Paweł mówi, że to możliwe…”.

Nie! Zupełnie nie tak. Gruba grafitowa kreska przecina równe litery. Dziewczyna zagryza ołówek w ustach i myśli chwilę nad nowym rozpoczęciem listu.

„Kochana i najdroższa Mamo. Tak strasznie za Tobą tęsknię. Proszę, wybacz mi i odezwij się, a my przyjedziemy z Pawłem i…”.

Nie, tak też nie może zacząć. Agnieszka wyrywa kolejną kartkę. Wstaje i lekko uchyla okno, odsuwa firankę, chce lepiej widzieć padający śnieg. O ile mniej go tutaj, w mieście, niż na wsi. Wprawdzie to już prawie koniec marca, ale tam, u nich, pola na pewno jeszcze białe. Otula się kocem. Zamyślona patrzy za szybę, gdzie w wieczornej poświacie latarni wirują drobinki białego puchu. Czuje bezsilność, że nie potrafi napisać zwykłego listu do matki. Pierwszy, w którym opisała ślub i wesele, kleciła miesiąc. Załączyła piękny album ze zdjęciami z ceremonii ślubnej oraz romantycznej sesji w Wenecji, którą podczas podróży poślubnej zafundowała im teściowa. Potem wysłała telegram z pytaniem, czy fotografie się podobały. Ale matka, tak jak zapowiedziała, milczała. Dlatego ten drugi list był trudniejszy. Dziewczyna nie potrafiła sama zdecydować, co powinna zrobić. Wiele razy już zamierzała poprosić męża, aby pojechali odwiedzić matkę. Wprawdzie to prawie cały dzień jazdy samochodem, ale przecież mają gdzie nocować. No i pani Amelia mówiła, że warto będzie pojechać za jakiś czas, osobiście dopilnować spraw urzędowych, pozwoleń na budowę i opinii architekta. Z kolei Agnieszka wolałaby poczekać, aż wyjaśni sprawy z matką, a tego obawiała się coraz bardziej. Zofia Kościelska należała do osób upartych i zaciętych. „Nie przyjadę na twój ślub, to nie czas na wesele” — zapowiedziała Agnieszce twardo i słowa dotrzymała.

Z salonu dochodzą coraz głośniejsze śmiechy Pawła i Mariusza. Widocznie przenieśli się z kuchni do pokoju z telewizorem, bo słychać też głos komentatora i przyśpiewki kibiców piłkarskich. Agnieszka wstaje, by przymknąć drzwi prowadzące na korytarz przy sypialni.

— No nie mów, stary, że to był zakład! — porykuje radośnie Mariusz. — W to nie uwierzę.

— Zakład! I wygrałem, kurwa! Dareczek wyskoczył z kasy, aż miło. — Paweł dorównuje koledze donośnością głosu. Z pewnością opróżnili już większą część butelki. — Dopiero będą jaja, jak ci opowiem o akcji z ziemią. Fart, mówię ci, fart jak sto pięćdziesiąt!

Dziewczyna przystaje tuż za drzwiami. Nie ma bladego pojęcia, o czym mówi mąż i o co mógł się założyć ze swoim przyjacielem.

— Ale że założyłeś się o żonę? Ty popaprańcu! — kwiczy Sarwinowski, klepiąc dłońmi po udach.

Agnieszka zamiera jak sparaliżowana. To, co właśnie usłyszała, wydaje jej się największym absurdem. Są pijani, Mariusz pewnie coś pomylił albo Paweł robi mu dowcip. To przecież niemożliwe: zakład o nią. Jak? Kiedy? „Na pewno wszystko można racjonalnie wyjaśnić” — tłumaczy sobie. Ale mąż szybko rozwiewa jej nadzieję, radośnie przytakując koledze.

— Żebyś wiedział! Korzyści były oczywiste: po pierwsze, mateczka przestała truć. Po drugie, Nowickiemu nosa przytarłem, a paczka zielonych na ulicy nie leży. No i po trzecie, panna z obrazka całkiem, całkiem, co? Cyc jest, bioderka i buzia też niezłe, a dupcia jaka! Stary!

— Udała ci się żoneczka, udała, gorąca z niej foczka. Wypijmy za to.

Na twarz podsłuchującej Agi wypływa ciemny rumieniec. Krew tętni w skroniach, szumi w uszach. Czuje, jakby stała tam przed nimi naga, niczym wystawiona na sprzedaż klacz. „Szkoda, że w zęby mi nie zajrzeli” — myśli wzburzona. Przez chwilę zaciska mocniej rękę na klamce, chcąc wejść i powiedzieć obu panom, co o nich myśli. Ale po chwili rezygnuje. Z pijanym Pawłem nie będzie właściwie żadnej dyskusji, a awantura to ostatnia rzecz, jakiej Agnieszka teraz pragnie. Nie zamierza jednak odejść od drzwi, chociaż obawia się kolejnych rewelacji. Z pokoju dochodzi dźwięk odstawianych szklanek i uderzeń sztućców o talerzyki.

— Więc rozumiesz, że w tej sytuacji nie będę narzekać — kontynuuje Rajewski. — Loszka z niej niezła, a że trochę naiwna, to matka ma zajęcie, a ja spokój. Ale, stary, najlepsze, że nie była taka totalnie goła, miała ładny kawałek ziemi zapisany przez ojca. Pojechaliśmy do tej dziury na końcu świata i pokojarzyłem, że jakiś czas temu mój klient przegrał proces z jakimś chujkiem o niedokończoną na czas inwestycję. Wszystko się rypło, bo ten mysia piczka biznesmen obiecał skupić ziemię pod budowę nowoczesnego osiedla domków przy drodze, która jest tam w planach zabudowy, ale nie dał rady, bo jeden z rolników powiedział, uważaj, cytuję: „Basta, ojcowizny nie sprzedam”. I to był właśnie stary Kościelski. Świętej pamięci. Wspominałem, że żonka z domu Kościelska?

Obaj rechoczą zadowoleni, choć pewnie Mariusz zrozumiał z tej opowieści nieco mniej niż Agnieszka, która zażenowana poziomem wypowiedzi męża nadal nie jest w stanie ruszyć się ze swojego stanowiska przy drzwiach. Z pewnością po raz pierwszy słyszy tak ordynarne słownictwo z ust Pawła. To boli, tym bardziej że dotyczy akurat jej. Dłoń bezwładnie osuwa się z klamki, wywołując głośniejsze szczęknięcie. W salonie zapada nagła cisza. Dziewczyna szybko wraca korytarzem, nie słuchając już nerwowych głosów mężczyzn. Nie wytrzymuje i mocno zatrzaskuje drzwi do sypialni. Mroźne, rześkie powietrze zdążyło wypełnić pokój i Agnieszka czuje ożywczy powiew chłodu, gdy z impetem pada na łóżko. Obejmuje się rękami i zwija w kłębek. Palce zaciska na ramionach, boleśnie wbijając paznokcie w skórę. Po rozpalonych i zarumienionych ze wstydu i złości policzkach spływają strumyczki łez. Bezgłośny szloch wstrząsa ciałem dziewczyny. Już nie próbuje sobie tłumaczyć słów męża pijaństwem albo chęcią zaimponowania koledze. Usłyszała zbyt dużo, zbyt dosadnie. Żal i rozgoryczenie głębokimi bruzdami naznaczają tak naiwną dotąd dwudziestoletnią dorosłość. Czuje się zdradzona, a wstyd, że nie posłuchała matki i zgodziła na ślub, będąc w żałobie, dodatkowo sprawia ból. Wyrzuca sobie, że dała się zwieść pięknym słowom i romantycznym gestom Pawła i przed ślubem podpisała dokumenty kredytowe obejmujące olbrzymią hipoteką ziemię przepisaną na nią przez ojca. W tamtym czasie nikt nie mógł przewidzieć, że Witold Kościelski będzie miał udar, ale teraz wszystko odnosiła do tego zdarzenia. Łzy płyną coraz szybciej, dwa słone strumyczki moczą bawełnę bluzki i wsiąkają łagodnymi pacnięciami w chłodną poszewkę poduszki.

Na zewnątrz słychać szum podjeżdżającego samochodu, przytłumioną rozmowę, jakieś śmiechy, lekkie trzaśnięcie furtki, w końcu kroki w korytarzu. Agnieszka odwraca się tyłem do drzwi, podciąga kolana pod brodę, opiera o nie czoło. Wie, że mąż za chwilę wejdzie do sypialni, a jednak podskakuje na dźwięk otwieranych drzwi. Kuli się jeszcze bardziej. Paweł staje w progu, wraz z nim do pokoju wpada zapach tytoniu pomieszany z przetrawionym alkoholem. Dziewczyna niemal czuje, jak jego spojrzenie ślizga się po jej zwiniętej w kłębek sylwetce.

— Śpisz? — pyta mężczyzna niewyraźnie, przeciągając szeleszczące głoski. — Mariuszek już sobie poszedł — dorzuca.

Dziewczyna nie odpowiada. Rajewski chwiejnym krokiem podchodzi do łóżka i siada blisko żony. Po chwili ciężko opada na bok i zarzuca ramię na plecy Agnieszki.

— Nie bocz się, no — mruczy w jej włosy. — Takie tam męskie pieprzenie. No już, nie rycz.

Przez chwilę Aga chce mu uwierzyć i znaleźć pocieszenie w kojącym barytonie męża, ulec pokusie wyrzucenia z pamięci tego, co przypadkiem usłyszała. O ileż łatwiej byłoby jej stawiać czoła codziennym wizytom teściowej, znosić niby niewinne przytyki czy gburowatość Rajewskiego, których doświadczyła w krótkim czasie po ślubie, jeżeli mogłaby się mylić co do pogardy, jaką usłyszała w jego głosie. Ale zbyt mocno czuć od niego alkoholem, który zdradliwie zaciera znaczenie słów, pozostawiając bełkotliwe zbitki. Kiedy Paweł bezceremonialnie wciska dłoń w jej dekolt, Agnieszka sztywnieje z odrazy. Dociera do niej dobitnie, że jest jedynie „niezłą loszką” „z dziury na końcu świata”. Wstrętne określenia raz po raz atakują zbolałe myśli. Gwałtownie wyrywa się z mężowskich objęć i wstaje. Pognieciony brulion spada z łóżka, Agnieszka szybko podnosi zeszyt z podłogi i chowa do szuflady.

— No ale chodź tu, chodź — mamrocze Paweł, niemrawo macając narzutę przed sobą, jakby nie miał sił się podnieść i dosięgnąć żony. Oczy ma już przymknięte. Wymięta koszula wystaje spod równie sfatygowanej marynarki. Po chwili sypialnię wypełnia miarowe pochrapywanie mężczyzny.

Aga wybiega do salonu, gdzie zastaje prawdziwe pobojowisko. Telewizor jest nadal włączony, choć wyciszony. Wyłącza go i z gniewem odrzuca pilota na półkę. Na niskim stoliku stoją talerze z wędliną i koszyk z pieczywem, pośrodku tego jedna niedopita finlandia w towarzystwie otwartego słoika z korniszonami. Na kilku talerzach straszą pozostałości po kanapkach. Rozdarta paczka orzeszków leży pod stołem na dywanie, obok drugiej, pustej butelki. Dziewczyna patrzy na duży zegar stojący w rogu pokoju. Jest kilka minut po jedenastej. Ze złością zaczyna zbierać resztki po imprezie. Zanosi naczynia do kuchni i wstawia do zmywarki. Rutynowe czynności pozwalają oderwać myśli od upokarzających wydarzeń.

Po godzinie salon i kuchnia lśnią czystością, a Agnieszka jest już właściwie spokojna. Przypomina sobie jedną z klasycznych powieści i jak Scarlett O’Hara postanawia pomyśleć o tym jutro. I wie też, że nie będzie pisać listu do matki. Po prostu do niej pojedzie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: