Ukryte talenty - ebook
Ukryte talenty - ebook
Dulcie Ballantyne wie doskonale, że warsztaty kreatywnego pisania przyciągają zazwyczaj bardzo oryginalnych ludzi, jest więc dobrze przygotowana do poprowadzenia nowej grupy. Cóż, do niektóry rzeczy nie sposób się przygotować.
Beth King, matka dorosłego syna, boryka się z problemem pustego gniazda. Pracujący w nieruchomościach Jack Solomon nie może dojść do siebie po tym, jak żona porzuciła go dla jego najlepszego przyjaciela. Siedemnastoletnia Jaz Rafferty obsesyjnie boi się zdradzić ze swoimi odczuciami. Victor Blackore ma zawsze rację i jest przekonany o własnej nieomylności.
To, co łączy tych zupełnie różnych od siebie ludzi to chęć ucieczki i strach przed bliskością. Mija jednak trochę czasu i okazuje się, że wspólne pisanie i czytanie pozwala przekroczyć bariery, a dzielenie się z innymi radościami i smutkami nie jest wcale takie trudne.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-240-8 |
Rozmiar pliku: | 818 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dulcie Ballantyne szczyciła się umiejętnością przyjmowania z niezachwianym spokojem niespodzianek zgotowanych przez los: od sześćdziesięciu trzech lat jej specjalnością było wynajdywanie dobrej strony każdego niepowodzenia. Doprawdy, zrobiłaby majątek, gdyby otrzymywała funta za każdym razem, gdy ktoś mówił o jej powściągliwości i niezmiennie pogodnym, optymistycznym stosunku do życia. „Histeria nic nie daje, tylko pogarsza trudną sytuację” – zwykła odpowiadać, ilekroć ktoś chwalił jej zimną krew. Umiejętność radzenia sobie z każdą sytuacją zawdzięczała nie tyle brakowi trosk i utrapień w życiu, ile raczej bogatemu doświadczeniu. Krótko mówiąc, życie nauczyło ją stawiać czoło nawet najgorszym katastrofom.
Teraz jednak, gdy siedziała przy kuchennym stole, czekając na nadejście dnia, rozpacz i wyczerpanie pozbawiały ją resztek opanowania; była o krok od fatalnej pomyłki. Przysięgała sobie, że tego nie zrobi, ale desperacja wciąż podsuwała myśl, by zadzwonić do szpitala i spytać o Richarda. Tymczasem jako kochanka – mimo że związek trwa już trzy lata – nie miała prawa do czuwania przy jego łóżku ani do informacji o stanie zdrowia.
– Czy pani jest członkiem rodziny? – usłyszała w słuchawce od pielęgniarki, gdy minionej nocy niemal błagała o wiadomości. Powinna była podać się za siostrę lub inną blisko spokrewnioną osobę, ale szok sprawił, że niemal mechanicznie powiedziała prawdę. Poinformowano ją wtedy uprzejmie, że pan Richard Cavanagh wciąż przebywa na oddziale intensywnej terapii, a jego stan ustabilizował się.
Ustabilizował się.
Przylgnęła do tej myśli, zamknęła oczy i ze wszystkich sił błagała ukochanego, by jej nie opuszczał.
Ile razy Richard ją o to prosił?
– Nie zostawiaj mnie, Dulcie. Życie bez ciebie byłoby nie do zniesienia.
– Przecież nigdzie nie odchodzę – odpowiadała zawsze. Była szczera. To, co łączyło ją z Richardem, było o niebo lepsze niż którykolwiek ze związków przeżytych po śmierci męża, od której minęły dwadzieścia dwa lata. Zanim poznała Richarda, miała kilka romansów; paru mężczyzn prawie przekonało ją, że jest zakochana. Ale generalnie tylko upewniła się, że życie w pojedynkę zbyt jej się podoba, by próbować dzielić je na stałe z kimkolwiek. Niechęć do zobowiązań uważana jest za przywilej mężczyzn, ale zdaniem Dulcie zaangażowanie uczuciowe było zjawiskiem zdecydowanie przecenianym. Znacznie lepiej pozwolić, by sprawy biegły naturalnym tokiem, bez narzucania form, które tak często przyczyniają się do zakończenia związku.
Z trudem przełknęła ślinę, rozgarnęła palcami krótkie, potargane włosy i ostatkiem sił powstrzymała się od płaczu. – Nie, nie, n i e! Teraz już chciała, aby Richard pozostał w jej życiu na zawsze. Zrobiłaby wszystko, aby tylko umocnić łączącą ich więź.
Podniosła się z krzesła, na którym siedziała od dwóch godzin, i zabrała się do śniadania. Nie miała nic w ustach od wczorajszego popołudnia, gdy spotkali się z Richardem na lunchu w zwykłym miejscu – hotelowej restauracji, w dyskretnej odległości od Maywood, gdzie mogli liczyć na to, że nikt ich nie rozpozna. I wtedy to się stało – kiedy rozmawiali o grupie pisarskiej, którą Dulcie zaczęła organizować, Richard skrzywił się spazmatycznie, rzucił sztućce i przyłożył do piersi zaciśniętą pięść. Oniemiała ze zgrozy. Patrzyła, jak jego silne, energiczne ciało nagle zwija się i pada na ziemię.
To się stało tak szybko. Wjednej chwili rozprawiali beztrosko, dociekając, jacy ludzie będą chcieli wstąpić do grupy. Richard dowcipkował, iż sam się zapisze, aby móc oficjalnie spędzać wieczory w jej towarzystwie, a w następnym momencie byli już w karetce pogotowia pędzącej do szpitala, a twarz Richarda zasłaniała maska tlenowa. Zachowała się bez zarzutu: żadnych histerycznych łez, żadnej nieopanowanej reakcji, która mogłaby wzbudzić podejrzenie, iż są kochankami. Zadzwoniła do domu Richarda z jego komórki i nagrała na sekretarce wiadomość dla żony. Nie przedstawiła się, powiedziała tylko, że pan Cavanagh źle się poczuł: dostał ataku serca. Pół godziny później, chociaż była to najtrudniejsza decyzja jej życia, odjechała ze szpitala, zanim ktokolwiek zdążył zadać niewygodne pytania.
A teraz tak bardzo żałowała, że nie została. Czemu miałaby się przejmować konsekwencjami swojej obecności przy jego łóżku czy w ogóle jakimikolwiek uczuciami prócz własnych? Tyle że nie byłaby wtedy sobą. Przejmowała się uczuciami innych. Richard powiedział jej kiedyś, gdy razem leżeli w łóżku:
– Za bardzo myślisz o innych, Dulcie. To cię kiedyś zgubi.
– To nieprawda – odpowiedziała, podnosząc głowę znad poduszki i zaglądając mu w oczy. – Gdybym rzeczywiście była taka święta, pomyślałabym o Angeli i zerwała naszą znajomość. To, co robimy, jest bardzo złe. Szczęście cudzym kosztem jest samolubne.
Przytulił ją mocno.
– Nie mów tak. Nawet tak nie myśl. Przenigdy.
Dotąd sądziła, że to on potrzebuje jej o wiele bardziej niż ona jego. Teraz nie była już tego taka pewna. Tak bardzo chciała go zobaczyć. Powiedzieć mu raz jeszcze – i znowu, i znowu – jak bardzo go kocha.
Próbując się opanować, uprzątnęła nietknięte śniadanie i poszła się ubrać. Popłakiwanie i obijanie się po domu w starym szlafroku – nawet nie w tym pięknym, jedwabnym, który podarował jej Richard i który zawsze wkładała, gdy z nią był – nie mogło w niczym pomóc. Czas najwyższy wziąć się w garść i wejść w rolę znanej wszystkim, chłodnej, opanowanej Dulcie Ballantyne.
Z bałaganu panującego w przeładowanej szafie wyciągnęła strój, który powinien dodać jej choć odrobinę otuchy – parę wygodnych wełnianych spodni, kremowy sweter z golfem i jedwabny, różowy szalik znaleziony na dnie szafy wśród kolekcji butów i torebek. Pomyślała o córce i jej dezaprobacie dla bałaganiarstwa matki. Kate, która od ukończenia szesnastu lat – a miała teraz dwadzieścia dziewięć – usiłowała uporządkować garderobę matki, traciła już nadzieję. – Najważniejsza jest koordynacja kolorów, mamo – powtarzała, przebierając wśród wieszaków i zamieniając je miejscami. Z niepojętej przyczyny, niejasnej nawet dla samej Dulcie, był to jedyny obszar w domu, a właściwie i w jej życiu, gdzie godziła się na nieporządek.
Ubrana, wyjrzała z okna sypialni na otoczony murem ogród. Zaokrąglone stopnie prowadziły na trawnik, obrzeżony rabatami; niektóre, mimo rozpoczynającej się jesieni, wciąż mieniły się kolorami. Liście zaczęły już opadać z drzew, ale w ogrodzie panował nastrój radości. W połowie czerwca Richard pomagał jej rozsypywać taczki nawozu pod krzakami róż. Trwało poniedziałkowe popołudnie; rodzina sądziła, że wyjechał w interesach, tymczasem zaś był z nią… Miała go tylko dla siebie przez dwa cudowne dni. Uśmiechnęła się na to wspomnienie – całe dwa dni tylko dla siebie, a tymczasem spędzili czas na rozrzucaniu końskiego nawozu. Potem śmiali się z tego oboje. Wyznał, że w ich związku najbardziej podoba mu się jego przyziemność.
– Pozwalasz mi być sobą – wyznał. – Niczego ode mnie nie oczekujesz, a to znaczy, że kiedy jestem z tobą, jestem wolny.
Ich miłość wypływała z głębokiego zrozumienia wzajemnych potrzeb i z zażyłości, zarazem bliskiej i zmysłowej, jaką wiele par małżeńskich traci z biegiem lat. Rzadko wspominała o jego małżeństwie, ale niekiedy Richard sam czuł potrzebę wyjaśniania, czy może usprawiedliwienia, dlaczego on, przyzwoity człowiek (jak sam siebie określał), zachował się w taki sposób. Zgodnie z tym, co opowiadał Dulcie, jego żona była neurotyczna i nadmiernie od niego uzależniona.
Odwracając się od okna, dojrzała swoje odbicie w stojącym lustrze i próbowała dociec, kim jest, pomijając krągłości ciała, kurze łapki w kącikach błękitnych oczu, krótkie, jasne włosy, które farbowała co sześć tygodni, świadoma, że ujmuje sobie w ten sposób wiele lat, skórę, która straciła już elastyczność. Pod tym wszystkim znajdowała się kobieta-kameleon. Grała już wiele rozmaitych życiowych ról i zapewne była jej sądzona jeszcze nie jedna.
Na dole, w kuchni, gdy próbowała zmobilizować się do wyjścia i zebrania opadłych liści, zadzwonił telefon. Porwała słuchawkę z bijącym sercem. Richard! Kochany Richard! Już tak dobrze się czuje, że mógł zadzwonić. Tak dobrze, że zaraz doda jej otuchy, powie, że wróci szybko.
Ale to nie był Richard. Dzwoniła młoda dziewczyna z pytaniem o grupę pisarską. Zobaczyła ogłoszenie umieszczone przez Dulcie w księgarni w miasteczku i chciała się dowiedzieć, czy są jakieś ograniczenia wiekowe.Rozdział drugi
Jaz Rafferty wyłączyła telefon i podniosła wzrok ku ukośnemu sufitowi nad łóżkiem. Pokrywały go równe rządki reprodukcji obrazów prerafaelitów, które przywiozła z wycieczki do Galerii Miejskiej w Birmingham, zorganizowanej przed tygodniem jako część kursu historii sztuki. Jej ulubionym dziełem był obraz Forda Madoxa Browna Pożegnanie Ojczyzny; artysta tak bardzo chciał uchwycić lodowate zimno tej sceny – szare morze i niebo, skuloną parę w ciężkich, zimowych paltach – że malował głównie na dworze, siłą woli zmuszając do pracy sine i zgrabiałe z zimna ręce. Nauczycielka, panna Holmes, wyjaśniała, że celem artysty było przedstawienie młodej rodziny z dzieckiem w drodze ku nowej, lepszej przyszłości, z nutką żalu za pozostawionym domem.
Jaz podzielała uczucia młodej pary – sama chętnie wyprowadziłaby się z domu przy pierwszej sposobności, trudno jej było jednak uwierzyć, że w tym szczęśliwym dniu mogłaby żałować swojej decyzji choćby przez sekundę.
Odstawiła telefon na blat nocnego stolika i rozkoszowała się błogosławioną ciszą, która w jej domu była wyjątkowym zjawiskiem. Dochodziła do tego świadomość, że ma sekret. Uwielbiała sekrety, zwłaszcza gdy udawało się zachować tajemnicę przed braćmi i siostrami, najbardziej hałaśliwą, wścibską i dokuczliwą zgrają na świecie. Byli najgorszą z plag. Dziw, że już dawno nie wyniosła się z domu. Gdy miała trzynaście lat, przez pewien czas opowiadała dookoła, że jest adoptowana, byle tylko nikt nie pomyślał, że ta czwórka z piekła rodem to jej rodzina.
Phin (zdrobnienie od Phineas) miał teraz dwadzieścia dwa lata i był najstarszy, a drugi w kolejności Jimmy – dwadzieścia. Obaj dobrze zarabiali w Rafferty i Synowie, przedsiębiorstwie budowlanym taty, ale nadal mieszkali w rodzinnym domu.
– A dlaczego mielibyśmy mieszkać gdzie indziej? – odpowiadali na jej zaczepki, ilekroć wymyślała im od maminsynków, którzy nie chcą poszukać sobie własnego miejsca.
– Ech, mamie serce by pękło, gdybyśmy się wyprowadzili.
Pewnie mieli rację. Mama uwielbiała ich i strasznie rozpuszczała. Żadna zachcianka chłopców nie była zbyt uciążliwa dla jej cierpliwości. – Daj mi to – mówiła, ilekroć Phin choćby spoglądał wymownie na żelazko i wygniecioną koszulę, którą chciał założyć wieczorem.
Żałosne.
Biedne dziewczyny, które zechcą się z nimi związać, musiałyby najpierw postradać zmysły.
Siedemnastoletnia Jaz była kolejna w rodzinnej hierarchii dziobania. Co roku piątego września, w dniu jej urodzin, tato odkurzał tę samą anegdotkę, jak to przed poczęciem Jaz zamienił słówko z Wszechmogącym: – Panie, wiem, że wszyscy cię przyciskają, więc oszczędź sobie zachodu z jeszcze jednym chłopakiem. Tym razem dziewczynka wystarczy nam w zupełności.
Tato wcale nie był religijny, ani trochę, ale lubił rozwodzić się nad swoim katolickim wychowaniem, podobnie jak lubił podkreślać, że jest dumny ze swojego irlandzkiego pochodzenia.
– Tato – powiedziała mu kiedyś – kogo chcesz oszukać? Nie rozpoznałbyś irlandzkiej fujarki, gdyby nawet sam leprechaun¹ wcisnął ci ją w tyłek. Jesteś tak samo angielski jak królowa.
– Ha! – zachichotał. – A ona jest pół-Niemką, czyż nie?
Jednakże poufałe pogawędki z Bogiem przyniosły niezamierzony rezultat: po kilkuletniej przerwie na świat przyszły Tamzin (dziesięć lat) i Lulu (osiem).
– O słodki Jezu – utyskiwał potem – tyle bab na mnie jednego! Czym ja sobie zasłużyłem na taką karę?
Ważniejsze było jednak co innego: czym o n a zasłużyła na taką rodzinę?
Od najmłodszych lat czuła się nie na miejscu. Gdyby nie kolor włosów i oczu, taki sam jak u matki, pewnie by uwierzyła, że w wyniku jakiegoś zamieszania w szpitalu, w którym przyszła na świat, wydano ją niewłaściwej rodzinie. Pewnie nawet w takim wypadku nie mogłaby się bardziej różnić od braci i sióstr, którzy wszyscy wdali się w ojca; on sam określał się „krzepkim”, jeśli chodzi o budowę i temperament. Jaz była gotowa założyć się o każde pieniądze, że Tamzin i Lulu przyszły na świat z zaciśniętymi piąstkami, od razu gotowe rzucić światu wyzwanie i go zburzyć. W przeciwieństwie do nich ona sama była drobna i blada, z nosem obsypanym irytująco dziecinnymi piegami. Włosy miała długie do pasa, koloru rdzy (nie rude! jak wielokrotnie pouczała braci, gdy wołali na nią Rudy Rydz). No i wolała raczej myśleć niż rozprawiać jak reszta rodziny. Legenda rodzinna głosiła, że późno zaczęła mówić, a ojciec nazywał ją małym milczkiem. Od urodzenia niezależna, w wieku sześciu lat na krótko stworzyła sobie wymyślonych towarzyszy zabaw, ale wkrótce musiała się z nimi rozstać – stali się równie nieznośni jak bracia, domagając się stałej uwagi dla swoich wyimaginowanych potrzeb.
Gdy chłopcy podrośli, ojciec zezwolił, by pomagali mu zajmować się kolekcją motocykli. Zaczęli także towarzyszyć mu w wyprawach na mecze bokserskie w Manchesterze i wyścigi konne w Chester i Liverpoolu. Dzięki temu Jaz miała matkę tylko dla siebie; niestety nie na długo. Gdy urodziła się Tamzin, a wkrótce po niej Lulu, Jaz pogodziła się z myślą, że nie ma dla niej pary. Oprócz niej każdy miał parę: rodzice, bracia i obie siostry. Zamknęła się więc w sobie i pogrążyła w książkach, żyjąc życiem ich bohaterów i tym samym skutecznie uciekając od własnego. Właściwie nie było niczego dziwnego w tym, że pewnego dnia sama odkryła uroki pisania i że zapełnianie papieru słowami – w postaci wierszy, opowiadań, rymowanek, refleksji, pozwoliło jej na jeszcze dalszą ucieczkę.
Zwlekła się z łóżka, podeszła do biurka i włączyła komputer. Upewniła się, że drzwi są zamknięte, po czym otworzyła plik o nazwie „Renesans włoski”. Przebiegła przez sześć stron wypracowania o „Łowach w Puszczy” Uccella, za które dostała szóstkę, przesunęła kilka czystych stron i zatrzymała się w miejscu zatytułowanym „Rozdział 1”. Po miesiącach eksperymentów z poezją pisała teraz powieść. Zaczęła w ubiegłym tygodniu, ale zadawano im tyle, że nie miała wiele czasu dla siebie. Jej college był bardzo dobry, ale ilość pracy – obłędna.
Vicki, jej najlepsza przyjaciółka, też poszła do Maywood, a wśród uczniów nie brakowało takich, których Jaz chętnie by poznała. Zwłaszcza jeden zasługiwał na uwagę. Był od niej starszy o rok i chodził do ostatniej klasy. Nazywał się Nathan King. Poza tym wiedziała o nim tylko tyle, że mieszka w Maywood obok parku. Był wysoki, strzygł się krótko, choć nie za krótko, i wszędzie chodził w długim, czarnym, skórzanym płaszczu, który z szumem zamiatał powietrze, gdy Nathan pewnym krokiem podążał na swoje zajęcia. Wyglądał tak, jakby dokładnie wiedział, co chce osiągnąć i jak ma tego dokonać. Ta aura śmiałej pewności siebie zwróciła jej uwagę już pierwszego dnia szkoły.
Słysząc zbliżający się tupot nóg, Jaz rzuciła się naprzód i przewinęła tekst do pierwszej strony z tytułem wypracowania z historii sztuki.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem.
– Z kim rozmawiałaś?
Nie zadając sobie trudu, by odwrócić się twarzą do gości, wyrzuciła z siebie:
– Tamzin Rafferty, wynoś się! I ty też, Lulu. Nie widzicie, że pracuję?
– Wcale nie pracowałaś, przynajmniej jeszcze parę minut temu. Słyszałyśmy, że z kimś rozmawiasz. Czy to był chłopak? Masz chłopaka?
Obróciła głowę i obrzuciła siostry najbardziej wyniosłym ze spojrzeń. – Podsłuchiwałyście prywatną rozmowę?
Popatrzyły na siebie z drwiącymi minami. Potem zaczęły piskliwie chichotać, co potwornie działało jej na nerwy. Przeszła cicho przez pokój do szafki z książkami, na której stał odtwarzacz CD. Wzięła do ręki pilota, włączyła ogłuszający poziom dźwięku i patrzyła, jak Tamzin i Lulu biorą nogi za pas. Nie znosiły jej płyt, zwłaszcza Divine Comedy – nie wyszły jeszcze poza S Club 7.
– Słodki Jezu na rowerze! Ścisz ten harmider!
Jej ojciec Pat (czy raczej Popeye, jak go nazywali starzy znajomi i matka) stał w drzwiach, blokując przejście masywnym ciałem. Jaz wyłączyła muzykę, a on wszedł do pokoju.
– Jezu, dziewczyno, od tego hałasu aż farba spada ze ścian. To niepojęte, jak ty możesz pracować w takim rejwachu! – Popatrzył na komputer. – Dużo roboty na weekend?
– Sporo – odpowiedziała, prześlizgując się obok niego, by móc usiąść. Obawiała się, że może zacząć się bawić klawiaturą i przypadkiem natrafi na jej powieść. Wprawdzie tato lubił dawać do zrozumienia, że absolutnie nie zna się na komputerach, ale wiedziała, że ostatnio zainstalował w firmie wymyślne i kosztowne oprogramowanie, po czym polecił, by nauczono go jego obsługi. Siedziała ze spuszczonymi oczami i czekała, aż wyjdzie.
Ale nie wychodził. Podszedł jeszcze bliżej, nachylił się i zaczął głośno czytać:
Uccello był zafascynowany perspektywą, czego obraz ten, o wspaniałym kolorycie i wyrafinowanej kompozycji, jest dobrym przykładem…
Wyprostował się i położył jej rękę na ramieniu. – Mówiłem to już, Jasmine, i powiem to jeszcze raz, wszystko zawdzięczasz matce. Ten rozum masz po niej. Zawsze o tym pamiętaj, dobrze?
Obróciła się i obdarzyła ojca łagodnym uśmiechem. Zawsze tak mówił, zawsze próbował uchodzić za ignoranta i cichego wspólnika w małżeństwie. – Ech, w tej firmie ja tylko sprzątam, dlatego nazywają mnie Popeye – mawiał. – To Moll ma rozum za nas dwoje. – Biada jednak każdemu, kto dałby się nabrać na tę pozorną skromność. Szybko przychodziło mu tego żałować.
– Nie chcesz chyba wciskać mi tego kitu. „Och, jestem tylko głupim Paddym”, co?
Odpowiedział uśmiechem.
– Ależ to prawda. Kiedy spotkałem waszą matkę, nie umiałem czytać ani pisać. Powiedziała, że za mnie nie wyjdzie, dopóki nie przebrnę przez elementarz.
– To właśnie jest prawdziwa miłość, tato.
Dał jej lekkiego kuksańca w ucho.
– Pyskata z ciebie pannica. Dobra, wracaj do roboty. Wielkich rzeczy spodziewam się po tobie.
– Proszę, tato, tylko mnie nie agituj.
Był już prawie za drzwiami, ale jeszcze się zatrzymał, znowu obrócił się do niej i spytał:
– A więc moja mała Jazzie ma chłopaka?
Przewróciła oczami.
– Gdybyż to ode mnie zależało!
– I lepiej niech tak zostanie, póki się nie dostaniesz na uniwersytet.
Odprowadziła go wzrokiem. Jak na ojca, wcale nie był zly. Czasem nieznośnie sentymentalny, przeraźliwie łatwo wpadający w gniew, ale wiedziała, że tak naprawdę jest z niej strasznie dumny. Zawsze chwalił się przed kolegami, jaka jest bystra. – Zapamiętajcie te słowa – przekonywał przy kuflu piwa – to ta mała Rafferty wsławi naszą rodzinę. Jazzie ma głowę do książek, jak jej matka.
Nie zdawał sobie tylko sprawy, jak nieznośnym ciężarem kładły się jego aspiracje na barkach Jaz. Co, jeśli go zawiedzie? Jak zniesie zawód ze strony córki, na którą tak bardzo liczy? Nie zdawał sobie sprawy z uciążliwości restrykcji, które na nią nakładał, powodowany pragnieniem sukcesu. Nie miał nic przeciwko temu, by wychodziła z Vicki, ale niech niebo ma w opiece chłopaka, który okazałby jej najmniejsze zainteresowanie. Tata poddałby go niekończącym się przesłuchaniom, nim uznałby go za właściwe towarzystwo dla swojej córeczki. Wprawdzie nigdy wyraźnie tego nie powiedział, ale i tak była pewna, że ojciec nie zgodziłby się na tak poważne rozproszenie uwagi, jak chodzenie z chłopakiem na tym etapie jej życia. Zresztą, kto niby miałby się nią zainteresować?
Przestała myśleć o tym wszystkim i wróciła do pierwszego zdania powieści. Im więcej razy powtarzała je w myślach, tym bardziej niezgrabnie brzmiało. Wkrótce jej myśli zaczęły błądzić na nowo. Ku najcudowniejszemu z sekretów.
Za tydzień pójdzie na pierwsze spotkanie Surowych Diamentów. Pomyśleć tylko, grupa pisarska, gdzie ktoś taki jak ona będzie traktowany poważnie, gdzie będzie mogła otwarcie mówić o swoim pisaniu bez obawy przed wyśmianiem. Bo tak właśnie zachowałaby się jej rodzina, gdyby się kiedykolwiek dowiedziała, co też Jaz wymyśliła tym razem. Jakby już słyszała braci: – Uuu, panna Mądralińska ma się teraz za literatkę, co?
Zastanawiała się, jacy będą inni ludzie w grupie. Ta kobieta, z którą rozmawiała przed chwilą, Dulcie Ballantyne, wydawała się naprawdę sympatyczna. Może trochę zagubiona, jak gdyby myślami była gdzie indziej, ale serdeczna. No cóż, byle nikt z pozostałych nie przypominał pod żadnym względem Phina i Jimmy’ego, Tamzin i Lulu, a na pewno znajdzie z nimi wspólny język.Rozdział trzeci
Beth King słyszała już wiele razy, że powinna zainwestować w zmywarkę. – Tę szafkę da się łatwo usunąć – mówili kolejni rozmówcy, sądząc, że pierwsi wpadli na ten pomysł – i zainstalować zmywarkę, bez najmniejszego problemu. Proszę pomyśleć, ile godzin pracy można zaoszczędzić. No i ręce… – Tę ostatnią uwagę zwykle zgłaszała jej matka. – Nic tak nie zdradza wieku kobiety jak ręce – twierdziła. – Twarz można poprawić operacją plastyczną, ale ręce zawsze cię zdradzą.
Pewnie przyjaciele i krewni mieli rację, ale prawda była taka, że Beth lubiła zmywanie – nie z powodu dziwnych, purytańskich upodobań, lecz dlatego, że duża kuchnia w mieszkaniu na pierwszym piętrze, które wraz z Nathanem zajmowali od dziesięciu lat, wychodziła na Maywood Park. Jego widok był niewyczerpanym źródłem przyjemności; zawsze było na co popatrzeć. Wiewiórki ścigające się po trawie, stare i młode pary przechadzające się ramię w ramię po krętych ścieżkach zbiegających ku rzece i kortom tenisowym, matki z wózkami, dzieci i psy podczas zabawy na małym placyku z huśtawkami i karuzelami, które Nathan uwielbiał, gdy był mały. No i sam widok parku zmieniający się nieustannie. Teraz, jesienią, drzewa gubiły rdzawe liście, a wysmukłe rośliny posadzone latem na rabatach blakły i wkrótce miały je zastąpić bratki, odporne na surowość zimy.
Po wypłukaniu ostatnich naczyń po lunchu Beth wytarła ręce i sięgnęła po tubę luksusowego kremu do rąk, jaki matka stale jej przysyłała razem z gumowymi rękawicami, które Beth zawsze zapominała włożyć. Rodzice byli nadzwyczaj troskliwi i wciąż robili, co mogli, aby tylko ułatwić jej życie.
Podobnie jak teściowie, Lois i Barnaby King.
Tyle że o ile hojność rodziców, od których dzieliło ją trzysta mil – przechodząc na emeryturę przenieśli się w cieplejsze klimaty południa – budziła w niej wdzięczność, to pomoc Lois, świadczoną na miejscu, przyjmowała z daleko mniejszym entuzjazmem. Lois zadawała sobie za dużo trudu, a Beth zbyt często czuła się jak życiowy nieudacznik zdany na opiekę instytucji charytatywnej. – Wyobraź sobie – powiedziała do niej Lois w kwietniu – zrobiłam już wszystkie zakupy, a tu Barnaby nagle bez uprzedzenia postanowił, że wyjedziemy na Wielkanoc. Lepiej wy weźcie to wszystko, okropnie bym się czuła, gdyby tyle dobrych rzeczy miało się zmarnować.
Odmowa byłaby nieuprzejma, tym bardziej, że Beth świetnie wiedziała, iż Lois ma dobre intencje. I zawsze tak było. Odkąd przed jedenastu laty umarł Adam, całą duszą oddała się sprawie pomocy wdowie po synu i jedynemu wnukowi. Wprawdzie w cichości serca Beth miała wątpliwości co do motywów teściowej, ale jednocześnie pogardzała sobą za cynizm tych myśli. Postępowanie Lois było słuszne i pełne życzliwości; powinna więc bardziej doceniać uczynność teściów. Ich ofiarność nie znała granic, a mieszkając w odległości zaledwie kilku mil, w wiosce Stapley, zawsze byli gotowi nieść pomoc. Ileż to razy Lois wysyłała Barnaby’ego, by naprawił cieknące rury kanalizacyjne czy murszejący parapet. – Wielkie nieba! Nawet nie myśl o ściąganiu fachowca – zapłacisz majątek. Pozwól, że Barnaby się temu przyjrzy. Wiesz, że Adam by sobie tego życzył.
Po tylu latach życia bez Adama Beth nie była wcale pewna, czy Lois ma rację. Czy naprawdę chciałby, by jego rodzice wciąż odgrywali w jej życiu tak aktywną rolę? Czy nie wolałby raczej, aby zaczęła żyć własnym?
„Własne życie” brzmiało w jej uszach jak irytujący banał. Wciąż ktoś się z tym wyrywał: matka, przyjaciele, koledzy z pracy – prawdę mówiąc każdy, kto uważał, że powinna drugi raz wyjść za mąż. A przynajmniej znaleźć sobie kogoś na stałe.
– Nie jesteś coraz młodsza, Beth – powiedziała przed miesiącem jej najlepsza przyjaciółka Simone. – Masz czterdzieści trzy lata a nie dwadzieścia trzy; wydajesz się tego nie dostrzegać.
– Marne szanse, by mi się to udało – odcięła się Beth, marząc o tym, by burza piaskowa zasypała dom w Dubaju, gdzie przyjaciółka mieszkała obecnie wraz z mężem Benem.
– A może kierujesz się mylną teorią, że wybór dostępnych facetów powiększa się wraz z upływem lat?
– Nie, jestem tylko wybredna. Nie spotkałam dotąd nikogo, kto dorastałby Adamowi do pięt.
– Absurd. Nikogo nie dopuściłaś do siebie na odległość, przy której dałoby się sprawdzić, do kogo dorasta. Tchórz z ciebie.
Simone była niebezpiecznie bliska prawdy. Lęk i poczucie winy odegrały niemałą rolę w niechęci Beth do szukania nowego partnera. Dręczyła ją myśl, iż może zachowuje się nielojalnie wobec Adama.
Tuż po jego śmierci duszą i ciałem poświęciła się opiece nad Nathanem. Miał dopiero trzy lata, za mało, by czuć ból utraty ojca, ale dość, by zrozumieć, że w życiu jego i matki zachodzi zmiana. Pół roku po pogrzebie wyprowadzili się z uroczego domu z ładnym ogrodem za miastem i zamieszkali w Maywood, w obecnym mieszkaniu. Brakowało pieniędzy. Adam nie wspomniał jej, że wziął drugą pożyczkę pod zastaw domu, a wszystkie skromne oszczędności utopił w przedsięwzięciu handlowym, które przyniosło dotkliwe straty. Minęło trochę czasu, nim Beth znalazła pracę, ale wytrwałość przyniosła efekty – udało jej się znaleźć doskonałą posadę w nowo wybudowanej przychodni lekarskiej. Pracowała tam do tej pory i była bardzo zadowolona; elastyczny czas pracy i dobre relacje z kolegami pomogły odbudować jej poczucie wartości. No i zdrowie psychiczne.
Życie towarzyskie natomiast nie przedstawiało się porywająco – niewiele mogła zrobić z pensją recepcjonistki. Musiała liczyć każdy grosz – nawet skromne wyjście do kina, połączone z zapłatą dla opiekunki Nathana kosztowały niemal tyle samo co para dziecięcych butów. Zabawne, że przy całej swojej uczynności, Lois nigdy nie zaofiarowała się, że zostanie z Nathanem, aby Beth mogła wyjść wieczorem. Wprawdzie nigdy nie powiedziała tego wyraźnie, ale Beth miała silne podejrzenie, że teściowa nie chce, by kogoś poznała. Myśl, że ktokolwiek mógłby zastąpić Adama, była dla niej nieznośna.
Znajomi Beth myśleli inaczej i wkrótce zaczęły się pojawiać sugestie, że powinna umawiać się z mężczyznami. Pojawiły się zaproszenia na kolacje, w których uczestniczyli potencjalni partnerzy. Simone umówiła ją z kilkoma zupełnie nieodpowiednimi kandydatami – dla Beth pozostało zagadką, gdzie wynajdywała te zasoby mężczyzn wolnego stanu. W tamtych czasach prawie nikt z nich nie dostąpił zaszczytu drugiej czy trzeciej randki. Pierwszy, z którym zgodziła się spotkać, zaprosił ją na kolację w Chester. Gdy zaczynała już dochodzić do wniosku, że znajomość może być obiecująca, pochylił się ku niej nad stołem i spytał o ulubioną fantazję seksualną. Udało jej się ukryć szok, po czym powiedziała mu, że szczytem rozkoszy jest dla niej wczesne pójście do łóżka z dobrą książką. Inny kandydat zanudził ją na śmierć, rozprawiając bez końca o swojej karierze i intrygach w firmie. Z trudem tłumiła ziewanie, kiwała głową i mówiła to, co – jak sądziła – chciał od niej usłyszeć.
Gdy zmęczyły ją wreszcie nieudane zaloty, zaczęła po prostu odmawiać zaproszeniom Simone, używając Nathana jako pretekstu. – Przepraszam cię, Simone, muszę akurat podwieźć Nathana na zajęcia. Albo: – Obiecałam już Nathanowi, że mu pomogę w powtórce materiału do egzaminu.
Simone nie dawała się zwieść i bez końca przypominała Beth… że czas nie czeka na żadną kobietę, szczególnie na samotną. W końcu powiedziała: – I jak długo jeszcze będziesz używać syna jako wymówki? Co też wymyślisz, kiedy odejdzie z domu? Chcesz skończyć jako stara dziwaczka przygarniająca bezpańskie koty i wyrabiająca marmoladę, której nikt nigdy nie zje?
– Lepsze to niż to marudzenie tak zwanej przyjaciółki. Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, odkładam te sprawy na dogodniejsza porę.
– Jak obie świetnie wiemy, Beth, moja ty zaślepiona przyjaciółko, odkładanie na potem to złodziej czasu.
Beth wiedziała, że Simone ma rację – tak jest, ukrywała się za plecami Nathana. Wielu rodzicom przychodzi z trudem znalezienie nowego celu w życiu, gdy gniazdo pustoszeje, ale ona i Nathan byli sobie tak bliscy, że wiedziała, iż czeka ją trudny okres, gdy wyjedzie na uniwersytet. Nigdy dotąd nie doskwierała jej samotność – również dlatego, że na taki luksus nie miała czasu, ale po wyjeździe Nathana i to mogło się zmienić. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że najwyższy czas pomyśleć, jak zapełni pustkę, jaką stworzy jego nieobecność.
Z myślą o tej zmianie poczyniła tego ranka pierwszy krok, który w założeniu miał poszerzyć jej horyzonty. Postanowiła przyłączyć się do grupy zajmującej się twórczym pisaniem. Zawsze sprawiała jej przyjemność „bazgranina”, jak ją nazywała. Zaczęła wkrótce po śmierci Adama, gdy nie mogła spać w nocy; zapisywała wówczas myśli, które uniemożliwiały jej sen. Przynosiło to oczyszczenie i ulgę – po krótkim czasie nabrała więcej pewności siebie i od luźnych zapisków przeszła do opowiadań. Miała już kolekcję, której nie czytał nikt oprócz niej. I nikt nie miał jej czytać. Te niezręczne szkice mówiły o życiu, które za sobą pozostawiła.
Tego ranka opowiedziała Simone o Surowych Diamentach podczas pogawędki, jaką odbywały w stałych, dwutygodniowych odstępach.
– I bardzo dobrze – przytaknęła przyjaciółka. – A są tam jacyś mężczyźni?
– Skąd mam wiedzieć? Pierwsze spotkanie jest za tydzień.
– I czym jeszcze będziesz się zajmować?
– A to nie wystarczy na początek?
– A jak myślisz?
– A mam jakiś wybór? Co cię napadło? Słońce wypaliło ci mózg?
– W takim razie pora wracać do Cheshire.
Mimo skłonności do pouczeń Simone była oddaną przyjaciółką i Beth tęskniła teraz za nią.
Zakręciła tubę z kremem i odstawiła ją na parapet. Spoglądając w dół na park, zauważyła jasnowłosego mężczyznę siedzącego na ławce; było z nim dwoje małych dzieci. Przez moment obserwowała mniejszą i jaśniejszą z dwóch dziewczynek goniącą wirujący na wietrze liść. – Gdzie też jest ich matka – pomyślała bezwiednie i natychmiast skarciła się, że myśli stereotypowo. Ją samą zawsze złościło, ilekroć ludzie zakładali, że ma męża.
Wpatrywała się jeszcze w młodego człowieka i jego dzieci, gdy przypomniała sobie, że Nathan nie wróci do domu po południu, a ona obiecała sąsiadce z dołu, że dzisiaj do niej wpadnie.
Adela – panna Adela Waterman – wprowadziła się do mieszkania na parterze w rok po Beth i Nathanie, dzięki czemu byli nie tylko sąsiadami, ale i dobrymi przyjaciółmi. Ku wielkiemu żalowi Beth starsza pani uznała, że w wieku lat osiemdziesięciu czterech wycofa się z czynnego życia i właśnie wystawiała mieszkanie na sprzedaż z zamiarem przeniesienia się do ośrodka dla emerytów.
– Nie mam najmniejszych złudzeń, że mój siostrzeniec zechce się mną zająć. Nie ma czasu nawet na odwiedziny, a w ten sposób najszybciej wydam cały jego spadek – opowiedziała Beth z uśmiechem.
Beth zabrała czekoladowe ciasto domowej roboty i wyszła, pełna nadziei, że gdy nadejdzie jej czas, Nathan potraktuje ją lepiej niż jedyny krewniak Adeli.Rozdział szósty
Wydawałoby się, że Jack powinien był wyczekiwać z utęsknieniem nadchodzącego wieczoru – po południu usłyszał doskonałe wiadomości, które wraz z perspektywą spotkania się z Claire powinny mu wyraźnie poprawić samopoczucie.
Jednak poprzedniego wieczora pokłócili się. Nie był to pierwszy raz, ale powód wczorajszego nieporozumienia sprawiał, że czuł niechęć na myśl o kolejnym spotkaniu. Wolałby już spotkać się z nią w tygodniu, ale to by ją pewnie bardziej rozzłościło; już i tak musieli przekładać dzisiejszą kolację.
Powód tej awantury nadal go uwierał. Clare oskarżyła go, że ma obsesję na punkcie Tony’ego, a ściśle rzecz biorąc, na punkcie tego, co Tony mu zrobił.
– Daj już wreszcie spokój – powiedziała. – Co się stało, to się nie odstanie. Mój mąż zostawił mnie dla kogoś innego, ale czy słyszysz, żebym bez końca o tym ględziła?
– Ględziła? – spytał z niedowierzaniem. – Tak to widzisz?
Zwinęła serwetkę i rzuciła ją na pusty talerz.
– Spójrz prawdzie w oczy, Jack. Przez cały wieczór nie mówiłeś o niczym innym, tylko ciągle marudziłeś o Tonym. To twoje urodziny i zadałam sobie trudu co niemiara, żeby ugotować tę kolację, którą zresztą ledwo skubnąłeś. Już mi się wylewają uszami te historie o eksżonie, która próbuje trzymać dzieci z dala od ciebie. Co więcej….
Odłożył nóż i widelec.
– Chyba już dostatecznie jasno wyraziłaś swoją myśl.
Zerwała się z krzesła i zaczęła sprzątać ze stołu, zbierając w pośpiechu talerze i sztućce.
– Tak? A mianowicie jaką?
Też wstał i odebrał od niej naczynia.
– Że robię z igły widły.
W kuchni omijali się niechętnie w paraliżującej ciszy, odkładając naczynia i szykując kawę.
– Jack – powiedziała w końcu – tyle dobrych rzeczy nas łączy, ale nie mogę rywalizować z dziewczynkami i Maddie.
– Wcale tego nie chcę.
– Ale ja tak to odbieram.
– To już twój problem.
Wcisnęła tłok w dzbanku do kawy i rzuciła mu ostre spojrzenie.
– To chyba jest nasz problem?
Ogarnięty irytacją powiedział:
– Mam dosyć własnych problemów bez dokładania sobie twoich. Jeśli nie możesz przełknąć myśli, że mam dwie córki, które kocham i chcę widywać, to sama musisz się z tym uporać. Nie mogę tego zrobić za ciebie.
– Nie możesz czy nie chcesz?
– Nie czepiaj się słów.
– Jasne, Jack, uciekaj od pytań, zamiast odpowiedzieć. Prawda cię przeraża, tak?
– Jaka prawda?
– Że nie potrafisz zerwać z przeszłością. Najwyższy czas pogodzić się z tym, że Maddie i dziewczynki mają nowe życie. Dobra, nie jesteś jego częścią i to cię boli, ale to wszystko, co ci zostało. Nie masz wyboru, możesz bazować tylko na tym, co jest. Inaczej skończysz jako samotny, nieszczęśliwy i zgorzkniały człowiek, którego Lucy i Amber nie zechcą widywać. Tego chcesz?
Nie został u niej na noc, jak początkowo planowali. Zamiast tego pojechał do domu, zastanawiając się, co właściwie trzyma go przy niej.
Poznali się przez wspólnych znajomych – typowy scenariusz ludzi, którzy niespodziewanie dla siebie nagle znowu znaleźli się na rynku singli.
– Clare jest super – powiedział mu Des, podczas jakiegoś męskiego wyjścia na piwo na początku maja. – To koleżanka Julie z pracy, nawet przyjaciółka. Niedawno rozeszła się z mężem, ale gotowa jest zastosować wobec rodzaju męskiego domniemanie niewinności. Spodobacie się sobie, jestem pewien.
Des kierował oddziałem agencji Norris&Rowan i Jack przyjął zaproszenie na kolację z ostrożnym zainteresowaniem. Ku niemałej satysfakcji Desa Jack i Clare naprawdę przypadli sobie do gustu.
Dzisiaj, pięć miesięcy później, Jack miał poznać rodziców Clare.
– To nic takiego, Jack – powiedziała, gdy przedstawiła mu ten pomysł po raz pierwszy. On jednak czuł się nieswojo. Wszystko działo się zbyt szybko. Zupełnie jakby stał na ruchomym piargu: w każdej chwili grunt mógł usunąć mu się spod nóg.
Podjechał pod Maywood Grange Hotel i zaparkował samochód na ostatnim wolnym miejscu, obok Audi TT należącego do Clare. Wyłączył silnik, zabębnił palcami po kierownicy i wciąż zastanawiał się, dlaczego dał się wmanewrować w taką sytuację.
„Poznaj moich rodziców” było równoważne pytaniu: „Wolisz stojący bufet czy zasiadaną kolację?”
Na samą myśl o tym wstrząsnął nim lodowaty dreszcz i musiał walczyć ze sobą, by ponownie nie włączyć silnika i nie zawrócić do domu.
Rano Clare zadzwoniła do biura i przeprosiła go za swoje słowa.
– Och, Jack, nie powinnam była tego mówić. Oczywiście, twoja sytuacja jest o wiele trudniejsza niż moja. Nie mam dzieci, które wszystko dodatkowo komplikują. Więc jak, spotykamy się wieczorem? Mama i tato tak się cieszą, że ciebie poznają.
– Clare, nie jestem pewien.
– No przecież przeprosiłam.
Czując, że dalszy opór byłby nie fair, powiedział w końcu:
– Dobra, więc o której mam być?
Clare zauważyła go, nim on sam ją dostrzegł. Podeszła i ucałowała go.
– Już się martwiłam – powiedziała, wycierając mu szminkę z policzka. – Pomyślałam, że może. Ale nieważne, co sobie myślałam, skoro już jesteś. – Poprawiła mu kołnierzyk. – W porządku?
– Jasne – skłamał. Wzięła go za rękę.
– Chodź, przedstawię cię rodzicom.
Pan i pani Gilbert (proszę mów nam po imieniu: Terry i Corinne) usilnie starali się okazywać mu sympatię, pewnie w myśl instrukcji Clare. Co jakiś czas wyłapywał a to porozumiewawcze mrugnięcie, a to uśmieszek spiskowców. Dyskomfort, który czuł w samochodzie, jeszcze się pogłębił. Pragnienie, by jedyna córka wyszła ponownie za mąż i oczywiście obdarzyła wnukami, było boleśnie oczywiste. Gdy jednak zaczęli dopytywać o jego własne dzieci i proponować, by wraz z Clare przyprowadzili je na podwieczorek, cała sytuacja wydała mu się nagle nieznośnym naruszeniem prywatności. Gwałtownie zmienił temat.
– Clare, zapomniałem ci powiedzieć, dostałem dzisiaj bardzo dobrą nowinę. Zaproszono mnie.
– Och, popatrz na to, aż ślinka leci do ust – przerwała mu na widok wózka z deserami, który przejeżdżał właśnie obok ich stolika w drodze do innych gości. – Za to tiramisu można by umrzeć… Przepraszam, Jack, mówiłeś coś?
Rozciągnął twarz w fałszywym uśmiechu.
– Nieważne, powiem ci później – rzucił.
Ale „później” nie nadeszło. Gdy się żegnali, Clare uścisnęła mu ramię i powiedziała:
– Widzisz, nie było tak źle, prawda?
Potem odjechał do domu sam. Nie wszedł do domu. Odstawił samochód do garażu i poszedł się przejść. Rząd szeregowych domów, wśród których znajdowało się jego locum, stał nad rzeką. Ruszył więc ścieżką biegnącą wzdłuż wody i skierował się do centrum miasta. Był w nastroju na drinka.
Wybrał niestety najgorszą porę. Pierwszy pub, do którego wszedł, pękał w szwach; ogłoszono już ostatnie zamówienia, więc tłum nastolatków otoczył bar. W następnym pubie było to samo: głośna muzyka zbijała z nóg, a łzawiący dym uniemożliwiał oddychanie. Czując się jak stary tetryk, porzucił pomysł z drinkiem i postanowił raczej poprawić sobie humor spacerem. Tak czy owak, lepiej, by jutro nie pojawiał się w pracy na kacu, akurat teraz, gdy złożono mu ofertę zostania partnerem.
Właśnie to próbował powiedzieć Clare podczas kolacji.
Własna reakcja na brak zainteresowania z jej strony – rezygnacja z zamiaru powiedzenia jej czegokolwiek – wydała mu się teraz właściwsza dla naburmuszonego dziecka niż dla dojrzałego mężczyzny. Dlaczego zachowywał się tak niepoważnie?
Gdyby miał być ze sobą zupełnie uczciwy, przyczyną był fakt, że nie chciał dzielić się z Clare swoim powodzeniem. To zaś aż nazbyt wiele mówiło o stanie jego uczuć. Należało skończyć tę znajomość, świetnie to wiedział. W głębi serca wiedział o tym od dawna. Spotkał ją zbyt wcześnie po rozstaniu z Maddie, gdy wciąż był obolały i uznał, że nowy romans będzie najlepszym lekarstwem na samotność i zranioną dumę. Z kolei dla Clare, choć pewnie nigdy by się do tego nie przyznała, on sam był zaledwie środkiem do realizacji strategicznego celu: udanego małżeństwa i dzieci. Nie miał jej tego za złe – oboje z Maddie najbardziej na świecie pragnęli życia rodzinnego. Sami zaznali go niewiele – rodzice Maddie rozeszli się, kiedy miała dwanaście lat, a jego ojciec i matka zginęli w wypadku samochodowym, nim skończył lat dwadzieścia. Bardzo chcieli stworzyć dla siebie to, czego życie im odmówiło. Dzieci miały być sposobem na bezpieczeństwo, stabilizację, ciągłość. I były, dopóki nie pojawił się Tony.
Tony nigdy się nie ożenił.
– Nie mam czasu, by się ustatkować – oświadczał za każdym razem, gdy Jack i Maddie w żartach nazywali go zbereźnikiem; im więcej miał lat, tym młodsze stawały się jego dziewczyny. Nie tak dawno temu, w chwili pijackiej szczerości, wyznał, że zazdrości Jackowi. – Masz wszystko, o czym kiedykolwiek marzyłem. Piękną żonę, która cię uwielbia, i dwoje dzieci, dla których jesteś pępkiem świata.
– Ale to ty masz porsche i nową dziewczynę na każdy dzień tygodnia.
– To nic nie znaczy – powiedział Tony, otaczając Jacka ramieniem, co robił zawsze, gdy za dużo wypił. – Uwierz mi, to nic nie znaczy, jeśli nie masz poczucia, że bez tej kobiety nie mógłbyś przeżyć.
Najwyraźniej w roli „tej” widział teraz Maddie.
– Tak mi przykro, Jack – powiedział Tony, gdy Jack znalazł ich razem w łóżku – ale ona jest dla mnie najważniejsza na świecie. Nie mogę bez niej żyć.
– Ja też nie mogę! – wydarł się Jack. Trzasnął Tony’ego w szczękę i rozłożył na podłodze. – To moja żona i nic ci do niej!
Jeśli myślał, że przemoc położy kres całej sprawie, to źle ocenił Tony’ego. Maddie zresztą też. Tej samej nocy zabrała dziewczynki i wprowadziła się do Tony’ego. Natychmiast wystąpiła o rozwód. Z dnia na dzień Jack przestał być szczęśliwym mężem i ojcem rodziny, a zaczął czuć się jak zwykły śmieć. Przyjaciele rzucili się na pomoc. Próbowali podnieść jego mniemanie o sobie, mówiąc, że jest świetną partią, i że teraz jego głównym problemem będzie oganianie się od ślicznotek, które chciałyby go upolować.
W całej tej gadaninie nie było krzty prawdy, choć kumple mieli dobre intencje. Niektórzy nawet przyznawali, że mu zazdroszczą; sami woleliby powrócić do wolnego stanu i pozbyć się trzech życiowych plag: małżeństwa, hipoteki i klasztornej wstrzemięźliwości, która zastąpiła seks. Jednak tak im się tylko wydawało. Żaden z nich nie chciałby, aby jego małżeństwo zakończyło się w taki sposób. Ani też, by ich dzieci cierpiały, tak jak Amber i Lucy.
Na ulicach zrobił się większy ruch; puby zamykały podwoje, a beztroskie nastolatki, które okupowały bary, teraz napełniały gwarem chłodne, nocne powietrze. Omal nie wpadając na obściskującą się parę, złączoną w zmysłowym pocałunku, przeszedł na druga stronę i skręcił w główną ulicę Maywood. Minął dom handlowy Turnera, staroświecką instytucję, która wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu nadal prosperowała, i doszedł do drogerii Boots, potem do magazynu Woolworth i papierniczego sklepu W.H.Smith, gdzie ulica była zamknięta dla samochodów. Sklepy były tu mniejsze i miały więcej charakteru. Był sklep z sukniami ślubnymi, jubiler, kwiaciarnia (wszystkie trzy dogodnie uszeregowane jeden przy drugim), sklep z kuchenkami Aga, doskonałe delikatesy, a po drugiej stronie dwa sklepy z butami, pralnia chemiczna, sklep z meblami sosnowymi, salon fryzjerski i Novel Ways, jedyna w mieście księgarnia. Przed rokiem właściciel nabył także sąsiedni lokal – Jack sam przeprowadzał sprzedaż – aby móc wybić między nimi drzwi i dodać kafeterię.
Zanim na scenie pojawiła się Claire, Jack bywał tu często; przetrząsał półki, a potem zasiadał do cafe latte i spokojnej lektury. Clare nie była miłośniczką książek, lecz człowiekiem czynu, wolała więc zapełniać czas konkretami. Powodowany nostalgią za dawnymi czasami przeszedł na drugą stronę ulicy, by przyjrzeć się wystawie księgarni Novel Ways. Zobaczył, że ukazał się kolejny Harry Potter i postanowił wrócić tu jutro i kupić go dla Lucy i Amber. Wszystkie poprzednie tomy przeczytali razem i sama myśl, że znowu usiądą razem, by delektować się lekturą, poprawiła mu humor. A więc ma na co czekać po ich powrocie z Ameryki.
Chyba że Tony kupił im już tę książkę.
Zagryzł zęby i już miał odejść, gdy coś przykuło jego uwagę. Był to kawałek papieru przyklejony do jednej z szyb.
Czy kiedykolwiek myślałeś o napisaniu książki albo choć kilku linijek wiersza? Tak? Może więc zechcesz dołączyć do grupy pisarskiej, gdzie wśród nowych przyjaciół odkryjesz swój ukryty talent, swój surowy diament?
Przeczytał te słowa jeszcze raz i pomyślał o tekstach piosenek, które pisywał jako nastolatek. Rzucił to, gdy poznał Maddie, traktując swój dorobek jako niepoważną pisaninę. Może jednak powrót do pisania okazałby się oczyszczający? Może byłby ujściem dla złości i goryczy, z którymi nie potrafił się uporać?
Natychmiast, aby się nie wycofać, zaczął szperać w kieszeni szukając pióra. Znalazł je i zapisał nazwisko i numer telefonu na wierzchu dłoni.