Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ukryte talenty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 lutego 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ukryte talenty - ebook

Dulcie Ballantyne wie doskonale, że warsztaty kreatywnego pisania przyciągają zazwyczaj bardzo oryginalnych ludzi, jest więc dobrze przygotowana do poprowadzenia nowej grupy. Cóż, do niektóry rzeczy nie sposób się przygotować.

 

Beth King, matka dorosłego syna, boryka się z problemem pustego gniazda. Pracujący w nieruchomościach Jack Solomon nie może dojść do siebie po tym, jak żona porzuciła go dla jego najlepszego przyjaciela. Siedemnastoletnia Jaz Rafferty obsesyjnie boi się zdradzić ze swoimi odczuciami. Victor Blackore ma zawsze rację i jest przekonany o własnej nieomylności.

 

To, co łączy tych zupełnie różnych od siebie ludzi to chęć ucieczki i strach przed bliskością. Mija jednak trochę czasu i okazuje się, że wspólne pisanie i czytanie pozwala przekroczyć bariery, a dzielenie się z innymi radościami i smutkami nie jest wcale takie trudne.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-240-8
Rozmiar pliku: 818 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział pierw­szy

Dulcie Bal­lan­ty­ne szczy­ciła się umiejętnością przyj­mo­wa­nia z nie­za­chwia­nym spo­ko­jem nie­spo­dzia­nek zgo­to­wa­nych przez los: od sześćdzie­sięciu trzech lat jej spe­cjal­nością było wy­naj­dy­wa­nie do­brej stro­ny każdego nie­po­wo­dze­nia. Do­praw­dy, zro­biłaby majątek, gdy­by otrzy­my­wała fun­ta za każdym ra­zem, gdy ktoś mówił o jej powściągli­wości i nie­zmien­nie po­god­nym, opty­mi­stycz­nym sto­sun­ku do życia. „Hi­ste­ria nic nie daje, tyl­ko po­gar­sza trudną sy­tu­ację” – zwykła od­po­wia­dać, ile­kroć ktoś chwa­lił jej zimną krew. Umiejętność ra­dze­nia so­bie z każdą sy­tu­acją za­wdzięczała nie tyle bra­ko­wi trosk i utra­pień w życiu, ile ra­czej bo­ga­te­mu doświad­cze­niu. Krótko mówiąc, życie na­uczyło ją sta­wiać czoło na­wet naj­gor­szym ka­ta­stro­fom.

Te­raz jed­nak, gdy sie­działa przy ku­chen­nym sto­le, cze­kając na na­dejście dnia, roz­pacz i wy­czer­pa­nie po­zba­wiały ją resz­tek opa­no­wa­nia; była o krok od fa­tal­nej pomyłki. Przy­sięgała so­bie, że tego nie zro­bi, ale de­spe­ra­cja wciąż pod­su­wała myśl, by za­dzwo­nić do szpi­ta­la i spy­tać o Ri­char­da. Tym­cza­sem jako ko­chan­ka – mimo że związek trwa już trzy lata – nie miała pra­wa do czu­wa­nia przy jego łóżku ani do in­for­ma­cji o sta­nie zdro­wia.

– Czy pani jest człon­kiem ro­dzi­ny? – usłyszała w słuchaw­ce od pielęgniar­ki, gdy mi­nio­nej nocy nie­mal błagała o wia­do­mości. Po­win­na była podać się za siostrę lub inną bli­sko spo­krew­nioną osobę, ale szok spra­wił, że nie­mal me­cha­nicz­nie po­wie­działa prawdę. Po­in­for­mo­wa­no ją wte­dy uprzej­mie, że pan Ri­chard Ca­va­nagh wciąż prze­by­wa na od­dzia­le in­ten­syw­nej te­ra­pii, a jego stan usta­bi­li­zo­wał się.

Usta­bi­li­zo­wał się.

Przy­lgnęła do tej myśli, za­mknęła oczy i ze wszyst­kich sił błagała uko­cha­ne­go, by jej nie opusz­czał.

Ile razy Ri­chard ją o to pro­sił?

– Nie zo­sta­wiaj mnie, Dul­cie. Życie bez cie­bie byłoby nie do znie­sie­nia.

– Prze­cież nig­dzie nie od­chodzę – od­po­wia­dała za­wsze. Była szcze­ra. To, co łączyło ją z Ri­char­dem, było o nie­bo lep­sze niż który­kol­wiek ze związków przeżytych po śmier­ci męża, od której minęły dwa­dzieścia dwa lata. Za­nim po­znała Ri­char­da, miała kil­ka ro­mansów; paru mężczyzn pra­wie prze­ko­nało ją, że jest za­ko­cha­na. Ale ge­ne­ral­nie tyl­ko upew­niła się, że życie w po­je­dynkę zbyt jej się po­do­ba, by próbować dzie­lić je na stałe z kim­kol­wiek. Niechęć do zo­bo­wiązań uważana jest za przy­wi­lej mężczyzn, ale zda­niem Dul­cie za­an­gażowa­nie uczu­cio­we było zja­wi­skiem zdecydowa­nie prze­ce­nia­nym. Znacz­nie le­piej po­zwo­lić, by spra­wy biegły na­tu­ral­nym to­kiem, bez na­rzu­ca­nia form, które tak często przy­czy­niają się do zakończe­nia związku.

Z tru­dem przełknęła ślinę, roz­garnęła pal­ca­mi krótkie, po­tar­ga­ne włosy i ostat­kiem sił po­wstrzy­mała się od płaczu. – Nie, nie, n i e! Te­raz już chciała, aby Ri­chard po­zo­stał w jej życiu na za­wsze. Zro­biłaby wszyst­ko, aby tyl­ko umoc­nić łączącą ich więź.

Pod­niosła się z krzesła, na którym sie­działa od dwóch go­dzin, i za­brała się do śnia­da­nia. Nie miała nic w ustach od wczo­raj­sze­go popołudnia, gdy spo­tka­li się z Ri­char­dem na lun­chu w zwykłym miej­scu – ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji, w dys­kret­nej od­ległości od May­wo­od, gdzie mo­gli li­czyć na to, że nikt ich nie roz­po­zna. I wte­dy to się stało – kie­dy roz­ma­wia­li o gru­pie pi­sar­skiej, którą Dul­cie zaczęła or­ga­ni­zo­wać, Ri­chard skrzy­wił się spa­zma­tycz­nie, rzu­cił sztućce i przyłożył do pier­si zaciśniętą pięść. Onie­miała ze zgro­zy. Pa­trzyła, jak jego sil­ne, ener­gicz­ne ciało na­gle zwi­ja się i pada na zie­mię.

To się stało tak szyb­ko. Wjed­nej chwi­li roz­pra­wia­li bez­tro­sko, do­cie­kając, jacy lu­dzie będą chcie­li wstąpić do gru­py. Ri­chard dow­cip­ko­wał, iż sam się za­pi­sze, aby móc ofi­cjal­nie spędzać wie­czo­ry w jej to­wa­rzy­stwie, a w następnym mo­men­cie byli już w ka­ret­ce po­go­to­wia pędzącej do szpi­ta­la, a twarz Ri­charda zasłaniała ma­ska tle­no­wa. Za­cho­wała się bez za­rzu­tu: żad­nych hi­ste­rycz­nych łez, żad­nej nie­opa­no­wa­nej re­ak­cji, która mogłaby wzbu­dzić po­dej­rze­nie, iż są ko­chan­ka­mi. Za­dzwo­niła do domu Ri­charda z jego komórki i na­grała na se­kre­tar­ce wia­do­mość dla żony. Nie przed­sta­wiła się, po­wie­działa tyl­ko, że pan Ca­va­nagh źle się po­czuł: do­stał ata­ku ser­ca. Pół go­dzi­ny później, cho­ciaż była to naj­trud­niej­sza de­cy­zja jej życia, od­je­chała ze szpi­ta­la, za­nim kto­kol­wiek zdążył zadać nie­wy­god­ne py­ta­nia.

A te­raz tak bar­dzo żałowała, że nie zo­stała. Cze­mu miałaby się przej­mo­wać kon­se­kwen­cja­mi swo­jej obec­ności przy jego łóżku czy w ogóle ja­ki­mi­kol­wiek uczu­cia­mi prócz własnych? Tyle że nie byłaby wte­dy sobą. Przej­mo­wała się uczu­cia­mi in­nych. Ri­chard po­wie­dział jej kie­dyś, gdy ra­zem leżeli w łóżku:

– Za bar­dzo myślisz o in­nych, Dul­cie. To cię kie­dyś zgu­bi.

– To nie­praw­da – od­po­wie­działa, pod­nosząc głowę znad po­dusz­ki i zaglądając mu w oczy. – Gdy­bym rze­czy­wiście była taka święta, pomyślałabym o An­ge­li i ze­rwała naszą zna­jo­mość. To, co ro­bi­my, jest bar­dzo złe. Szczęście cu­dzym kosz­tem jest sa­mo­lub­ne.

Przy­tu­lił ją moc­no.

– Nie mów tak. Na­wet tak nie myśl. Prze­nig­dy.

Dotąd sądziła, że to on po­trze­bu­je jej o wie­le bar­dziej niż ona jego. Te­raz nie była już tego taka pew­na. Tak bar­dzo chciała go zo­ba­czyć. Po­wie­dzieć mu raz jesz­cze – i zno­wu, i zno­wu – jak bar­dzo go ko­cha.

Próbując się opa­no­wać, uprzątnęła nie­tknięte śnia­da­nie i poszła się ubrać. Popłaki­wa­nie i obi­ja­nie się po domu w sta­rym szla­fro­ku – na­wet nie w tym pięknym, je­dwab­nym, który po­da­ro­wał jej Ri­chard i który za­wsze wkładała, gdy z nią był – nie mogło w ni­czym pomóc. Czas naj­wyższy wziąć się w garść i wejść w rolę zna­nej wszyst­kim, chłod­nej, opa­no­wanej Dul­cie Bal­lan­ty­ne.

Z bałaga­nu pa­nującego w przełado­wa­nej sza­fie wyciągnęła strój, który po­wi­nien dodać jej choć odro­binę otu­chy – parę wy­god­nych wełnia­nych spodni, kre­mo­wy swe­ter z gol­fem i je­dwab­ny, różowy sza­lik zna­le­zio­ny na dnie sza­fy wśród ko­lek­cji butów i to­re­bek. Pomyślała o córce i jej dez­apro­ba­cie dla bałaga­niar­stwa mat­ki. Kate, która od ukończe­nia szes­na­stu lat – a miała te­raz dwa­dzieścia dzie­więć – usiłowała uporządko­wać gar­de­robę mat­ki, tra­ciła już na­dzieję. – Naj­ważniej­sza jest ko­or­dy­na­cja ko­lorów, mamo – po­wta­rzała, prze­bie­rając wśród wie­szaków i za­mie­niając je miej­sca­mi. Z nie­pojętej przy­czy­ny, nie­ja­snej na­wet dla sa­mej Dul­cie, był to je­dy­ny ob­szar w domu, a właści­wie i w jej życiu, gdzie go­dziła się na nie­porządek.

Ubra­na, wyj­rzała z okna sy­pial­ni na oto­czo­ny mu­rem ogród. Za­okrąglo­ne stop­nie pro­wa­dziły na traw­nik, obrzeżony ra­ba­ta­mi; niektóre, mimo roz­po­czy­nającej się je­sie­ni, wciąż mie­niły się ko­lo­ra­mi. Liście zaczęły już opa­dać z drzew, ale w ogro­dzie pa­no­wał nastrój radości. W połowie czerw­ca Ri­chard po­ma­gał jej roz­sy­py­wać tacz­ki na­wo­zu pod krza­ka­mi róż. Trwało po­nie­działkowe popołudnie; ro­dzi­na sądziła, że wy­je­chał w in­te­re­sach, tym­cza­sem zaś był z nią… Miała go tyl­ko dla sie­bie przez dwa cu­dow­ne dni. Uśmiechnęła się na to wspo­mnie­nie – całe dwa dni tyl­ko dla sie­bie, a tym­cza­sem spędzi­li czas na roz­rzu­ca­niu końskie­go na­wo­zu. Po­tem śmia­li się z tego obo­je. Wy­znał, że w ich związku naj­bar­dziej po­do­ba mu się jego przy­ziem­ność.

– Po­zwa­lasz mi być sobą – wy­znał. – Ni­cze­go ode mnie nie ocze­ku­jesz, a to zna­czy, że kie­dy je­stem z tobą, je­stem wol­ny.

Ich miłość wypływała z głębo­kie­go zro­zu­mie­nia wza­jem­nych po­trzeb i z zażyłości, za­ra­zem bli­skiej i zmysłowej, jaką wie­le par małżeńskich tra­ci z bie­giem lat. Rzad­ko wspo­mi­nała o jego małżeństwie, ale nie­kie­dy Ri­chard sam czuł po­trzebę wyjaśnia­nia, czy może uspra­wie­dli­wie­nia, dla­cze­go on, przy­zwo­ity człowiek (jak sam sie­bie określał), za­cho­wał się w taki sposób. Zgod­nie z tym, co opo­wia­dał Dul­cie, jego żona była neu­ro­tycz­na i nad­mier­nie od nie­go uza­leżnio­na.

Od­wra­cając się od okna, doj­rzała swo­je od­bi­cie w stojącym lu­strze i próbowała do­ciec, kim jest, po­mi­jając krągłości ciała, ku­rze łapki w kąci­kach błękit­nych oczu, krótkie, ja­sne włosy, które far­bo­wała co sześć ty­go­dni, świa­do­ma, że uj­mu­je so­bie w ten sposób wie­le lat, skórę, która stra­ciła już ela­stycz­ność. Pod tym wszyst­kim znaj­do­wała się ko­bie­ta-ka­me­le­on. Grała już wie­le roz­ma­itych życio­wych ról i za­pew­ne była jej sądzo­na jesz­cze nie jed­na.

Na dole, w kuch­ni, gdy próbowała zmo­bi­li­zo­wać się do wyjścia i ze­bra­nia opadłych liści, za­dzwo­nił te­le­fon. Po­rwała słuchawkę z bijącym ser­cem. Ri­chard! Ko­cha­ny Ri­chard! Już tak do­brze się czu­je, że mógł za­dzwo­nić. Tak do­brze, że za­raz doda jej otu­chy, po­wie, że wróci szyb­ko.

Ale to nie był Ri­chard. Dzwo­niła młoda dziew­czy­na z py­ta­niem o grupę pi­sarską. Zo­ba­czyła ogłosze­nie umiesz­czo­ne przez Dul­cie w księgar­ni w mia­stecz­ku i chciała się do­wie­dzieć, czy są ja­kieś ogra­ni­cze­nia wie­ko­we.Roz­dział dru­gi

Jaz Raf­fer­ty wyłączyła te­le­fon i pod­niosła wzrok ku ukośnemu su­fi­to­wi nad łóżkiem. Po­kry­wały go równe rządki re­pro­duk­cji ob­razów pre­ra­fa­elitów, które przy­wiozła z wy­ciecz­ki do Ga­le­rii Miej­skiej w Bir­ming­ham, zor­ga­ni­zo­wa­nej przed ty­go­dniem jako część kur­su hi­sto­rii sztu­ki. Jej ulu­bio­nym dziełem był ob­raz For­da Ma­do­xa Brow­na Pożegna­nie Oj­czy­zny; ar­ty­sta tak bar­dzo chciał uchwy­cić lo­do­wa­te zim­no tej sce­ny – sza­re mo­rze i nie­bo, sku­loną parę w ciężkich, zi­mo­wych pal­tach – że ma­lo­wał głównie na dwo­rze, siłą woli zmu­szając do pra­cy sine i zgra­białe z zim­na ręce. Na­uczy­ciel­ka, pan­na Hol­mes, wyjaśniała, że ce­lem ar­ty­sty było przed­sta­wie­nie młodej ro­dzi­ny z dziec­kiem w dro­dze ku no­wej, lep­szej przyszłości, z nutką żalu za po­zo­sta­wio­nym do­mem.

Jaz po­dzie­lała uczu­cia młodej pary – sama chętnie wy­pro­wa­dziłaby się z domu przy pierw­szej spo­sob­ności, trud­no jej było jed­nak uwie­rzyć, że w tym szczęśli­wym dniu mogłaby żałować swo­jej de­cy­zji choćby przez se­kundę.

Od­sta­wiła te­le­fon na blat noc­ne­go sto­li­ka i roz­ko­szo­wała się błogosławioną ciszą, która w jej domu była wyjątko­wym zja­wi­skiem. Do­cho­dziła do tego świa­do­mość, że ma se­kret. Uwiel­biała se­krety, zwłasz­cza gdy uda­wało się za­cho­wać ta­jem­nicę przed braćmi i sio­stra­mi, naj­bar­dziej hałaśliwą, wścibską i do­kucz­liwą zgrają na świe­cie. Byli naj­gorszą z plag. Dziw, że już daw­no nie wy­niosła się z domu. Gdy miała trzy­naście lat, przez pe­wien czas opo­wia­dała do­okoła, że jest ad­op­to­wa­na, byle tyl­ko nikt nie pomyślał, że ta czwórka z piekła ro­dem to jej ro­dzi­na.

Phin (zdrob­nie­nie od Phi­ne­as) miał te­raz dwa­dzieścia dwa lata i był naj­star­szy, a dru­gi w ko­lej­ności Jim­my – dwa­dzieścia. Obaj do­brze za­ra­bia­li w Raf­fer­ty i Sy­no­wie, przed­siębior­stwie bu­dow­la­nym taty, ale nadal miesz­ka­li w ro­dzin­nym domu.

– A dla­cze­go mie­li­byśmy miesz­kać gdzie in­dziej? – od­po­wia­da­li na jej za­czep­ki, ile­kroć wymyślała im od ma­min­synków, którzy nie chcą po­szu­kać so­bie własne­go miej­sca.

– Ech, ma­mie ser­ce by pękło, gdy­byśmy się wy­pro­wa­dzi­li.

Pew­nie mie­li rację. Mama uwiel­biała ich i strasz­nie roz­pusz­czała. Żadna za­chcian­ka chłopców nie była zbyt uciążliwa dla jej cier­pli­wości. – Daj mi to – mówiła, ile­kroć Phin choćby spoglądał wy­mow­nie na żelaz­ko i wy­gnie­cioną ko­szulę, którą chciał założyć wie­czo­rem.

Żałosne.

Bied­ne dziew­czy­ny, które ze­chcą się z nimi związać, mu­siałyby naj­pierw po­stra­dać zmysły.

Sie­dem­na­sto­let­nia Jaz była ko­lej­na w ro­dzin­nej hie­rar­chii dzio­ba­nia. Co roku piątego września, w dniu jej uro­dzin, tato od­ku­rzał tę samą aneg­dotkę, jak to przed poczęciem Jaz za­mie­nił słówko z Wszech­mogącym: – Pa­nie, wiem, że wszy­scy cię przy­ci­skają, więc oszczędź so­bie za­cho­du z jesz­cze jed­nym chłopa­kiem. Tym ra­zem dziew­czyn­ka wy­star­czy nam w zupełności.

Tato wca­le nie był re­li­gij­ny, ani trochę, ale lubił roz­wo­dzić się nad swo­im ka­to­lic­kim wy­cho­wa­niem, po­dob­nie jak lubił pod­kreślać, że jest dum­ny ze swo­je­go ir­landz­kie­go po­cho­dze­nia.

– Tato – po­wie­działa mu kie­dyś – kogo chcesz oszu­kać? Nie roz­po­znałbyś ir­landz­kiej fu­jar­ki, gdy­by na­wet sam le­pre­chaun¹ wcisnął ci ją w tyłek. Je­steś tak samo an­giel­ski jak królowa.

– Ha! – za­chi­cho­tał. – A ona jest pół-Niemką, czyż nie?

Jed­nakże po­ufałe po­gawędki z Bo­giem przy­niosły nie­za­mie­rzo­ny re­zul­tat: po kil­ku­let­niej prze­rwie na świat przyszły Tam­zin (dzie­sięć lat) i Lulu (osiem).

– O słodki Jezu – uty­ski­wał po­tem – tyle bab na mnie jed­ne­go! Czym ja so­bie zasłużyłem na taką karę?

Ważniej­sze było jed­nak co in­ne­go: czym o n a zasłużyła na taką ro­dzinę?

Od najmłod­szych lat czuła się nie na miej­scu. Gdy­by nie ko­lor włosów i oczu, taki sam jak u mat­ki, pew­nie by uwie­rzyła, że w wy­ni­ku ja­kie­goś za­mie­sza­nia w szpi­ta­lu, w którym przyszła na świat, wy­da­no ją niewłaści­wej ro­dzi­nie. Pew­nie na­wet w ta­kim wy­pad­ku nie mogłaby się bar­dziej różnić od bra­ci i sióstr, którzy wszy­scy wda­li się w ojca; on sam określał się „krzep­kim”, jeśli cho­dzi o bu­dowę i tem­pe­ra­ment. Jaz była go­to­wa założyć się o każde pie­niądze, że Tam­zin i Lulu przyszły na świat z zaciśniętymi piąstka­mi, od razu go­to­we rzu­cić świa­tu wy­zwa­nie i go zbu­rzyć. W prze­ci­wieństwie do nich ona sama była drob­na i bla­da, z no­sem ob­sy­pa­nym iry­tująco dzie­cin­ny­mi pie­ga­mi. Włosy miała długie do pasa, ko­loru rdzy (nie rude! jak wie­lo­krot­nie po­uczała bra­ci, gdy wołali na nią Rudy Rydz). No i wolała ra­czej myśleć niż roz­pra­wiać jak resz­ta ro­dzi­ny. Le­gen­da ro­dzin­na głosiła, że późno zaczęła mówić, a oj­ciec na­zy­wał ją małym milcz­kiem. Od uro­dze­nia nie­za­leżna, w wie­ku sześciu lat na krótko stwo­rzyła so­bie wymyślo­nych to­wa­rzy­szy za­baw, ale wkrótce mu­siała się z nimi roz­stać – sta­li się równie nie­znośni jak bra­cia, do­ma­gając się stałej uwa­gi dla swo­ich wy­ima­gi­no­wa­nych po­trzeb.

Gdy chłopcy pod­rośli, oj­ciec ze­zwo­lił, by po­ma­ga­li mu zaj­mo­wać się ko­lekcją mo­to­cy­kli. Zaczęli także to­wa­rzy­szyć mu w wy­pra­wach na me­cze bok­ser­skie w Man­che­ste­rze i wyścigi kon­ne w Che­ster i Li­ver­po­olu. Dzięki temu Jaz miała matkę tyl­ko dla sie­bie; nie­ste­ty nie na długo. Gdy uro­dziła się Tam­zin, a wkrótce po niej Lulu, Jaz po­go­dziła się z myślą, że nie ma dla niej pary. Oprócz niej każdy miał parę: ro­dzi­ce, bra­cia i obie sio­stry. Za­mknęła się więc w so­bie i pogrążyła w książkach, żyjąc życiem ich bo­ha­terów i tym sa­mym sku­tecz­nie ucie­kając od własne­go. Właści­wie nie było ni­cze­go dziw­ne­go w tym, że pew­ne­go dnia sama od­kryła uro­ki pi­sa­nia i że zapełnia­nie pa­pie­ru słowa­mi – w po­sta­ci wier­szy, opo­wia­dań, ry­mo­wa­nek, re­flek­sji, po­zwo­liło jej na jesz­cze dalszą ucieczkę.

Zwlekła się z łóżka, po­deszła do biur­ka i włączyła kom­pu­ter. Upew­niła się, że drzwi są za­mknięte, po czym otwo­rzyła plik o na­zwie „Re­ne­sans włoski”. Prze­biegła przez sześć stron wy­pra­co­wa­nia o „Łowach w Pusz­czy” Uc­cel­la, za które do­stała szóstkę, prze­sunęła kil­ka czy­stych stron i za­trzy­mała się w miej­scu za­ty­tułowa­nym „Roz­dział 1”. Po mie­siącach eks­pe­ry­mentów z po­ezją pisała te­raz po­wieść. Zaczęła w ubiegłym ty­go­dniu, ale za­da­wa­no im tyle, że nie miała wie­le cza­su dla sie­bie. Jej col­le­ge był bar­dzo do­bry, ale ilość pra­cy – obłędna.

Vic­ki, jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka, też poszła do May­wo­od, a wśród uczniów nie bra­ko­wało ta­kich, których Jaz chętnie by po­znała. Zwłasz­cza je­den zasługi­wał na uwagę. Był od niej star­szy o rok i cho­dził do ostat­niej kla­sy. Na­zy­wał się Na­than King. Poza tym wie­działa o nim tyl­ko tyle, że miesz­ka w May­wo­od obok par­ku. Był wy­so­ki, strzygł się krótko, choć nie za krótko, i wszędzie cho­dził w długim, czar­nym, skórza­nym płasz­czu, który z szu­mem za­mia­tał po­wie­trze, gdy Na­than pew­nym kro­kiem podążał na swo­je zajęcia. Wyglądał tak, jak­by dokład­nie wie­dział, co chce osiągnąć i jak ma tego do­ko­nać. Ta aura śmiałej pew­ności sie­bie zwróciła jej uwagę już pierw­sze­go dnia szkoły.

Słysząc zbliżający się tu­pot nóg, Jaz rzu­ciła się naprzód i prze­winęła tekst do pierw­szej stro­ny z tytułem wy­pra­co­wa­nia z hi­sto­rii sztu­ki.

Drzwi otwo­rzyły się z trza­skiem.

– Z kim roz­ma­wiałaś?

Nie za­dając so­bie tru­du, by odwrócić się twarzą do gości, wy­rzu­ciła z sie­bie:

– Tam­zin Raf­fer­ty, wynoś się! I ty też, Lulu. Nie wi­dzi­cie, że pra­cuję?

– Wca­le nie pra­co­wałaś, przy­najm­niej jesz­cze parę mi­nut temu. Słyszałyśmy, że z kimś roz­ma­wiasz. Czy to był chłopak? Masz chłopa­ka?

Obróciła głowę i ob­rzu­ciła sio­stry naj­bar­dziej wy­niosłym ze spoj­rzeń. – Podsłuchi­wałyście pry­watną roz­mowę?

Po­pa­trzyły na sie­bie z drwiącymi mi­na­mi. Po­tem zaczęły pi­skli­wie chi­cho­tać, co po­twor­nie działało jej na ner­wy. Przeszła ci­cho przez pokój do szaf­ki z książkami, na której stał od­twa­rzacz CD. Wzięła do ręki pi­lo­ta, włączyła ogłuszający po­ziom dźwięku i pa­trzyła, jak Tam­zin i Lulu biorą nogi za pas. Nie zno­siły jej płyt, zwłasz­cza Di­vi­ne Co­me­dy – nie wyszły jesz­cze poza S Club 7.

– Słodki Jezu na ro­we­rze! Ścisz ten har­mi­der!

Jej oj­ciec Pat (czy ra­czej Po­peye, jak go na­zy­wa­li sta­rzy zna­jo­mi i mat­ka) stał w drzwiach, blo­kując przejście ma­syw­nym ciałem. Jaz wyłączyła mu­zykę, a on wszedł do po­ko­ju.

– Jezu, dziew­czy­no, od tego hałasu aż far­ba spa­da ze ścian. To nie­pojęte, jak ty możesz pra­co­wać w ta­kim rej­wa­chu! – Po­pa­trzył na kom­pu­ter. – Dużo ro­bo­ty na week­end?

– Spo­ro – od­po­wie­działa, prześli­zgując się obok nie­go, by móc usiąść. Oba­wiała się, że może zacząć się bawić kla­wia­turą i przy­pad­kiem na­tra­fi na jej po­wieść. Wpraw­dzie tato lubił dawać do zro­zu­mie­nia, że ab­so­lut­nie nie zna się na kom­pu­te­rach, ale wie­działa, że ostat­nio za­in­sta­lo­wał w fir­mie wymyślne i kosz­tow­ne opro­gra­mo­wa­nie, po czym po­le­cił, by na­uczo­no go jego obsługi. Sie­działa ze spusz­czo­ny­mi ocza­mi i cze­kała, aż wyj­dzie.

Ale nie wy­cho­dził. Pod­szedł jesz­cze bliżej, na­chy­lił się i zaczął głośno czy­tać:

Uc­cel­lo był za­fa­scy­no­wa­ny per­spek­tywą, cze­go ob­raz ten, o wspa­niałym ko­lo­ry­cie i wy­ra­fi­no­wa­nej kom­po­zy­cji, jest do­brym przykładem…

Wy­pro­sto­wał się i położył jej rękę na ra­mie­niu. – Mówiłem to już, Ja­smi­ne, i po­wiem to jesz­cze raz, wszyst­ko za­wdzięczasz mat­ce. Ten ro­zum masz po niej. Za­wsze o tym pamiętaj, do­brze?

Obróciła się i ob­da­rzyła ojca łagod­nym uśmie­chem. Za­wsze tak mówił, za­wsze próbował ucho­dzić za igno­ran­ta i ci­che­go wspólni­ka w małżeństwie. – Ech, w tej fir­mie ja tyl­ko sprzątam, dla­te­go na­zy­wają mnie Po­peye – ma­wiał. – To Moll ma ro­zum za nas dwo­je. – Bia­da jed­nak każdemu, kto dałby się na­brać na tę po­zorną skrom­ność. Szyb­ko przy­cho­dziło mu tego żałować.

– Nie chcesz chy­ba wci­skać mi tego kitu. „Och, je­stem tyl­ko głupim Pad­dym”, co?

Od­po­wie­dział uśmie­chem.

– Ależ to praw­da. Kie­dy spo­tkałem waszą matkę, nie umiałem czy­tać ani pisać. Po­wie­działa, że za mnie nie wyj­dzie, dopóki nie prze­brnę przez ele­men­tarz.

– To właśnie jest praw­dzi­wa miłość, tato.

Dał jej lek­kie­go kuk­sańca w ucho.

– Py­ska­ta z cie­bie pan­ni­ca. Do­bra, wra­caj do ro­bo­ty. Wiel­kich rze­czy spo­dzie­wam się po to­bie.

– Proszę, tato, tyl­ko mnie nie agi­tuj.

Był już pra­wie za drzwia­mi, ale jesz­cze się za­trzy­mał, zno­wu obrócił się do niej i spy­tał:

– A więc moja mała Jaz­zie ma chłopa­ka?

Przewróciła ocza­mi.

– Gdy­byż to ode mnie zależało!

– I le­piej niech tak zo­sta­nie, póki się nie do­sta­niesz na uni­wer­sy­tet.

Od­pro­wa­dziła go wzro­kiem. Jak na ojca, wca­le nie był zly. Cza­sem nie­znośnie sen­ty­men­tal­ny, prze­raźli­wie łatwo wpa­dający w gniew, ale wie­działa, że tak na­prawdę jest z niej strasz­nie dum­ny. Za­wsze chwa­lił się przed ko­le­ga­mi, jaka jest by­stra. – Za­pa­miętaj­cie te słowa – prze­ko­ny­wał przy ku­flu piwa – to ta mała Raf­fer­ty wsławi naszą ro­dzinę. Jaz­zie ma głowę do książek, jak jej mat­ka.

Nie zda­wał so­bie tyl­ko spra­wy, jak nie­znośnym ciężarem kładły się jego aspi­ra­cje na bar­kach Jaz. Co, jeśli go za­wie­dzie? Jak znie­sie zawód ze stro­ny córki, na którą tak bar­dzo li­czy? Nie zda­wał so­bie spra­wy z uciążliwości re­stryk­cji, które na nią nakładał, po­wo­do­wa­ny pra­gnie­niem suk­ce­su. Nie miał nic prze­ciw­ko temu, by wy­cho­dziła z Vic­ki, ale niech nie­bo ma w opie­ce chłopa­ka, który oka­załby jej naj­mniej­sze za­in­te­re­so­wa­nie. Tata pod­dałby go nie­kończącym się przesłucha­niom, nim uznałby go za właściwe to­wa­rzy­stwo dla swo­jej córecz­ki. Wpraw­dzie nig­dy wyraźnie tego nie po­wie­dział, ale i tak była pew­na, że oj­ciec nie zgo­dziłby się na tak poważne roz­pro­sze­nie uwa­gi, jak cho­dze­nie z chłopa­kiem na tym eta­pie jej życia. Zresztą, kto niby miałby się nią za­in­te­re­so­wać?

Prze­stała myśleć o tym wszyst­kim i wróciła do pierw­sze­go zda­nia po­wieści. Im więcej razy po­wta­rzała je w myślach, tym bar­dziej nie­zgrab­nie brzmiało. Wkrótce jej myśli zaczęły błądzić na nowo. Ku naj­cu­dow­niej­sze­mu z se­kretów.

Za ty­dzień pójdzie na pierw­sze spo­tka­nie Su­ro­wych Dia­mentów. Pomyśleć tyl­ko, gru­pa pi­sar­ska, gdzie ktoś taki jak ona będzie trak­to­wa­ny poważnie, gdzie będzie mogła otwar­cie mówić o swo­im pi­sa­niu bez oba­wy przed wyśmia­niem. Bo tak właśnie za­cho­wałaby się jej ro­dzi­na, gdy­by się kie­dy­kol­wiek do­wie­działa, co też Jaz wymyśliła tym ra­zem. Jak­by już słyszała bra­ci: – Uuu, pan­na Mądra­lińska ma się te­raz za li­te­ratkę, co?

Za­sta­na­wiała się, jacy będą inni lu­dzie w gru­pie. Ta ko­bie­ta, z którą roz­ma­wiała przed chwilą, Dul­cie Bal­lan­ty­ne, wy­da­wała się na­prawdę sym­pa­tycz­na. Może trochę za­gu­bio­na, jak gdy­by myślami była gdzie in­dziej, ale ser­decz­na. No cóż, byle nikt z po­zo­stałych nie przy­po­mi­nał pod żad­nym względem Phi­na i Jim­my’ego, Tam­zin i Lulu, a na pew­no znaj­dzie z nimi wspólny język.Roz­dział trze­ci

Beth King słyszała już wie­le razy, że po­win­na za­in­we­sto­wać w zmy­warkę. – Tę szafkę da się łatwo usunąć – mówili ko­lej­ni rozmówcy, sądząc, że pierw­si wpa­dli na ten po­mysł – i za­in­sta­lo­wać zmy­warkę, bez naj­mniej­sze­go pro­ble­mu. Proszę pomyśleć, ile go­dzin pra­cy można za­oszczędzić. No i ręce… – Tę ostat­nią uwagę zwy­kle zgłaszała jej mat­ka. – Nic tak nie zdra­dza wie­ku ko­bie­ty jak ręce – twier­dziła. – Twarz można po­pra­wić ope­racją pla­styczną, ale ręce za­wsze cię zdradzą.

Pew­nie przy­ja­cie­le i krew­ni mie­li rację, ale praw­da była taka, że Beth lubiła zmy­wa­nie – nie z po­wo­du dziw­nych, pu­ry­tańskich upodo­bań, lecz dla­te­go, że duża kuch­nia w miesz­ka­niu na pierw­szym piętrze, które wraz z Na­tha­nem zaj­mo­wa­li od dzie­sięciu lat, wy­cho­dziła na May­wo­od Park. Jego wi­dok był nie­wy­czer­pa­nym źródłem przy­jem­ności; za­wsze było na co po­pa­trzeć. Wie­wiórki ści­gające się po tra­wie, sta­re i młode pary prze­cha­dzające się ramię w ramię po krętych ścieżkach zbie­gających ku rze­ce i kor­tom te­ni­so­wym, mat­ki z wózka­mi, dzie­ci i psy pod­czas za­ba­wy na małym pla­cy­ku z huśtaw­ka­mi i ka­ru­ze­la­mi, które Na­than uwiel­biał, gdy był mały. No i sam wi­dok par­ku zmie­niający się nie­ustan­nie. Te­raz, je­sie­nią, drze­wa gubiły rdza­we liście, a wy­smukłe rośliny po­sa­dzo­ne la­tem na ra­ba­tach blakły i wkrótce miały je zastąpić brat­ki, od­por­ne na su­ro­wość zimy.

Po wypłuka­niu ostat­nich na­czyń po lun­chu Beth wy­tarła ręce i sięgnęła po tubę luk­su­so­we­go kre­mu do rąk, jaki mat­ka sta­le jej przy­syłała ra­zem z gu­mo­wy­mi ręka­wi­ca­mi, które Beth za­wsze za­po­mi­nała włożyć. Ro­dzi­ce byli nad­zwy­czaj tro­skli­wi i wciąż ro­bi­li, co mo­gli, aby tyl­ko ułatwić jej życie.

Po­dob­nie jak teścio­wie, Lois i Bar­na­by King.

Tyle że o ile hoj­ność ro­dziców, od których dzie­liło ją trzy­sta mil – prze­chodząc na eme­ry­turę prze­nieśli się w cie­plej­sze kli­ma­ty południa – bu­dziła w niej wdzięczność, to po­moc Lois, świad­czoną na miej­scu, przyj­mo­wała z da­le­ko mniej­szym en­tu­zja­zmem. Lois za­da­wała so­bie za dużo tru­du, a Beth zbyt często czuła się jak życio­wy nie­udacz­nik zda­ny na opiekę in­sty­tu­cji cha­ry­ta­tyw­nej. – Wy­obraź so­bie – po­wie­działa do niej Lois w kwiet­niu – zro­biłam już wszyst­kie za­ku­py, a tu Bar­na­by na­gle bez uprze­dze­nia po­sta­no­wił, że wy­je­dzie­my na Wiel­ka­noc. Le­piej wy weźcie to wszyst­ko, okrop­nie bym się czuła, gdy­by tyle do­brych rze­czy miało się zmar­no­wać.

Od­mo­wa byłaby nie­uprzej­ma, tym bar­dziej, że Beth świet­nie wie­działa, iż Lois ma do­bre in­ten­cje. I za­wsze tak było. Odkąd przed je­de­na­stu laty umarł Adam, całą duszą oddała się spra­wie po­mo­cy wdo­wie po synu i je­dy­ne­mu wnu­ko­wi. Wpraw­dzie w ci­chości ser­ca Beth miała wątpli­wości co do mo­tywów teścio­wej, ale jed­no­cześnie po­gar­dzała sobą za cy­nizm tych myśli. Postępo­wa­nie Lois było słuszne i pełne życz­li­wości; po­win­na więc bar­dziej do­ce­niać uczyn­ność teściów. Ich ofiar­ność nie znała gra­nic, a miesz­kając w od­ległości za­le­d­wie kil­ku mil, w wio­sce Sta­pley, za­wsze byli go­to­wi nieść po­moc. Ileż to razy Lois wysyłała Bar­na­by’ego, by na­pra­wił cieknące rury ka­na­li­za­cyj­ne czy mur­szejący pa­ra­pet. – Wiel­kie nie­ba! Na­wet nie myśl o ściąga­niu fa­chow­ca – zapłacisz majątek. Pozwól, że Bar­na­by się temu przyj­rzy. Wiesz, że Adam by so­bie tego życzył.

Po tylu la­tach życia bez Ada­ma Beth nie była wca­le pew­na, czy Lois ma rację. Czy na­prawdę chciałby, by jego ro­dzi­ce wciąż od­gry­wa­li w jej życiu tak ak­tywną rolę? Czy nie wolałby ra­czej, aby zaczęła żyć własnym?

„Własne życie” brzmiało w jej uszach jak iry­tujący banał. Wciąż ktoś się z tym wy­ry­wał: mat­ka, przy­ja­cie­le, ko­le­dzy z pra­cy – prawdę mówiąc każdy, kto uważał, że po­win­na dru­gi raz wyjść za mąż. A przy­najm­niej zna­leźć so­bie kogoś na stałe.

– Nie je­steś co­raz młod­sza, Beth – po­wie­działa przed mie­siącem jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka Si­mo­ne. – Masz czter­dzieści trzy lata a nie dwa­dzieścia trzy; wy­da­jesz się tego nie do­strze­gać.

– Mar­ne szan­se, by mi się to udało – odcięła się Beth, marząc o tym, by bu­rza pia­sko­wa za­sy­pała dom w Du­ba­ju, gdzie przy­ja­ciółka miesz­kała obec­nie wraz z mężem Be­nem.

– A może kie­ru­jesz się mylną teo­rią, że wybór dostępnych fa­cetów powiększa się wraz z upływem lat?

– Nie, je­stem tyl­ko wy­bred­na. Nie spo­tkałam dotąd ni­ko­go, kto do­ra­stałby Ada­mo­wi do pięt.

– Ab­surd. Ni­ko­go nie dopuściłaś do sie­bie na od­ległość, przy której dałoby się spraw­dzić, do kogo do­ra­sta. Tchórz z cie­bie.

Si­mo­ne była nie­bez­piecz­nie bli­ska praw­dy. Lęk i po­czu­cie winy ode­grały nie­małą rolę w niechęci Beth do szu­ka­nia no­we­go part­ne­ra. Dręczyła ją myśl, iż może za­cho­wu­je się nie­lo­jal­nie wo­bec Ada­ma.

Tuż po jego śmier­ci duszą i ciałem poświęciła się opie­ce nad Na­tha­nem. Miał do­pie­ro trzy lata, za mało, by czuć ból utra­ty ojca, ale dość, by zro­zu­mieć, że w życiu jego i mat­ki za­cho­dzi zmia­na. Pół roku po po­grze­bie wy­pro­wa­dzi­li się z uro­cze­go domu z ład­nym ogro­dem za mia­stem i za­miesz­ka­li w May­wo­od, w obec­nym miesz­ka­niu. Bra­ko­wało pie­niędzy. Adam nie wspo­mniał jej, że wziął drugą pożyczkę pod za­staw domu, a wszyst­kie skrom­ne oszczędności uto­pił w przed­sięwzięciu han­dlo­wym, które przy­niosło do­tkli­we stra­ty. Minęło trochę cza­su, nim Beth zna­lazła pracę, ale wy­trwałość przy­niosła efek­ty – udało jej się zna­leźć do­sko­nałą po­sadę w nowo wy­bu­do­wa­nej przy­chod­ni le­kar­skiej. Pra­co­wała tam do tej pory i była bar­dzo za­do­wo­lo­na; ela­stycz­ny czas pra­cy i do­bre re­la­cje z ko­le­ga­mi po­mogły od­bu­do­wać jej po­czu­cie war­tości. No i zdro­wie psy­chicz­ne.

Życie to­wa­rzy­skie na­to­miast nie przed­sta­wiało się po­ry­wająco – nie­wie­le mogła zro­bić z pensją re­cep­cjo­nist­ki. Mu­siała li­czyć każdy grosz – na­wet skrom­ne wyjście do kina, połączo­ne z zapłatą dla opie­kun­ki Na­tha­na kosz­to­wały nie­mal tyle samo co para dzie­cięcych butów. Za­baw­ne, że przy całej swo­jej uczyn­ności, Lois nig­dy nie za­ofia­ro­wała się, że zo­sta­nie z Na­tha­nem, aby Beth mogła wyjść wie­czo­rem. Wpraw­dzie nig­dy nie po­wie­działa tego wyraźnie, ale Beth miała sil­ne po­dej­rze­nie, że teścio­wa nie chce, by kogoś po­znała. Myśl, że kto­kol­wiek mógłby zastąpić Ada­ma, była dla niej nie­znośna.

Zna­jo­mi Beth myśleli in­a­czej i wkrótce zaczęły się po­ja­wiać su­ge­stie, że po­win­na uma­wiać się z mężczy­zna­mi. Po­ja­wiły się za­pro­sze­nia na ko­la­cje, w których uczest­ni­czy­li po­ten­cjal­ni part­ne­rzy. Si­mo­ne umówiła ją z kil­ko­ma zupełnie nie­od­po­wied­ni­mi kan­dy­da­ta­mi – dla Beth po­zo­stało za­gadką, gdzie wy­naj­dy­wała te za­so­by mężczyzn wol­ne­go sta­nu. W tam­tych cza­sach pra­wie nikt z nich nie dostąpił za­szczy­tu dru­giej czy trze­ciej rand­ki. Pierw­szy, z którym zgo­dziła się spo­tkać, za­pro­sił ją na ko­lację w Che­ster. Gdy za­czy­nała już do­cho­dzić do wnio­sku, że zna­jo­mość może być obie­cująca, po­chy­lił się ku niej nad stołem i spy­tał o ulu­bioną fan­tazję sek­su­alną. Udało jej się ukryć szok, po czym po­wie­działa mu, że szczy­tem roz­ko­szy jest dla niej wcze­sne pójście do łóżka z dobrą książką. Inny kan­dy­dat za­nu­dził ją na śmierć, roz­pra­wiając bez końca o swo­jej ka­rie­rze i in­try­gach w fir­mie. Z tru­dem tłumiła zie­wa­nie, kiwała głową i mówiła to, co – jak sądziła – chciał od niej usłyszeć.

Gdy zmęczyły ją wresz­cie nie­uda­ne za­lo­ty, zaczęła po pro­stu od­ma­wiać za­pro­sze­niom Si­mo­ne, używając Na­tha­na jako pre­tek­stu. – Prze­pra­szam cię, Si­mo­ne, muszę aku­rat pod­wieźć Na­tha­na na zajęcia. Albo: – Obie­całam już Na­tha­no­wi, że mu po­mogę w powtórce ma­te­riału do eg­za­mi­nu.

Si­mo­ne nie dawała się zwieść i bez końca przy­po­mi­nała Beth… że czas nie cze­ka na żadną ko­bietę, szczególnie na sa­motną. W końcu po­wie­działa: – I jak długo jesz­cze będziesz używać syna jako wymówki? Co też wymyślisz, kie­dy odej­dzie z domu? Chcesz skończyć jako sta­ra dzi­wacz­ka przy­gar­niająca bez­pańskie koty i wy­ra­biająca mar­mo­ladę, której nikt nig­dy nie zje?

– Lep­sze to niż to ma­ru­dze­nie tak zwa­nej przy­ja­ciółki. Jeśli na­prawdę chcesz wie­dzieć, odkładam te spra­wy na do­god­niej­sza porę.

– Jak obie świet­nie wie­my, Beth, moja ty zaśle­pio­na przy­ja­ciółko, odkłada­nie na po­tem to złodziej cza­su.

Beth wie­działa, że Si­mo­ne ma rację – tak jest, ukry­wała się za ple­ca­mi Na­tha­na. Wie­lu ro­dzi­com przy­cho­dzi z tru­dem zna­le­zie­nie no­we­go celu w życiu, gdy gniaz­do pu­sto­sze­je, ale ona i Na­than byli so­bie tak bli­scy, że wie­działa, iż cze­ka ją trud­ny okres, gdy wy­je­dzie na uni­wer­sy­tet. Nig­dy dotąd nie do­skwie­rała jej sa­mot­ność – również dla­te­go, że na taki luk­sus nie miała cza­su, ale po wyjeździe Na­tha­na i to mogło się zmie­nić. Zdro­wy rozsądek pod­po­wia­dał, że naj­wyższy czas pomyśleć, jak zapełni pustkę, jaką stwo­rzy jego nie­obec­ność.

Z myślą o tej zmia­nie po­czy­niła tego ran­ka pierw­szy krok, który w założeniu miał po­sze­rzyć jej ho­ry­zon­ty. Po­sta­no­wiła przyłączyć się do gru­py zaj­mującej się twórczym pi­sa­niem. Za­wsze spra­wiała jej przy­jem­ność „ba­zgra­ni­na”, jak ją na­zy­wała. Zaczęła wkrótce po śmier­ci Ada­ma, gdy nie mogła spać w nocy; za­pi­sy­wała wówczas myśli, które unie­możli­wiały jej sen. Przy­no­siło to oczysz­cze­nie i ulgę – po krótkim cza­sie na­brała więcej pew­ności sie­bie i od luźnych za­pisków przeszła do opo­wia­dań. Miała już ko­lekcję, której nie czy­tał nikt oprócz niej. I nikt nie miał jej czy­tać. Te niezręczne szki­ce mówiły o życiu, które za sobą po­zo­sta­wiła.

Tego ran­ka opo­wie­działa Si­mo­ne o Su­ro­wych Dia­men­tach pod­czas po­gawędki, jaką od­by­wały w stałych, dwu­ty­go­dnio­wych odstępach.

– I bar­dzo do­brze – przy­taknęła przy­ja­ciółka. – A są tam jacyś mężczyźni?

– Skąd mam wie­dzieć? Pierw­sze spo­tka­nie jest za ty­dzień.

– I czym jesz­cze będziesz się zaj­mo­wać?

– A to nie wy­star­czy na początek?

– A jak myślisz?

– A mam jakiś wybór? Co cię na­padło? Słońce wy­pa­liło ci mózg?

– W ta­kim ra­zie pora wra­cać do Che­shi­re.

Mimo skłonności do po­uczeń Si­mo­ne była od­daną przy­ja­ciółką i Beth tęskniła te­raz za nią.

Zakręciła tubę z kre­mem i od­sta­wiła ją na pa­ra­pet. Spoglądając w dół na park, za­uważyła ja­snowłose­go mężczyznę siedzącego na ławce; było z nim dwo­je małych dzie­ci. Przez mo­ment ob­ser­wo­wała mniejszą i jaśniejszą z dwóch dziew­czy­nek goniącą wi­rujący na wie­trze liść. – Gdzie też jest ich mat­ka – pomyślała bez­wied­nie i na­tych­miast skar­ciła się, że myśli ste­reo­ty­po­wo. Ją samą za­wsze złościło, ile­kroć lu­dzie zakłada­li, że ma męża.

Wpa­try­wała się jesz­cze w młode­go człowie­ka i jego dzie­ci, gdy przy­po­mniała so­bie, że Na­than nie wróci do domu po południu, a ona obie­cała sąsiad­ce z dołu, że dzi­siaj do niej wpad­nie.

Ade­la – pan­na Ade­la Wa­ter­man – wpro­wa­dziła się do miesz­ka­nia na par­te­rze w rok po Beth i Na­tha­nie, dzięki cze­mu byli nie tyl­ko sąsia­da­mi, ale i do­bry­mi przy­ja­ciółmi. Ku wiel­kie­mu żalo­wi Beth star­sza pani uznała, że w wie­ku lat osiem­dzie­sięciu czte­rech wy­co­fa się z czyn­ne­go życia i właśnie wy­sta­wiała miesz­ka­nie na sprze­daż z za­mia­rem prze­nie­sie­nia się do ośrod­ka dla eme­rytów.

– Nie mam naj­mniej­szych złudzeń, że mój sio­strze­niec ze­chce się mną zająć. Nie ma cza­su na­wet na od­wie­dzi­ny, a w ten sposób naj­szyb­ciej wy­dam cały jego spa­dek – opo­wie­działa Beth z uśmie­chem.

Beth za­brała cze­ko­la­do­we cia­sto do­mo­wej ro­bo­ty i wyszła, pełna na­dziei, że gdy na­dej­dzie jej czas, Na­than po­trak­tu­je ją le­piej niż je­dy­ny krew­niak Ade­li.Roz­dział szósty

Wyda­wałoby się, że Jack po­wi­nien był wy­cze­ki­wać z utęsknie­niem nad­chodzącego wie­czo­ru – po południu usłyszał do­sko­nałe wia­do­mości, które wraz z per­spek­tywą spo­tka­nia się z Cla­ire po­win­ny mu wyraźnie po­pra­wić sa­mo­po­czu­cie.

Jed­nak po­przed­nie­go wie­czo­ra pokłócili się. Nie był to pierw­szy raz, ale powód wczo­raj­sze­go nie­po­ro­zu­mie­nia spra­wiał, że czuł niechęć na myśl o ko­lej­nym spo­tka­niu. Wolałby już spo­tkać się z nią w ty­go­dniu, ale to by ją pew­nie bar­dziej rozzłościło; już i tak mu­sie­li przekładać dzi­siejszą ko­lację.

Powód tej awan­tu­ry nadal go uwie­rał. Cla­re oskarżyła go, że ma ob­sesję na punk­cie Tony’ego, a ściśle rzecz biorąc, na punk­cie tego, co Tony mu zro­bił.

– Daj już wresz­cie spokój – po­wie­działa. – Co się stało, to się nie od­sta­nie. Mój mąż zo­sta­wił mnie dla kogoś in­ne­go, ale czy słyszysz, żebym bez końca o tym ględziła?

– Ględziła? – spy­tał z nie­do­wie­rza­niem. – Tak to wi­dzisz?

Zwinęła ser­wetkę i rzu­ciła ją na pu­sty ta­lerz.

– Spójrz praw­dzie w oczy, Jack. Przez cały wieczór nie mówiłeś o ni­czym in­nym, tyl­ko ciągle ma­ru­dziłeś o To­nym. To two­je uro­dzi­ny i zadałam so­bie tru­du co nie­mia­ra, żeby ugo­to­wać tę ko­lację, którą zresztą le­d­wo skubnąłeś. Już mi się wy­le­wają usza­mi te hi­sto­rie o eksżonie, która próbuje trzy­mać dzie­ci z dala od cie­bie. Co więcej….

Odłożył nóż i wi­de­lec.

– Chy­ba już do­sta­tecz­nie ja­sno wy­ra­ziłaś swoją myśl.

Ze­rwała się z krzesła i zaczęła sprzątać ze stołu, zbie­rając w pośpie­chu ta­le­rze i sztućce.

– Tak? A mia­no­wi­cie jaką?

Też wstał i ode­brał od niej na­czy­nia.

– Że robię z igły widły.

W kuch­ni omi­ja­li się niechętnie w pa­ra­liżującej ci­szy, odkładając na­czy­nia i szy­kując kawę.

– Jack – po­wie­działa w końcu – tyle do­brych rze­czy nas łączy, ale nie mogę ry­wa­li­zo­wać z dziew­czyn­ka­mi i Mad­die.

– Wca­le tego nie chcę.

– Ale ja tak to od­bie­ram.

– To już twój pro­blem.

Wcisnęła tłok w dzban­ku do kawy i rzu­ciła mu ostre spoj­rze­nie.

– To chy­ba jest nasz pro­blem?

Ogar­nięty iry­tacją po­wie­dział:

– Mam dosyć własnych pro­blemów bez dokłada­nia so­bie two­ich. Jeśli nie możesz przełknąć myśli, że mam dwie córki, które ko­cham i chcę wi­dy­wać, to sama mu­sisz się z tym upo­rać. Nie mogę tego zro­bić za cie­bie.

– Nie możesz czy nie chcesz?

– Nie cze­piaj się słów.

– Ja­sne, Jack, ucie­kaj od pytań, za­miast od­po­wie­dzieć. Praw­da cię prze­raża, tak?

– Jaka praw­da?

– Że nie po­tra­fisz ze­rwać z przeszłością. Naj­wyższy czas po­go­dzić się z tym, że Mad­die i dziew­czyn­ki mają nowe życie. Do­bra, nie je­steś jego częścią i to cię boli, ale to wszyst­ko, co ci zo­stało. Nie masz wy­bo­ru, możesz ba­zo­wać tyl­ko na tym, co jest. In­a­czej skończysz jako sa­mot­ny, nieszczęśliwy i zgorzk­niały człowiek, którego Lucy i Am­ber nie ze­chcą wi­dy­wać. Tego chcesz?

Nie zo­stał u niej na noc, jak początko­wo pla­no­wa­li. Za­miast tego po­je­chał do domu, za­sta­na­wiając się, co właści­wie trzy­ma go przy niej.

Po­zna­li się przez wspólnych zna­jo­mych – ty­po­wy sce­na­riusz lu­dzi, którzy nie­spo­dzie­wa­nie dla sie­bie na­gle zno­wu zna­leźli się na ryn­ku sin­gli.

– Cla­re jest su­per – po­wie­dział mu Des, pod­czas ja­kie­goś męskie­go wyjścia na piwo na początku maja. – To koleżanka Ju­lie z pra­cy, na­wet przy­ja­ciółka. Nie­daw­no ro­zeszła się z mężem, ale go­to­wa jest za­sto­so­wać wo­bec ro­dza­ju męskie­go do­mnie­ma­nie nie­win­ności. Spodo­ba­cie się so­bie, je­stem pe­wien.

Des kie­ro­wał od­działem agen­cji Nor­ris&Ro­wan i Jack przyjął za­pro­sze­nie na ko­lację z ostrożnym za­in­te­re­so­wa­niem. Ku nie­małej sa­tys­fak­cji Desa Jack i Cla­re na­prawdę przy­pa­dli so­bie do gu­stu.

Dzi­siaj, pięć mie­sięcy później, Jack miał po­znać ro­dziców Cla­re.

– To nic ta­kie­go, Jack – po­wie­działa, gdy przed­sta­wiła mu ten po­mysł po raz pierw­szy. On jed­nak czuł się nie­swo­jo. Wszyst­ko działo się zbyt szyb­ko. Zupełnie jak­by stał na ru­cho­mym piar­gu: w każdej chwi­li grunt mógł usunąć mu się spod nóg.

Pod­je­chał pod May­wo­od Gran­ge Ho­tel i za­par­ko­wał sa­mochód na ostat­nim wol­nym miej­scu, obok Audi TT należącego do Cla­re. Wyłączył sil­nik, zabębnił pal­ca­mi po kie­row­ni­cy i wciąż za­sta­na­wiał się, dla­cze­go dał się wma­new­ro­wać w taką sy­tu­ację.

„Po­znaj mo­ich ro­dziców” było równo­ważne py­ta­niu: „Wo­lisz stojący bu­fet czy za­sia­daną ko­lację?”

Na samą myśl o tym wstrząsnął nim lo­do­wa­ty dreszcz i mu­siał wal­czyć ze sobą, by po­now­nie nie włączyć sil­ni­ka i nie zawrócić do domu.

Rano Cla­re za­dzwo­niła do biu­ra i prze­pro­siła go za swo­je słowa.

– Och, Jack, nie po­win­nam była tego mówić. Oczy­wiście, two­ja sy­tu­acja jest o wie­le trud­niej­sza niż moja. Nie mam dzie­ci, które wszyst­ko do­dat­ko­wo kom­pli­kują. Więc jak, spo­ty­ka­my się wie­czo­rem? Mama i tato tak się cieszą, że cie­bie po­znają.

– Cla­re, nie je­stem pe­wien.

– No prze­cież prze­pro­siłam.

Czując, że dal­szy opór byłby nie fair, po­wie­dział w końcu:

– Do­bra, więc o której mam być?

Cla­re za­uważyła go, nim on sam ją do­strzegł. Po­deszła i ucałowała go.

– Już się mar­twiłam – po­wie­działa, wy­cie­rając mu szminkę z po­licz­ka. – Pomyślałam, że może. Ale nie­ważne, co so­bie myślałam, sko­ro już je­steś. – Po­pra­wiła mu kołnie­rzyk. – W porządku?

– Ja­sne – skłamał. Wzięła go za rękę.

– Chodź, przed­sta­wię cię ro­dzi­com.

Pan i pani Gil­bert (proszę mów nam po imie­niu: Ter­ry i Co­rin­ne) usil­nie sta­ra­li się oka­zy­wać mu sym­pa­tię, pew­nie w myśl in­struk­cji Cla­re. Co jakiś czas wyłapy­wał a to po­ro­zu­mie­waw­cze mru­gnięcie, a to uśmie­szek spi­skowców. Dys­kom­fort, który czuł w sa­mo­cho­dzie, jesz­cze się pogłębił. Pra­gnie­nie, by je­dy­na córka wyszła po­now­nie za mąż i oczy­wiście ob­da­rzyła wnu­ka­mi, było boleśnie oczy­wiste. Gdy jed­nak zaczęli do­py­ty­wać o jego własne dzie­ci i pro­po­no­wać, by wraz z Cla­re przy­pro­wa­dzi­li je na pod­wie­czo­rek, cała sy­tu­acja wydała mu się na­gle nie­znośnym na­ru­sze­niem pry­wat­ności. Gwałtow­nie zmie­nił te­mat.

– Cla­re, za­po­mniałem ci po­wie­dzieć, do­stałem dzi­siaj bar­dzo dobrą no­winę. Za­pro­szo­no mnie.

– Och, po­patrz na to, aż ślin­ka leci do ust – prze­rwała mu na wi­dok wózka z de­se­ra­mi, który prze­jeżdżał właśnie obok ich sto­li­ka w dro­dze do in­nych gości. – Za to ti­ra­mi­su można by umrzeć… Prze­pra­szam, Jack, mówiłeś coś?

Roz­ciągnął twarz w fałszy­wym uśmie­chu.

– Nie­ważne, po­wiem ci później – rzu­cił.

Ale „później” nie na­deszło. Gdy się żegna­li, Cla­re uścisnęła mu ramię i po­wie­działa:

– Wi­dzisz, nie było tak źle, praw­da?

Po­tem od­je­chał do domu sam. Nie wszedł do domu. Od­sta­wił sa­mochód do garażu i po­szedł się przejść. Rząd sze­re­go­wych domów, wśród których znaj­do­wało się jego lo­cum, stał nad rzeką. Ru­szył więc ścieżką biegnącą wzdłuż wody i skie­ro­wał się do cen­trum mia­sta. Był w na­stro­ju na drin­ka.

Wy­brał nie­ste­ty naj­gorszą porę. Pierw­szy pub, do którego wszedł, pękał w szwach; ogłoszo­no już ostat­nie zamówie­nia, więc tłum na­sto­latków oto­czył bar. W następnym pu­bie było to samo: głośna mu­zy­ka zbi­jała z nóg, a łzawiący dym unie­możli­wiał od­dy­cha­nie. Czując się jak sta­ry te­tryk, po­rzu­cił po­mysł z drin­kiem i po­sta­no­wił ra­czej po­pra­wić so­bie hu­mor spa­ce­rem. Tak czy owak, le­piej, by ju­tro nie po­ja­wiał się w pra­cy na kacu, aku­rat te­raz, gdy złożono mu ofertę zo­sta­nia part­ne­rem.

Właśnie to próbował po­wie­dzieć Cla­re pod­czas ko­la­cji.

Własna re­ak­cja na brak za­in­te­re­so­wa­nia z jej stro­ny – re­zy­gna­cja z za­mia­ru po­wie­dze­nia jej cze­go­kol­wiek – wydała mu się te­raz właściw­sza dla na­bur­mu­szo­ne­go dziec­ka niż dla doj­rzałego mężczy­zny. Dla­cze­go za­cho­wy­wał się tak nie­po­ważnie?

Gdy­by miał być ze sobą zupełnie uczci­wy, przy­czyną był fakt, że nie chciał dzie­lić się z Cla­re swo­im po­wo­dze­niem. To zaś aż na­zbyt wie­le mówiło o sta­nie jego uczuć. Należało skończyć tę zna­jo­mość, świet­nie to wie­dział. W głębi ser­ca wie­dział o tym od daw­na. Spo­tkał ją zbyt wcześnie po roz­sta­niu z Mad­die, gdy wciąż był obo­lały i uznał, że nowy ro­mans będzie naj­lep­szym le­kar­stwem na sa­mot­ność i zra­nioną dumę. Z ko­lei dla Cla­re, choć pew­nie nig­dy by się do tego nie przy­znała, on sam był za­le­d­wie środ­kiem do re­ali­za­cji stra­te­gicz­ne­go celu: uda­ne­go małżeństwa i dzie­ci. Nie miał jej tego za złe – obo­je z Mad­die naj­bar­dziej na świe­cie pragnęli życia ro­dzin­ne­go. Sami za­zna­li go niewie­le – ro­dzi­ce Mad­die ro­ze­szli się, kie­dy miała dwa­naście lat, a jego oj­ciec i mat­ka zginęli w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym, nim skończył lat dwa­dzieścia. Bar­dzo chcie­li stwo­rzyć dla sie­bie to, cze­go życie im odmówiło. Dzie­ci miały być spo­so­bem na bez­pie­czeństwo, sta­bi­li­zację, ciągłość. I były, dopóki nie po­ja­wił się Tony.

Tony nig­dy się nie ożenił.

– Nie mam cza­su, by się ustat­ko­wać – oświad­czał za każdym ra­zem, gdy Jack i Mad­die w żar­tach na­zy­wa­li go zbe­reźni­kiem; im więcej miał lat, tym młod­sze sta­wały się jego dziew­czy­ny. Nie tak daw­no temu, w chwi­li pi­jac­kiej szcze­rości, wy­znał, że za­zdrości Jac­ko­wi. – Masz wszyst­ko, o czym kie­dy­kol­wiek ma­rzyłem. Piękną żonę, która cię uwiel­bia, i dwo­je dzie­ci, dla których je­steś pępkiem świa­ta.

– Ale to ty masz po­rsche i nową dziew­czynę na każdy dzień ty­go­dnia.

– To nic nie zna­czy – po­wie­dział Tony, ota­czając Jac­ka ra­mie­niem, co robił za­wsze, gdy za dużo wypił. – Uwierz mi, to nic nie zna­czy, jeśli nie masz po­czu­cia, że bez tej ko­bie­ty nie mógłbyś przeżyć.

Naj­wy­raźniej w roli „tej” wi­dział te­raz Mad­die.

– Tak mi przy­kro, Jack – po­wie­dział Tony, gdy Jack zna­lazł ich ra­zem w łóżku – ale ona jest dla mnie naj­ważniej­sza na świe­cie. Nie mogę bez niej żyć.

– Ja też nie mogę! – wy­darł się Jack. Trzasnął Tony’ego w szczękę i rozłożył na podłodze. – To moja żona i nic ci do niej!

Jeśli myślał, że prze­moc położy kres całej spra­wie, to źle oce­nił Tony’ego. Mad­die zresztą też. Tej sa­mej nocy za­brała dziew­czyn­ki i wpro­wa­dziła się do Tony’ego. Na­tych­miast wystąpiła o rozwód. Z dnia na dzień Jack prze­stał być szczęśli­wym mężem i oj­cem ro­dzi­ny, a zaczął czuć się jak zwykły śmieć. Przy­ja­cie­le rzu­ci­li się na po­moc. Próbo­wa­li pod­nieść jego mnie­ma­nie o so­bie, mówiąc, że jest świetną par­tią, i że te­raz jego głównym pro­ble­mem będzie oga­nia­nie się od ślicz­no­tek, które chciałyby go upo­lo­wać.

W całej tej ga­da­ni­nie nie było krzty praw­dy, choć kum­ple mie­li do­bre in­ten­cje. Niektórzy na­wet przy­zna­wa­li, że mu za­zdroszczą; sami wo­le­li­by powrócić do wol­ne­go sta­nu i po­zbyć się trzech życio­wych plag: małżeństwa, hi­po­te­ki i klasz­tor­nej wstrze­mięźliwości, która zastąpiła seks. Jed­nak tak im się tyl­ko wy­da­wało. Żaden z nich nie chciałby, aby jego małżeństwo zakończyło się w taki sposób. Ani też, by ich dzie­ci cier­piały, tak jak Am­ber i Lucy.

Na uli­cach zro­bił się większy ruch; puby za­my­kały po­dwo­je, a bez­tro­skie na­sto­lat­ki, które oku­po­wały bary, te­raz napełniały gwa­rem chłodne, noc­ne po­wie­trze. Omal nie wpa­dając na obści­skującą się parę, złączoną w zmysłowym pocałunku, prze­szedł na dru­ga stronę i skręcił w główną ulicę May­wo­od. Minął dom han­dlo­wy Tur­ne­ra, sta­roświecką in­sty­tucję, która wbrew wszel­kie­mu praw­do­po­do­bieństwu nadal pro­spe­ro­wała, i do­szedł do dro­ge­rii Bo­ots, po­tem do ma­ga­zy­nu Wo­ol­worth i pa­pier­ni­cze­go skle­pu W.H.Smith, gdzie uli­ca była za­mknięta dla sa­mo­chodów. Skle­py były tu mniej­sze i miały więcej cha­rak­te­ru. Był sklep z suk­nia­mi ślub­ny­mi, ju­bi­ler, kwia­ciar­nia (wszyst­kie trzy do­god­nie usze­re­go­wa­ne je­den przy dru­gim), sklep z ku­chen­ka­mi Aga, do­sko­nałe de­li­ka­te­sy, a po dru­giej stro­nie dwa skle­py z bu­ta­mi, pral­nia che­micz­na, sklep z me­bla­mi so­sno­wy­mi, sa­lon fry­zjer­ski i No­vel Ways, je­dy­na w mieście księgar­nia. Przed ro­kiem właści­ciel nabył także sąsied­ni lo­kal – Jack sam prze­pro­wa­dzał sprze­daż – aby móc wybić między nimi drzwi i dodać ka­fe­te­rię.

Za­nim na sce­nie po­ja­wiła się Cla­ire, Jack bywał tu często; przetrząsał półki, a po­tem za­sia­dał do cafe lat­te i spo­koj­nej lek­tu­ry. Cla­re nie była miłośniczką książek, lecz człowie­kiem czy­nu, wolała więc zapełniać czas kon­kre­ta­mi. Po­wo­do­wa­ny no­stal­gią za daw­ny­mi cza­sa­mi prze­szedł na drugą stronę uli­cy, by przyj­rzeć się wy­sta­wie księgar­ni No­vel Ways. Zo­ba­czył, że uka­zał się ko­lej­ny Har­ry Pot­ter i po­sta­no­wił wrócić tu ju­tro i kupić go dla Lucy i Am­ber. Wszyst­kie po­przed­nie tomy prze­czy­ta­li ra­zem i sama myśl, że zno­wu usiądą ra­zem, by de­lek­to­wać się lek­turą, po­pra­wiła mu hu­mor. A więc ma na co cze­kać po ich po­wro­cie z Ame­ry­ki.

Chy­ba że Tony kupił im już tę książkę.

Za­gryzł zęby i już miał odejść, gdy coś przy­kuło jego uwagę. Był to kawałek pa­pie­ru przy­kle­jo­ny do jed­nej z szyb.

Czy kie­dy­kol­wiek myślałeś o na­pi­sa­niu książki albo choć kil­ku li­ni­jek wier­sza? Tak? Może więc ze­chcesz dołączyć do gru­py pi­sar­skiej, gdzie wśród no­wych przy­ja­ciół od­kry­jesz swój ukry­ty ta­lent, swój su­ro­wy dia­ment?

Prze­czy­tał te słowa jesz­cze raz i pomyślał o tek­stach pio­se­nek, które pi­sy­wał jako na­sto­la­tek. Rzu­cił to, gdy po­znał Mad­die, trak­tując swój do­ro­bek jako nie­po­ważną pi­sa­ninę. Może jed­nak powrót do pi­sa­nia oka­załby się oczysz­czający? Może byłby ujściem dla złości i go­ry­czy, z którymi nie po­tra­fił się upo­rać?

Na­tych­miast, aby się nie wy­co­fać, zaczął szpe­rać w kie­sze­ni szu­kając pióra. Zna­lazł je i za­pi­sał na­zwi­sko i nu­mer te­le­fo­nu na wierz­chu dłoni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: