Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ulana - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ulana - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 234 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Je­śli jaki kraj ci­chy, je­śli jaki spo­koj­ny, to Po­le­sie na­sze. Kie­dy przez któ­rą wieś go­ści­niec pocz­to­wy nie idzie albo trakt ku­piec­ki, to prócz po­spo­li­te­go od­gło­su wsi, któ­ry jest jak­by jej od­de­chem, nic nie sły­chać ob­ce­go, nic nie wi­dać cu­dze­go. – Wszyst­kie świ­ty jed­na­ko­wo siwe, wszyst­kie chust­ki jed­na­ko­wo bia­łe i so­sny jed­na­ko­wo zie­lo­ne, i cha­ty jed­na­ko­wo ni­skie i nie­fo­rem­ne, i ten sam za­wsze dym czar­ny po­nad ich dym­ni­ka­mi się wzbi­ja. Jed­nak­że jak dwóch li­ści jed­na­ko­wych na krza­ku, tak dwóch wio­sek zu­peł­nie jed­na­ko­wych na Po­le­siu nie znaj­dziesz; tam cer­kiew wyż­sza z ciem­ny­mi ga­le­ria­mi do­ko­ła, tam las gęst­szy, tam chat wię­cej – wszyst­kie po­dob­ne jak sio­stry ro­dzo­ne, a dwóch nie ma jed­na­ko­wych zu­peł­nie jak dwóch twa­rzy ludz­kich.

Spoj­rzyj po­nad to je­zior­ko, co ci­che i spo­koj­ne po­ło­ży­ło się u stóp wzgó­rza za­ję­te­go przez dwór pań­ski – jest to jed­na z naj­pięk­niej­szych wio­sek wo­łyń­skie­go Po­le­sia, co go ota­cza. Gdy zje­dziesz z pa­gór­ka, po któ­rym dro­ga się wije, wi­dzisz przed sobą wieś roz­sy­pa­ną nad brze­giem je­zio­ra; za nim dwór bie­le­je, a od przy­jaz­du twe­go trzy­ko­pul­na cer­kiew sta­ra, na wzgór­ku sto­jąc, po­glą­da na oko­li­cę. Dro­ga idzie spa­dzi­sto po­nad je­zior­kiem aż do karcz­my, któ­ra wieś roz­po­czy­na. W od­da­le­niu na­oko­ło jed­na­ki las so­sno­wy, mniej wię­cej znisz­czo­ny, niż­szy lub wyż­szy, ogra­dza­ją­cy każ­dy wi­dok na Po­le­siu, pia­sek, bło­to kę­pia­ste, przez któ­re są­czy się rze­czuł­ka okry­ta trzci­na­mi, a nad tym nie­bo po­chmur­ne. Przez wieś cią­gnie się błot­ni­sta uli­ca, gdzie­nieg­dzie prze­dzie­lo­na dróż­ką od cha­ty do chłop­skie­go gum­na, paź­dzie­rzem lub wió­ra­mi i trza­ska­mi wy­sła­ną. Ota­cza­ją uli­ce na prze­mian cha­ty, chle­wy, gum­na całe i po­za­wa­la­ne, zwie­szo­ne, w wę­głach roz­par­te, z słu­pa­mi po­chy­lo­ny­mi, z da­cha­mi za­pa­dły­mi lub za­czy­na­ją­ce się do­pie­ro kle­cić; mię­dzy nimi ka­wał­ki tynu i sta­re­go ogro­dze­nia z koł­ków i chru­stu. Tu i ów­dzie z za­gro­dy bla­da ja­rzę­bi­na wy­chy­la się na uli­cę, sta­ra gru­sza wy­glą­da lub dłu­gi żu­raw od stud­ni ko­ły­sze się po­wol­nie nad gło­wą prze­chod­ni:. Z przo­du chat ni­skich, po­kry­tych nie­szczel­nie czar­ny­mi już od dymu dra­ni­ca­mi za­le­d­wie do kro­kwi przy­mo­co­wa­ny­mi, wi­dzisz tyl­ko pod oka­pem wy­sta­ją­cym nie­wy­god­ną przy­źbę, czę­sto z po­ło­żo­nej pod ścia­ną, odar­tej z kory kło­dy skła­da­ją­cą się; ni­skie drzwi od dzie­dziń­ca, zni­żo­ne jesz­cze wy­so­kim pro­giem nie do­pusz­cza­ją­cym wej­ścia do sie­ni bli­sko sto­ją­cej ka­łu­ży; małe okien­ka z umyśl­nych szyb okrą­głych zie­lo­nych, do dna bu­te­lek po­dob­nych, zło­żo­ne. Rzad­ko nie­fo­rem­ne szyb­ki biel­sze z cien­kie­go szkła po­spo­li­te­go, ku­pio­ne z go­to­wym oknem na jar­mar­ku, za­stę­pu­ją po­spo­li­te krą­gło­szy­be okien­ko. Nad okop­co­nym da­chem wy­so­kim wzno­si się dym­nik drew­nia­ny, czar­ny od dymu; w kształ­cie trą­by lub czwo­ro­gran­ne­go słu­pa. W zi­mie, a czę­sto i in­nych pór roku nie dość dym­ni­ka na wy­pusz­cze­nie dymu ze­bra­ne­go pod da­chem cha­ty – ci­śnie się on wszyst­ki­mi szcze­li­na­mi, okny, drzwia­mi, ścia­na­mi i da­chem, tak że się zda­je, jak­by cha­ta we­wnątrz pło­nę­ła i za chwi­lę pło­mień się miał uka­zać. W ta­kiej to at­mos­fe­rze smol­ne­go, gę­ste­go dymu so­sno­wych dre­wek, pary, swą­du, żyje Po­le­szuk zwy­czaj­nie. Śro­dek cha­ty tego sa­me­go ubó­stwa czy nie­dbal­stwa do­wo­dzi: sień błot­ni­sta zwy­czaj­nie, po któ­rej świ­nie się prze­cha­dza­ją, za­rzu­co­na gra­bia­mi, przy­go­to­wa­nym na zimę łu­czy­wem, drwa­mi ol­cho­wy­mi, dra­bi­na­mi i ułam­ka­mi soch i bron po­psu­tych – z niej wej­ście do je­dy­nej izby, z pie­cem i ła­wa­mi do­ko­ła, ciem­nej, ma­łej, dym­nej, bez pod­ło­gi. W środ­ku stół je­den, dzie­ża – mat­ka chle­bo­daj­na w rogu izby na ła­wie pod świę­tym ob­raz­kiem, cza­sem jesz­cze ko­ły­ska dzie­cię­ca i kro­śna tkac­kie. Nic za­byt­ko­we­go, nic nad naj­pierw­sze po­trze­by ży­cia, żad­ne­go wspo­mnie­nia, żad­ne­go uczu­cia przy­wią­za­ne­go do przed­mio­tu nie znaj­dziesz. Jest to jesz­cze stan wpół dzi­kie­go ludu, nie my­ślą­ce­go o ni­czym nad za­spo­ko­je­nie pierw­szych swych po­trzeb zwie­rzę­cych. Za­le­d­wie dzie­cin­ne młyn­ki na ro­wach i ogród­ki pod cha­ta­mi, w któ­rych zło­ci się no­gie­tek, kwit­nie cza­sem mal­wa i mak czer­wo­ny ja­śnie­je, do­wo­dzą, że i tu dzie­ciom mło­dym wol­no się cza­sem po­ba­wić. Nie­dłu­go jed­nak i dzie­cię, za­czy­na­jąc od pa­stusz­ko­wa­nia, rzu­ca już swo­je za­baw­ki na za­wsze, dziew­czy­na po­padł­szy za mąż nie sa­dzi kwiat­ków, nie stroi się w kwiat­ki.

O, jak lżej, swo­bod­niej nad je­zior­kiem niż w tej cha­cie smut­nej i brud­nej. Na wzgó­rzu masz dom dzie­dzi­ca, któ­ry wian­kiem oto­czy­ły to­po­le prze­glą­da­ją­ce się w wo­dzie – osta­wio­ny spi­chle­rza­mi, gum­na­mi, ster­ta­mi i sto­ga­mi sia­na. Wśród drzew wi­dać tam i go­łęb­nik, i żu­raw stud­ni, i próż­nu­ją­cy wia­trak z tyłu na pa­gór­ku, któ­re­mu wiatr lasy krad­ną i od­po­czy­wa też więk­szą część roku.

Da­lej na dru­gim brze­gu wy­nio­słym je­zio­ra cer­kiew czar­na, mała, sta­ra, krzyż koło niej i dzwon­ni­ca; mil­czą­ca cer­kiew, któ­rej jesz­cze ży­cie wra­ca, kie­dy się pie­śnią jej ścia­ny roz­le­gą, dzwo­ny ude­rzą, lud ją prze­peł­ni. Od nie­dzie­li do nie­dzie­li mil­czą­ca, głu­cha pa­trzy na wio­skę jak sta­rusz­ka na dzie­ci, co się grze­bią w pia­sku. W od­da­le­niu na żół­tym polu, wśród za­go­nów chłop­skich jest smę­tarz wiej­ski po­gar­bio­ny mo­gi­ła­mi, nad któ­ry­mi sto­ją czar­ne krzy­że po­dwój­ne, po­trój­ne, od drob­nych, któ­re na­stą­pisz nogą, do wy­so­kich jak so­sny; pro­ste i ma­lo­wa­ne, z Męką i bez Męki; nad wszyst­kie wy­żej wzniósł się krzyż Se­me­na Bart­ni­ka, po­kry­ty zie­lo­nym dasz­kiem. Syn mu go po­sta­wił; wziął po nim sto bar­ci, było z cze­go!

Te­raz py­taj, jak ci lu­dzie żyją, któ­rzy w tych cha­tach miesz­ka­ją, w tej cer­kwi się mo­dlą, na tym leżą smę­ta­rzu. Ży­cie to smut­ne, a jed­nak na­wyk­nie­niem lek­kie by­le­by Bóg ro­dził, by­le­by ich zbyt ob­fi­ty ryb po­łów gło­dem nie stra­szył, bo wie­rzą w przy­sło­wie: kie­dy się ryba łowi, żyto się nie ro­dzi. Ła­two wy­tłu­ma­czyć tę przy­po­wiast­kę; ryby naj­le­piej się ło­wią, gdy wie­le wody, a ni­skim grun­tom Po­le­sia za­le­wy gro­żą nie­uro­dza­jem.

Za­po­mnie­li­śmy jesz­cze waż­nej jed­nej we wsi bu­do­wy, jed­nej z naj­waż­niej­szych. Wi­dzie­li­śmy już dwór, któ­ry dla kmie­cia re­pre­zen­tu­je wła­dzę i zwierzch­ność, cer­kiew, skarb­ni­cę nie­bie­skich przy­szłe­go ży­wo­ta na­dziei, zo­sta­je karcz­ma, miej­sce ucie­chy co­dzien­nej. Wszyst­kim tym trzem wko­ło sie­bie usta­wio­nym ogni­skom wie­śniak musi dać z sie­bie ży­cie, musi od­pra­co­wać, od­pła­cić za opie­kę panu, za na­dzie­ję księ­dzu, za ucie­chy aren­da­rzo­wi; wszy­scy trzej żyją z nie­go, ale i on bez nich żyć by nie po­tra­fił. Po­każ­cie mi wieś bez dwo­ru, cer­kwi i karcz­my? Bę­dzie to chy­ba bied­na ja­kaś sie­ro­ta. Jesz­czeż obej­dzie się bez dwo­ru ła­two, jako tako bez cer­kwi (bo są miej­sca, gdzie o milę cho­dzą się mo­dlić i grze­bać umar­łych) – ale gdzież jest wieś bez karz­my? By­ło­by to stwo­rze­nie bez gło­wy.

Karcz­ma bo­wiem jest miej­scem schadz­ki, rady i we­se­la, w niej się wszyst­ko na­wią­zu­je i roz­wią­zu­je, w niej żal je­den dru­gie­mu wy­le­wa, w niej się kłó­cą i biją, i swa­rzą, i go­dzą – i ko­cha­ją! Karcz­ma to ser­ce wsi, tak jak cer­kiew jej gło­wą a żo­łąd­kiem jej dwór; ręce i nogi tego cia­ła to cha­ty wie­śnia­cze. W tej dłu­giej, wa­lą­cej się bu­do­wie, w któ­rej ra­zem miesz­ka Żyd z fa­mi­lią, by­dło, kozy, gęsi i kury przez ścia­nę tyl­ko od nie­go, a cza­sem na­wet w jed­nej izbie – jest głów­ne miej­sce schadz­ki i rady, dzi­siej­sze ho­ro­dysz­cze wie­śnia­ków. Nad jej da­chem wzno­si się ary­sto­kra­tycz­ny bia­ły ko­min, okna ma po­dob­ne chłop­skim, ale znacz­nie więk­sze, u okien okien­ni­ce, u drzwi cza­sem że­la­zne klam­ki, je­śli nie pier­wot­ne za­suw­ki drew­nia­ne.

Pierw­sza izba, prócz łóż­ka ży­dow­skie­go (któ­re w każ­dej izbie być musi), ma stół szyn­kow­ny, sza­fę szyn­ko­wą z od­ma­lo­wa­ny­mi na niej kwar­ta­mi i wień­ca­mi z ob­wa­rzan­ków, piec z przy­piec­kiem i ko­min sze­ro­ki, na któ­rym i w le­cie pa­lić się musi dla Po­le­szu­ka; wia­dro z wodą, bez­płat­nym na­po­jem po­dróż­nych bez gro­sza, tro­chę ba­chu­rów, bło­ta i wie­le smro­du.

W dru­giej izbie może być za­bi­ta koza, ba­ran lub cie­lę, pe­łen kąt kar­to­fli – dzie­się­cio­ro przy­ka­zań w ką­cie, zno­wu kil­ka łó­żek z wy­so­ko wy­sła­ny­mi be­ta­mi, ław­ka, sto­lik. Jesz­cze tu gę­ściej­sza lud­ność, jesz­cze dziw­niej­sze (je­śli być mogą) wy­zie­wy. Otóż karcz­ma po­le­ska – ser­ce wsi.

Tu to zo­ba­czysz star­ców wlo­ką­cych się, żeby za­lać w gło­wie resz­tę ro­zu­mu i pa­mię­ci, ko­bie­ty oszar­pa­ne i brud­ne, nio­są­ce kru­py, jaja, kury, czę­sto ostat­nie ber­do z warsz­ta­tu, za kwar­tę wód­ki; dziew­czę­ta pi­ją­ce dzie­się­ciu ły­ka­mi je­den kie­li­szek, chłop­ców zzię­błych za­słu­gu­ją­cych się pani aren­dar­ce za kro­pel­kę tego cza­row­ne­go na­po­ju. O, ileż tu scen, któ­rych po­ło­wa lu­dzi, że są ni­sko, nie wi­dzi, dru­ga po­ło­wa nie są­dzi god­ny­mi bliż­sze­go przy­pa­trze­nia się i za­ję­cia. Ilu tu cie­ka­wych roz­mów obi­ja się o te brud­ne ścia­ny, ile kłót­ni, ile po­wia­stek. I nikt nie pa­trzy, i nikt nie słu­cha; a prze­cie – i to są lu­dzie; tu naj­szcze­rzej w nich może od­kry­wa się ni­czym nie­skrę­po­wa­na na­tu­ra ludz­ka, nagi czło­wiek, jak wy­szedł z rąk Bo­żych, któ­re­go tyl­ko tro­chę uda­wa­nia na­uczy­li pa­no­wie, a tro­chę wia­ry du­chow­ni.

Ale czas zaj­rzeć do dwo­ru i wyjść z karcz­my. Pan tej wio­ski, sam je­den, nie­żo­na­ty, nie­daw­no po­wró­cił z mia­sta, mło­dy jesz­cze – gło­wa za­pa­lo­na, ser­ce wrzą­ce. Wszyst­ko złe, ja­kie kie­dy książ­ki prze­wra­ca­jąc gło­wę zro­bić mo­gły, na nim zro­bi­ły. Ta­de­usz Mro­zo­czyń­ski nie skoń­czyw­szy nauk za ży­cia ro­dzi­ców, po­czci­wej szlach­ty, od­umar­ły sie­ro­tą – resz­tę szkół i uni­wer­sy­te­tu od­był sam, swo­bod­ny w mie­ście. Szczę­ściem czy nie­szczę­ściem dla nie­go wpadł on w to­wa­rzy­stwo mło­dzie­ży zu­peł­nie ze­psu­tej, lecz obłą­ka­nej; z tego ob­co­wa­nia z nią, z ulu­bio­nych ksiąg, do­stał zwro­tu po­etycz­ne­go i ja­kie­goś prze­ko­na­nia, że aby być wiel­kim czło­wie­kiem, do­syć jest pra­wie być wiel­kim dzi­wa­kiem. Co też za dzi­wac­twa do­ka­zy­wał w mie­ście i cze­go so­bie nie po­zwa­lał, opi­sać, wy­po­wie­dzieć trud­no. Nie uzna­jąc za obo­wią­zu­ją­ce żad­nych przy­ję­tych pra­wi­deł to­wa­rzy­skie­go ży­cia, żad­nych wzglę­dów nie ma­jąc na lu­dzi i opi­nię, ro­bił to tyl­ko, co mu się po­do­ba­ło, czę­sto szla­chet­nie, a po więk­szej czę­ści tyl­ko nie­roz­waż­nie po­stę­pu­jąc so­bie. Był to mło­dy chło­piec bez roz­wa­gi, bez uczu­cia po­trze­by ha­mul­ca, brną­cy wpław wszyst­kie­go za uczu­cia­mi, na­mięt­no­ścią, wal­czą­cy z opie­ra­ją­cym mu się świa­tem, nie zra­żo­ny dłu­go prze­ciw­no­ścia­mi, śmiesz­no­ścią wła­sną – ni­czym. Ją­trzy­ło go wszyst­ko, ale nic nie wstrzy­my­wa­ło.

Na­resz­cie wsku­tek wy­pad­ku, z któ­re­go wy­szedł ha­nieb­nie oszu­ka­ny, gdy chcia­no sko­rzy­stać z jego pro­sto­ty, szla­chet­no­ści i śle­po­ty do­bro­wol­nej, a przy­pa­dek le­d­wie go od nie­szczę­ścia oca­lił -

Ta­de­usz zbrzy­dził so­bie świat, za­sma­ko­wał w my­śli sa­mot­ne­go pu­stel­ni­cze­go ży­cia, wy­je­chał na wieś do swe­go Je­zio­ra i tu przed­się­wziął czy­tać tyl­ko, du­mać i tak całe spę­dzić ży­cie. Ła­two było prze­wi­dzieć, że to na­głe, na­mięt­ne, nie­roz­waż­ne po­sta­no­wie­nie jed­na chwi­la zbu­rzyć mo­gła, a rok cię­ża­rem swym prze­ła­mać mu­siał; lecz jemu się zda­wa­ło, że w tym ży­ciu wy­trwa, że je po­ślu­bi na za­wsze. Cie­szył się tą my­ślą pu­stel­ni­cze­go ży­cia, po­wie­dziaw­szy so­bie, że nie ma przy­ja­ciół, że nie ma krew­nych, że nie ma żad­nych związ­ków na świe­cie, że jest sam je­den, wziął los swój prze­są­dza­jąc go i nie chciał już znać i wi­dzieć ni­ko­go, żyć z ni­kim; i nad swo­im Je­zio­rem, wśród nie­do­stęp­nych błot i la­sów ze strzel­bą, wy­żłem i książ­ką my­ślał wiek cały prze­pę­dzić. Dom jak za­stał po ro­dzi­cach, tak re­li­gij­nie za­cho­wał, nic w nim nie ru­szył, nie zmie­nił, a choć wi­dział pięk­niej­sze, choć mógł mieć wy­god­niej­szy, ce­nił w nim ostat­nią żywą pa­miąt­kę tych, co go jed­ni praw­dzi­wie ko­cha­li, a któ­rych już na świe­cie nie było. Wy­brał so­bie je­den po­ko­ik na rogu, do tam­tych tyl­ko jak w go­ści­nę uczęsz­cza­jąc.

Wi­dok opusz­czo­nych miesz­kań, z któ­rych, zda się, wczo­raj do­pie­ro ży­cie ucie­kło, miesz­kań­cy wy­szli, był smut­ny, ale dziw­nie przej­mu­ją­cy. W po­ko­ju mat­ki na ko­mi­nie szedł, co­dzien­nie na­krę­ca­ny ze­gar, śpie­wa­ły sta­re ka­nar­ki, le­ża­ła poń­czo­cha nie do­koń­czo­na, po­dusz­ka pod nogi, książ­ka otwar­ta na lo­re­tań­skiej li­ta­nii za­ło­żo­nej wstą­żecz­ką. Łóż­ko na­wet pod czer­wo­nym ada­masz­ko­wym pa­wi­lo­nem po­sła­ne sta­ło i klu­cze od ko­mó­dek i kan­tor­ka wi­sia­ły na ćwiecz­ku wbi­tym przed ćwierć wie­kiem.

W po­ko­ju ojca ten­że po­rzą­dek: strzel­ba na haku, tor­by i trąb­ki, ka­len­darz na sznur­ku, wy­schły ka­ła­marz na sto­li­ku, na któ­rym le­żał ze­ga­rek kie­szon­ko­wy z pie­cząt­ką her­bow­ną, wo­re­czek zie­lo­ny do pie­nię­dzy i ta­ba­kier­ka z kon­chy. Ol­cho­we drzew­ka nie do­pa­lo­ne na ko­min­ku, za­pas ich w skrzy­ni. Na pó­łecz­ce świe­ca, siar­nicz­ki i fi­dy­bu­sy do fa­jek po­strzy­żo­ne z li­stów. Da­lej sza­fa z odzie­niem, łóż­ko z ob­raz­kiem Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej w gło­wach i grom­ni­ca, któ­rej już użył ten, co na nim sy­piał. A wszyst­ko ja kby wczo­raj opusz­czo­ne, jak­by tyl­ko co po­rzu­co­ne jesz­cze. Co chwi­la spo­dzie­wać się było moż­na usły­szeć głos zmar­łych, zo­ba­czyć ich wcho­dzą­cych – żyli tu jesz­cze. Nie każ­dy był­by mógł sam je­den wo­bec tak roz­dzie­ra­ją­cej, tak doj­mu­ją­cej pa­miąt­ki zmar­łych wy­trzy­mać, wy­żyć i pa­trzeć na nią bez stra­chu lub bo­le­ści nie­po­ko­na­nej – po­tra­fił to Ta­de­usz i jemu lubo było wie­czo­rem cie­nia­mi ro­dzi­ców za­lud­niać te pu­ste po­ko­je, w któ­rych tyl­ko mat­czy­ne świer­go­ta­ły ka­nar­ki i sta­ry ze­gar zdał się szep­tać Wiecz­ne od­pocz­nie­nie.

On nic nie ru­szył z miej­sca, nic nie do­zwo­lił prze­sta­wić, sza­no­wał na­wet wę­gle w ko­min­ku ojca i po­piół z ostat­niej przez nie­go wy­trzę­sio­nej faj­ki, i prób­kę psze­ni­cy roz­sy­pa­ną na oknie, któ­rą tyl­ko my­szom jeść było wol­no. Ta­kie sa­mot­ne, pu­stel­ni­cze ży­cie pana Ta­de­usza trwa­ło już mie­siąc czy dwa po­dob­no – i to wie­le, bar­dzo wie­le! Książ­ki, po­lo­wa­nie, prze­chadz­ka, du­ma­nie zaj­mo­wa­ły czas cały, czuł się spo­koj­niej­szym je­śli nie szczę­śliw­szym, a choć cza­sem po­zie­wał, choć co dzień śni­ło mu się wrzą­ce mia­sto i tur­kot po­wo­zów, i ło­skot mu­zy­ki, i gwa­ry ludu – gdy się obu­dził przy szu­mie je­zio­ra, przy od­gło­sie dzwo­nu cer­kiew­ne­go, czuł, że mu tu le­piej było i do­zna­wał jak­by słod­kie­go upo­je­nia do­ko­na­ną ze­mstą mó­wiąc:

– Obej­dę się bez świa­ta i lu­dzi.

Je­den tyl­ko słu­ga, dość nie­zgrab­ny, lecz mil­czą­cy, bo pan Ta­de­usz ze słu­ga­mi roz­mo­wy nie lu­bił, cały dwór jego skła­dał – eko­nom, ku­charz sza­far­ka rzad­ko mu się po­ka­zy­wa­li, da­wał roz­ka­zy, pa­trzał czy je speł­nio­no, lecz się do nich wię­cej nad ko­niecz­ną po­trze­bę nie od­zy­wał. Czę­sto Ja­kub słu­żą­cy no­sił tyl­ko roz­ka­zy; i Ja­kub był też waż­ną fi­gu­rą we dwo­rze, bo on je­den do pana przy­stę­po­wał, był to by pierw­szy mi­ni­ster.

W po­ko­ju Ta­de­usza było łóż­ko cia­sne i twar­de, sto­lik z książ­ka­mi na ścia­nie strzel­by i tor­by, pies przed za­wsze za­pa­lo­nym ko­mi­nem grze­ją­cy się, szaf­ka za­mknię­ta u drzwi. Oto cały sprzęt jego. Strój skła­dał się z tych fan­ta­zyj­nych czę­ści ubra­nia, któ­re opie­ra­ją się mo­dzie i roz­ka­zów jej nie sły­szą. Kur­ta sza­ra, cza­mar­ka czar­na, li­siur­ka zie­lo­na, czap­ka z ba­ra­nem, ka­pe­lusz sło­mia­ny, twar­de rę­ka­wi­ce ło­sio­we. Nie dar­mo pierw­szy stroj­niś w mie­cie na wsi przy­jął ten ro­dzaj stro­ju po­wszech­ne­go, któ­ry go nie od­róż­niał od in­nych, a uwal­niał od my­śle­nia o naj­głup­szej ze wszyst­kich re­guł to­wa­rzy­skie­go ży­cia – o mo­dzie. Cał­kiem pu­stel­nik, wy­rze­kł­szy się świa­ta, bo na­wet do naj­bliż­sze­go nie jeź­dził mia­stecz­ka, chciał żyć so­bie tyl­ko, nie zwa­ża­jąc na nic i ni­ko­go, i ca­łym dniem roz­po­rzą­dzał jak chciał za­my­ślił. Nie miał in­te­re­sów żad­nych, nic mu nie prze­szka­dza­ło i rad był swo­jej swo­bod­nie prze­kła­da­jąc ją nad a w du­chu obie­cu­jąc so­bie, że nie wró­ci.

– Czyż jesz­cze nie dość znam lu­dzi? – mó­wił do sie­bie. – Czyż zno­wu cier­pie­niem miał­bym nowe do­świad­cze­nia pła­cić? – Na co? Czyż mi nie dość? Iluż to lu­dzi nie ma tej swo­bo­dy, ta­kie­go kąt­ka, ta­kie­go ży­cia jak moje, nie­za­wi­sło­ści mo­jej? Iluż to jesz­cze mo­gło­by mi za­zdro­ścić? Na co mi świat, kie­dy mi wy­star­cza Ja­kub, pies, strzel­ba i kil­ka ulu­bio­nych ksią­żek, kie­dy mam las, wodę, zie­mię, po­wie­trze moje, ka­wa­łek mo­je­go nie­ba, kie­dy o nic ni­ko­go nie pro­szę i nie mam na­trę­tów, i je­stem tak do­brze, tak spo­koj­nie, sam je­den!

To mó­wiąc za­wsze jed­nak wzdy­chał Ta­de­usz, jak­by ża­ło­wał, że mu się prze­szłość nie uda­ła, jak­by cze­goś wię­cej wy­ma­gał jesz­cze od ży­cia, jak­by roił na­dzie­je, do któ­rych sam so­bie nie chciał się przy­znać.II

Bar­dzo rano po wczo­raj­szym po­lo­wa­niu obu­dził się pan Ta­de­usz, ale od dzie­wią­tej wie­czo­rem do trze­ciej rano do­syć wy­po­czął, już się też na dzień zbie­ra­ło i przez okno sły­chać było świer­go­ta­nie pta­sząt koło domu w po­rzecz­kach i lesz­czy­nie. Skrzy­piał jesz­cze żu­raw stud­ni, co gło­sem swym Ta­de­usza zbu­dził. On po­rwał się z łóż­ka, prze­tarł oczy i po­pra­wiw­szy na ko­mi­nie wy­ga­sły ogień, usiadł do her­ba­ty przy­go­to­wa­nej już przez Ja­ku­ba, spo­so­biąc się wyjść zno­wu ze strzel­bą sam je­den jak za­wsze. Za­du­ma­ny, my­ślą­cy, cho­dził po iz­deb­ce swo­jej, bo co ran­ka tak, nim się prze­jął no­wym swo­im ży­ciem, wsta­wał ze snu świe­żo upo­jo­ny ma­rze­nia­mi prze­szło­ści, któ­re mu się całą noc ro­iły, któ­re po­tem opę­dzić mu­siał jak mu­chę na­tręt­ną. O! prze­szłość ze­rwa­na, nie do­koń­czo­na, ka­mie­niem cię­ży na ser­cu. Wstaw­szy od her­ba­ty wdział pręd­ko swój ubiór my­śliw­ski i nie cze­ka­jąc wscho­du słoń­ca i cie­pła wy­biegł na brzeg je­zio­ra dro­ży­ną do lasu wio­dą­cą.

Był to pięk­ny, cu­dow­ny ra­nek wio­sen­ny, pięk­ny jak dzie­cię, co się ru­mia­ne bu­dzi w ko­ły­sce uśmie­chem – po­kro­pio­ny rosą per­li­stą – won­ny, smęt­ny, a tak spo­koj­ny! Nad je­zio­rem uno­si­ła się mgła lek­ka, ko­ły­szą­ca się z wia­trem, pach­nia­ły kwit­ną­ce cze­rem­chy, śpie­wa­ły sło­wi­ki, a na wscho­dzie czer­wie­nia­ło nie­bo tam, gdzie za chwi­lę słoń­ce się mia­ło uro­dzić. Przed nim wiła się piasz­czy­sta dro­ży­na przez pole do lasu wio­dą­ca. Za nim zo­stał dwór, je­zio­ro, wio­ska – przed nim roz­wi­jał się czar­ny, szu­mią­cy po­waż­nie bór so­sno­wy. Ta­de­usz się za­du­mał i gło­wę spu­ścił, i szedł tak dość dłu­go, aż pies, jego wier­ny to­wa­rzysz, za­szcze­kał, a ktoś krzyk­nął bo­jaź­li­wie.

Ta­de­usz obej­rzał się i zo­ba­czył…

Pro­stą wsi swo­jej ko­bie­tę – boso, w si­wej świt­ce, w bia­łej chu­st­ce na gło­wie, idą­cą za­pew­ne do lasu po wio­sen­ne grzy­by, bo na ple­cach nio­sła krób­kę na czer­wo­nym za­wie­szo­ną pa­sie. Spoj­rzał i mi­mo­wol­nie za­trzy­mał na niej oczy, bo było coś tak wdzięcz­ne­go na jej twa­rzy, w jej po­sta­wie, a na­wet pro­stym, ale zręcz­nym ru­chu, iż nie mógł po­jąć, ja­kim spo­so­bem tak pięk­na ko­bie­ta była tyl­ko pro­stą wie­śniacz­ką. Pa­trzał i pa­trzał my­śląc, że to był chy­ba ktoś prze­bra­ny. Twarz tak bia­ła, usta tak świe­że, wło­sy tak gład­ko ucze­sa­ne pod bia­łą chust­ką, ruch tak zręcz­ny. Skąd­że to na wsi! w Po­le­siu!

Spoj­rzał na kosy chcąc wie­dzieć, czy była za­męż­na, i nie po­strzegł ich. Mia­ła więc męża!

Ta­de­usz zbli­żył się do niej i upo­rczy­wie na nią spo­glą­dał, ona się ru­mie­ni­ła i szła cią­gle z rę­ko­ma w kie­sze­niach świ­ty, z gło­wą spusz­czo­ną, jak­by się wsty­dzi­ła, że była taka pięk­na. Nie było uśmie­chu na jej twa­rzy, jaki po­spo­li­cie u pro­stych ko­biet przy­by­wa na usta, gdy są rade spoj­rze­niu i po­chwa­łom. Spusz­cza­ła gło­wę nie­spo­koj­ną i za­ru­mie­nio­ną.

– A zwit­ki ty? – spy­tał Ta­de­usz.

– Z seła.

– Z Oze­ra?

– Z Je­zio­ra – od­po­wie­dzia­ła po pol­sku.

– Umiesz po pol­sku?

– A co? Umiem.

– Gdzie­żeś się na­uczy­ła?

– We dwo­rze.

– Gdzież by­łaś we dwo­rze?

– Tu u pań­stwa.

– Jak się na­zy­wasz?

– Ula­na.

– A twój mąż?

– Okseń Hon­czar.

Wszyst­ko to mó­wi­ła Ula­na ci­cho i nie­zro­zu­mia­le, oglą­da­jąc się wko­ło i przy­śpie­sza­jąc kro­ku co­raz bar­dziej. Ale Ta­de­usz nad­to był zdzi­wio­ny tą nie­bie­ską twa­rzą anio­ła w sza­cie tak li­chej, żeby się do­zwo­lił prze­go­nić. Spoj­rzał na nogi – nóż­ki mia­ła małe, ale zbło­co­ne i czar­ne, wy­ję­ła rękę z kie­sze­ni po­pra­wu­jąc wło­sy – i ręka była mała, ró­żo­wa, a jak na pro­stą ko­bie­tę – nie­po­ję­ta. Twarz cza­sem się tra­fia, ale ręka? Ręka, co jest wy­łącz­ną ozdo­bą tych, co nic nie ro­bią, i mają ją tyl­ko pięk­ną, zda­je się, na to aby nią się chwa­lić.

Już Ta­de­uszo­wi bra­kło za­py­tań: jej ser­ce biło i lice się pa­li­ło, i tak ucie­ka­ła, że na ko­niec mu­siał ją po­rzu­cić, ale jesz­cze szedł z da­le­ka.

– Do­kąd idziesz?

– W las za grzy­ba­mi…

Ta­de­usz od­wró­cił się dro­ży­ną w dru­gą stro­nę i po­szedł za­my­ślo­ny. W jego gło­wie to ob­ja­wie­nie się tak pięk­nej ko­bie­ty wy­wo­ła­ło ty­siąc wspo­mnień, ty­siąc bo­le­snych pa­mią­tek.

– O! – mó­wił do sie­bie oglą­da­jąc się na bie­le­ją­cą świt­kę Ula­ny w od­da­le­niu – je­śli to za­nie­dba­ny pięk­ny kwiat wśród chwa­stów, kwiat, któ­ry od wie­lu na­szych oran­że­ryj­nych był­by pięk­niej­szy, gdy­by tyl­ko na grząd­ce ogro­du zszedł był, a nie w le­sie. I nie Okseń Hon­czar, ale iluż to lep­szych od nie­go umie­ją­cych ko­chać, ko­cha­li­by ją. Jak­że­by z nią ktoś mógł być szczę­śli­wym! Bo te oczy nie kła­mią, jest w niej du­sza, ale ta du­sza śpi – i spać bę­dzie całe ży­cie. O! był­by z nią szczę­śli­wy – po wtó­rzył. – I nie je­den – do­dał za­raz z szy­der­skim uśmie­chem. Nie je­den, dwóch ra­zem, może pię­ciu – dzie­się­ciu!

Te ostat­nie sło­wa, tak dzi­wacz­nie przy­wo­ła­ły na usta jego wspo­mnie­nia daw­nej mi­ło­ści, w któ­rej dzie­jach nie on sam, nie on je­den był tyl­ko – po­dob­no aż dwóch na raz szczę­śli­wych! Wspo­mnie­nie jesz­cze go gry­zło.

Ta­de­usz spu­ścił gło­wę smut­nie i po­szedł w las z my­śla­mi.III

W kil­ka dni po­tem wszy­scy byli na polu, a Ta­de­usz prze­ciw zwy­cza­jo­wi swe­mu kie­ro­wał się uli­cą ku wsi wio­dą­cą, do cha­ty garn­ca­rza. Po co? Sam nie wie­dział, a kie­dy się sam zba­dał i uczuł, dla­cze­go to robi – śmiał się z sie­bie. Jak czę­sto w jed­nym czło­wie­ku jest wy­raź­nie dwóch lu­dzi! Zim­ny tyl­ko jed­nym ro­zu­mem i gło­wą rzą­dzą­cy się, nie czu­je nig­dy tego roz­dwo­je­nia w du­szy. Dla in­nych jest ono cier­pie­niem nie­zno­śnym. Czę­sto śmie­je się je­den z pła­czu dru­gie­go, wy­szy­dza jego czyn­no­ści, gro­zi przy­szło­ścią i wśród naj­wyż­szej roz­ko­szy wska­zu­je chmu­ry ro­dzą­ce się na nie­bie, roz­bi­ja roz­kosz ana­li­zu­jąc ją, ob­ra­ża­jąc nie­do­wiar­stwem swo­im. Zim­ny to ro­zum, co jak straż­nik sie­dzi wy­so­ko, pa­trzy pod nogi – i ostrze­ga, i szy­dzi. Rzad­ko czło­wiek mu po­słusz­ny i mści się ro­zum na nim szy­der­stwy, mści się wy­rzu­ta­mi póź­niej­szy­mi. Im go mniej słu­cha­ją, tym ostrzej do­ja­da, tym bo­le­śniej kąsa, tym wię­cej szy­dzi. O! to mę­czar­nia! ser­ce leci do świa­ta, czło­wiek wy­cią­ga ręce, czu­je się już szczę­śli­wym, chwy­ta swo­je szczę­ście, a ten głos okrop­ny Ka­san­dry, któ­ry w ło­nie swym nosi, krzy­czy mu nad gło­wą nie­ustan­nie: zo­ba­czysz ju­tro to two­je szczę­ście! Albo przy­patrz się, coś otrzy­mał! I wów­czas człek pa­trzy, za­czy­na nie wie­rzyć, prze­sta­je być szczę­śli­wym. Ten głos du­cha za­wsze się prze­ciwi woli czło­wie­ka, za­wsze z groź­ba­mi sta­je w po­przek jego dro­gi – nie­ste­ty – on za­wsze pro­ro­kiem! A czło­wiek opusz­cza gło­wę, za­my­ka oczy, do­ga­dza na­mięt­no­ści i nie otwie­ra po­wiek, aż zbu­dzo­ny sza­tań­skim śmie­chem try­um­fal­nym ro­zu­mu. Ro­zum to, czy jak chcesz go na­zwiesz, nie­zno­śny, upar­ty, nie­ubła­ga­ny. Głos jego nie­ustan­nie obi­ja ci się o uszy i nie daje spo­ko­ju; za­głu­szyć go nie po­dob­na – on z tobą wszę­dzie jak two­je su­mie­nie – on jest czę­ścią cie­bie, ale czę­ścią ode­rwa­ną, nie­za­leż­ną, co plwa ci w oczy ta­rza­jąc się z tobą w bło­cie, a nie zwa­la się, co szy­dzi z two­ich roz­ko­szy, wy­śmie­wa pło­che za­mia­ry, zu­chwa­łe pla­ny wska­zu­je roz­bi­te na zie­mi. Któż z was nie zna tego to­wa­rzy­sza nie­do­stęp­ne­go, tego węża, co opa­saw­szy cie­bie ssie z twej pier­si spo­koj­ność i czar­ną przy­szło­ścią, jesz­cze nim przy­szła, stra­szy ście­ra­jąc z brze­gów osło­dzo­nej cza­ry ży­cia odro­bi­nę mio­du, co prze­pa­ście go­ry­czy na­gra­dza???

Wła­śnie Ta­de­usz wal­czył z tym wro­giem, dwóch lu­dzi w nim mó­wi­ło. Je­den zim­ny, ro­sną­cy, szy­der­ski, dru­gi nie­do­patrz­ny, na­mięt­ny i dzie­cin­ny. I pierw­szy nie­li­to­ści­wie wy­śmie­wał dru­gie­go, mę­czył go, upo­ka­rzał. A dru­gi? Jak­by nie sły­szał, jak­by nie czuł, jak­by nie ro­zu­miał.

– Cóż to? po­ko­cha­łeś garn­ca­rzy­chę? pro­stą wie­śniacz­kę? mó­wił szy­der­ca. – Szka­ra­da! Zgor­sze­nie! Wstyd! Bę­dzie­szże śmiał, po­tra­fi­szże, od­wa­ży­szże się?

Na to wszyst­ko Ta­de­usz nic nie od­po­wia­dał. Szedł, słu­chał mil­czał. W isto­cie coś się z nim dzia­ło. Za­szła ja­kaś od­mia­na. W nocy nie mia­sto ze swym gwa­rem, nie las z ko­ły­szą­cy­mi się so­sny i won­ny­mi brzo­zy, ale pięk­ne oczy garn­ca­rzy­chy mu się śni­ły, a tymi oczy­ma pa­trza­ła na nie­go! A ta, co go zdra­dzi­ła! Za­wsze ta jesz­cze – taż sama! I wi­dział ją, i wi­dział inną, dwie w jed­nej; a gdy się obu­dził i wy­szedł w las, na pole, nie­spo­koj­ny ob­ra­cał się, szu­kał oczy­ma czy gdzie nie uj­rzy zno­wu Ula­ny.

Po­słusz­ny gwał­tow­nej żą­dzy zo­ba­cze­nia oczu tej ko­bie­ty szedł ku cha­cie garn­ca­rzy­chy. We wsi ci­cho było, tyl­ko się dzie­ci na uli­cy ba­wi­ły, sta­rusz­ka nio­sła kasz­ląc wia­dro wody i co chwi­la spo­czy­wa­ła; ma­leń­kie dziew­cząt­ka w jed­nych ko­szul­kach tań­co­wa­ły śpie­wa­jąc po bło­cie przed cha­ta­mi.

Wszedł­szy w wieś, zbli­żyw­szy się ku cha­cie, Ta­de­usz się wstrzy­mał i za­wsty­dził sam sie­bie.

– Sza­lo­ny! – za­krzy­czał mu ten dru­gi j a, co nig­dy nic nie robi, a nie­ustan­nie z wszyst­kich czyn­no­ści czło­wie­czym się śmie­je. – Po co idziesz? Co my­ślisz? A po­kor­ne w ob­li­czu skut­kiem czyn­no­ści dru­gie j a mó­wi­ło: – Jej pew­nie na­wet nie ma, ona w polu.

I zno­wu szy­der­ca pa­plał do ucha:

– A je­śli ona w domu, a ty do niej wej­dziesz, wszy­scy o tym będą wie­dzie­li, ją mąż obi­je, choć­by nie było za co. A to­bie? Bę­dzież ci z tym le­piej, swo­bod­niej, we­se­lej? Po­mo­że ci to?

– Wstą­pim na­pić się wody – po­wie­dział dru­gi j a po ci­chu. Cóż w tym do­praw­dy złe­go? Na­wet bar­dzo mi się pić chce tak go­rą­co!

Już stał przy ni­skich drzwiach cha­ty, po­ru­szył sko­blem, wszedł.

A szy­der­ca za­śmiał się so­wim gło­sem i za­wo­łał:

– O! ślicz­nie! prze­ślicz­nie! wy­bor­nie!

Ula­na była w domu, sta­ła w sie­ni oko­ło dro­biu coś ro­biąc; po­strze­gł­szy pana za­czer­wie­ni­ła się, po­bla­dła i osłu­pia­ła z po­dzi­wie­nia i prze­stra­chu.

Trze­ba al­bo­wiem wie­dzieć, że Ta­de­usz nig­dy po wsi nie cho­dził, nig­dy w cha­tach nie by­wał. Bied­na ko­bie­ta zro­zu­mia­ła wszyst­ko, za­drża­ła i milk­nąc cze­ka­ła, co jej po­wie.

– Daj­cie mi wody, Ula­no – rzekł z ci­cha Ta­de­usz prze­stę­pu­jąc próg.

Po­bie­gła pręd­ko garn­ca­rzy­cha do wia­dra do pierw­szej izby i cała jesz­cze za­czer­wie­nio­na, drżą­ca, wy­nio­sła ku­bek z wodą. Ta­de­usz pi­jąc ją niby pa­trzał, ale pił po­wo­li, a pa­trzał cią­gle. Ula­na za­kry­wa­ła się ocie­ra­jąc far­tu­chem twarz i nie wie­dzia­ła, co po­cząć. Dwor­scy tak ją przy­zwy­cza­ili do gru­biań­skich za­lo­tów, od któ­rych się bro­nić po­trze­ba pię­ścią i ku­ła­kiem jak od wil­ka, że na ko­niec wi­dząc zim­ne na­po­zór lice pana, nie­ru­cho­mą jego po­sta­wę za­czy­na­ła wąt­pić o tym, co wprzód je na myśl przy­szło.

– Cóż tu ro­bi­cie sama? – spy­tał po chwil­ce.

– A cóż? zwy­czaj­nie w domu znaj­dzie się ro­bo­ta.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: