Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Umarłem cztery razy - ebook

Data wydania:
26 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Umarłem cztery razy - ebook

Nagle Piotr Pogon stał się kimś innym. Człowiekiem bez płuca. Trzy dni był w otchłani. Czwartego wsiadł na rower i przejechał czterdzieści kilometrów. Potem rzygał jak kot i spał dwie doby. Gdy się obudził, wiedział, że może wszystko. Ale nie wiedział, jak długo. Zegar zaczął tykać szybciej.

Zmarnowałaś mi 780 sekund życia – przywitał mnie Piotr Pogon. Spóźniłam się 13 minut. Aż i tylko. Ten komentarz ostatecznie mnie przekonał, że jego historia jest warta opowiedzenia. Bo nikt nie chłonie codzienności tak jak on. Jego życie zafundowało mu nowotwór, utratę płuca i słuchu, śmierć najbliższego człowieka, bankructwo, bezdomność. A on robi się coraz silniejszy. Zdobywa najwyższe szczyty świata, pomaga potrzebującym, kończy, jako pierwszy człowiek bez płuca, morderczego Ironmana. To jest reportaż o dla wszystkich tych, którzy myślą, że się nie da. Po lekturze radykalnie zmienią zdanie.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7778-742-7
Rozmiar pliku: 9,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDSŁOWIE

Zmarnowałaś mi 780 sekund życia – przywitał mnie Piotr Pogon w kawiarni na warszawskiej Starówce. Spóźniłam się trzynaście minut. Nie widzieliśmy się cztery lata.

Pierwszy raz rozmawiałam z nim w 2012 roku. Dostałam zlecenie z redakcji „National Geographic Traveler” na wywiad z człowiekiem bez płuca, który ukończył Ironmana – morderczy triathlon (4 kilometry pływania, 180 kilometrów jazdy na rowerze i 42 kilometry biegu). Mniej więcej tak został mi przedstawiony. Pojechałam do Krakowa, usiedliśmy w przytulnej knajpce, włączyłam dyktafon. Spodziewałam się historii o wygranej z nowotworem i przesuwaniu granic tego, co uznaje się za możliwe dla osób po tak ciężkiej chorobie. A potem zamierzałam napisać przyjemną, motywującą historię z happy endem. Wystarczyły dwie godziny i trzy kubki kawy, żebym zorientowała się, że to zupełnie inna opowieść.

Opowieść o śmierci klinicznej, wyciętym płucu, bezdomności i bankructwie. O chorobie, która z Piotrem Pogonem jest już od trzydziestu lat: o nowotworze gardła, przerzucie na płuco, guzie na czole, usuniętej tarczycy. A także o powolnej utracie słuchu, dziewięćdziesięciu czterech szwach na ciele po różnych zabiegach i operacjach, o człowieku, który od szesnastego roku życia musi walczyć o każdą minutę życia. I robi to z niewyobrażalną intensywnością. Czasem bardzo twórczą, czasem cholernie niszczycielską. Wtedy zobaczyłam też to szaleństwo w jego oczach, o którym będzie mi mówiło wielu jego znajomych. Niepohamowaną chęć życia, która pcha go na najwyższe szczyty świata czy na starty najtrudniejszych zawodów triathlonowych, które wymagają żelaznego zdrowia, dyscypliny, treningu. Opowiedział mi też o ogromnej potrzebie pomagania innym – przy okazji pomagania sobie.

Wypiliśmy kawy, pożegnaliśmy się, wywiad został opublikowany. Ale jego historia we mnie została. Rodziła kolejne pytania: jak choroba wpływa na nasze życie, jakie są granice ludzkiej wytrzymałości, czy realizowanie coraz bardziej morderczych celów i zdobywanie coraz wyższych szczytów ma sens i skąd bierze się siła, by z każdego, nawet największego dołu się odbić, często w zupełnie nieoczekiwaną stronę. Dlatego spotkałam się z Piotrem Pogonem cztery lata później. Spóźniona. Ale zdecydowana wypić znacznie więcej kaw i rozmawiać nie tylko z nim, lecz także z ludźmi, których spotkał na swojej drodze. Chciałam się dowiedzieć, co 780 sekund oznacza dla człowieka, który już cztery razy uciekł przed śmiercią.To była chyba sobota. Lutowa, zimna, dość ponura. Idealna, by przeżyć własny pogrzeb. Piotr zbliżał się do przycmentarnej kaplicy w Krzyżanowicach. Nie chciał patrzeć ludziom w oczy, nie chciał z nikim rozmawiać. Ale dostrzegał zdziwione spojrzenia. Jak to? To on żyje? Kątem oka na kilku wieńcach zobaczył też swoje imię. ŻEGNAMY CIĘ, PIOTRZE. Przez chwilę żałował, że to nie on leży w trumnie. Że to nie ten Pogon. A jego brat. Nie byłoby tej dziwnej atmosfery i nerwowego zdzierania szarf. Załamania rodziców, którym zabrano najukochańszego syna. I zdziwienia, że nagle zmarł ten mądry, piękny. Przede wszystkim zdrowy. Bo Krzyśkowi nigdy nic poważnego nie było.

– W ten dzień pokłóciłem się z Wielkim Bacą – powie kilka lat później Piotr o swoim sporze z Bogiem. – Zabrał nie tego brata. Chociaż ja też wtedy umarłem. Ale dzięki temu dostałem kolejne życie.Krople na uspokojenie

Miał wtedy niecałe siedemnaście lat i jak w każde wakacje wybierał się na obóz harcerski. Harcerstwo od najwcześniejszych lat szkolnych zdecydowanie bardziej go interesowało niż nauka (choć oceny miał zawsze wzorowe). Najlepiej o tym świadczą wpisy, jakie dostawał do dzienniczka. Klasa szósta: „Pogon udaje kurę na lekcji angielskiego!!!” (podpisano: magister Struś). Klasa siódma: „Syn został złapany w ubikacji na pisaniu sprayem: »Metan, propan, butan, magister orangutan!!!«. Nadmieniam, że magister jest szkolnym pedagogiem i uczy Pana syna chemii”. Klasa ósma: „Syn napisał w trakcie lekcji na plecach ucznia literę U, w słowie obelżywym, wspólnie z trzema innymi kolegami. Sprawa dotyczy postrzegania kolegi w zespole klasowym. Proszę o pilny kontakt z wychowawcą”.

Począwszy od 1976 roku i pierwszego obozu zuchowego, wiele kolejnych wakacji zaczynało się od szesnastu godzin w pociągu osobowym w drodze na obóz w Czerwonce na Mazurach. Zazwyczaj spędzał drogę przypięty paskiem na półce bagażowej – to był jego patent na spanie podczas drogi. A potem był miesiąc, a nawet dwa pod namiotami. Kąpiele w jeziorze. Podchody. Śpiewanie Lato z ptakami odchodzi na obozowym „festiwalu San Remo”. Niekończące się ogniska i rozmowy do rana. Piotr dał się też poznać jako specjalista od kopania latryn.

– Wbicie łopaty pod latrynę to dla mnie był sygnał, że wakacje się zaczęły – wspomina.

Szczep Czerwonych Maków liczył ponad dwustu harcerzy, więc na obozach było co robić. Krzyś, starszy brat Piotra, przez wiele lat pełnił rolę oboźnego. Gdy poszedł do technikum geodezyjnego, Piotr przejął tę funkcję. Cieszył się, bo zawsze chciał być taki jak Krzysiek, ale często mu się nie udawało. Jako oboźny był wymagający nie tylko w stosunku do siebie, lecz także innych. Brudne nogi były nie do przyjęcia. Potrafił kogoś w środku nocy zagonić do lodowatego jeziora, by umył stopy.

Chrzest na obozie harcerskim, Czerwonka, 1980

Piotr, specjalista od kopania latryn, Sewinda, 1983

Piotra ciągle i wszędzie było pełno. Czasem chyba aż za dużo. Największą torturą na wakacjach była dla niego cisza poobiednia. Dopiero po latach obozowy lekarz, nazywany „Doktorem Badanko”, przyznał, że miętowe krople, które podawał Piotrowi na cukrze po obiedzie, to nie były krople żołądkowe. Tylko uspokajające.

W tę lipcową sobotę 1984 roku jechał z innymi harcerzami w Tatry. Czekały ich wspinaczka, nowe szlaki. I rozmowy do rana. Ale już na początku wyjazdu poczuł się przeziębiony. Zbagatelizował to, tak jak wiele razy wcześniej. W końcu na ekrany kin wchodziło właśnie Wejście smoka z Bruce’em Lee, a poza tym Piotr z kolegami głównie dziewczyny mieli w głowie. Inne rzeczy nie wydawały się ważne. Pomyślał, że musiało go przewiać, bo zmarzł parę razy przy ognisku. Gdy wrócił do domu, wziął rutinoscorbin i uznał sprawę za załatwioną. Ale po miesiącu łykania tabletek czuł się coraz gorzej. Gorączka nie ustawała, w szyi zaczął się przykurcz. Pojawiły się też zawroty głowy. Przypomniał sobie, że dokładnie w to miejsce na szyi uderzył się gumami do ćwiczeń, ekspanderami, które dostał od taty. Były z Polsportu, a rączki miały z metalu. Rentgen nie wykazał żadnego złamania, ale on przez miesiąc nie mógł nic gryźć. Mama zaciągnęła go do lekarza.

Ten zajrzał do gardła Piotra, kazał mu wyjść na korytarz i poczekać. Nie potrzebował dokładnych zdjęć ani wyników badań. Takiego guza nie dało się nie zauważyć. Był wielkości śliwki. Mama wybiegła z gabinetu z płaczem.

– Nie wiedziałem, o co chodzi. Lekarz zdenerwowany, matka płacze. A mnie tylko szyja boli.

Diagnoza: rak. Koszmarny skorupiak, który puka do drzwi jak śmierć. Niby znany od starożytności. Niby Hipokrates już go leczył (czosnkiem i arszenikiem). I nawet opisywał przypadek mężczyzny z rakiem gardła, którego leczył przyżeganiem, czyli przypalaniem tkanek. Niby w XX wieku medycyna bardzo poszła do przodu. Niby jest radioterapia i leczenie chemiczne. Niby bywały przypadki wyleczenia. Niby.

W latach osiemdziesiątych ciągle nie dawano pacjentom zbyt dużych szans. Walkę z rakiem można było wtedy porównać, jak to świetnie ujęła komiczka Anna Deavere Smith, do okładania kijem psa, by go odpchlić.Śmierć kliniczna

Ale w 1984 roku Piotr nie wiedział o tym wszystkim. Nie wiedział, że choroba polega na niekontrolowanym rozwoju pojedynczej komórki. Nie wiedział, że to: „Choroba nadprodukcji, błyskawicznego rozwoju – rozwoju niepowstrzymanego, rozwoju, który wymknął się spod kontroli. Współczesna biologia proponuje, byśmy wyobrażali sobie komórkę jako molekularną maszynę. Rak to nic innego jak owa maszyna, która nie umie wyłączyć wydanego jej polecenia (dzielenia się), a tym samym staje się niezniszczalnym perpetuum mobile”¹. Nie znał historii leczenia raka i statystyk przeżywalności.

Kilka dni po tej wizycie położył się jednak na trzy tygodnie na oddziale laryngologii w Szpitalu imienia Żeromskiego w Nowej Hucie. I tym samym raz na zawsze zamknął za sobą drzwi z napisem DZIECIŃSTWO.

W szpitalu mieli z nim problem. Nie kwalifikował się już do dzieci. Ale do dorosłych też nie. Sytuacja onkologii dziecięcej w Polsce była wtedy beznadziejna. Badania i nowe sposoby leczenia nie docierały z Zachodu za żelazną kurtynę. Przeżywalność dzieci z nowotworem wynosiła w Polsce około trzydzieści procent². Często zdarzało się, że to nie sam nowotwór zabijał, a powikłania po leczeniu: wyczerpane, osłabione chemią organizmy odmawiały współpracy.

W latach pięćdziesiątych Sidney Farber, znany onkolog, zbudował przy Longwood Avenue w Bostonie w Stanach Zjednoczonych nowoczesny oddział onkologii pozwalający zapomnieć małym pacjentom, po co są w szpitalu. Stały tam mikrokaruzele, pociągi i kartony pełne zabawek. Magazyn „Time” donosił: „Jeżeli przebywająca w szpitalu dziewczynka przywiązała się do jakiejś lalki, wolno jej było ją zabrać. Szpitalne zapasy były wystarczająco bogate. Ściany zostały wyklejone plakatami z bohaterami Disneya, Pinokiem i Śnieżką. A w poczekalni czekały miski z lizakami”³. Ale polskie oddziały onkologiczne, nawet ponad trzydzieści lat później, zarówno te dla dorosłych, jak i dziecięce, były przerażająco smutne, chłodne, wręcz lodowate – jakby raka chciano zamrozić.

– Pamiętam za krótkie łóżko. I okna, które wychodziły z jednej strony na prosektorium i zakład pogrzebowy, a z drugiej na hotel robotniczy, w którym pary na zmianę kopulowały i biły się. Ten pobyt to chyba najczarniejszy moment mojego życia – opowiada Piotr.

Nikt z szesnastolatkiem się nie cackał. Podczas pobierania wycinka z gardła wyłamali mu szczękę. W trakcie badań wymiotował, bo nikt nie powiedział mu, że podczas wkładania do gardła rurki trzeba mocno oddychać nosem. Niekończące się wkłucia, pobrania i kroplówki. Bez znieczulenia.

Kilka dni po przyjęciu do szpitala musieli mu zrobić zdjęcie, ale pech chciał, że na oddziale właśnie zepsuł się stół rentgenowski. Nie dało się go ustawić w wygodnej dla pacjenta pozycji. Technik nie zastanawiał się więc długo i kazał mu położyć się głową do dołu.

– Nagle zaszumiało mi w głowie i coś chlupnęło. Potem przyszła błogość – wspomina Piotr.

Zaczął krwawić. Wielki czop z krwi zablokował mu nos. Nie mógł oddychać. A potem już nie pamięta nic. Zatrzymało się serce.

Śmierć kliniczna.Miazga

Obudził się kilka godzin później na onkologii na Garncarskiej w Krakowie. Choć chyba wolałby się wtedy nie wybudzać, bo koszmarny ból rozsadzał mu głowę. Smak krwi w ustach na długo zostanie mu w pamięci. Nie wiedział, gdzie jest i dlaczego. Był sam. Mamę ledwie zdążono poinformować.

– To było daleko od nas. W centrum Krakowa. Szłam na piechotę. Biegłam. Trochę podjechałam busem. Więcej nie pamiętam, byłam w szoku – opowiada Michalina Pogon.

Potem wiele razy wieczorami będzie musiała przebijać się przez pilnującą porządku milicję, żeby dojść do syna. Koledzy, brat przychodzili rzadko, jeżeli w ogóle. Wtedy nowotwór to był wyrok, trochę jakby wszyscy sobie tego Piotrka już odpuścili.

Chłopak leżał w szpitalu dla dorosłych z ludźmi dużo starszymi od siebie. W pierwszych dniach jego sąsiadem był góral z Podhala, który przywitał go słowami:

– Co tak rycys? Cipa jesteś?

A potem zaczął wykładać prawdę życiową, którą Piotr wziął sobie do serca. Niby banalna, ale w takim miejscu i w takich okolicznościach nabrała proroczego wręcz wydźwięku. W skrócie: „Jak żyjesz, tak też umrzesz”.

– Leżał tu kiedyś taki, co narzekał „Nic z tego życia nie miałem – mówił góral. – Harowałem jak wół w tym pieprzonym zakładzie od rana do wieczora. Zysk tylko się liczył. Synalek zamiast podglądać mój fach, wolał macać koleżanki na mojej kremowej kanapie! Sprzątaczka domyć mebla nie mogła. Z babą się nie dogadywałem. Ładna kiedyś była, dzieci rodziła, bezpieczna przy mnie była, ale głupia jak but, po tej swojej matce chyba? Córeczka Hania, jak tylko auto ode mnie dostała, to zamiast do szkoły na dyskoteki po pijaku jeździć zaczęła. Nic z tego życia mojego… Nic!”.

I tak gadał przez tydzień, siedząc na skraju metalowego łóżka, które najlepsze czasy miało już dawno za sobą. Ósmego dnia przy tych opowieściach zaczął tracić oddech i sinieć. Pielęgniarki oddzieliły go parawanem, a potem zabrały do sali operacyjnej.

Góral miał raka jelita. Lekarze już chyba sami nie wierzyli, że mogą go uratować, ale dla spokoju sumienia wycinali mu kolejne kawałki. Kilka dni po operacji, gdy tylko mógł wstać, poszedł w szpitalnym szlafroku kupić sobie ćwiartkę wiśniówki. Wypił ją duszkiem w toalecie. Zwinął się w kłębek i zawołał z uśmiechem:

– Pietrek, kostucha lezie. Dzwoń na pielęgniorke.

– Kurwa! Proszę cię, nie wydurniaj się – krzyczał przerażony Piotr.

Ale usłyszał już tylko:

– Dupcyłem, piłem, a teroz trza mi się zbieroć. Piknie było, hej!

Gdy pielęgniarki przyszły, mogły już tylko przykryć go prześcieradłem.

Potem do Piotrkowej sali przyjeżdżali (bo zazwyczaj byli w takim stanie, że sami wejść nie mogli) kolejni współpacjenci. Mężczyźni, których choroba zamieniała w zgorzkniałych starców, obrażonych na siebie i życie.

Szesnastoletni Pogon przez okno gapił się więc na plac Sikorskiego i ludzi, którzy po nim chodzili. Czy on jeszcze kiedyś do nich dołączy? Liczył dachówki na domach, wieczorem słuchał Autobiografii Perfectu, która właśnie wspięła się na pierwsze miejsce radiowej listy przebojów. A potem ryczał. Bo go bolało, bo był cały popisany fioletowymi markerami (tak oznaczano miejsca do radioterapii) i wyglądał jak Apacz, a wolałby być jak James Dean.

Przyszła kolejna diagnoza: nowotwór złośliwy.

Zaczęła się walka z czasem. Lekarze nie byli pewni, co robić. Operować? Napromieniać? Użyć chemii? Pierwsze działo: radioterapia. Leczenie za pomocą promieniowania jonizującego, które wybija jak najwięcej chorych komórek.

Piotrowi zaaplikowano napromieniania w natężeniu, o którym dziś nikt nie chciałby słyszeć.

– Po trzeciej dawce w ustach miałem miazgę. Czułem, jakbym wypił wrzątek. Dużo wrzątku. Wszystko poparzone. Krew leciała mi z dziąseł. Zęby się chwiały. Mózg odlatywał. Mogłem jeść tylko letni rosół. Ale bez makaronu, bo ten ranił dziąsła i język jak połknięte żyletki.

Potem chemia. By zwiększyć szanse na wyleczenie gardła. Dwanaście serii.

– Chcieli szesnaście, ale nie dałem rady. Rzygałem, jak tylko mnie podłączali.

Efektem ubocznym były uszkodzony słuch, wypalone ślinianki („Śliny nie miałem przez następne dziesięć miesięcy”), zapadnięta twarz („Pulchne policzki zniknęły bezpowrotnie”), schudnięcie („Przez noce spędzane na umywalce w rzygach”) i proszek w uszach – zamiast woskowiny. Przez kolejne piętnaście lat mógł go sobie po prostu z uszu wysypywać.

Choć wtedy dla Piotra najgorszy był ten fiolet na twarzy. Pielęgniarki markerami zaznaczały miejsca do napromieniania. Nawet nie starały się stawiać dyskretnych kropek czy znaczków, tylko bezceremonialnie mazały po twarzy. Markery nie dodawały mu urody. A w dodatku nie chciały się domywać i brudziły wszystko: poduszki, ręce, policzki, dziewczyny. A Piotr był wtedy zakochany – w Reni. I nie dość, że śmiesznie wyglądał, to po każdym spotkaniu ona też była fioletowa. Jej ojciec się wściekał. Nie dało się ukryć, że kolejny raz się przytulali.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: