Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Upalne lato Kaliny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Upalne lato Kaliny - ebook

Jakim człowiekiem może stać się kobieta, silnie poturbowana przez wojnę, która wyrzekła się wszystkiego dla miłości?

Kalina prawie nie zna własnej matki - Marianna nigdy nie pozwoliła, by ktokolwiek, włącznie z córką, poznał jej przeszłość i zrozumiał życiowe motywacje. Dlatego Kalina, choć jest już dorosłą kobietą, nadal w głębi serca pozostaje małym, skrzywdzonym dzieckiem. Zagubionym, samotnym i niepewnym swojego miejsca w świecie.

Już nie ma sielskiego dworu wśród rozkołysanych, mazowieckich pól, a niezwykłą atmosferę ostatniego, przedwojennego lata zatarła w pamięci późniejsza zawierucha. Marianna jest zagubiona w nowej, siermiężnej rzeczywistości i nie potrafi uporać się z noszoną w sercu tajemnicą.

Ale los nie pozwoli jej być biernym obserwatorem życia. Kalina staje się żoną, matką… ale dopiero gdy na jej drodze staje Maciej, musi się rozliczyć sama ze sobą.

 

„Upalne lato Kaliny” pewnymi watkami nawiązuje do „Upalnego lata Marianny” (choć książka jest odrębną całością). Tym razem autorka przenosi czytelnika w sugestywnie naszkicowany świat końca lat sześćdziesiątych.

 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-141-7
Rozmiar pliku: 535 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Ma­rian­na

Czas zda­je się trwać w miej­scu, nie­wzru­sze­nie, za­wie­szo­ny w du­cho­cie wy­peł­nia­ją­cej po­kój i tyl­ko ser­ce sta­re­go ze­ga­ra wi­szą­ce­go na ścia­nie wciąż po­wol­nie wy­bi­ja se­kun­dy i sen­nie pły­ną­ce mi­nu­ty. Ci­che ty­ka­nie daje świa­dec­two przej­ścia ich ulot­ne­go ist­nie­nia z „te­raz” do „kie­dyś”. Tik-tak, tik-tak… Me­cha­nizm za­mknię­ty w ma­ho­nio­wej skrzyn­ce wpra­wia wa­ha­dło w jed­no­staj­ny ruch – jak­by w ocze­ki­wa­niu na wy­bi­cie ko­lej­nej, upra­gnio­nej go­dzi­ny, by raz na za­wsze za­koń­czyć ży­cie tej obec­nej, nud­nej, mo­no­ton­nej i nie­cie­ka­wej. Byle tyl­ko prze­trwać tę chwi­lę – do cza­su, gdy słoń­ce cał­ko­wi­cie scho­wa swo­ją roz­pa­lo­ną twarz za po­kru­szo­ny­mi da­chów­ka­mi znisz­czo­nych przez woj­nę ka­mie­nic po dru­giej stro­nie uli­cy. Tyl­ko w tym świe­tle – cie­płym, nie­mal po­ma­rań­czo­wym – ich smut­ne, po­ra­nio­ne fa­sa­dy wy­da­ją się pięk­ne. Do­sko­na­łe w swo­jej mrocz­nej nie­do­sko­na­ło­ści. Do­stoj­ne, choć nadal w du­żej czę­ści nie­odre­mon­to­wa­ne. Odar­te z daw­ne­go prze­py­chu przez odłam­ki z moź­dzie­rzy, któ­re z wi­bru­ją­cym, zło­wro­gim świ­stem pięt­na­ście lat temu wy­ma­lo­wa­ły na nich trwa­łe bli­zny – odzie­ra­jąc nie tyl­ko z tyn­ków, ale i ze złu­dzeń. Te­raz w po­świa­cie koń­czą­ce­go się dnia, w owej grze pół­cie­ni wo­jen­ne szra­my blak­ną, a bu­dyn­ki zno­wu, przez krót­ką chwi­lę zda­ją się wy­glą­dać jak daw­niej – za­nim wszyst­ko się skoń­czy­ło.

Nie­mniej, tak na­praw­dę do­pie­ro wraz z na­dej­ściem wie­czo­ru, kie­dy mrok i szpe­to­ta na nowo ogar­ną War­sza­wę, wy­da­rzy się to, na co zda­je się cze­kać każ­da cząst­ka sta­re­go miesz­ka­nia. I ze­gar, i okrą­gły stół, sto­ją­cy w cen­tral­nym punk­cie po­ko­ju. Wy­tar­ty per­ski dy­wan przy­kry­wa­ją­cy znisz­czo­ną mo­zai­kę par­kie­tu, któ­rą przed laty mi­ster­nie uło­żo­no w fi­ne­zyj­ny kształt ro­ze­ty z róż­nych ga­tun­ków drew­na – o któ­rej ist­nie­niu dzi­siaj już nikt nie pa­mię­ta. I rzeź­bio­na ko­mo­da z lek­ko nad­pa­lo­nym ro­giem jed­nej z szu­flad. Nie­du­że, ide­al­nie za­sła­ne łóż­ko sto­ją­ce w naj­ciem­niej­szym ką­cie. I zie­lo­ny, ka­flo­wy piec z że­liw­ny­mi drzwicz­ka­mi. A na­wet wy­pło­wia­łe ta­pe­ty w drob­ny kwia­to­wy wzór, brzyd­ko od­sta­ją­ce przy wy­so­ko skle­pio­nym su­fi­cie – zwień­czo­nym, ni­czym ramą, nad­kru­szo­ną gip­so­wą sztu­ka­te­rią – na któ­rym w paru miej­scach łusz­czy się przy­bru­dzo­na far­ba…

Każ­dy ele­ment tej ma­łej prze­strze­ni wy­da­je się za­wie­szo­ny w nie­mym ocze­ki­wa­niu – po­dob­nie jak te­atral­na sce­na przed roz­po­czę­ciem pierw­sze­go aktu przed­sta­wie­nia. Każ­da cząst­ka tego po­ko­ju cze­ka. Cze­ka… Ale przede wszyst­kim cze­ka ona, głów­na ak­tor­ka, nie­odzow­ny ele­ment tej sce­no­gra­fii – ko­bie­ta sto­ją­ca nie­ru­cho­mo przy oknie.

Cho­ciaż jest znie­cier­pli­wio­na, może tro­chę roz­draż­nio­na, gdy prze­no­si spoj­rze­nie z gry świa­teł za oknem w głąb po­miesz­cze­nia, sta­ra się za­cho­wać obo­jęt­ny wy­raz twa­rzy. W koń­cu jest przy­zwy­cza­jo­na do tego sta­nu. Do tego bez­ustan­ne­go za­wie­sze­nia, do wstrzy­my­wa­nia od­de­chu. Do cze­ka­nia… Za­nim na­dej­dzie wie­czór. Za­nim przyj­dzie noc. Za­nim przyj­dzie on…

Tym­cza­sem jej wzrok pada na ja­sną gło­wę mło­de­go chło­pa­ka, któ­ry w sku­pie­niu no­tu­je coś w sza­rym bru­lio­nie, sie­dząc przy sto­le przy­kry­tym szy­deł­ko­wą ser­we­tą. Ma­rian­na lek­ko się uśmie­cha, ob­ser­wu­jąc jego sku­pie­nie. Dys­kret­nie wo­dzi wzro­kiem po szczu­płych, opa­lo­nych przed­ra­mio­nach, wy­glą­da­ją­cych spod pod­wi­nię­tych rę­ka­wów nie­na­gan­nie wy­pra­so­wa­nej ko­szu­li. Choć pod gład­ką skó­rą za­czy­na­ją się ry­so­wać mię­śnie, chło­piec nadal wy­da­je się nie­win­ny, nie­doj­rza­ły. Chło­piec, bo jesz­cze nie męż­czy­zna – do­pie­ro w przy­szłym roku zda ma­tu­rę. Tak mało ma w gło­wie, gdy tym­cza­sem jego cia­ło ofe­ru­je już tak wie­le. Wciąż nie jest do­ro­sły, cho­ciaż prze­stał już być dziec­kiem… O tylu spra­wach do­pie­ro się do­wie. Tylu sma­ków ży­cia jesz­cze za­kosz­tu­je. A może już za­kosz­to­wał? – za­sta­na­wia się Ma­rian­na. Co ja wie­dzia­łam o świe­cie w jego wie­ku?

– Fra­nço­is, czy już? – pyta po fran­cu­sku.

– Je n’ai pas… en­co­re fini, Ma­da­me¹ – duka chło­pak, uno­sząc gło­wę znad za­da­ne­go ćwi­cze­nia, nie­znacz­nie się przy tym czer­wie­niąc.

Jest za­kło­po­ta­ny swo­ją opie­sza­ło­ścią, nie­do­sta­tecz­ną zna­jo­mo­ścią ję­zy­ka, ak­cen­tem? Czy może jej spoj­rze­niem? Spe­szo­ny wy­ra­zem oczu na­uczy­ciel­ki?

Ma­rie ma trzy­dzie­ści osiem lat, ale nadal jest nie­zwy­kle atrak­cyj­na, choć może nie­co zbyt szczu­pła, na­zbyt wiot­ka, ete­rycz­na, jak­by mia­ła się roz­paść przy moc­niej­szym uści­sku, roz­sy­pać pod do­tknię­ciem dło­ni. Po­dob­na do je­sien­nej róży, któ­rej płat­ki po­wo­li za­czy­na­ją więd­nąć, choć z dru­giej stro­ny wła­śnie te­raz pach­nie naj­in­ten­syw­niej. Wręcz odu­rza­ją­co.

Zło­te wło­sy do ra­mion za­zwy­czaj upi­na z tyłu gło­wy – wśród ja­snych fal nie sre­brzy się ani je­den siwy włos, ale czo­ło prze­ci­na kil­ka po­je­dyn­czych zmarsz­czek. Po­dob­ne, nie­zbyt głę­bo­kie, cią­gną się od ust w kie­run­ku bro­dy, na­da­jąc twa­rzy ostry wy­raz. Ma­rie, mimo że tak doj­rza­le pięk­na, przez te bruz­dy spra­wia wra­że­nie nie­co przed­wcze­śnie po­sta­rza­łej. A może to nie czas, a po pro­stu gry­mas nie­za­do­wo­le­nia albo za­wo­du, któ­ry zbyt czę­sto go­ścił na jej peł­nych ustach, wy­żło­bił ni­czym pięt­no te mi­micz­ne zna­ki? Zmarszcz­ki uśmie­chu po­wsta­łe od smut­ku…

Po­dob­ne wra­że­nie – choć w ja­kiś spo­sób nie­ostre, nie­jed­no­znacz­ne – wy­wie­ra wie­lu lu­dzi jej po­ko­le­nia. Oni wszy­scy za szyb­ko mu­sie­li doj­rzeć, za dużo wi­dzie­li, za moc­no czu­li. Więc może dla­te­go te­raz sznu­ru­ją war­gi w mil­cze­niu? By nie mó­wić, nie opo­wia­dać o tym, co prze­szli, nie roz­dra­py­wać sło­wa­mi daw­nych ran, nie na­zy­wać prze­szło­ści po imie­niu. Za­my­ka­ją ją w ci­szy nie­wy­krzy­cza­ne­go cier­pie­nia – nie­do­po­wie­dze­nie boli mniej niż sło­wa. Ob­ra­zy wra­ca­ją do­pie­ro, gdy wy­rzu­ci się je w prze­strzeń, wy­ar­ty­ku­łu­je na głos. Dla­te­go Ma­rie i jej ró­wie­śni­cy tak nie­wie­le mó­wią. Tyl­ko moc­no za­ci­ska­ją usta.

Pod du­ży­mi, ja­sno­piw­ny­mi ocza­mi lek­tor­ki nie­znacz­nie ry­su­ją się ciem­niej­sze, le­d­wie do­strze­gal­ne krę­gi. Może to przez rzę­sy? – za­sta­na­wia się chło­pak. Za­wsze są tak do­kład­nie wy­tu­szo­wa­ne – dłu­gie i gę­ste, rzu­ca­ją cień na po­licz­ki. Bądź przez przy­cięż­kie, odro­bi­nę opuch­nię­te po­wie­ki, któ­re na­da­ją spoj­rze­niu Ma­rian­ny le­ni­wy, koci cha­rak­ter. A może to wy­nik nie­wy­spa­nia albo Ma­da­me zbyt czę­sto pła­cze, bo ma ja­kieś pro­ble­my? Któż w dzi­siej­szych cza­sach ich nie ma? Albo jest sa­mot­na – nie nosi ob­rącz­ki i chy­ba nie ma żad­nej ro­dzi­ny – lub nie­szczę­śli­wie za­ko­cha­na? Jed­nak tego uczeń może się tyl­ko do­my­ślać, bo w rze­czy­wi­sto­ści nie­wie­le wie o swo­jej na­uczy­ciel­ce i jej ży­ciu. O smut­kach, pra­gnie­niach i tę­sk­no­tach tej ko­bie­ty.

Spo­ty­ka­ją się za­wsze w czwart­ki i piąt­ki, co dwa ty­go­dnie, na­wet pod­czas wa­ka­cji, i spę­dza­ją w tym nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu go­dzi­nę wy­peł­nio­ną kon­wer­sa­cją i pi­sa­niem wy­pra­co­wań. Fran­cu­ski… Po co mu ten cały fran­cu­ski? Te­raz trze­ba znać ro­syj­ski, ewen­tu­al­nie nie­miec­ki. Ale fran­cu­ski? Fra­nek nie wi­dzi w tym sen­su – z wy­jąt­kiem ta­kie­go, że może za­im­po­no­wać dziew­czy­nom. Nie wie­dzieć cze­mu, one uwa­ża­ją ję­zyk Vol­ta­ire’a za wy­jąt­ko­wo ro­man­tycz­ny. No i ro­dzi­ce upar­li się na te lek­cje. Oj­ciec się uparł. Po­dob­no wszy­scy ko­le­dzy z pre­zy­dium po­sy­ła­ją dzie­ci na lek­cje ję­zy­ków „zgni­łe­go Za­cho­du”. Wło­ski, an­giel­ski, fran­cu­ski – obo­wiąz­ko­wy wa­chlarz umie­jęt­no­ści przed­wo­jen­nych elit. Ich zna­jo­mość do ni­cze­go się te­raz nie przy­da, jed­nak nadal no­bi­li­tu­je. Dla­te­go na­le­ży zna­leźć lek­to­ra. I znaj­du­je się Ma­rian­na. Ja­kiś zna­jo­my zna­jo­me­go ją po­le­cił, więc chło­pak od dwóch lat uczęsz­cza na pry­wat­ne za­ję­cia. Z tru­dem brnie po­przez me­an­dry gra­ma­ty­ki – któ­ra spra­wia mu trud­no­ści – przez gąszcz słó­wek, od­po­wied­nie­go sta­wia­nia ak­cen­tów. Nie­mniej to wszyst­ko nie­zmier­nie go nuży… Na­uka go nie in­te­re­su­je, za to lubi ob­ser­wo­wać swo­ją ta­jem­ni­czą na­uczy­ciel­kę.

Mimo że dużo od nie­go star­sza – chy­ba w po­dob­nym wie­ku jak jego mat­ka – wy­da­je mu się sza­le­nie atrak­cyj­na. A naj­bar­dziej po­cią­ga­ją­ca w chwi­lach za­du­my, gdy są­dzi, że chło­pak od­ra­bia za­da­ną pra­cę. Wów­czas emo­cje bio­rą górę nad wy­stu­dio­wa­nym uśmie­chem, a Ma­rie wy­da­je się bar­dziej praw­dzi­wa. Cho­ciaż rów­no­cze­śnie w prze­dziw­ny spo­sób nie­oczy­wi­sta – niby współ­cze­sna, a jed­nak jak­by wy­ję­ta z in­nej epo­ki, z in­ne­go świa­ta, do któ­re­go już nikt nie zna dro­gi.

Fran­ci­szek koń­czy wy­pra­co­wa­nie, a tym­cza­sem Ma­rian­na opie­ra się o wy­szczer­bio­ny pa­ra­pet, za­pa­la pa­pie­ro­sa, po­wo­li się za­cią­ga i zno­wu za­ta­pia spoj­rze­nie w wi­do­ku za oknem. Za­raz skoń­czy lek­cję – to już ostat­nia dzi­siej­sze­go dnia – za­mknie drzwi za uczniem, a po­tem…

Do środ­ka wpa­da ko­lej­na fala go­rą­ce­go po­wie­trza wraz z dźwię­ka­mi uli­cy. Z dołu do­cho­dzą od­gło­sy roz­mów prze­chod­niów, czyjś ury­wa­ny, iry­tu­ją­co wy­so­ki śmiech, stu­kot ob­ca­sów – któ­re ja­kaś dziew­czy­na wło­ży­ła w ten piąt­ko­wy, let­ni wie­czór, spie­sząc się na spo­tka­nie z męż­czy­zną – a tak­że dud­nie­nie sil­ni­ków nie­licz­nych sa­mo­cho­dów i od­le­gły, me­ta­licz­ny po­głos tram­wa­jów do­cie­ra­ją­cy tu aż z Mar­szał­kow­skiej.

Gdzieś tam, po­śród ulic ską­pa­nych w cie­płym świe­tle, za­pew­ne klu­czy on – my­śląc o tym, Ma­rian­na po­pra­wia od­ru­cho­wo apasz­kę na szyi. Może ku­pu­je kwia­ty lub jej ulu­bio­ne­go rie­slin­ga na wie­czór, może z nie­cier­pli­wo­ścią zer­ka na ze­ga­rek, ma­rząc, by wy­bi­ła wła­ści­wa go­dzi­na? Prze­cież jego ży­cie – po­dob­nie jak Ma­rian­ny – jest nie­ustan­nym ocze­ki­wa­niem. Na te wie­czo­ry, na spo­tka­nia. I na noce – ich wspól­ne noce… Kie­dy w za­ci­szu miesz­ka­nia przez chwi­lę mogą na­le­żeć tyl­ko do sie­bie.

Jed­nak ten stan za­wie­sze­nia już wkrót­ce się skoń­czy. Wszyst­ko się zmie­ni. Ma­rian­na to czu­je. Wie, że jest już bar­dzo bli­sko upra­gnio­ne­go mo­men­tu, gdy będą mo­gli być ra­zem. Na­praw­dę ra­zem…

– Et vo­ilà, Ma­da­me! – z roz­my­ślań wy­ry­wa ją głos Fran­ka.

– Bien.²

Ma­rie gasi pa­pie­ro­sa w krysz­ta­ło­wej po­piel­nicz­ce sto­ją­cej na pa­ra­pe­cie i pod­cho­dzi do ucznia. Przy­sta­je tuż za jego ple­ca­mi i na­chy­la się nad otwar­tym ze­szy­tem. Chło­pak czu­je na ple­cach cie­pło bi­ją­ce od jej cia­ła, wdy­cha cięż­ki za­pach piż­mo­wych per­fum mie­sza­ją­cy się z wo­nią ty­to­nio­we­go dymu. Przy­my­ka po­wie­ki. Bez­wied­nie za­ci­ska spo­co­ne dło­nie. Uda­je, że cze­ka na jej wer­dykt, choć oce­na wy­pra­co­wa­nia zu­peł­nie go nie ob­cho­dzi.

Tym­cza­sem ko­bie­ta zda­je się nie do­strze­gać re­ak­cji ucznia. Jej oczy szyb­ko bie­gną po tek­ście. Czy­ta za­my­ślo­na, po czym bez sło­wa, de­li­kat­nym, nie­mal zmy­sło­wym ge­stem wyj­mu­je z jego dło­ni pió­ro, a na­stęp­nie za­ma­szy­ście za­zna­cza błę­dy. Skon­cen­tro­wa­na lek­ko przy­gry­za war­gi, na jej czo­le ry­su­je się pio­no­wa zmarszcz­ka.

Po chwi­li wy­raz sku­pie­nia zni­ka, bruz­da się wy­gła­dza. Ma­rie cier­pli­wie wy­mie­nia ko­lej­ne po­tknię­cia chło­pa­ka – bez cie­nia wy­rzu­tu, jak­by i jej nie za­le­ża­ło na po­stę­pach ucznia.

– Tu i tu. Wi­dzisz? Źle od­mie­ni­łeś. Ale resz­ta… ir­répro­acha­ble³. Ro­bisz co­raz mniej błę­dów. – De­li­kat­nie do­ty­ka jego ra­mie­nia. – Na dziś to już wszyst­ko.

Pro­stu­je się. Od­kła­da pió­ro obok ze­szy­tu i od­su­wa się od krze­sła, po­zwa­la­jąc chłop­cu wstać. Fran­ci­szek nie­po­rad­nie, w mil­cze­niu, zbie­ra przy­bo­ry do pi­sa­nia, słow­nik w wy­tar­tych okład­kach, fisz­ki z no­tat­ka­mi. Gdy się pro­stu­je, jest wyż­szy od Ma­rian­ny o gło­wę, ma szer­sze ra­mio­na, bez tru­du mógł­by ją pod­nieść, a mimo tego pod ja­sno­orze­cho­wym spoj­rze­niem ko­bie­ty wy­da­je się mniej­szy, jak­by sku­lo­ny, stłam­szo­ny swo­im za­że­no­wa­niem.

Ma­rie wi­dzi wy­raz jego oczu i sta­ra się po­krze­pia­ją­co uśmiech­nąć. Uda­je, że nie do­strze­ga zmie­sza­nej miny chło­pa­ka, nie zda­je so­bie spra­wy, w jaki spo­sób jej bli­skość dzia­ła na mło­dą wy­obraź­nię. Sztu­bac­ka ad­o­ra­cja Fran­ka na­wet nie­co ją roz­czu­la, ale te­raz chcia­ła­by, żeby ten dzie­ciak so­bie po­szedł, żeby nie pa­trzył w taki spo­sób, bo prze­cież my­śli Ma­rian­ny krą­żą już tyl­ko wo­kół męż­czy­zny, któ­ry wkrót­ce się tu zja­wi.

Od­pro­wa­dza ucznia do przed­po­ko­ju. Być może te­raz jest ten mo­ment, kie­dy na­le­ża­ło­by za­mie­nić z nim kil­ka bar­dziej oso­bi­stych zdań. Czas na kur­tu­azyj­ne py­ta­nia. Ot, choć­by o to, jak Fra­nek spę­dza wa­ka­cje albo czy pod­czas upa­łów cha­dza z ko­le­ga­mi na pla­żę nad Wi­słą. Jed­nak Ma­rie o nic nie za­py­ta, bo nie chce roz­su­nąć za­sło­ny ano­ni­mo­wo­ści, jaką ce­lo­wo od­gra­dza się od uczniów. Im mniej o nich wie, im mniej oni wie­dzą o niej, tym le­piej. Dla­te­go te­raz, w ciem­nym, wą­skim ko­ry­ta­rzy­ku rzu­ca krót­ko na po­że­gna­nie:

– Do zo­ba­cze­nia za dwa ty­go­dnie.

I za­my­ka za nim drzwi.

Ze­gar w po­ko­ju wy­bi­ja ósmą, a wraz z ostat­nim ude­rze­niem miesz­ka­nie zno­wu wy­peł­nia ci­sza.

Ma­rian­na przez chwi­lę pa­trzy na swo­je od­bi­cie w lu­strze, po czym roz­wią­zu­je je­dwab­ną apasz­kę pod szy­ją, zdej­mu­je buty na nie­wy­so­kim ob­ca­sie i zrzu­ca su­kien­kę – nie­świe­żą po ca­łym dniu no­sze­nia. W sa­mej bie­liź­nie, na bo­sa­ka prze­cho­dzi do kuch­ni, gdzie w ką­cie, za za­słon­ką po­wie­szo­ną na sznu­rze znaj­du­je się za­im­pro­wi­zo­wa­na ła­zien­ka.

Już daw­no przy­wy­kła do pa­nu­ją­cych tu­taj spar­tań­skich wa­run­ków. Do cia­sno­ty miesz­ka­nia, do znisz­czo­nych me­bli i odra­pa­nych ścian – któ­re ja­kimś cu­dem oca­la­ły z po­wsta­nia. Do kuch­ni, w któ­rej bra­ku­je wie­lu sprzę­tów, do ciąg­łych pro­ble­mów z do­sta­wa­mi bie­żą­cej wody i prą­du – jest przy­go­to­wa­na na po­dob­ne nie­wy­go­dy. Dba, by w wia­drze przy drzwiach za­wsze znaj­do­wa­ła się świe­ża woda, a w ku­chen­nej szaf­ce za­pas świec. Zresz­tą wszyst­ko, co ją ota­cza – wszech­obec­na by­le­ja­kość tego miej­sca – wy­da­je się tak mało istot­ne…

Prze­cież cze­ka­ła­by na nie­go na­wet, gdy­by mu­sia­ła spać na pod­ło­dze i żyć bez ja­kich­kol­wiek wy­gód. I nie od­da­ła­by żad­ne­go dnia spę­dzo­ne­go w miesz­kan­ku przy Kre­dy­to­wej za tam­te – po­zor­nie bar­dziej do­stat­nie – któ­re upły­wa­ją jej w Ka­mień­czy­ku. Po­nie­waż do­pie­ro tu, w ma­łej służ­bów­ce wy­dzie­lo­nej z ogrom­ne­go, przed­wo­jen­ne­go miesz­ka­nia ciot­ki We­ro­ni­ki, Ma­rian­na czu­je się speł­nio­na. Tak szczę­śli­wa, jak była w swo­im ży­ciu za­le­d­wie kil­ka razy.

W tym je­dy­nym miej­scu na zie­mi żyje na­praw­dę i może być sobą. A jesz­cze te­raz, kie­dy od­szedł oj­ciec, gdy na­resz­cie może prze­stać uda­wać ko­goś, kim nie jest… Te­raz wresz­cie za­czną we dwo­je nowe ży­cie. Ma­rie już pod­ję­ła de­cy­zję, a i on wkrót­ce ją po­dej­mie. Zro­zu­mie, że tego, co ich po­łą­czy­ło, nie da się po­wstrzy­mać. Że dla mi­ło­ści na­le­ży wszyst­ko po­świę­cić. I że on dla Ma­rian­ny musi po­święć swój spo­kój – tak jak ona uczy­ni­ła to dla nie­go.

Tyle że wszy­scy męż­czyź­ni, któ­rych zna – łącz­nie z tym, któ­re­go ko­cha – wbrew po­zor­nej sile zda­ją się być bar­dziej de­li­kat­ni, za­cho­waw­czy. Nie lu­bią się mie­rzyć z trud­ny­mi de­cy­zja­mi. Doj­rze­wa­ją do nich dłu­żej niż ko­bie­ty i być może bar­dziej oba­wia­ją się zbu­rzyć raz usta­lo­ny po­rzą­dek świa­ta. Ale ona da mu czas, bo wciąż nie stra­ci­ła na­dziei. Tyl­ko musi być cier­pli­wa. Cze­ka­ła tak dłu­go, że może po­cze­kać jesz­cze kil­ka dni, ty­go­dni, mie­się­cy.

A je­śli lat?

Ile ich upły­nę­ło od dnia, w któ­rym zno­wu się spo­tka­li? Pięć czy może sześć? Sześć cu­dow­nych lat, od kie­dy Ma­rian­na po­dzie­li­ła swo­je ży­cie na „tu” i „tam”. Sześć lat udzie­la­nia lek­cji fran­cu­skie­go, sześć lat kłamstw i nie­do­mó­wień. Go­rą­cych nocy i zim­nych po­ran­ków. A mimo wszyst­ko nie zmie­ni­ła­by ni­cze­go.

Tak do­sko­na­le pa­mię­ta tam­ten mo­ment, tę chwi­lę, gdy po wie­lu la­tach roz­łą­ki po­now­nie się spo­tka­li. W cza­sie, kie­dy już pra­wie uda­ło jej się za­po­mnieć o prze­szło­ści, gdy nie­mal zdo­ła­ła wy­ma­zać daw­ne uczu­cie z ser­ca, uwie­rzyć, że tam­te­go czło­wie­ka już nie ma wśród ży­wych.

Owe­go dnia do­strze­gła go w tłu­mie, w świe­żo od­bu­do­wa­nym ko­ście­le Świę­te­go Krzy­ża – w chłod­nym wnę­trzu nadal pach­nia­ło za­pra­wą mu­rar­ską i świe­żą far­bą.

Sie­dzia­ła w jed­nej z ostat­nich ła­wek, wpa­tru­jąc się w fi­gur­kę przy­ja­ciół­ki, ca­łej w bie­li, klę­czą­cej przed oł­ta­rzem. Kry­sty­na wy­glą­da­ła ni­czym anioł, w au­re­oli ja­snych wło­sów. Obok ob­lu­bie­niec – speł­nie­nie jej ma­rzeń – któ­ry pod nie­na­gan­nym za­cho­wa­niem skru­pu­lat­nie ukry­wa brud­ne my­śli. Ale Kry­sty­na nig­dy nie po­zna­ła ciem­nej stro­ny Ze­no­na. Choć może już się jej do­my­śla? Ale te­raz, gdy ksiądz wią­że ich dło­nie stu­łą, na pew­no ma na­dzie­ję, że przy­się­ga przed ob­li­czem Naj­wyż­sze­go spły­nie na wy­bran­ka ni­czym lecz­ni­czy bal­sam. Za­skle­pi dziu­ry w nie­do­stat­kach cha­rak­te­ru i mimo wszyst­ko stwo­rzą do­bre i zgod­ne mał­żeń­stwo.

Ma­rian­na rów­nież pra­gnie szczę­ścia dla daw­nej przy­ja­ciół­ki – mimo że los Kry­sty­ny już od wie­lu lat prze­stał się spla­tać z jej wła­snym. Bli­skość przez lata się wy­pa­li­ła, ale nadal po­zo­stał sen­ty­ment i ta nie­wiel­ka, a tak przy­jem­na garść wspól­nych wspo­mnień. Więc niech ży­cie Kry­si po­to­czy się le­piej niż jej wła­sne… Niech u boku męża chy­li gło­wę przed świa­tem, któ­ry Ma­rie tak trud­no za­ak­cep­to­wać.

Cie­pły so­pran wi­bru­je po­nad gło­wa­mi ze­bra­nych słod­kim Ave Ma­ria i wzno­si się ku wy­so­kie­mu skle­pie­niu świą­ty­ni. I wte­dy Ma­rian­na czu­je na so­bie czy­jeś spoj­rze­nie. Czu­je i na­wet przez uła­mek se­kun­dy nie ma wąt­pli­wo­ści, kto na nią pa­trzy. A prze­cież nie dała so­bie pra­wa, by wie­rzyć, że on tak­że prze­żył. Nie chcia­ła już szu­kać ze stra­chu, że mo­gła­by go nig­dy nie od­na­leźć. Ale on tu jest!

Po­wo­li od­wra­ca gło­wę w tam­tym kie­run­ku – wy­so­ki męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze stoi w prze­ciw­le­głym rzę­dzie ła­wek, a jego po­stać od­ci­na się od pół­mro­ku wnę­trza ko­ścio­ła.

Ja­sne źre­ni­ce wbi­ja­ją się in­ten­syw­nie w twarz Ma­rie i jest w nich wszyst­ko, co chcia­ła­by uj­rzeć po tych wszyst­kich la­tach – czu­łość, ra­dość z nie­zwy­kłe­go spo­tka­nia, pra­gnie­nie, tę­sk­no­ta… Mi­łość?

Oczy two­je mnie ca­łu­ją. Oczy two­je mnie mi­łu­ją…

Jak­by od tam­te­go sierp­nio­we­go dnia, gdy że­gna­li się w za­sy­pa­nej gru­za­mi piw­ni­cy – w krwa­wią­cej War­sza­wie, przy akom­pa­nia­men­cie wy­bu­chów – nie mi­nę­ło dzie­więć dłu­gich lat, a je­dy­nie krót­ka, nic nie­zna­czą­ca go­dzi­na. Pa­trzą na sie­bie i na­gle prze­sta­je ich dzie­lić czas. Nie wi­dzą już tłu­mu ze­bra­nych w ko­ście­le go­ści, prze­sta­ją sły­szeć sło­wa pie­śni do­cho­dzą­cej z chó­ru, nie czu­ją dusz­ne­go za­pa­chu świec i kwia­tów. W jed­nej chwi­li wy­ma­zu­ją lata roz­łą­ki, a ich ser­ca zno­wu za­czy­na­ją wy­bi­jać wspól­ny rytm. Roz­ma­wia­ją bez słów. Za­pa­da­ją się w so­bie, a świat wo­kół prze­sta­je ist­nieć. Sta­ją się jed­ną tę­sk­no­tą i jed­nym pra­gnie­niem – te­raz już nic nie bę­dzie tak jak wcze­śniej, już nic ich nie zdo­ła roz­dzie­lić…

Nikt mi cie­bie nie od­bie­rze.

I w tym wła­śnie mo­men­cie zgrab­na bru­net­ka sto­ją­ca tuż przy męż­czyź­nie, na któ­rą Ma­rie nie zwra­ca­ła do­tąd uwa­gi, wkła­da po­ufa­łym ge­stem dłoń pod jego ra­mię. A on, ni­czym bu­dząc się z le­tar­gu, od­ry­wa wzrok – te­raz jak­by za­wsty­dzo­ny – od Ma­rian­ny. Chwi­la in­tym­no­ści roz­pa­da się jak do­mek z kart, za spra­wą uśmie­chu tej trze­ciej, któ­ra wpa­tru­jąc się w parę no­wo­żeń­ców su­ną­cych po­wo­li w kie­run­ku wyj­ścia, od­ru­cho­wo głasz­cze dłoń part­ne­ra. Każ­dy ruch pal­ców ko­bie­ty prze­su­wa­ją­cych się po skó­rze jego ręki Ma­rian­na od­czu­wa jak moc­ny cios, a roz­go­ry­cze­nie cen­ty­metr po cen­ty­me­trze wy­peł­nia jej cia­ło. Na­iw­na, głu­pia Ma­rian­no, cze­go się spo­dzie­wa­łaś…?

Prze­cież wie­dzia­ła o „tam­tej”. Prze­cież już raz mu­sia­ła ustą­pić jej pola, od­dać wszyst­ko, co na­le­ża­ło wy­łącz­nie do Ma­rie. Obec­ność tej ko­bie­ty tu­taj, u boku męża, nie po­win­na jej dzi­wić. I nie dzi­wi, a jed­nak nad­spo­dzie­wa­nie boli. Z ca­łej siły pró­bu­je sku­pić się tyl­ko na tym, co przed chwi­lą do­strze­gła w spoj­rze­niu sta­lo­wych oczu, na tym, co wy­czy­ta­ła z uko­cha­nej twa­rzy. Czy ko­bie­ta przy jego boku może za­trzeć to wra­że­nie? Czy zno­wu wy­rwie go ze spra­gnio­nych rąk Ma­rian­ny?

Msza do­bie­ga koń­ca. Lu­dzie wy­le­wa­ją się na ze­wnątrz, tło­czą wo­kół mło­dej pary, prze­ci­ska­ją pod drew­nia­ny­mi rusz­to­wa­nia­mi, któ­re ota­cza­ją re­kon­stru­owa­ną wła­śnie fa­sa­dę ko­ścio­ła. Ma­rian­nę ude­rza w po­licz­ki roz­grza­ne po­wie­trze wi­szą­ce mię­dzy ka­mie­ni­ca­mi Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia. Prze­peł­nia od­głos bi­ją­cych po­nad gło­wą czę­sto­chow­skich dzwo­nów – ja­kimś cu­dem oca­la­łych w po­wstań­czej za­wie­ru­sze. Świat zda­je się wi­bro­wać od tego dźwię­ku i ona tak­że w środ­ku drży. Jak w tran­sie po­dą­ża wzro­kiem za czło­wie­kiem w sza­rym gar­ni­tu­rze idą­cym pod ra­mię z ko­bie­tą w cha­bro­wej su­kien­ce, aż w koń­cu tra­ci ich z oczu, gdy wta­pia­ją się w resz­tę tłu­mu. Bia­łe kro­pel­ki ryżu wzla­tu­ją do góry, po czym upa­da­ją bez­dź­więcz­nie na stop­nie scho­dów, na gło­wy ze­bra­nych, na zmę­czo­ne cia­ło Chry­stu­sa ugi­na­ją­ce­go się pod cię­ża­rem krzy­ża. Ktoś wi­wa­tu­je, ktoś inny się śmie­je. We­sel­ni­cy cier­pli­wie cze­ka­ją na swo­ją ko­lej, by zło­żyć ży­cze­nia Kry­sty­nie i Ze­no­no­wi. I Ma­rian­na rów­nież chce im po­wie­dzieć coś wy­jąt­ko­we­go, w gło­wie ukła­da ży­cze­nia – cho­ciaż ją mał­żeń­stwo roz­cza­ro­wa­ło, to może przy­najm­niej tej dwój­ce się uda.

W koń­cu do­cie­ra do no­wo­żeń­ców. Na­chy­la się do po­licz­ka przy­ja­ciół­ki, ca­łu­je i szep­cze wprost do jej ucha sło­wa na­dziei – za­kli­na rze­czy­wi­stość, mó­wiąc o świe­tla­nej przy­szło­ści, o zdro­wych dzie­ciach. Ści­ska rękę Ze­no­na, zer­ka­jąc prze­lot­nie w jego zie­lo­ne oczy – tyl­ko one wy­glą­da­ją jak przed laty, pod­czas gdy resz­ta cia­ła pod­da­ła się upły­wo­wi cza­su i wy­da­je się Ma­rian­nie zu­peł­nie obca.

Ze­nek już nie jest tam­tym szczu­płym chłop­cem, któ­ry za­pa­mię­ta­le ca­ło­wał ją pew­nej sierp­nio­wej nocy. Jego twarz jest peł­niej­sza, a ru­chy ospa­łe – przy­wo­dzą na myśl nie­co ru­basz­ne­go sa­ty­ra, któ­ry w swo­im na­zbyt wy­god­nym i do­stat­nim ży­ciu za­po­mniał o umiar­ko­wa­niu.

Te­raz, tak jak przez wszyst­kie mi­nio­ne lata, ani jed­nym ge­stem nie zdra­dza­ją przed świa­tem, że kie­dyś, na krót­ką chwi­lę coś ich po­łą­czy­ło. Ubie­ra­ją sło­wa w grzecz­no­ścio­wą for­mę, a twa­rze w ma­ski ser­decz­nej obo­jęt­no­ści. Dziś i tak już ni­ko­go nie in­te­re­su­ją daw­ne hi­sto­rie. Ni­ko­go. Na­wet ich sa­mych. A może tam­te­go lata nic szcze­gól­ne­go nie za­szło? Nie było nie­ba usia­ne­go gwiaz­da­mi nad al­ta­ną, ukry­tych pra­gnień i osta­tecz­nie… roz­cza­ro­wań. Ma­rian­na sama już nie wie, co jest praw­dą, a co tyl­ko wy­two­rem mło­dzień­czej wy­obraź­ni, bo przez dłu­gi czas sta­ra­ła się wy­ma­zać tam­to wspo­mnie­nie z pa­mię­ci. Zresz­tą jej póź­niej­sze ży­cie ob­fi­to­wa­ło w tyle róż­nych zda­rzeń, że upal­ne wa­ka­cje sprzed kil­ku­na­stu lat wy­da­ją się te­raz nie­mal nie­re­al­ne. Nie­ostre i wy­bla­kłe, jak sta­re fo­to­gra­fie. I pew­nie Ze­nek wi­dzi to po­dob­nie, bo wy­mie­nia­jąc grzecz­no­ści z Ma­rie, sto­jąc tuż obok świe­żo po­ślu­bio­nej żony, pro­po­nu­je:

– A może jed­nak ze­chce pani do nas do­łą­czyć przy obie­dzie? Nie wi­dzie­li­śmy się taki szmat cza­su. Kry­sia na pew­no chcia­ła­by z pa­nią w spo­ko­ju po­roz­ma­wiać. By­ło­by nam bar­dzo miło, gdy­by…

Ma­rian­na nie­ru­cho­mie­je. Gdy Kry­sty­na za­pra­sza­ła ją na swój ślub kil­ka ty­go­dni wcze­śniej, Ma­rie grzecz­nie od­mó­wi­ła uczest­nic­twa w we­sel­nym spo­tka­niu. Już swo­ją obec­ność w ko­ście­le uwa­ża­ła za nie­co krę­pu­ją­cą – w koń­cu od lat nie utrzy­my­wa­ły ze sobą kon­tak­tu. No i Ze­non… Ale te­raz, po tym nie­spo­dzie­wa­nym spo­tka­niu w ko­ście­le wszyst­ko na­bra­ło no­we­go wy­mia­ru. Gdzieś w tłu­mie kłę­bią­cym się za jej ple­ca­mi stoi męż­czy­zna w go­łę­bim gar­ni­tu­rze. A je­śli on tak­że zo­stał za­pro­szo­ny? Je­że­li też tam bę­dzie…?

Kry­sty­na pa­trzy na przy­ja­ciół­kę swo­imi błę­kit­ny­mi ocza­mi.

– Ser­decz­nie cię za­pra­sza­my. – Uśmie­cha się za­chę­ca­ją­co. – Ma­rie, nie daj się pro­sić.

Drżą­ce z emo­cji dło­nie Ma­rian­na za­ci­ska na ma­lut­kiej be­żo­wej ko­per­tów­ce. A może ta pro­po­zy­cja to zwy­kła kur­tu­azja ze stro­ny mło­dej pary? Albo co gor­sza – wy­raz dziw­nie po­ję­tej li­to­ści wo­bec oso­by, któ­ra tak bar­dzo nie współ­gra z ich obec­nym to­wa­rzy­stwem, z ich świa­tem?

– Ale tak w ostat­niej chwi­li…? – mówi stłu­mio­nym gło­sem. – Na­ro­bi­ła­bym wam tyl­ko pro­ble­mów z miej­sca­mi przy sto­le.

– Co ty opo­wia­dasz? Ja­kich pro­ble­mów? – Kry­sia obej­mu­je ją po przy­ja­ciel­sku. – Je­steś jak czło­nek ro­dzi­ny. Nie przyj­mę two­jej od­mo­wy. Więc zgo­da?

Ma­rie czu­je do­tyk dło­ni ko­bie­ty, z któ­rą po­nad de­ka­dę temu żyła jak z sio­strą i ma wra­że­nie, że wraz z tym ge­stem spły­wa na nią nie­zwy­kłe cie­pło. Choć prze­cież wszyst­ko się zmie­ni­ło – one się zmie­ni­ły – Kry­sty­na wciąż zda­je się być tą do­brą, ser­decz­ną dziew­czy­ną sprzed lat.

– Dzię­ku­ję i… z przy­jem­no­ścią wy­pi­ję za wa­sze zdro­wie.

Pół go­dzi­ny póź­niej sie­dzi przy dłu­gim sto­le – a przed nią roz­ta­cza­ją swe wdzię­ki nóż­ki w ga­la­re­cie, pie­czo­ny schab, ta­tar i prze­piór­cze jaj­ka ubra­ne w po­ły­sku­ją­ce zia­ren­ka ka­wio­ru. A wszyst­ko to w opa­rach luk­su­su do­stęp­ne­go wy­łącz­nie w „skle­pach za żół­ty­mi fi­ran­ka­mi”⁴. Wśród lu­dzi, któ­rych zu­peł­nie nie zna. Uda­jąc, że słu­cha roz­mów, któ­re nic ją nie ob­cho­dzą. Wie, że gdzieś, w dru­gim koń­cu sali sie­dzi tam­ten męż­czy­zna, jed­nak sta­ra się nie od­wra­cać gło­wy w jego stro­nę. Te­raz, gdy ma go na wy­cią­gnię­cie ręki, kie­dy zno­wu zna­leź­li się tak bli­sko sie­bie, na­gle ogar­nia ją strach. Tak wie­le ma mu do po­wie­dze­nia, ale nie wie, jak to wy­ra­zić po tylu la­tach. Czy w obec­no­ści jego żony w ogó­le zdo­ła coś po­wie­dzieć? Czy ma pra­wo wy­ko­nać ja­ki­kol­wiek gest? A może to on musi to uczy­nić?

Nie, Ma­rian­na nie po­win­na była przyj­mo­wać za­pro­sze­nia na ten obiad. Nie po­win­na była tu przy­cho­dzić. Choć tyle razy wy­obra­ża­ła so­bie, jak by to było, gdy­by on prze­żył i gdy­by zno­wu się spo­tka­li. Te­raz nie po­tra­fi się zmie­rzyć z tym, co zno­wu po­czu­ła, nie po­tra­fi za­pa­no­wać nad drże­niem rąk i nie­zno­śnym, zbyt szyb­ko bi­ją­cym ser­cem. Więc może na­le­ża­ło­by czym prę­dzej stąd wyjść? Po pro­stu uspra­wie­dli­wić się czym­kol­wiek przed Kry­sty­ną, ład­nie po­dzię­ko­wać za za­pro­sze­nie i do­trzeć na dwo­rzec. Uciec z po­wro­tem do świa­ta, któ­ry – choć tak bar­dzo go nie­na­wi­dzi – nie kry­je w so­bie żad­nej nie­wia­do­mej. Tak. Ma­rian­na bez zwło­ki opu­ści to miej­sce. Wró­ci do domu, do ojca… Do męża. Do dziec­ka.

Jed­nak coś ją trzy­ma przy sto­le. Cia­ło nie słu­cha gło­su roz­sąd­ku. Wszy­scy pod­no­szą się z krze­seł do to­a­stu. Wsta­je i ona. Wraz z in­ny­mi, nie­mal bez­wied­nie uno­si kie­li­szek.

Zdro­wie mło­dej pary!

Zdro­wie pani dok­tor!

Zdro­wie pana dok­to­ra!

Za Kry­się!

Za Zen­ka!

Gorz­ko!

To­a­stom i śmie­chom nie ma koń­ca, aż wresz­cie wszy­scy zno­wu sia­da­ją – sala wy­peł­nia się od­gło­sem szu­ra­ją­cych po pod­ło­dze krze­seł. Ma­rian­na musi te­raz od­na­leźć siłę, by prze­rwać tę mękę. Nie może wró­cić na miej­sce. Po­win­na po­dejść do mło­dej pary. Po­że­gnać się, po­dzię­ko­wać, wyjść. I o wszyst­kim za­po­mnieć. Po­win­na…

Męż­czy­zna zaj­mu­ją­cy przy sto­le miej­sce tuż obok, wi­dząc, że są­siad­ka nadal stoi, uprzej­mie pod­su­wa jej krze­sło, za­chę­ca, by usia­dła. A ona… przez chwi­lę pa­trzy na nie­go ze skon­ster­no­wa­nym uśmie­chem… I sia­da. Zno­wu znaj­du­je się w punk­cie wyj­ścia, w oto­cze­niu nó­żek i ka­wio­ru, fran­cu­skich win i pol­skiej wód­ki. I roz­mów, w któ­rych uczest­ni­czy tyl­ko cia­łem.

Przy­tul­na sala w nie­wiel­kiej re­stau­ra­cji, któ­rej pro­gi na co dzień mogą prze­kro­czyć tyl­ko nie­licz­ni wy­brań­cy, zno­wu wy­peł­nia się we­so­ły­mi gło­sa­mi, po­brzę­ki­wa­niem szkła i sztuć­ców. Jest dusz­no i Ma­rian­nie nie­przy­jem­nie krę­ci się w gło­wie. Ale sta­ra się za­cho­wać wy­raz twa­rzy pa­su­ją­cy do ra­do­snej at­mos­fe­ry pa­nu­ją­cej wo­kół. Nie po­tra­fi­ła stąd uciec, nie po­tra­fi­ła się oprzeć po­ku­sie, i te­raz nie po­zo­sta­je jej nic in­ne­go, jak uda­wać, że świet­nie się bawi. Dla­te­go uśmie­cha się przez stół do Kry­si – po­licz­ki przy­ja­ciół­ki pod wpły­wem emo­cji, a może wy­pi­tej wód­ki, są moc­no za­ró­żo­wio­ne. A póź­niej Ma­rian­na prze­no­si wzrok na owdo­wia­łe­go dok­to­ra Wie­ru­szew­skie­go, któ­ry przez ostat­nie lata wy­jąt­ko­wo się po­sta­rzał, zgorzk­niał. Wy­glą­da, jak­by przy we­sel­nym sto­le cór­ki roz­my­ślał nie o tej ra­do­snej chwi­li, a o zmar­łym przed laty synu. Jak­by do dziś ubo­le­wał nad daw­ną stra­tą, któ­rej nie po­we­tu­je mu nig­dy Kry­sty­na – bez wzglę­du na to, jak wy­so­ką po­zy­cję w przy­szło­ści osią­gnie jako le­karz i ja­kie szczy­ty zdo­bę­dzie. To nadal tyl­ko ko­bie­ta i nikt już nie prze­ka­że jego na­zwi­ska na­stęp­nym po­ko­le­niom…

Tuż obok te­ścia sie­dzi Ze­non, któ­ry mówi zbyt gło­śno, zbyt in­ten­syw­nie ge­sty­ku­lu­je i na­zbyt moc­no – osten­ta­cyj­nym ge­stem – obej­mu­je żonę… Ma­rian­nę iry­tu­je wy­raz sa­mo­za­do­wo­le­nia ry­su­ją­cy się na jego twa­rzy – a może po pro­stu fakt, że Ze­nek wy­da­je się tak do­sko­na­le wpa­so­wy­wać w oto­cze­nie i czas, w któ­rym przy­szło im żyć. Pan dok­tor bez pro­ble­mu od­na­lazł się w po­wo­jen­nych re­aliach, bez uszczerb­ku prze­trwał za­wi­ro­wa­nia hi­sto­rii i szyb­ko za­ak­cep­to­wał nowy ustrój i wła­dzę. Kto wie, może na dnie ja­kiejś szu­fla­dy le­kar­skie­go biur­ka już od daw­na, wsty­dli­wie scho­wa­na, spo­czy­wa mała, czer­wo­na ksią­żecz­ka⁵?

Z roz­mo­wy z Kry­sią Ma­rian­na wie, że swe­go cza­su pod skal­pel Ze­no­na tra­fi­ła pew­na pro­mi­nent­na oso­ba, a to mło­de­mu le­ka­rzo­wi otwo­rzy­ło furt­kę do szyb­kie­go awan­su w szpi­ta­lu, w któ­rym pra­cu­je. Za­le­d­wie trzy­dzie­sto­kil­ku­let­ni ob­jął sta­no­wi­sko or­dy­na­to­ra na od­dzia­le or­to­pe­dii. Więc czy miał­by po­wo­dy do na­rze­ka­nia? Za­prze­da­nie się apa­ra­to­wi wła­dzy nie wy­da­je się wy­gó­ro­wa­ną ceną, bo prze­cież dzię­ki temu za­wo­do­wo uzy­skał wszyst­ko, o czym ma­rzył. Żyje we względ­nym do­bro­by­cie, zdo­był uzna­nie jako le­karz, a gdy po­sta­no­wił się wresz­cie ustat­ko­wać, w za­się­gu ręki zna­la­zła się ko­bie­ta, któ­ra całe ży­cie cze­ka­ła na jego mi­łość. Wier­na, za­śle­pio­na, bez­kry­tycz­na, któ­ra na pew­no za­ak­cep­tu­je jego ka­wa­ler­skie na­wy­ki, przy­zwy­cza­je­nia, nie­zbyt hi­gie­nicz­ny tryb ży­cia czy nie­jed­no­znacz­ne mo­ral­nie wy­bo­ry. A w przy­szło­ści może na­wet ko­chan­ki…? Więc cze­mu Ze­nek nie miał­by być z sie­bie za­do­wo­lo­ny?

Ma­rie dys­kret­nie zer­ka na jego ra­do­sną, na­la­ną twarz i gorz­ko się uśmie­cha. Czy Kry­sty­na rów­nież do­strze­ga, jak bar­dzo jej uko­cha­ny się zmie­nił, czy mi­łość za­śle­pi­ła ją na tyle, że wciąż wi­dzi w owym or­dy­nar­nym męż­czyź­nie tam­te­go wiot­kie­go, we­so­łe­go chłop­ca? A może uczu­cia za­wsze od­bie­ra­ją moż­li­wość uj­rze­nia praw­dy? Może przez pry­zmat mi­ło­ści, któ­rą ob­da­rza­my dru­gie­go czło­wie­ka, wi­dzi­my go wy­łącz­nie ta­kim, ja­kim chce­my go zo­ba­czyć? Znie­kształ­ca­my wi­ze­ru­nek zgod­nie z wła­snym wy­obra­że­niem? Z wła­sny­mi pra­gnie­nia­mi? For­mu­je­my rze­czy­wi­stość, by pa­so­wa­ła do wy­ide­ali­zo­wa­ne­go ob­ra­zu, jaki rzeź­bi ser­ce.

Ma­rie roz­my­śla nad ży­ciem przy­ja­ciół­ki – a może nad włas­nym lo­sem? – aż koń­cu zbie­ra się na od­wa­gę i spo­glą­da na parę sie­dzą­cą w od­le­głej czę­ści sto­łu.

Bru­net­ka w cha­bro­wej su­kien­ce za­an­ga­żo­wa­na w roz­mo­wę z są­sia­dem od­ru­cho­wo, w dwóch pal­cach ob­ra­ca nóż­kę kie­lisz­ka. Jej mąż, choć wpa­trzo­ny w oso­bę sie­dzą­cą na­prze­ciw­ko – któ­ra za­pa­mię­ta­le o czymś pe­ro­ru­je – zda­je się być nie­obec­ny. Jak­by my­śla­mi był gdzie in­dziej. Z kimś in­nym.

Ką­ci­ki ust Ma­rian­ny bez­wied­nie się uno­szą.

Je­steś te­raz przy mnie, praw­da?

Choć tym ra­zem ich wzrok się nie spo­ty­ka, to Ma­rie już wie, że nie tyl­ko ona bije się dziś z my­śla­mi. Tyle wspo­mnień… Tyle wspól­nych do­znań dzie­li z tym czło­wie­kiem. Łą­czy ich tak wie­le spę­dzo­nych ra­zem nocy – naj­cu­dow­niej­szych nocy. I prze­cież wszyst­ko mo­gło po­to­czyć się in­a­czej, gdy­by nie… Mo­gli te lata prze­żyć ra­zem. Szczę­śli­wie. Czy jest już za póź­no, by zno­wu o sie­bie za­wal­czyć? Czy te­raz, gdy los po­wtór­nie skrzy­żo­wał ich ścież­ki, mogą bez­kar­nie zi­gno­ro­wać ten znak? Czy ko­lej­ny raz sprze­nie­wie­rzą się prze­zna­cze­niu…?

Z każ­dą mi­nu­tą at­mos­fe­ra wo­kół sta­je się co­raz bar­dziej luź­na, a w bu­tel­kach uby­wa wód­ki. We­sel­ni­cy roz­ma­wia­ją ze sobą co­raz gło­śniej i cięż­ko po­zo­stać im na miej­scach. Cho­ciaż obiad miał być za­sia­da­ny, to pod wpły­wem at­mos­fe­ry je­den z go­ści pro­po­nu­je, by włą­czyć mu­zy­kę. W koń­cu cóż to za we­se­le bez mu­zy­ki, bez tań­ca?

Pan­na mło­da przez chwi­lę krę­ci no­sem, ale Ze­non – już na lek­kim rau­szu – wy­raź­nie nie po­dzie­la jej obiek­cji, więc Kry­sty­na ule­ga proś­bom. Do sali zo­sta­je wnie­sio­ny ad­ap­ter, ob­słu­ga re­stau­ra­cji przy­no­si wi­ny­lo­we pły­ty. Przy­wo­ła­ny przez pana mło­de­go kel­ner dys­kret­nie szep­cze z nim o czymś na ucho i chwi­lę póź­niej świa­tła przy­ga­sa­ją, a prze­strzeń wy­peł­nia­ją dźwię­ki na­stro­jo­we­go tan­ga. Ze­non wy­cią­ga dłoń do żony. Idą ra­zem wzdłuż sto­łów i za­trzy­mu­ją się na koń­cu sali, w je­dy­nym wol­nym miej­scu, któ­re od bie­dy może słu­żyć za par­kiet. Przez chwi­lę pa­trzą na sie­bie, po czym ru­sza­ją do tań­ca. Głę­bo­ki ba­ry­ton no­stal­gicz­nie wy­śpie­wu­je mi­ło­sne wy­zna­nie:

Jest jed­na je­dy­na,

Któ­rą ko­cham naj­wię­cej,

Dla niej wszyst­ko po­świę­cę,

Wszyst­kie noce i dni.

O ca­łym świe­cie za­po­mi­nam,

Gdy na mnie spoj­rzy ta dziew­czy­na

Ta moja jed­na i je­dy­na.

A tą je­dy­ną je­steś Ty.⁶

Ma­rian­na przy­glą­da się świe­żo upie­czo­nym mał­żon­kom wi­ru­ją­cym w na­stro­jo­wym bla­sku lamp. Kry­sia w ślicz­nej, bar­dzo mod­nej, roz­klo­szo­wa­nej su­kien­ce za ko­la­no wy­glą­da nie­mal jak na­sto­lat­ka, a w przy­tłu­mio­nym świe­tle Ze­nek tro­chę bar­dziej po­dob­ny jest do daw­ne­go sie­bie. Wszyst­ko, na­wet cie­pły głos Fog­ga przy­po­mi­na Ma­rian­nie uro­czy, cie­pły dzień sprzed laty, kie­dy przy­ja­ciół­ka tań­czy­ła z Ze­no­nem po raz pierw­szy.

Kry­sty­na, Ze­non.

Ma­rian­na i… odu­rza­ją­cy za­pach sierp­nio­wej nocy, za­pach nie­speł­nio­nych pra­gnień. Czy dzi­siaj nie jest pra­wie jak wte­dy? Pra­wie… Te­raz ser­ca Ma­rie nie prze­peł­nia już wi­zja wspa­nia­łej przy­szło­ści. Ide­ały daw­no stra­ci­ły na sile, roz­my­te przez co­dzien­ność tak róż­ną od tej, któ­rą so­bie wy­ma­rzy­ła. I chy­ba nic już nie zo­sta­ło z tam­tych mło­dzień­czych mrzo­nek. Nic…?

Po pierw­szym utwo­rze par­kiet za­peł­nia się ko­lej­ny­mi pa­ra­mi. Na sali za­pa­no­wu­je roz­gar­diasz. Jed­ni palą, inni piją, jesz­cze inni roz­cho­dzą się po ką­tach, by po­roz­ma­wiać to z tym, to z owym. Ja­kiś pod­pi­ty je­go­mość z za­baw­ną ga­lan­te­rią pro­si Ma­rie do tań­ca, jed­nak ona od­ma­wia. Za­czy­na się na­stęp­na pio­sen­ka i do tań­czą­cych do­łą­cza ko­lej­na dwój­ka – bru­net­ka z mę­żem. Tań­czą sztyw­no, nie pa­trząc na sie­bie, ale ich bli­skość jest dla Ma­rian­ny nie do znie­sie­nia. Po­trze­ba jej po­wie­trza. A może ni­ko­ty­na ukoi ner­wy, ostu­dzi emo­cje? Omi­ja więc tań­czą­cych, zo­sta­wia za sobą ha­łas, mu­zy­kę, śmie­chy i wy­cho­dzi z sali.

Sierp­nio­we słoń­ce po­wo­li chy­li się ku za­cho­do­wi i tyl­ko nie­licz­ni prze­chod­nie spa­ce­ru­ją uli­cą. Wśród ka­mie­nic szczę­śli­wie nie­na­ru­szo­nych przez bom­bar­do­wa­nia nadal tkwią te, któ­re nie mia­ły po­dob­ne­go szczę­ścia. Nie­któ­re bu­dyn­ki wciąż nie mają da­chów, inne zie­ją pu­sty­mi oczo­do­ła­mi wy­bi­tych okien. Po­kor­nie cze­ka­ją na swo­ją ko­lej­kę, aż war­sza­wia­cy od­bu­du­ją ka­mień po ka­mie­niu całe mia­sto i tak­że im po­da­ru­ją ko­lej­ne ży­cie.

Ma­rian­na opie­ra się o ścia­nę bra­my, w któ­rej głę­bi skry­wa się re­stau­ra­cja – od mu­rów stud­ni ota­cza­ją­cej po­dwór­ko od­bi­ja­ją się te­raz dźwię­ki Pio­sen­ki o Se­kwa­nie⁷. Se­kwa­na, Pa­ryż… Uśmie­cha się drwią­co, pa­trząc na odar­tą z daw­nej świet­no­ści uli­cę. Choć to­wa­rzysz Sta­lin od nie­mal pół roku śpi w ob­ję­ciach nocy czar­nej ni­czym pie­kiel­ne smo­ły, po­dróż do Pa­ry­ża moż­na od­być, wy­łącz­nie wo­dząc pal­cem po ma­pie. A tu­taj… Pa­ryż Pół­no­cy…

Przed jej ocza­mi sta­ją jesz­cze żywe ob­ra­zy z owe­go lata, gdy jako łącz­nicz­ka prze­kra­da­ła się po­mię­dzy sto­sa­mi gru­zu, ba­ry­ka­da­mi usy­pa­ny­mi z nad­pa­lo­nych ce­gieł, zbu­do­wa­ny­mi z me­bli wy­rzu­co­nych z miesz­kań, z po­tłu­czo­nej ku­chen­nej za­sta­wy oraz po­rzu­co­nych dzie­cię­cych za­ba­wek. Całe uli­ce to­nę­ły w po­dob­nych za­sie­kach – zbu­do­wa­nych z ar­te­fak­tów daw­ne­go ży­cia war­sza­wia­ków. To­nę­ły w mo­rzu po­wstań­czych tru­pów i usy­pa­nych na­pręd­ce bez­i­mien­nych mo­gi­łach. Do­stoj­ny i uro­czy Pa­ryż Pół­no­cy stał w ogniu. Wo­ko­ło roz­pacz od­bie­ra­ła lu­dziom na­dzie­ję, wszech­obec­na śmierć – zmy­sły.

A jed­nak, pa­ra­dok­sal­nie, w tym bez­kre­sie okru­cień­stwa, wśród tylu tra­ge­dii ona sama czu­ła się szczę­śli­wa, bo w koń­cu, po raz pierw­szy mo­gli być ra­zem. I tyl­ko dla sie­bie. Śmierć nie wy­da­wa­ła się Ma­rian­nie rze­czą strasz­ną, je­śli mia­ła­by zgi­nąć u jego boku. Przy nim i w pew­nym sen­sie – dla nie­go. Prze­cież tyl­ko dla nie­go zo­sta­ła w War­sza­wie i po­sta­no­wi­ła przy­łą­czyć się do wal­czą­cych. Tam­te­go lata nie trzy­ma­ła się – jak nie­któ­rzy – kur­czo­wo ży­cia. Tam­te­go lata osią­gnę­ła wszyst­ko, cze­go pra­gnę­ła. Dla Ma­rian­ny świat mógł się skoń­czyć już wte­dy – zresz­tą… może dla wszyst­kich by­ło­by le­piej, gdy­by kula, któ­ra ra­ni­ła ją w szy­ję, prze­szła cen­ty­metr da­lej? To, co wy­da­rzy­ło się póź­niej, zda­wa­ło się Ma­rie nie­prze­rwa­nym pa­smem bólu. Dla niej ży­cie bez nie­go nie mia­ło sen­su.

A te­raz, po la­tach, zno­wu stoi na jed­nej z tych ulic, któ­re były świad­kiem roz­kwi­tu ich mi­ło­ści. Domy, uli­ce, po­mni­ki nie prze­trwa­ły po­wsta­nia, tym­cza­sem oni nadal żyją i zno­wu są tak bli­sko, na wy­cią­gnię­cie ręki – Ma­rie wdy­cha rześ­kie, wie­czor­ne po­wie­trze, po czym wyj­mu­je z to­reb­ki pa­pie­ro­sa. Przy­pa­la go. Przy­my­ka oczy.

Je­śli te­raz do mnie wyj­dziesz, je­śli się od­wa­żysz, wszyst­ko dla cie­bie po­rzu­cę.

Moc­no za­ci­ska po­wie­ki, ni­czym dziec­ko za­kli­na­ją­ce rze­czy­wi­stość w peł­nym de­mo­nów, ciem­nym po­ko­ju. I cze­ka. Z ota­cza­ją­cych ją od­gło­sów wie­czor­ne­go mia­sta pró­bu­je wy­łu­skać ten je­den upra­gnio­ny dźwięk – otwie­ra­ją­cych się drzwi re­stau­ra­cji w głę­bi po­dwó­rza.

Na­słu­chu­je… Jej ser­ce zwal­nia rytm. Czas zwal­nia swój bieg. Pa­pie­ros za­czy­na pa­rzyć pal­ce…

– Wi­taj, Ma­rian­no.

Otu­la ją głę­bo­ki, zna­jo­my głos. Otwie­ra oczy. Nie­do­pa­łek wy­pa­da z ręki.

– Wie­dzia­łam, że przyj­dziesz, wie­dzia­łam… – mówi ci­cho.

Pa­trzą na sie­bie. Wą­ska prze­strzeń bra­my od­ci­na ich od resz­ty świa­ta. Obo­je wie­dzą, że ostat­nie dzie­więć lat ich ży­cia wła­śnie ode­szło w nie­byt. Nig­dy się nie roz­sta­li. I na za­wsze będą ra­zem. Taki to już los ich bę­dzie…

W du­żej mied­ni­cy sto­ją­cej na sto­ja­ku za pa­ra­wa­nem po­ły­sku­je ta­fla czy­stej wody, któ­rą Ma­rian­na wla­ła tu jesz­cze przed przyj­ściem pierw­sze­go ucznia. Te­raz jest ona przy­jem­nie chłod­na i ko­bie­ta z uczu­ciem roz­ko­szy ob­my­wa cia­ło.

Choć twarz Ma­rie zdra­dza prze­róż­ne nie­po­ko­je, lęki i fru­stra­cje – ma na niej wy­pi­sa­ny każ­dy rok ży­cia – cia­ło wciąż po­zo­sta­ło sprę­ży­ste, kształt­ne, nie­mal mło­dzień­cze. De­li­kat­na, ja­sna skó­ra wy­da­je się nie­ska­zi­tel­na, jak u na­sto­lat­ki. I tyl­ko je­den nie­wiel­ki de­fekt za­kłó­ca ide­al­ny ob­raz – brzyd­ka, gru­ba bli­zna cią­gną­ca się w po­przek szyi. Pa­miąt­ka z po­wsta­nia. Styg­mat dnia, o któ­rym chcia­ła­by za­po­mnieć…

Ma­rie czu­je jej nie­rów­no­ści pod pal­ca­mi – ale wie, że kie­dy roz­pu­ści wło­sy, nic nie bę­dzie wi­dać. Z sa­tys­fak­cją do­ty­ka nie­wiel­kich na­gich pier­si – on tak­że wkrót­ce ich do­tknie. Weź­mie w swo­je sil­ne dło­nie, a póź­niej przy­gar­nie Ma­rian­nę do sie­bie. I już nie wy­pu­ści z ra­mion, przez dłu­gie go­dzi­ny.

Na jej usta wy­pły­wa roz­ma­rzo­ny uśmiech. Koń­czy się wy­cie­rać, prze­cho­dzi do je­dy­ne­go w tym miesz­ka­niu po­ko­ju i po­wo­li się ubie­ra. Wkła­da nową let­nią su­kien­kę, któ­rą ku­pi­ła za pie­nią­dze z udzie­la­nych lek­cji fran­cu­skie­go. Na sto­py wsu­wa naj­lep­sze buty. Wyj­mu­je szpil­ki, któ­re do­tąd przy­trzy­my­wa­ły jej fry­zu­rę, i do­kład­nie szczot­ku­je wło­sy do mo­men­tu, aż za­czy­na­ją ukła­dać się w ak­sa­mit­ne fale. Na ko­niec przed lu­strem ma­lu­je usta, któ­re po tym za­bie­gu wy­da­ją się jesz­cze peł­niej­sze, bar­dziej zmy­sło­we.

Te­raz jest już go­to­wa na jego przyj­ście. Jest go­to­wa na przyj­ście Zyg­mun­ta.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: