Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Upragniony deszcz - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
15 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Upragniony deszcz - ebook

Rok 1930. Susza pali uprawy, a Bryony Linwood marzy o chłodnym zimowym śniegu i o tym, jak mogłaby żyć, gdyby jej tata nie zginął podczas pierwszej wojny światowej. Od czasu śmierci mamy życie stało się jeszcze cięższe i Bryony musi zrobić wszystko, żeby zapewnić rodzinie przeżycie.

Michael Heath cudem uniknął śmierci na wojnie i mimo że minęło już dwanaście lat, nadal nie może się uporać z tamtym koszmarem. Jest odludkiem, a jego jedyną pasją są rysunki przyrodnicze, w które ucieka od uciążliwych wspomnień i nieustannych nacisków ojca, by zaangażował się w prowadzenie rodzinnej plantacji.

Kiedy Bryony przyjmuje propozycję zatrudnienia w domu państwa Heath, traktuje to jako sposób na uratowanie bliskich przed skrajnym ubóstwem. Jednak za determinacją i wymuszonym optymizmem kobiety kryje się serce tak suche i spragnione jak wypalona ziemia… Wszystko zmienia się, kiedy poznaje Michaela Heatha i odkrywa jego przepiękne rysunki botaniczne.

Czy znajomość ubogiej pokojówki i zamkniętego w sobie artysty pomoże im obojgu wzbić się ponad cień przeszłości?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65843-42-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Jestem niewypowiedzianie wdzięczna Kathleen Carroll, br. Danielowi Krogerowi oraz wszystkim w wydawnictwie Franciscan Media za przyjęcie mnie z pełnym profesjonalizmem i życzliwością. Szczególnie dziękuję mojej edytorce, Erice McIntyre, za cenne rady i pomoc. Praca z Tobą to czysta przyjemność.

Jak zawsze, dziękuję mojej agentce i ukochanej przyjaciółce, Natashy Kern. Jestem Ci głęboko wdzięczna nie tylko za nieustanną wiarę w moje pisarskie umiejętności, ale również za to, że znalazłaś szczególne miejsce dla tej historii.

Nie mogę też nie wspomnieć o wspaniałych przyjaciołach z „Seekerville”, www.seekerville.net, którzy wspierali mnie w modlitwie, dodawali otuchy i ogólnie przyczynili się do tego, że pisanie dało mi mnóstwo radości!

Nie mogłabym nic zrobić, gdyby nie mój oddany i troskliwy mąż. Jack, z każdą moją kolejną książką stajesz się coraz lepszym kucharzem! Dziękuję też moim kochanym córkom, Johannie i Julenie za ich nieustające zachęty. Mam nadzieję, że wiecie, jak bardzo jestem z Was dumna.

Bóg prawdziwie mi błogosławi przez rodzinę, przyjaciół i moje powołanie. Chwała Panu!

Rozdział pierwszy

Eden, Arkansas
Sierpień 1930

Śnieg, cudowny śnieg! Zimny, mokry i ciężki. Puszyste płatki muskały policzki Bryony jak mroźne pocałunki. Przenikała ją czysta rozkosz, więc tańczyła, obracając się i obracając, i obracając – jej bose stopy wzniecały śnieżne drobinki, aż wokół niej wzniosła się chmura kryształków...

– Bry. Bryony! – Coś ciężkiego uderzyło w sam środek klatki piersiowej Bryony. – Przesuniesz się wreszcie? Jest wystarczająco gorąco, nawet jak na mnie nie sapiesz.

Na początku słowa siostry nie docierały do niej. Gorąco? Jeszcze chwilę temu tańczyła wśród śnieżnej zaspy!

Potem razem z duszącym upałem sierpniowej nocy uderzyła ją rzeczywistość. Bryony przekręciła się na plecy i rozmasowywała mostek, wciąż odczuwając ból tam, gdzie trafił ją łokieć Larkspur. Gdy przyjdzie grudzień, kiedy mróz zetnie ziemię i zimne wiatry będą dobijać się do okien, wszyscy będą marzyć o tych ciepłych letnich dniach.

No, może nie licząc tego lata.

Bryony podciągnęła kolana i zaczęła wachlować się rąbkiem swojej cienkiej bawełnianej koszuli nocnej. W głowie się nie mieściło, jak udało im się przeżyć ten przerażający ukrop – a to jeszcze wcale nie był koniec. Nawet nieprzerwane cykanie świerszczy brzmiało jak jedna wielka skarga.

Wzdychając tak ciężko, że powiew powietrza mógł poruszyć mokre pasma włosów opadających na jej czoło, Bryony mozolnie dźwignęła się i opuściła nogi ze swojego wąskiego łóżka. Zza moskitiery werandy widniał w oddali zarys zarośli na polu bawełnianym. Prześwitujące pomiędzy gałęziami różowe promienie podpowiadały, że wschód słońca już blisko. Nie było więc nawet co próbować zdrzemnąć się na te kolejne pół godziny, tym bardziej, że właśnie zbliżała się najchłodniejsza część dnia. Mogła równie dobrze wstać i się zebrać.

Ostrożnie, żeby nie zbudzić obydwu śpiących jeszcze sióstr, Bryony minęła ich łóżka, otworzyła moskitierę i cicho przeszła po wysuszonej, szczecinowatej trawie. Szybko odwiedziła wychodek, a potem wyciągnęła wiadro wody ze studni i opłukała twarz. Nie było to tak orzeźwiające jak płatki śniegu, o których śniła, ale przynajmniej mokre. Podczas gdy kropelki spływały po jej twarzy i szyi, skierowała wzrok w stronę strumienia i wytężyła słuch, wyłapując szum wody rozbijającej się o kamienie zmierzającego do rzeki strumyka. Nie za wiele tej wody było ostatnio i rzeka też zrobiła się wyjątkowo płytka. Bryony nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni padał deszcz.

Jakiś ruch zwrócił jej uwagę – ciemny kształt unoszący się i pochylający wzdłuż równych rzędów bawełny. To mógł być tylko dziadek rozpoczynający kolejny długi, straszliwie upalny dzień. Zatrzymał się na chwilę, popatrzył w jej stronę i pomachał. Nie było jeszcze na tyle jasno, żeby mogła dojrzeć jego uśmiech, ale była pewna, że rozjaśnia teraz jego twarz. Dziadek Rigby uśmiechał się nie dlatego, że był szczęśliwy, ale dlatego, że nie chciał pozwolić sobie na utratę nadziei.

– Każden jeden dzień, gdy możem po prostu oddychać, to dla nas dar – mówił. – Jeszcześmy nie umarli, więc nie przestajmy kontynuować tego, co do nas należy.

Bryony nie była pewna, czy podziela ten rodzaj cynicznego optymizmu dziadka. Chciała wierzyć, że coś dużo lepszego czekało na nich na drugim końcu tej suszy i gorąco pragnęła, by zawierało się w tym coś więcej niż tylko kontynuacja.

Suche letnie powietrze zdążyło już wchłonąć wszelką wilgoć z jej skóry, tak samo jak wysuszało łodygi bawełny, które dziadek wciąż pielęgnował. Zbiory będą co najmniej żałosne i z pewnością nie dadzą z odziarniarki tyle, żeby mogli utrzymać się z tego przez zimę.

Zima... płatki śniegu... Bryony marzyła, by znów poczuć chłód, choćby na pięć minut.

Jęknęła, wnosząc wiadro wody do ogródka warzywnego, i wydzieliła skromne porcje każdej skarłowaciałej roślince.

– Pijcie sobie. Nigdy nie wiadomo, kiedy następna kropla nie stanie się tą ostatnią.

Do czasu, gdy uporała się z podlewaniem, dziadek wrócił już do domu. Jego pożółkły podkoszulek pod spłowiałymi dżinsowymi ogrodniczkami był cały przesiąknięty potem. Wachlował zaczerwienioną twarz słomkowym kapeluszem z szerokim rondem, który już dawno miał za sobą czasy świetności.

– Wygląda na to, że można już zbierać bawełnę. Trzeba zbudzić dziewczęta, żebyśmy mogli zacząć.

– Oczywiście. – Bryony potrafiła sobie wyobrazić, jak zachwycone będą jej siostry. Musieli wszyscy zakasać rękawy, w przeciwnym razie nie daliby rady. Tak już było rok rocznie od dwunastu lat, od czasu kiedy mama po raz pierwszy przywiozła je tutaj i zaczęły żyć na farmie, którą dziadek dzierżawił na plantacji Brookbirch należącej do państwa Heath.

Już wtedy babcia udała się na wieczny spoczynek, a niecałe cztery lata temu dołączyła do niej mama. Stary człowiek wraz z trzema chudymi dziewczętami starający się utrzymać farmę? To jakieś szaleństwo. Najzwyklejsze, kompletne szaleństwo.

– Lark. Rose. Wstawać! – Bryony pozwoliła, żeby moskitiera z trzaskiem zamknęła się za jej plecami i obie siostry zerwały się z łóżek.

– Na miłość boską, Bry – wyrzuciła z siebie z irytacją Larkspur, przeciągając jednocześnie zgrabiałymi palcami po zmierzwionych włosach.

Rose, najmłodsza w rodzinie, rudowłosa szesnastolatka, wyskoczyła z łóżka z energią, dokładnie tak, jak przewidywała to Bryony. Z nich wszystkich Rose kochała farmę najbardziej, może nawet bardziej niż dziadek.

Z niepokojem myśląc o zbieraniu bawełny w takim upale, Bryony ruszyła do kuchni.

– Rose, zajmij się wydojeniem krowy i sprawdź, czy kury obdarowały nas dzisiaj jakimiś jajkami. Lark, nakryj do stołu na śniadanie.

– Ależ się rządzisz! – burknęła Larkspur, przechodząc obok Bryony.

Zabolało ją, ale zdołała powstrzymać opryskliwą odzywkę. Tylko w kącikach oczu zakręciły się jej łzy.

– Nie przejmuj się nią. – Rose przytuliła Bryony wystarczająco, żeby ją pocieszyć, a nie przekazać zbyt wiele ciepła. – To przez ten upał. Wszyscy jesteśmy tacy drażliwi.

Drażliwi – pomyślała. To nawet w połowie nie oddawało tego, jak czuli się naprawdę.

– Będzie jeszcze goręcej. Dziadek mówi, że bawełna jest już dobra.

W oczach Rose pojawił się wyraz oczekiwania i zaraz po nim – zrozumienia.

– Będzie kiepsko, prawda?

Bryony wiedziała, że siostra nie mówiła o czekającym ich upalnym dniu. Skinęła, odpowiadając:

– Będzie.

– Damy radę, Bry. Sama nie wiem jak, ale przeżyjemy. Bóg nie może pozwolić, żeby ta susza trwała wiecznie.

Westchnąwszy cicho, Bryony weszła za siostrami do sypialni, gdzie zrzuciła z siebie wilgotną koszulę nocną i wskoczyła w cienką sukienkę. Przeczesała włosy szczotką i zwinęła grube pasma w kok. Stojąc przed wysoką komodą, rzuciła okiem na odbicie w lustrze, w którym widać było całą trójkę. Stanowiły dziwną mieszaninę. Bryony odziedziczyła po mamie hebanowe falowane włosy, Larkspur przypominała ich jasnowłosego tatę o niebieskich oczach. A szesnastoletnia, rudowłosa Rose miała już kobiecą figurę, na którą ani Bryony, ani Larkspur nie mogły nawet liczyć. Gdy patrzyło się na zdjęcia babci Rigby w tym wieku, widać było niesamowite podobieństwo.

Ich charaktery były równie odmienne, jak ich wygląd. Rose była wieczną optymistką, Larkspur marzycielką, a Bryony... Bryony starała się po prostu robić wszystko, co tylko możliwe, żeby utrzymać razem to, co zostało z jej rodziny.

Parę godzin później, kiedy już mocno odczuwała obolałe plecy i pot spływający po całym ciele, Bryony skrzywiła się, gdy ostre kolce torebki nasiennej zadrapały jej rękę ponad skórzaną rękawicą. Wepchnęła kolejną garść białego puchu do długiego, ciężkiego wora, który ciągnęła za sobą. Jęknęła, wyprostowała się i przetarła czoło rękawem batystowej bluzki. Zerknąwszy na niebo spod szerokiego ronda swojego kapelusza, oceniła, że musiało być koło piątej.

Nieustępliwe. Żadne inne słowo nie opisywało lepiej tego ostrego słońca. Na niebiosa, chyba już dłużej nie wytrzyma w tym upale. W sercu tęskniła za tym, jak było dawniej. Zanim nastała ta susza. Zanim tata zginął na wojnie. Zanim mama przeniosła się z nimi z ich miłego domku w Memphis na farmę. Wyobrażała sobie, że siedzi na werandzie przed domem w Memphis, w cieniu okazałego wiązu, owiewana łagodnym wietrzykiem, który sprawiał, że luźne kosmyki włosów łaskotały ją w szyję. Sączyłaby spokojnie z wysokiej szklanki zimną lemoniadę z prawdziwymi kostkami lodu, a przystojny kawaler siedziałby na huśtawce, lekko odpychając się stopami odzianymi w eleganckie, błyszczące brogsy.

– Au! – Rozmasowując kolejne zadrapanie, Bryony stwierdziła, że powinna jednak skupić się bardziej na zbieraniu bawełny niż bujaniu w obłokach, zastanawiając się nad tym, co by było, a nie jest. Nie wspominając już o marzeniu o nieistniejących kawalerach. To było teraz jej życie – musiała zająć się dziadkiem i swoimi siostrami na borykającej się z trudnościami farmie dzierżawionej w miejscowości Eden, w stanie Arkansas.

Rządek dalej dziadek zatrzymał się, by ulżyć nieco plecom i łyknąć wody z manierki. Poprawił pasek swojego worka i wycedził przez zęby:

– Jest chyba gorzej, niźli myślałem, Bryony. Będziem cierpieć w tym roku.

Rzuciła okiem na płócienną plandekę na końcu rzędu, gdzie opróżniali swoje worki. Po całym dniu znoju stos był przerażająco mały i nie umiała już dłużej powstrzymywać napływającego niepokoju, który narastał w niej przez całe lato. Krowy dawały coraz mniej mleka, kury już prawie przestały się nieść, a to, co zdołała zakonserwować z ogródka warzywnego, nie wystarczy na przetrwanie całej zimy. Liczyli, że może zbiory bawełny coś pomogą. Teraz nawet ta nadzieja prysła.

Zmęczenie i rozpacz zupełnie odebrały jej siły i opadła na kolana wprost na ziemię. Gdyby tylko się dało, pewnie zapłakałaby. Przechyliwszy kapelusz do tyłu, obserwowała całe pole, aż jej wzrok spoczął na siostrach, pracujących ramię w ramię parę rzędów od siebie. Po nieszczęsnym tornadzie w Dzień Dziękczynienia w 1926 roku, które kosztowało ich mamę życie, Bryony poprzysięgła nad grobem matki, że zaopiekuje się Larkspur, Rose i dziadkiem.

Ale przy tak słabych zbiorach i bez pieniędzy w banku, co miała zrobić – pozwolić, żeby wszyscy umarli z głodu?

Musiało być jakieś rozwiązanie, jakiś sposób, żeby zapewnić byt rodzinie do czasu, gdy ta przeklęta susza się skończy i farma zacznie znów przynosić zyski. Jeśliby porozmawiała z właścicielem plantacji, wyjaśniła ich tragiczną sytuację, może okazałby trochę współczucia i dał im więcej czasu na spłatę czynszu. Albo wspomógłby ich jakąś pożyczką, żeby mieli z czego kupić ziarna na zasiew na wiosnę. Ryzykowne, ale warto było spróbować. Pójdzie tam jutro z samego rana.

Oczywiście nie powie nic dziadkowi. To by zraniło jego dumę, gdyby wiedział, że jego wnuczka poszła po prośbie. Ale najpierw będzie potrzebowała jakiejś wymówki, żeby mogła zostawić dziadka i siostry samych przy zbieraniu bawełny. Mogłaby wziąć słoik ogórków z piwnicy i powiedzieć, że idzie do miasta wymienić go na worek mąki, żeby mieli bułki i sos na kolację. Poza tym słyszała, że pan i pani Heath mieli słabość do babcinych ogórków konserwowych, a ona nie miała nic przeciwko drobnym podarkom, jeśli tylko mogły one zmiękczyć kamienne serce właściciela plantacji.

Wzięła łyk wody zbyt ciepłej, by mogła być orzeźwiająca, i poprawiwszy kapelusz, zabrała się z powrotem do zrywania bawełny. Skoro jej siedemdziesięcioletni dziadek mógł harować jak wół, to ona tym bardziej. Musiała. Od tego zależało ich życie.

Poranki spędzane na zachodniej werandzie, a popołudnia na wschodniej. To był jedyny sposób dla Michaela Heatha, żeby znieść te srogie letnie upały. Oparłszy szkicownik na kolanie, poprawił okulary i pochylił się nieco, żeby dokładniej obejrzeć gałązkę z wydłużonymi liśćmi, którą ułożył na barierce werandy. Itea virginica, czyli itea wirginijska. Choć krzew rósł w cieniu domu i był regularnie podlewany oraz troskliwie pielęgnowany, wyraźnie widać było, jak bardzo jest udręczony upałem.

Michael zastanawiał się, czy powinien narysować liście dokładnie tak, jak wyglądały, z brązowymi i wysuszonymi krawędziami oraz czubkami zawiniętymi pod spód, jakby chciały się bronić, czy przedstawić je jako jędrne, zielone i zdrowe – tak jak powinny naprawdę wyglądać.

Może tak i tak, bo przecież nigdy nic nie było idealne. Przynajmniej nie w tym życiu.

Kiedy ze swojego zestawu wybrał kredkę w kolorze jasnej umbry, szum wiatru przyniósł do niego głos nucący melodię Deszczowej piosenki – popularnej przyśpiewki, jednak zupełnie nieprzystającej do tej letniej suszy, którą cierpieli obecnie. Uniósłszy głowę, zerknął w dal na długą, ocienioną drzewami drogę i zobaczył kobietę zmierzającą w stronę domu. Opadający na oczy słomkowy kapelusz ze śmiesznie wielkim rondem zasłaniał jej twarz. Luźne pasmo włosów w najciemniejszym odcieniu umbry palonej opadało łagodnie na ramię kobiety.

Véronique? – przemknęło mu przez głowę. Spłynęła na niego fala wspomnień i przez jedną chwilę serce stanęło mu w piersi, a w myślach przeniósł się do ulicznej paryskiej kawiarenki.

Zacisnął powieki i palcami zaczął przecierać oczy skryte za okularami. Nie... nie, był w domu, w Arkansas. Paryż i wojna zostały daleko za nim, razem ze wszystkim, co świadomie wypierał z pamięci.

Zmusił się, by otworzyć oczy i teraz ujrzał kobietę wyraźniej. To nie była Véronique, ale ich podobieństwo wyraźnie go zaskoczyło. Kimkolwiek by nie była, Michael chciał już odruchowo zebrać swoje materiały i zniknąć, zanim ta zdąży go zauważyć. Nie zależało mu na gościach, w ogóle niezbyt mu zależało na innych ludziach. Odkąd wrócił do domu dwa lata temu, był w stanie znieść towarzystwo jedynie swoich własnych rodziców, którzy i tak zazwyczaj, dzięki Bogu, zostawiali go samemu sobie. Jego wzrok spoczął na zwiędłym liściu itei.

Kroki kobiety zachrzęściły na żwirowej alejce.

– Dzień dobry – zawołała, brzmiąc zdecydowanie zbyt radośnie jak na ósmą rano.

Za późno, żeby uciec. Michael odłożył szkicownik na stół i wstał. Jego gardło było tak wyschnięte, że zdołał jedynie wychrypieć:

– W czym mogę pani pomóc?

Znieruchomiała, zatrzymawszy się kilka metrów od werandy, a jej usta rozwarły się bezwiednie.

– Och! Chyba za długo patrzyłam pod słońce. Wzięłam pana za pana Heatha.

– Ja jestem panem Heathem. – Usta Michaela drgnęły. To nie był prawdziwy uśmiech, ale nie mógł powstrzymać ironicznego wyrazu na myśl, że ktoś pomylił go z ojcem. – Pani pewnie szuka starszego pana Heatha. Proszę mi powiedzieć, jak się pani nazywa i zaraz go zawołam.

– Pan jest jego synem?

– Tak. Mam na imię Michael.

– Słyszałam, że wrócił pan jakiś czas temu. Bardzo mi miło. – Przemierzając w górę pięć stopni, przerzuciła przykryty ściereczką kosz na lewe przedramię i wyciągnęła prawą rękę w geście powitania. – Nazywam się Bryony Linwood. Mój dziadek, George Rigby jest jednym z państwa dzierżawców.

– Bryony, jak Bryonia albo przestęp – rodzaj kwitnącej rośliny z rodziny dyniowatych.

Zamrugała szybko, zaskoczona, a jej łagodne rysy rozjaśnił uśmiech zdziwienia.

– Wie pan, co oznacza moje imię?

– Przepraszam, takie głupie nawyki. – Z pewnym wahaniem Michael uścisnął jej rękę, ale zaraz szybko cofnął swoją dłoń. – Poproszę ojca.

Podszedł do moskitiery, otworzył ją i przeszedł przez kręty korytarz na parterze do gabinetu ojca. Nie było to jego ulubione miejsce, a raczej wręcz przeciwnie – takie, którego starał się unikać, gdy tylko było to możliwe.

– Tato, przyszła do ciebie jakaś kobieta. Jej dziadek to... Uniesiona dłoń zmusiła go do milczenia. Jeszcze przez moment ojciec studiował jakieś liczby w otwartej przed nim księdze rachunkowej.

– Mmm, mhm, mmm, mhm... – Zdjąwszy okrągłe okulary w oprawce z masy rogowej, popatrzył na niego i zapytał: – Tak, Michaelu, co mówiłeś?

Syn powtórzył swoją kwestię, dodając:

– Rigby, chyba tak brzmiało to nazwisko.

– George Rigby. Tak... Zalega z czynszem. – Na szerokie czoło Sebastiana Heatha wystąpiły drobne kropelki potu. Wyjął chusteczkę i otarł twarz. – Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że wysłał swoją wnuczkę, żeby wyprosiła kolejną prolongatę.

– Ja nic nie wiem. – Michael nie potrafił się zmusić, by zainteresować się sprawami biznesowymi ojca. Wycofał się w stronę drzwi. – Mam ją przysłać?

Starszy pan Heath położył obie dłonie na biurku z głośnym klapnięciem. Zmierzył Michaela znaczącym spojrzeniem.

– Nie, synu. Chciałbym, żebyś przyprowadził ją tutaj, a potem usiadł i przyjrzał się uważnie, jak zarządza się plantacją. Już dawno nie interesowałeś się swoją przyszłą spuścizną.

Michael już przeczuwał nadchodzące mdłości wynikające z tej rozmowy.

– Tato, proszę...

– Nie dyskutuj. Skoro chcesz nadal mieszkać w tym domu, musisz robić, co mówię. – Odkaszlnąwszy znacząco, ojciec skupił się z powrotem na rachunkach.

Michael czuł, że żołądek podszedł mu do gardła i wycofawszy się z gabinetu, przeszedł w dół korytarza, a dopiero po paru krokach zatrzymał się, by wziąć kilka uspokajających oddechów. Wdech... wydech... Nie mógł tego zrobić, nie mógł być takim synem, jakim pragnął go widzieć ojciec. Żadna miara wykuwania, naginania czy wykręcania nie mogła wepchnąć tego kwadratowego kołka do okrągłej dziury.

Próbując ponownie się opanować, powrócił na werandę, gdzie dziewczyna obracała w dłoni gałązkę itei, z zamyśleniem wypisanym na twarzy i wygiętymi w smutku ustami. Zdjęła kapelusz i odłożyła go na krzesło. Teraz długie, lśniące włosy, przewiązane na karku spłowiałą błękitną wstążką, spływały kaskadami po jej plecach.

Spojrzała w stronę Michaela, gdy ten przechodził przez drzwi moskitiery.

– To takie smutne, prawda? Wszystko wysycha i więdnie – zagaiła.

Michael przełknął ciężko i oderwał wzrok od jej włosów.

– Mój ojciec prosił, by pani weszła, panno...

– Linwood. Bry...

– Bryony, tak, pamiętam. – Uśmiechnął się wbrew sobie, zastanawiając się, dlaczego jej rodzice wybrali tak niezwykłe imię. Gdzieś w swoim szkicowniku miał rysunek biało-zielonkawego, gwiaździstego kwiatu o nazwie Bryonia alba. Przestęp był wytrzymałą rośliną o właściwościach leczniczych, jednak trującą w przypadku niewłaściwego zastosowania. Na ile ta kobieta podobna była do tego gatunku, którego imię nosiła?

– Przepraszam bardzo, zapatrzył się pan. – Uśmiechając się nieznacznie, panna Linwood odłożyła przywiędłe liście na barierkę, na której przedtem leżały. – Czy zamierzał mnie pan zaprowadzić do ojca?

– Tak, oczywiście – sapnął Michael i otworzył drzwi, prowadząc pannę Linwood korytarzem i obok krętych schodów. Kiedy wyszli zza rogu, zatrzymał się gwałtownie i wskazał punkt w głębi holu. – Ostatnie drzwi po prawej. Czy będzie umiała pani sama tam dotrzeć?

– Oczywiście. Dziękuję panu. – Jej poczucie pewności zdawało się trochę ulatniać. Z drżącym oddechem, wyprostowała ramiona i pomaszerowała w kierunku gabinetu.

Michael obserwował ją dyskretnie, aż zapukała w otwarte drzwi i została zaproszona do środka. Jeśli rzeczywiście przyszła tu prosić o prolongatę spłaty czynszu, nie dziwił go jej niepokój. Ojciec był bezwzględnym przedsiębiorcą, niezbyt podatnym na ckliwe historie.

Nie wyłączając nawet cierpień jego własnych dzieci.

Widząc jakiś ruch na końcu holu, Michael skoczył w głąb korytarza, w ostatnim momencie uciekając przed bystrym okiem ojca. Skrzywił się, słysząc starannie wyreżyserowany ton rzuconego w jego kierunku pytania:

– Michaelu? Czy zechcesz do nas dołączyć?

Nic nie odpowiadając, Michael wyśliznął się na werandę, w pośpiechu pochwycił szkicownik i materiały do rysowania, a potem zbiegł po schodkach i szybko oddalił się ocienioną ścieżką w kierunku rzeki. Bez wątpienia będzie się musiał z tego potem tłumaczyć. Ale przynajmniej udało mu się uniknąć jednej z kolejnych, nieustannych i daremnych prób ojca, by wmanewrować go w jakieś pozory normalności.

Normalność? – westchnął w myślach. Dla Michaela cień nadziei na prowadzenie normalnego życia pierzchł tego dnia, kiedy pełzająca żółta chmura pokryła ich okopy. I chociaż jakimś cudem uniknął najgorszego, dwa dni później troje jego najlepszych przyjaciół umarło w męczarniach wskutek zatrucia gazem musztardowym.

Od tamtego czasu już nic nie było takie samo.Rozdział drugi

Ściskając ucho koszyka tak mocno, że aż zbielały jej palce, Bryony z trudem zmuszała się, by nie odwrócić wzroku od mrożącego krew w żyłach spojrzenia Sebastiana Heatha.

– Zdaję sobie sprawę, że proszę o wiele, ale są takie trudne czasy...

– Czasy są trudne dla wszystkich, panno Linwood. Wszyscy dzierżawcy cierpią z powodu przeciągającej się suszy. – Wirujące skrzydła elektrycznego wiatraka sprawiały, że stalowoszare włosy mężczyzny poruszały się delikatnie. Uniósł się nieco, odchylając się w lekceważącej pozie. – Jeśli zrobiłbym wyjątek dla pani dziadka, wypadałoby, żebym zrobił to samo dla pozostałych. A wtedy cóż byłby ze mnie za biznesmen?

– Bardzo miły i wyrozumiały, panie Heath. – Bryony uniosła podbródek, choć jej drżące kolana musiały zaprzeczać tej pozornej pewności siebie. – Okazałby się pan właścicielem, który troszczy się nie tylko o obecną sytuację, ale także o przyszłość. Bo to dzierżawcy są pana przyszłością, sir. Czym byłaby plantacja Brookbirch bez nas, uprawiających ziemię?

Uniósłszy jedną brew, rzucił jej spojrzenie, które mogłoby wyrażać pogardę... albo uznanie. Następnie lekko zaśmiał się pod nosem, oparł się w swoim fotelu i przelotnie podniósł wzrok na sufit.

– Popatrz, popatrz, kobieta, która nie lęka się mówić tego, co myśli. Tak jawna szczerość może być niebezpieczna, chyba wie pani o tym.

– Przyzwoici ludzie nigdy nie powinni obawiać się prawdy. – Choć siedziała już sztywno jak kołek, wyprostowała się jeszcze bardziej. – A prawda jest taka, że nie zamierzam stąd wyjść dopóki nie uzyskam zapewnienia o pana pomocy do czasu, aż sytuacja zmieni się na lepszą.

– Mojej pomocy? – Mężczyzna z niedowierzaniem potrząsnął głową. – O mój Boże! Nie wydaje się pani, że to jest całkiem na odwrót? To dzierżawcy powinni pomagać właścicielowi. Tak teraz to działa.

Bryony otworzyła już usta, by się sprzeciwić, ale zaraz je zamknęła. Z pewnością takie pokrętne argumenty prowadzą donikąd, tym bardziej, że miała wrażenie, iż pan Heath czerpie chorobliwą przyjemność z ich słownej utarczki.

Spojrzała na koszyk, który trzymała na kolanach. Powoli odsunęła płócienną ścierkę do naczyń i postawiła na biurku słoik ogórków.

– Słyszałam, panie Heath, że swego czasu bardzo pan lubił domowe ogórki konserwowe mojej babci.

– Bardzo je lubiłem. Im bardziej chrupiące, tym lepsze – odpowiedział, wpatrując się w słój wąskimi jak szparki oczami.

– Doskonale, sir, z pewnością nie próbował pan jeszcze tak chrupiących i świetnie doprawionych ogórków. Według przepisu mojej babci. Przekazała go mamie, Boże świeć nad jej duszą, a ona potem mnie. – Czubkiem palca podsunęła słoik bliżej w jego stronę.

– Panno Linwood, czy próbuje mnie pani przekupić ogórkami?

Wychwyciła, że jego głos stał się nieznacznie łagodniejszy i zacisnęła usta w cierpkim uśmiechu.

– A czy to pomoże?

– Jest pani wytrwała, nie da się tego pani odmówić. – Mężczyzna pochylił się do przodu, jednym łokciem opierając się na biurku, podczas gdy drugą ręką gładził wytłoczone litery na słoju. – Dobrze, mam dla pani propozycję. Jedna z naszych służących puściła się i jest przy nadziei, więc musieliśmy ją zwolnić. Jeśli chce pani przyjąć tę pracę, będę sumował godziny, które pani przepracuje i liczył je na poczet długu pani dziadka.

Bryony przełknęła głośno. Z pewnością nie tego oczekiwała.

– Muszę przedyskutować to z moim dziadkiem. Właśnie zaczęliśmy zbiory bawełny i gdyby miał jedną parę rąk do pracy mniej, to stawiałoby go w jeszcze trudniejszej sytuacji.

Pan Heath wstał i obszedł biurko, zatrzymując się obok Bryony. Pochylił się nad nią, na tyle blisko, że czuła zapach krochmalu jego świeżo uprasowanej białej koszuli. Złapał ją za nadgarstek i obróciwszy jej dłoń dojrzał czerwone zadrapania od szypułek bawełny.

– Skąpy starzec wysyłający w pole tak delikatną istotę jak pani. Powinien był wynająć pomoc – prychnął.

Pełna oburzenia wyrwała rękę z uścisku. Krzesło zazgrzytało na drewnianej podłodze, kiedy zerwała się na równe nogi.

– Gdyby mój dziadek mógł sobie pozwolić na zatrudnienie pomocy, z pewnością nie musiałabym tutaj prosić o wyrozumiałość. A delikatna? – Jak gdyby przywołującym gestem skinęła palcem tuż przed jego nosem. – Proszę przyjść pozbierać bawełnę razem ze mną i moimi siostrami przez jeden dzień i zobaczymy, kto wytrzyma do zmierzchu.

Twarz pana Heatha zachmurzyła się, jednak zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, z korytarza dobiegło rytmiczne staccato damskich obcasów. Niedługo potem zadbana, drobna kobieta pojawiła się w drzwiach.

– Sebastianie, mój drogi, dlaczego nie powiedziałeś mi, że mamy gościa? – Obdarzyła Bryony powitalnym uśmiechem. – Jak się pani miewa? Jestem Fenella Heath.

– Szanowna pani. – Bryony skinęła głową.

Pan Heath obrócił się przodem do żony. Ujął jej ramię, jakby chciał ją wyprosić z pokoju.

– Panna Linwood nie jest naszym gościem. Przyszła tu w interesach. Jej dziadek jest jednym z naszych dzierżawców.

– Och, to wspaniale! – Pani Heath minęła męża i uścisnęła rękę Bryony. – Niestety rzadko mam okazję spotkać naszych dzierżawców. Sebastian niesłusznie zakłada, że nie interesuję się tym. Ale bywam bardzo samotna tak daleko od większego miasta i niejednokrotnie brakuje mi kobiecego towarzystwa. Czyż pani, panno...

– Linwood. Nazywam się Bryony Linwood, proszę pani. – Już zdążyła polubić tę kobietę. A jej kontrolującego wszystko męża lubiła jeszcze mniej niż pięć minut temu.

– Linwood, oczywiście. Znałam kiedyś Linwoodów. Kochanie, czy zaproponowałeś pani herbatę? Nie, widzę, że nie zrobiłeś tego. – Pani Heath żartobliwie klepnęła męża w ramię, jakby chciała go skarcić. – Żadnych dobrych manier, ani trochę – wyszeptała teatralnie w stronę Bryony. – Proszę iść za mną do salonu i...

– Nie, proszę pani, naprawdę, nie mogę. – Zrobiwszy krok, Bryony uwolniła rękę z jej uścisku, dodając: – To bardzo miło z pani strony, jednak muszę dokończyć omawianie swoich interesów z panem Heathem, a potem koniecznie powinnam wrócić na farmę.

Objąwszy ramiona żony jedną ręką, pan Heath poprowadził ją w kierunku drzwi.

– Ona ma rację, kochanie. A może pójdziesz i poszukasz Michaela? – W oczach mężczyzny błysnęła irytacja, czy to wobec żony, czy też syna – Bryony nie umiała tego dokładnie określić. Kiedy kroki pani Heath ucichły, zwrócił znów całą swoją uwagę na Bryony. – Zdaje się, że oferta nadal aktualna. Jest pani zainteresowana posadą służącej czy nie?

Bryony zagryzła wargę. Wiedziała dobrze, co powiedziałby na to dziadek. Jedna rzecz to wysłać wnuczki do pracy przy zbiorach, które były ich podstawowym źródłem utrzymania, a inna to wynająć jedną z nich na służącą w domu właściciela plantacji. Miałaby spędzać czas pośród całego tego wyrafinowania w strojnej rezydencji dwadzieścia razy większej niż dwupokojowy wiejski domek dziadka? Ależ, to brzmiało niczym zdrada!

Tylko że to jedyny sposób, by mogła uratować rodzinę od głodu i skrajnego ubóstwa.

Jak to zwykle mawiała mama? Czasem łatwiej jest prosić o wybaczenie niż o pozwolenie. Poza tym Bryony była już dorosłą dwudziestodwuletnią kobietą i teraz, kiedy oboje rodzice byli już w niebie z babcią, to na niej spoczywała odpowiedzialność, od której nie mogła się wymigać.

Wyciągnęła rękę.

– Niech będzie, panie Heath. Jednakże dopiero, kiedy zakończymy zbiory bawełny. Nie mogę zacząć wcześniej.

– Bardzo dobrze. – Wykrzywiony uśmiech przeciął oblicze mężczyzny, gdy trzymał jej rękę w mocnym uścisku. – W takim razie czekam na nasze ponowne spotkanie w najbliższym czasie.

Odchodząc, Bryony zatrzymała się na werandzie, żeby zabrać swój słomkowy kapelusz. Teraz czeka ją ten trudny moment – musi o wszystkim powiedzieć dziadkowi. Długa droga do domu zapewni jej wystarczająco dużo czasu, aby ubrać to w odpowiednie słowa.

Przechodząc przez werandę w stronę schodów, czubkiem buta kopnęła coś na drugi koniec wymalowanych na szaro desek podłogi. Pochyliła się, podniosła ogryzek zielonej kredki i wtedy przypomniała sobie, że widziała młodego pana Heatha ze szkicownikiem. Szkicownik zniknął, ale gałązka przywiędłej roślinki nadal leżała na barierce.

Ciekawy typ, intrygująco milczący. Bryony miała wrażenie, że Michael Heath i jego ojciec nie dogadywali się zbyt dobrze. Na myśl o tym nieoczekiwanie zrobiło jej się smutno, a jej serce ścisnęło się jakimś bólem. Przecież tak nie powinno być, żeby ojciec i syn byli sobie tak dalecy. Dopóki oboje żyli, oddychali, nic nie powinno stawać między nimi. Ona sama nadal bardzo odczuwała brak swojego taty.

Kładąc kredkę na pobliskim stoliku, Bryony uniosła wzrok i zobaczyła, że pani Heath wkroczyła na północną część werandy. Drobna kobieta pomachała dłonią, spiesząc w jej kierunku. Bryony odmachała, wołając:

– Witam ponownie. Właśnie wychodzę.

– Och, proszę zostać. Czy jest pani nową sąsiadką przychodzącą do nas w odwiedziny?

Bryony zrobiła wielkie oczy ze zdziwienia.

– Nie, proszę pani. Spotkałyśmy się już wcześniej. Miałam do załatwienia interesy z pani mężem, pamięta pani?

Pusty wzrok zdominował wyraz twarzy kobiety. Dotknęła ręką skroni, jakby szukając tego wspomnienia, a potem wymusiła niepewny uśmiech.

– Tak, tak... Hmmm, mam nadzieję, że Sebastian rozwiązał pomyślnie pani kwestię.

Mając poważne wątpliwości, czy pani Heath w ogóle ją sobie przypomina, Bryony skinęła.

– Pójdę już zatem. Miło było panią poznać.

– Proszę wrócić jeszcze kiedyś, moja droga. Napijemy się herbaty i będziemy mogły sobie długo porozmawiać.

– Oczywiście, proszę pani. – Bryony cofnęła się w kierunku schodów i ponownie pomachała, a potem szybko udała się w swoją stronę.

Ojejku! W co ona się pakowała?

W drodze do domu przez północne ogrody, Michael kątem oka zauważył mamę stojącą na werandzie i patrzącą przed siebie pustym wzrokiem. Truchtem pokonał boczne schodki i powoli do niej podszedł.

– Mamo? Co robisz?

Westchnęła lekko, obracając się w jego stronę.

– Och, to ty, Michaelu. Widziałeś może Tillie? Szukam wszędzie tej dziewczyny. Muszę omówić z nią parę detali w kwestii organizacji dzisiejszego wieczorku.

Michael wiedział dobrze, że na dzisiejszy wieczór nie było przewidzianych żadnych uroczystości. Wiedział też, że przez nieostrożne postępowanie z jednym z najemnych pracowników od sąsiadów, Tillie dawno odeszła. Odłożył swoje przybory do rysowania na stole, a potem delikatnie ujął ramię mamy i poprowadził ją w stronę wiklinowego fotela bujanego.

– Usiądź, mamo. Bardzo się zgrzałaś. Przyniosę ci trochę wody.

– Tak, jest straszliwie gorąco, prawda? Taki dobry z ciebie chłopak, Michaelu. – Poklepała go po dłoni, opadając łagodnie na fotel. – Taki dobry chłopak...

Coraz częściej zawodząca pamięć mamy bardzo go niepokoiła. Po raz pierwszy zauważył to jakiś rok temu, ale ponieważ tata zdawał się tym nie przejmować, na początku Michael myślał, że ten problem to po prostu zwykłe roztargnienie. Z czasem jednak zaczynała zapominać, jaki był dzień albo czy jadła w ogóle śniadanie. Ostatnio często zapominała o całej rozmowie sprzed paru godzin. Ile zostało im czasu, zanim całkiem o nich zapomni?

Przemierzając pospiesznie dom w stronę kuchni, znalazł Odette, ich kucharkę o szpakowatych włosach.

– Mama ma kolejną niedyspozycję. Powinna się napić czegoś chłodnego.

– Oczywiście, paniczu. – Odette cmoknęła językiem, wyjmując szklankę z szafki. – Jezusieńku, jak ta biedna kobieta mnie dzisiej wystraszyła rano. Znalazłam ją tamli przy kuchni, jak się zabierała do gotowania wody w porcelanowej zastawie.

Ze ściśniętym sercem Michael czekał, podczas gdy Odette wrzucała do szklanki wody parę kostek lodu. Powinien znów porozmawiać z ojcem o stanie matki. Ale sama myśl o podjęciu próby jakiejkolwiek konwersacji z tym człowiekiem przyprawiała go o mdłości. Nie rozumieli się wzajemnie, nigdy nie potrafili rozmawiać. I pewnie dwa lata temu, po jego wyjściu ze szpitala w Raleigh po długim okresie rehabilitacji, Michael zrobiłby lepiej, gdyby trzymał się z dala od tej plantacji, której wcale nie pragnął dziedziczyć.

Wręczając mu szklankę, Odette przypatrywała mu się spod przymrużonych powiek.

– Panicz też wygląda, jakby mu się przydało coś zimnego do picia. Pewnież przechadzał się w tym upale, nie tak?

– Jedynie na mały spacer do rzeki. Nad wodą jest dużo chłodniej. – Albo tylko tak sobie wmawiał.

– Paniczu Michaelu. – Odette oparła zwiniętą w pięść dłoń na swoim szerokim biodrze. – Ileż to już pracujem w tej rodzinie? Myśli panicz, że nie mogem zauważyć, kiedy to chłopiec unika taty? Nie, żebym oskarżała panicza o to – wymruczała pod nosem. – Ale to nic nie da. Musi panicz...

– Muszę zanieść wodę mamie. – Michael zakręcił lodem w szklance i delikatny dźwięk rozluźnił nieco supeł, który zaciskał się w jego żołądku. – Dziękuję ci, Odette.

Potrząsając głową i mamrocząc pod nosem, Odette odwróciła się, żeby sprawdzić coś, co tam gotowała na kuchni. Ostatnie słowa, które dotarły do uszu Michaela, brzmiały:

– Tak, zaiste, dwójka starych uparciuchów pod jednym dachem to jedynie same problemy.

Michael nie mógł się z tym nie zgodzić.

Wracając na werandę, zastał matkę dokładnie tam, gdzie ją zostawił – w bujanym fotelu. Wpatrywała się w dal, jakby patrzyła na zupełnie inną scenerię.

– Mamo – szepnął, delikatnie dotykając jej ramienia. – Przyniosłem ci zimnej wody.

Po błysku w oczach, kiedy przyjmowała od niego szklankę, widział, że go poznała.

– Mój kochany Michael, mój słodki, słodki chłopak.

Napięcie powoli opuszczało go, kiedy siadał na fotelu obok niej. Sięgnął po swój szkicownik i otworzył na ostatnim rysunku, nad którym ostatnio pracował – detal cynamonowo-brązowej, łuszczącej się kory brzozy nadrzecznej. Jutro zamierzał wrócić nad rzekę, żeby dorysować liście. Choć rzeka White płynęła dużo poniżej swojego zwykłego poziomu podczas tego upalnego, bezdeszczowego lata, przynajmniej wzdłuż jej brzegu wszystko było trochę bardziej zielone.

– Pokaż mi swoje rysunki, synu. – Mama pochyliła się w jego stronę, jednym łokciem opierając się o podłokietnik fotela. Kiedy powoli, strona po stronie przeglądał swój szkicownik, pytała go o wyjaśnienia dla każdego rysunku. – Piękne... piękne – powtarzała, często komentując dobór kolorów.

Gdy dotarł do ostatniej strony, posłała mu pełen zrozumienia uśmiech.

– Wiedziałam, że wyrośniesz na artystę. Zawsze malowałeś dla mnie najpiękniejsze obrazki. I wtedy... – Odwróciła wzrok i trwożliwie westchnęła ciężko. – I wtedy wszystko poszło nie tak.

Michael zamknął blok.

– Tamte czasy minęły, mamo. Zostawmy je za sobą.

Po chwili obróciła się, by znów patrzeć wprost na niego, a wszelkie oznaki smutku zniknęły.

– Ta młoda dama, która tu wcześniej była, to wnuczka George’a Rigby’ego?

Miło zaskoczony Michael siadł bliżej krawędzi fotela.

– Zgadza się. Pamiętasz ją?

– Ależ oczywiście! – Roześmiała się, jakby to pytanie było kompletnie niedorzeczne. – Rodzina Rigbych uprawia naszą ziemię od... ojej, Boże, już chyba od prawie czterdziestu lat. Pamiętasz, Violeta Rigby pracowała tu przez jakiś czas jako opiekunka dla ciebie i Mirandy.

Wspomnienie imienia siostry odbiło się w nim z żalem.

– Byłem zbyt młody, żeby dobrze pamiętać Violetę.

– Brakuje mi ogórków Violety. Jak dawno temu odeszła?

– Nie jestem pewien. – Michael postukiwał nerwowo palcami po okładce szkicownika. – Dawno.

– Z tego, co pamiętam, twój tata był poza domem w sprawach biznesowych i nie mógł pojawić się na pogrzebie. Ale wzięłam ciebie i Mirandę...

Michael nie mógł już dłużej usiedzieć.

– Wejdźmy do środka, mamo. Odette niedługo będzie podawać południowy posiłek. Zaprowadzę cię na górę i poszukam Dancy, żeby pomogła ci się odświeżyć.

Kiedy wspomagał ją przy wstawaniu z fotela, rzuciła mu pełne litości spojrzenie. Jednak zanim zdołała otworzyć usta i cokolwiek powiedzieć, Michael dostrzegł coś jakby zasłonę opadającą na jej umysł.

– Tak, tak, i muszę się zdrzemnąć przed wieczornym przyjęciem.

Larkspur Linwood wpakowała kolejną garść bawełny do swojego worka i zerknęła ponad polem. Co Bryony robiła przez ten cały czas w mieście? Wymigiwała się od połowy dnia pracy, ot co! Zgrzytając zębami, Larkspur przesuwała się centymetr po centymetrze do przodu i skubała torebki nasienne wyschniętych krzewów bawełnianych. Późne lato w Arkansas było nieszczęsnym czasem w roku, nawet gdy nie było takiej suszy. A zbieranie bawełny? Panie, zlituj się!

Kolejna garść, kolejne parę kroków i znów Larkspur popatrzyła w kierunku drogi. Nareszcie! Nadchodziła Bryony, poruszając się, jakby nic ją na świecie nie obchodziło. Cóż, lepiej by było, żeby się łaskawie pospieszyła i pomogła im przy zbiorach.

Dwadzieścia minut później Bryony wyłoniła się z domu w koszuli z długimi rękawami, skórzanymi rękawicami i kapeluszem przeciwsłonecznym. Wiążąc wór na bawełnę na ramionach, wtoczyła się mozolnie w przyległy rząd, aż wyrównała się z Larkspur.

– Przepraszam, że tak długo mi to zajęło. Nadrobię to jakoś, obiecuję.

Larkspur skinęła niechętnie. Może i Bryony się rządziła, ale nie była obibokiem. Chociaż wybrała najgorszy czas na wyjście na zakupy.

– Jak tam sprawy w mieście? Sprawdziłaś naszą skrzynkę na poczcie?

– Och, nie. Przepraszam. – Obracając się bokiem, Bryony schyliła się nad krzewem bawełny.

Larkspur wyprostowała się, przyjrzała uważnie plecom siostry, a potem zapytała:

– Co więc dokładnie robiłaś w mieście?

Ramiona Bryony uniosły się i zaraz opadły w przesadnie długim westchnieniu. Spod kapelusza rzuciła Larkspur błagalne spojrzenie.

– Nie byłam w mieście.

– Nie byłaś... – Zamknąwszy nagle usta, Larkspur spiorunowała ją wzrokiem. – W takim razie możesz mi powiedzieć, gdzie się podziewałaś przez cały ten czas?

– Mów trochę ciszej, dobrze? – Bryony rzuciła okiem ponad polem. – Powiem ci, ale nie możesz nic wygadać dziadkowi albo Rose, zanim sama im tego nie wytłumaczę.

Larkspur oberwała kolejną torebkę nasienną.

– Bryony Faye Linwood, gdzie ty w ogóle poszłaś i co zrobiłaś?

– Poszłam spotkać się z panem Heathem. – Zerknęła ponownie w kierunku dziadka. Kiedy Larkspur stłumiła okrzyk zdziwienia, Bryony gestem nakazała jej wrócić do pracy, a potem dalej mówiła zachrypniętym szeptem: – Musiałam coś zrobić. Sama widzisz, jakie kiepskie będą te zbiory.

– A więc co dokładnie się tam wydarzyło? – I zaraz dodała: – Nie, Bry, powiedz, że tego nie zrobiłaś!

Obie pochyliły się i Bryony napotkała pełne osłupienia spojrzenie, które Larkspur rzuciła jej pomiędzy wyschniętymi pędami krzewów.

– Larkspur Linwood, wyrzuć natychmiast te wstrętne myśli z głowy!

Larkspur z ulgą pozbyła się obrazu siostry w objęciach staroświeckiego właściciela plantacji. To nie Hollywood, a poza tym pruderyjna i dobrze wychowana Bryony nie mogłaby być tym typem, który wykorzystuje łóżkowe metody, żeby kogoś przekonać do czegokolwiek.

– A zatem? Zamierzasz mi powiedzieć czy nie?

Bryony nie odpowiadała nic, aż obie nie wepchnęły kolejnej kępki bawełny do swoich worków.

– Będę pracować jako służąca u państwa Heath. Moje wynagrodzenie pójdzie na spłatę długów dziadka.

– Ale to sprawi, że będzie tylko... – Larkspur zagryzła wargę i odwróciła wzrok. To nie może być prawda, nie teraz. A jej plany? Na miłość boską!

– O co chodzi, Lark? – Bryony stała wyprostowana i wpatrywała się w twarz siostry. – Czy jest coś, o czym mi nie mówisz?

Opierając jedną rękę o biodro, Larkspur strąciła do tyłu kapelusz i przetarła rękawem koszuli czoło.

– Nie mogę już tego dłużej ukrywać, Bry. Złożyłam podanie do Henderson State Teachers College.

– Och, Lark, to wspaniale! – Bryony wyciągnęła ramiona i przytuliła siostrę ponad kolczastymi zaroślami.

Larkspur poczuła jak coś ściska ją w gardle, a jej oczy wypełniają się łzami.

– Naprawdę? Tak bardzo bałam się ci o tym powiedzieć.

– Hej, wy tam. – Zza ich pleców dobiegał głos Rose. – Lark, wszystko dobrze?

Odsuwając się od Bryony, Larkspur kiwnęła głową i przetarła dłonią oczy. Szybko zerknęła w stronę dziadka i zobaczyła, że on także patrzy na nie z zaniepokojeniem. Pomachała do niego i z trudem uśmiechnęła się pokrzepiająco.

– W porządku, Rosie. Porozmawiamy o tym później. Teraz lepiej weźmy się z powrotem do zbierania.

Rose ściągnęła usta i rzekła:

– Myślicie, że ja nie wiem, kiedy macie jakieś tajemnice? Mam szesnaście lat. Nie musicie mnie traktować jak dziecko.

– Nie traktujemy, Rosie. – Bryony poklepała siostrę po ramieniu. – To po prostu... to nie najlepszy czas na taką rozmowę. Obiecuję, że powiemy ci wszystko później. A teraz wracajmy do pracy, zanim dziadek zacznie się zastanawiać, co tu się wyprawia.

Gderając, Rose wróciła w miejsce, w którym przerwała zbieranie. Gdy tylko oddaliła się na tyle, że nie mogła ich słyszeć, Larkspur odwróciła się do Bryony z zafrasowanym wyrazem twarzy.

– A co, jeśli mnie przyjmą, Bry? Gdy ty będziesz pracować u Heathów, a ja wyjadę do college’u, Rose i dziadek zostaną sami. Jak oni sobie poradzą?

– Poradzą. To tylko dorywcza praca, do czasu, kiedy spłacimy długi dziadka. I będę wracać codziennie do domu na noc, żeby wypełniać też moje domowe obowiązki. Przecież nie będę daleko... – Bryony zacisnęła mocno usta.

– Tak jak ja, w Arkadelphii. – Nadzieje Larkspur pierzchały szybciej niż woda parująca w upalnym słońcu. – Nie pojadę. Zresztą, tak głupio sobie zamarzyłam.

Bryony zmierzyła ją stalowym spojrzeniem.

– To wcale nie jest głupie. Zawsze chciałaś zostać nauczycielką. Jeśli cię przyjmą, ja sama zawiozę cię do tego college’u, choćbym miała zaciągnąć cię tam na taczkach.

– Och, Bry... – słowa więzły w gardle Larkspur i mogła jedynie pochwycić siostrę w kolejnym uścisku. W ciągu lat wiele razy się kłóciły, zwłaszcza po śmierci mamy, kiedy Bryony przejęła na siebie odpowiedzialność zdyscyplinowania Larkspur i Rose.

Ale jeśli Larkspur mogła być czegoś pewna, to właśnie tego, że Bryony jest bardzo oddana rodzinie. Wciąż poświęcała swoje życiowe okazje, żeby zapewnić siostrom wszystko, czego tylko mogły potrzebować. Rzuciła nawet szkołę, żeby pomóc dziadkowi na farmie, tak by Larkspur i Rose mogły ukończyć swoją edukację.

W tym właśnie momencie, Larkspur w duchu przyrzekła sobie, że już więcej nie będzie narzekać na to, że jej starsza siostra się rządzi. Jeśli przyjmą ją do Henderson, zanim wyjedzie do Arkadelphii, będzie pracować jeszcze więcej na farmie, tak żeby, na ile to możliwe, zapewnić rodzinie lepszy start na te miesiące bez niej.

Larkspur ściskała ją coraz mocniej i Bryony zdusiła śmiech, mówiąc:

– Już dobrze, kochana. Już dobrze. – Uwalniając się z jej objęć, przelotnie otuliła dłonią w rękawicy policzek siostry i przesłała jej pokrzepiający uśmiech. Jasnoniebieskie oczy Larkspur wyrażały wdzięczność i zaraz obie powróciły do zbierania bawełny.

Nie było wątpliwości co do tego, że będzie im ciężko, gdy Larkspur pojedzie do college’u. Ale jakże Bryony miałaby jej nakazać zostać? Już od czasów, kiedy mama przywiozła je na farmę, Larkspur bardzo cierpiała od ciężkich warunków pracy i niedostatków. Jasnowłosa, o kruchej figurze, była prawdziwą pięknością w rodzinie. Lark była stworzona do bardziej wyrafinowanych rzeczy i jeśli dzięki temu, że zostanie nauczycielką, będzie mogła się wyrwać z Edenu, Bryony zrobiłaby wszystko, żeby jej w tym dopomóc.

List z decyzją o przyjęciu – ależ oczywiście! To dlatego Lark pytała ją, czy sprawdzała skrzynkę na poczcie. A zatem będzie musiała to zrobić jutro z samego rana. Albo jeszcze lepiej, kiedy zrobią sobie przerwę na południowy posiłek, wyśle Lark do miasta, żeby odpoczęła sobie trochę od zbierania bawełny.

Bryony przerwała na chwilę pracę i przyjrzała się mizernym zbiorom. Podejrzewała, że będą mieli szczęście, jeśli uda im się zebrać pół beli z akra. Przygnębienie zagnieździło się na dnie jej duszy. Jeśli ta susza przedłuży się na przyszły rok, może okazać się, że będzie uwiązana u Heathów tak długo, aż osiwieje jak dziadek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: