Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Uroczysko. Imperium - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Uroczysko. Imperium - ebook

Trzecia część niezwykłej serii fantasy dla młodych czytelników. Uroczysko to wspaniała uczta dla wszystkich, którzy chcą wierzyć, że gdzieś tam istnieje inna, magiczna rzeczywistość. Colin Meloy, mistrzowsko posługując się schematem znanym z Opowieści z Narnii, pozwala przemieszczać się swoim bohaterom między światem zwykłym a fantastycznym.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1639-2
Rozmiar pliku: 6,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1 Królowa Maja

Najpierw eksplodowało życie. Potem zaczęło się wielkie świętowanie.

I działo się tak od pokoleń, odkąd najstarsi sięgali pamięcią – mówiły o tym zapisy najdawniejszych ksiąg. Zanim przez szarość zimy przebiła się kiełkująca zieleń, oczyszczano starannie pola i wyciągano z piwnic Dworu Majową Palmę, rokrocznie skazywaną na podziemną banicję. Później zbierała się rada, Królowa podejmowała decyzję i pozostawało już tylko czekać. Czekać na Nią.

I wreszcie się pojawiła, odziana w nieskazitelną biel. Królowa Maja. Przybyła na koniu, ubrana – jak każe tradycja – w olśniewającą białą szatę, z girlandami kwiatów wplecionych we włosy. Naprawdę miała na imię Zyta i była córką nadwornego stenotypisty, który stał rozpromieniony na trybunie – jako gość honorowy – wraz z tymczasowym Gubernatorem Regentem Elektem oraz swoją zarumienioną, grubą żoną i trojgiem znudzonych, ogłupiałych dzieciaków. Wszyscy byli ubrani w odświętne, za ciasne i źle dopasowane ubrania, które wkładali tylko na wielkie okazje.

Królowa Maja, z długimi brązowymi warkoczami i w białej, bieluteńkiej sukience, wyglądała tak promiennie, że wszyscy mieszkańcy miasta się tłoczyli, żeby popatrzeć na nią i podążający za nią orszak. Na głównym placu orkiestra dęta właśnie skończyła grać „Szturm na więzienie”– utwór, którym chciała się przypodobać wszelkiej władzy – i zaczęła wykonywać przeboje ostatniego sezonu: lekkie, frywolne piosenki, które śpiewał wąsaty tenor ku uciesze publiczności. Młodsza część słuchaczy ruszyła – zgodnie z tradycją – do tańca. Starsi zachęcali ich pomrukiwaniem, z sentymentem wspominając czasy, gdy – ubrani w takie same spodnie w paski – tupali do rytmu na Majowym Jarmarku. Królowa Maja z uśmiechem sprawowała rządy z podestu ozdobionego kwiatami; nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat. Każdy chłopak, który napotkał jej wzrok, oblewał się rumieńcem. Nawet ci zwani Szprychami, najbardziej niezłomnie trwający przy ideałach Rowerowej Rewolucji, porzucili swój marszowy chód na rzecz lekkich, tanecznych kroków. Zrezygnowali z twardych, gniewnych przemów i teraz nikt nie mógł im zarzucić braku zapału do zabawy. A kiedy pojawili się członkowie Synodu, żeby chropawymi głosami pobłogosławić ten dzień, tłum otoczył ich w całkowitym milczeniu. Była w tym rytuale jakaś dziwna moc, mimo że Wiosenne Święto miało znacznie dłuższą tradycję niż tajemniczy kult Drzewa Plagi. Podobno witanie wiosny zaczęło się już wtedy, gdy okryte zielonymi pączkami Drzewo nie zasłużyło sobie jeszcze na obecną nazwę, na długo przedtem, nim jakiś nieznany pasożyt zmienił je w uśpioną formę wegetacji. Taka jednak była natura tego święta – tego dnia nawet szkodnikom należała się ochrona.

Gdy świętujący zgromadzili się wokół Marzanny ustrojonej wstążkami, zapadał już zmierzch. Mężczyźni zebrali się przy beczkach z piwem makowym, kobiety elegancko popijały wino jagodowe. Jednak nim tańce zaczęły się na dobre, Królowa Maja powinna była już od dawna spać we własnym łóżku. Pochód miejscowych chłopców zaniósł ją wcześniej na ramionach do domu, gdzie – jak twierdził jej lekko już pijany tata – usnęła spokojnie, zaplątana w pomiętą sukienkę, potargane warkocze i kwiaty rozsypane na poduszce.

Tylko że rzeczywistość była zupełnie inna.

Dokładnie w tej chwili Zyta, Królowa Maja, schodziła po kracie z okna swojego pokoju na drugim piętrze. Wciąż miała na sobie białą sukienkę, a jej włosy splecione w warkocze zdobił wianek. Gdy zeskakiwała na ziemię, cierń róży pnącej zaczepił o taftę sukienki i rozdarł tkaninę. Zyta stanęła i rozejrzała się dookoła. Z daleka doszły ją stłumione odgłosy zabawy na miejskim placu, na ulicy słychać było kilkoro rozbawionych ludzi, którzy wracali do domów, zaśmiewając się głośno z jakiegoś dowcipu.

Dziewczyna zagwizdała dwa razy.

Nic, cisza.

Ponownie skuliła wargi i gwizdnęła przenikliwie raz i drugi.

W pobliskich krzakach jałowca coś zaszeleściło. Zyta zamarła.

– Alicjo? – spytała w mrok. – Czy to ty?

Ściana zieleni rozchyliła się nagle, odsłaniając dziewczynę ubraną w ciemny płaszcz. W jej krótkie, jasne włosy wplątały się drobne pędy jałowca.

Zyta zmarszczyła czoło.

– Nie musiałaś przychodzić właśnie tędy – powiedziała.

Alicja obejrzała się za siebie, na prześwit w gęstwinie krzaków.

– Mówiłaś, żeby zachować tajemnicę.

Znów rozległ się jakiś szelest. Dochodził z drugiej strony ulicy. To była Kendra, dziewczyna o miedzianych, króciutko obciętych włosach.

– Dobrze – odezwała się na jej widok Zyta. – Mamy kadzielnicę.

Kendra skinęła głową, pokazując przedmiot, który przyniosła. Wykonano go z mosiądzu, który – używany przez dziesiątki lat – wytarł się i stracił kolor. Z naczynia, podziurkowanego otworami w kształcie łez, zwisały złote łańcuchy, które wyglądały jak splecione włosy.

– Muszę ją odnieść dziś wieczorem – podkreśliła Kendra. – Nie ma żartów. Tata nie może się dowiedzieć, że zniknęła. Jutro musi odprawić jakieś dziwne rzeczy.

Jej tata został ostatnio członkiem odradzającego się Synodu, apostołem Drzewa Plagi. A ona najwyraźniej nie była uszczęśliwiona jego świeżym nawróceniem.

Zyta skinęła głową i zwróciła się do Alicji, która wciąż wyciągała igły jałowca ze swojego płaszcza.

– Masz szałwię?

Alicja przytaknęła z powagą i z torby, przewieszonej przez ramię, wyciągnęła pęk zielonych liści, związanych cienkim sznureczkiem. Powietrze wypełnił ziemisty zapach ziół.

– Dobrze – powiedziała Zyta.

– Czy to wszystko, czego potrzebujemy? – zapytała Alicja, wpychając zioła z powrotem do torby.

Zyta pokręciła głową i wyjęła małą niebieską butelkę. Dziewczęta wlepiły w nią wzrok, próbując dojrzeć w ciemności, co się znajduje w środku.

– Co to jest? – zapytała Kendra.

– Nie wiem – odparła Zyta. – Ale tego właśnie potrzebujemy.

– A nie było tam jeszcze czegoś o lustrze? – przypomniała Kendra.

Zyta pamiętała i o tym – wyjęła podręczne lusterko wielkości książki, szkło oprawione w ozdobną złotą ramkę.

– Jesteś pewna, że wiesz, co robisz? – tym razem odezwała się Alicja, wiercąc się niespokojnie w za dużym płaszczu.

Zyta uśmiechnęła się do niej.

– Nie bardzo – stwierdziła. – I właśnie na tym polega cała zabawa, prawda? – Wsunęła buteleczkę z powrotem do kieszeni, lusterko włożyła do plecaka, leżącego u jej stóp. – No, idziemy. Już czas.

Koleżanki ruszyły w milczeniu uliczkami miasta, starannie unikając grupek rozbawionych ludzi, wracających na chwiejnych nogach z jarmarku. Wkrótce charakterystyczne budynki i domy z czerwonej cegły ustąpiły miejsca drewnianym chałupom, okalającym miasto na obrzeżach. Dziewczęta zaczęły się wspinać na zalesione wzgórze, nasłuchując, jak nikną w oddali słabe echa melodii wygrywanych przez orkiestrę dętą. Ścieżka wiła się wśród drzew. Zyta zatrzymała się przy zwalonym cedrze i obejrzała do tyłu. Oświetlone okna Dworu migotały delikatnie z daleka; pomiędzy gęsto rosnącymi drzewami wyglądały jak wąskie smugi gwiezdnego pyłu.

Zyta wzięła ze sobą czerwoną lampę naftową, teraz zapaliła ją zapałką i miały właśnie ruszyć dalej w las, kiedy zaskoczył je szmer – szelest kroków w zaroślach.

– Kto tam? – spytała ostro Zyta, unosząc lampę w kierunku, z którego dochodziło stąpanie.

Z ciemności wyłoniła się mała dziewczynka w płaszczyku zarzuconym niedbale na flanelową piżamę.

– Beka! – krzyknęła Alicja. – Niech mi bogowie dopomogą, bo chyba cię zabiję!

Dziewuszka była wyraźnie zawstydzona, jej policzki płonęły czerwienią, wzrok wbiła w ziemię.

– Przepraszam – wymamrotała.

Zyta popatrzyła na Alicję ze złością.

– Co ona tu robi?

– Chciałam zapytać ją o to samo – odrzekła Alicja, nie spuszczając oczu z małej.

– Za to ja wiem, co wy tu robicie – powiedziała dziewczynka.

– No, co takiego? – spytała Zyta.

– Beka, wracaj do domu – nakazała młodszej siostrze Alicja. – Mama i tata wiedzą, że cię nie ma?

Dziewczynka zignorowała jej pytanie.

– Wzywacie Cesarzową – odparła.

Zyta wbiła wzrok w Alicję.

– Coś ty jej nagadała?

– Ni… nic jej nie mówiłam – wyjąkała Alicja.

Spojrzała na koleżanki z nadzieją, że znajdzie w nich jakieś wsparcie. W końcu zmarszczyła czoło i wyjaśniła:

– Podsłuchała naszą rozmowę. Wczoraj wieczorem. Powiedziała, że naskarży mamie i tacie, jeśli jej nie wezmę ze sobą.

– Chcę pójść – potwierdziła Beka, wpatrując się w Zytę. – Chcę popatrzeć, jak to robisz. Chcę zobaczyć, co się wtedy stanie.

– Jesteś za mała – oświadczyła Zyta.

– A kto tak powiedział? – spytała Beka.

– Ja – oznajmiła Zyta. – A ja jestem Królową Maja.

Wydawało się, że te słowa przekonały dziewczynkę, bo zamilkła.

– Wróć do domu, Beka – poprosiła ponownie Alicja – a już nigdy nie będę przeklinać dnia, w którym się urodziłaś.

Beka odwróciła się do siostry i powiedziała:

– Przysięgam na drzewa, że powiem wszystko mamie i tacie. Powiem. A ty nie będziesz mogła przez tydzień wychodzić z domu. I nie pójdziesz na wiosenny korowód do szkoły. Zobaczysz, będziesz gorzko żałować, jeśli nie weźmiesz mnie ze sobą.

Alicja popatrzyła na Zytę wzrokiem pełnym rozpaczy. Jej spojrzenie zdawało się mówić: „Młodsze siostry! Co z nimi począć?”.

Królowa Maja skapitulowała i poleciła małej:

– Powiedz, co wiesz.

Dziewczynka odetchnęła z ulgą i odparła:

– Słyszałam kiedyś o tym, ale nie znam nikogo, kto by to zrobił. W tym starym, kamiennym domu. Za Drogą MacLeaya. Mówią, że tam umarła.

Popatrzyła na każdą z dziewcząt po kolei. Ich milczenie utwierdziło ją w tym, że to, co mówi, ma sens.

– I trzeba coś powiedzieć. Jakieś zaklęcie? Stojąc w samym centrum domu. I obrócić się trzy razy. Żeby ją obudzić. To znaczy jej ducha.

Zyta wysłuchała Beki, nie mówiąc ani słowa, potem skinęła głową i rzuciła:

– W porządku. Możesz pójść z nami. Ale musisz przysiąc, że nikomu nie powiesz o tym, co zobaczysz. Przysięgasz?

– Przysięgam.

– Idźcie za mną – nakazała Zyta i ruszyła przed siebie; Alicja szła ostatnia, poklepując młodszą siostrę po głowie.

Gdzieś w oddali zegar wybił połowę godziny, Zyta przyspieszyła kroku.

– Mamy już niewiele czasu – powiedziała.

– Dlaczego musimy się spieszyć? – zapytała Kendra.

– To nie zadziała po północy. Musimy zacząć, zanim wybije dwunasta. Pierwszy maja, tralalala, świat rozpala, tralalala.

Kendra popatrzyła na Alicję, jakby oczekiwała od niej jakichś wyjaśnień, ale przyjaciółka tylko wzruszyła ramionami. Zyta od zawsze wnosiła w ich życie posmak tajemnicy. Jeszcze gdy były małe, przyciągała je do siebie w jakiś magiczny sposób. Niemal je uwodziła swoją fascynującą wyobraźnią, niesamowitymi rysunkami, poezją i upodobaniem do magii i czarów.

W miarę jak się oddalały od zamieszkałych terenów Południowego Lasu, bór stawał się coraz gęstszy, aż zmienił się w kłującą plątaninę drzew i krzewów, wyznaczających granicę Ptasiego Królestwa. Ścieżka, która wiła się wśród zarośli, po pewnym czasie doprowadziła je do opuszczonego domostwa, a raczej do tego, co po nim zostało.

Dom był w ruinie, jego ściany z kamienia zostały strawione przez żywioł przyrody i bluszcz, który obrastał mury grubą warstwą. Zielone pnącza wdarły się do wnętrza górą, rozdzierając dach; wszystkie kamienne powierzchnie szczelnie pokrył mech.

Cała czwórka ostrożnie weszła do wnętrza, którego podłogę opanowała leśna zieleń: bluszczowy dywan rozpychał się wszędzie, jakby chciał zapanować nad niewielką izdebką. Ten, kto zamieszkiwał tę chałupkę, kimkolwiek był, niewiele miał do roboty: cały dom składał się z tego jednego, ciasnego pomieszczenia. Dwa otwory w kamiennym murze służyły najpewniej jako okna. Drzwi, których framuga zawaliła się dawno temu, wiodły w pustkę i ciemność. Nie znaczyło to jednak, że dom od dawna był niezamieszkały. Kąty zaśmiecone były puszkami po konserwach; ich etykiet, spłowiałych od słońca, nie dawało się już odszyfrować. Wciąż czytelne były za to napisy na ścianach, pozostawione przez dawnych lokatorów. Nagryzmolone kredą, wymalowane lub wyskrobane w kamieniu, układały się w swoisty pamiętnik tego miejsca: „SPAŁ TU WIELKI RUDZIELEC”, „TRAVIS KOCHA IZABELĘ”, „ANI TERAZ, ANI POTEM. NIECH ŻYJE CESARZOWA!”.

Zyta popatrzyła na zegarek. Skinęła głową do swych towarzyszek.

– Zróbmy to – powiedziała.

Tyle razy jej o tym mówiono, tyle razy słyszała to od starszych koleżanek w swojej klasie (tych, które szeptały między sobą na samym końcu ich maleńkiej szkolnej sali, tych, które po kryjomu paliły papierosy na boisku i szydziły z niej, gdy tylko podeszła bliżej), aż w końcu sama zrozumiała, kiedy podrosła: Zielona Cesarzowa była duchem tego domu, duchem, który mieszkał w tym miejscu od wieków, od czasów, gdy Las stał się cesarstwem. Władczyni popadła w konflikt z ówczesnym rządem, który nasłał na nią zabójców, żeby dokonali ostatecznej zemsty. Jednak mordercy nie pozbawili Cesarzowej życia, tylko odebrali jej coś znacznie cenniejszego: syna. Któregoś popołudnia wdarli się do jej ogrodu i zabili dziecko na oczach matki. Ją samą jednak celowo oszczędzili i skazali na wieczne cierpienie. Powiadają, że z rozpaczy Cesarzowa postradała zmysły i do końca swych dni błąkała się po Lesie, szukając wieści o synu, bo swym zmąconym umysłem nie potrafiła pojąć, że chłopiec nie żył. Powiadają też, że z bólu pękło jej serce i umarła jako zgorzkniała, zapomniana przez wszystkich staruszka. Przez lata leśnej włóczęgi w jej siwe włosy wplątało się tyle liści i gałązek, że miejscowi znaleźli dla niej nowy przydomek: Zielona Cesarzowa. Tak jakby sama stała się częścią leśnej gęstwiny. Podobno też nigdy nie odnaleziono jej ciała, które – tak powiadają – rozpadło się w proch i wymieszało z piaszczystą ziemią, na której postawiono ten dom. A przecież było powszechnie wiadomo – w każdym razie wiedzieli o tym nastoletni mieszkańcy tych okolic – że na duszach tych, którzy nie zostali pogrzebani, ciąży klątwa: będą się one błąkać po ziemi przez całą wieczność.

Ta opowieść była znana wszystkim mieszkańcom Południowego Lasu, była niczym wtajemniczenie w dorosłość, rytuał inicjacyjny. Jednak tak niewielu z nich przejęło się jej zakończeniem zawierającym mroczną obietnicę: wypowiedzenie właściwego zaklęcia we właściwy dzień miesiąca, kiedy księżyc lśni pełnią, a niebo skrzy się od gwiazd, przywoła duszę Cesarzowej, która opuści czeluści piekielne i pokaże się żyjącym. Nie wiadomo jednak, co stanie się dalej. Niektórzy twierdzili, że przez siedem dni będzie ona wypełniała rozkazy osoby, która ją przywołała. Inni, że zemści się na każdym, kto zostanie jej wskazany. Byli też i tacy, którzy uważali, że pojawi się tylko jej cień, opłakujący zabitego syna, lamentujący jak żałobnica. Każda z tych wizji wystarczała, żeby poruszyć fantastyczną wyobraźnię Zyty i sprawić, żeby dziewczyna postanowiła sprowadzić z zaświatów ducha kobiety.

Na polecenie Zyty koleżanki otoczyły ją ciasnym kręgiem. Dziewczyna położyła u stóp lusterko. Wzięła kadzielnicę od Kendry i napełniła pojemnik szałwią, którą przyniosła Alicja. Obie w całkowitym milczeniu wypełniały polecenia przyjaciółki, patrząc na nią wzrokiem posłusznych ministrantów służących do mszy odprawianej przez surowego kapłana. Wreszcie Zyta wyjęła z kieszeni niebieską buteleczkę i zaczęła wsypywać jej zawartość do kadzielnicy. W świetle lampy naftowej substancja wyglądała jak ziarnisty, szary proszek.

– Zapałki – rozkazała Zyta.

Alicja wyjęła małe pudełko z napisem „PUB POD ŁANIĄ I OGIEREM”. Wyciągnęła ze środka zapałkę, potarła o bok paczki – zatlił się wątły płomień. Zyta wzięła zapałkę z rąk Alicji, podpaliła szałwię i zamknęła pokrywkę naczynia.

Kadzielnica zalśniła jasnym światłem.

Kendra wrzasnęła, Alicja zakryła twarz rękami. Tylko Zyta i mała Beka przyglądały się ze spokojem niesamowitemu blaskowi bijącemu z otworów naczynia, który rozjaśniał zrujnowany dom niczym świetlista powódź. Powietrze wypełnił zapach szałwii, szałwii i jeszcze czegoś, czego żadna z nich nie potrafiła rozpoznać, a co przypominało zapach wody albo dawno niewietrzonego pokoju na poddaszu.

– No dobrze – powiedziała Zyta. – Chwyćcie się wszystkie za ręce.

Dziewczęta zrobiły, co im kazała. Zyta stała w kole, trzymając kadzielnicę emanującą blaskiem. Przez otwory w kształcie łez z miedzianego naczynia wydobywały się grube smugi dymu.

Zyta zaczerpnęła powietrza i zaczęła recytację:

Pierwszy maja, oj, la, la,

świat rozpala blask promieni.

Mrok wyzwala, oj, la, la,

światła fala, co się mieni.

Dziś pozwala, oj, la, la,

wezwać tu Panią Zieleni.

Popatrzyła na koleżanki otaczające ją wianuszkiem. Miały zamknięte oczy. Najmłodsza z nich, Beka, ściągnęła brwi w głębokim skupieniu.

– A teraz powtarzajcie – powiedziała Zyta. – Powtarzajcie za mną:

Przyzywamy Cię,

Pani Zieleni.

Przyzywamy Cię,

Zielona Cesarzowo,

Pani Zieleni,

Zielona Cesarzowo.

Potem znów odezwała się sama Zyta:

– Teraz odliczajcie. A ja się obrócę.

Przyjaciółki zaczęły cicho odliczać, a Zyta kręciła się powoli dookoła własnej osi, stojąc pośrodku kręgu.

RAZ

DWA

TRZY

I nagle światło w kadzielnicy zgasło, jakby zostało zdmuchnięte, jakby nagle wypalił się płomień świecy.

Wokół ich stóp zaszeleściły liście bluszczu, choć żaden podmuch wiatru nie poruszył powietrzem.

Raptem gdzieś z wnętrza ziemi wydobył się głośny, ponury jęk kobiety.

Kendra wrzasnęła i rzuciła się do ucieczki; Alicja, ogarnięta straszliwą trwogą, szarpnęła Bekę za ramię i potykając się, zaczęła ciągnąć ją do wyjścia. W mgnieniu oka trzy z czterech dziewcząt wybiegły w panice z domu i popędziły z krzykiem przez las. Tylko Zyta trwała nieporuszona, z kadzielnicą kołyszącą się w dłoniach.

Dookoła zapanowała cisza. Jęk umilkł, bluszcz znieruchomiał.

Zyta spojrzała na lusterko leżące u jej stóp – było zaparowane. Na szkle zaczęły się ukazywać litery, jakby ktoś pisał palcem po tafli.

„DZIEWCZYNKO” – głosił napis.

Oddech zamarł Zycie w piersiach.

„OBUDZIŁAM SIĘ”.Rozdział 2 Kłopotliwy gość

Naleśniki, naleśniki, naleśniki! – zaintonował radośnie tata Duni, kiedy wystawił głowę przez kuchenne drzwi. – Kto chce jeszcze dokładkę naleśników?

Dunia wykręciła się grzecznie:

– Ja już dziękuję. – Przecież zjadła już aż dwa.

Jej mama i młodszy braciszek Maks nie powiedzieli ani słowa, jakby nie słyszeli zachęty naleśnikowego mistrza kuchni. Wpatrywali się z napięciem w gościa, który zajmował całą jedną stronę ich stołu w jadalni.

– A ja poproszę kilka – odezwał się gość – skoro tak nalegasz.

Oczy mamy Duni zrobiły się wielkie jak spodki, a twarz kobiety pobladła.

– To mi się podoba. Apetyt biesiadników jest największą nagrodą dla kucharza – odparł niezrażony tata, po czym zniknął w kuchni, pogwizdując bliżej niezidentyfikowaną melodię, najpewniej kompilację kilku najnowszych przebojów.

– Czy… czy… na… napijesz się je… jeszcze… soku po… pomarańczowego? – zdołała wykrztusić mama.

Gość popatrzył na trzy puste dzbanki po soku, stojące na stole. Nagle poczuł się zawstydzony.

– Och, pani McKeel, nie, dziękuję – powiedział. – Wydaje mi się, że chyba dosyć już wypiłem.

W tej samej chwili z kuchni wyłonił się tata i umieścił na talerzu łakomczucha kolejnych pięć naleśników (gorąca para buchała z borówek zapieczonych w cieście). Jeśli Dunia dobrze policzyła, razem z tymi pięcioma, porcja, którą zjadł ich gość, składała się z dwudziestu pięciu placków.

– Mam nadzieję, że to ci już wystarczy – oznajmił uprzejmie tata Duni – bo skończyła się nam mąka. I mleko. I masło też.

Gość zwrócił się do niego z wyrozumiałym uśmiechem i odparł:

– Och, dziękuję. Jestem już prawie całkiem najedzony.

Sięgnął po dzbanek z syropem, ale zatrzymał się w pół gestu. Zniechęcił się, kiedy zdał sobie sprawę, że musiałby znaleźć jakiś sposób na umieszczenie w uszku naczynia złotego haka, który zastępował mu łapę.

– Czekaj – odezwała się Dunia. – Pomogę ci. – Chwyciła naczynie i zaczęła polewać stos naleśników gęstym brązowym syropem. – Powiedz kiedy.

– Kiedy – rzucił po chwili gość.

– Twojemu przyjacielowi dopisuje apetyt – zauważyła mama.

Dunia spojrzała na nią i westchnęła.

– To przecież niedźwiedź, mamo.

I tak rzeczywiście było: McKeelowie podejmowali śniadaniem wielkiego niedźwiedzia brunatnego, który w dodatku zamiast łap miał dwa lśniące haki. A poza tym potrafił mówić. Członkowie rodziny McKeel zdążyli się już jednak nieco przyzwyczaić do dziwnych zdarzeń, jakie spotykały ich w życiu.

Przecież zaledwie minionej jesieni najmłodszy przedstawiciel ich klanu, niespełna roczny Maksio, został porwany przez stado kruków (kruczą sforę – poprawiała zawsze Dunia), a ich córka, nie pisnąwszy rodzicom ani słowa, ruszyła jego śladem, narażając na poważne niebezpieczeństwo nie tylko własne życie, lecz także swojego szkolnego kolegę Kurta Mehlberga, który jej towarzyszył. W dodatku kruki uprowadziły niemowlę nie do gniazda gdzieś w pobliżu miasta, lecz zaniosły go do Nieprzebytego Boru – dzikiej, przepastnej gęstwiny lasów otaczających Portland w Oregonie. Lasy te były miejscem przeklętym; tutejsze legendy opowiadały o zabłąkanych w ich gąszczach nieszczęśnikach, którzy nigdy nie odnaleźli drogi powrotnej i przepadli bez wieści. Nie była to jednak cała prawda: Dunia i Kurt odkryli w środku lasów tętniący życiem świat, zamieszkany przez mądrych Mistyków, okrutnych łotrów, waleczne krety, ptasich książąt i Wdowę Regentkę, pożartą przez żyjący bluszcz. Wplątali się oboje w toczące się tam zdarzenia i jak się zdaje, to na nich spoczęła odpowiedzialność za losy leśnej krainy.

Gdyby w normalnym domu dziecko opowiedziało swoim rodzicom podobną historię, ci natychmiast zwróciliby się o pomoc do psychiatry albo przynajmniej – gdyby okazali się wyjątkowo łatwowierni – do miejscowej policji. Państwo McKeelowie, odzyskawszy syna, nie zrobili ani jednego, ani drugiego. W istocie bowiem wcale nie byli pewni, czy to nie oni sami sprowadzili te kłopoty na swoje niczego niepodejrzewające dzieci. Powinniście wiedzieć, że przed laty, kiedy bardzo pragnęli mieć dziecko, zawarli umowę z pewną dziwną kobietą, która wyszła z Nieprzebytego Boru, przekraczając most wyłaniający się z gęstej mgły. Zatem informacja o istnieniu świata ukrytego w leśnej gęstwinie nie wydała im się szczególnie niezwykła. Byli po prostu szczęśliwi, kiedy ich dzieci wróciły bezpiecznie do domu.

Później jednak sprawy potoczyły się jeszcze bardziej niewiarygodnie: ich córka Dunia zaginęła w drodze do baru hinduskiego, skąd miała przynieść chlebek naan. Kiedy zniknęła, oboje, Lincoln i Anna McKeelowie, poza straszliwym lękiem poczuli wówczas instynktownie, że prawdopodobnie znowu dzieje się coś dziwnego. Ich przeczucia miały się wkrótce potwierdzić – tego samego wieczoru, o znacznie późniejszej porze, na ich ganku wylądowała czapla i dziobem zastukała do drzwi. Ptak bez wielkiego przejęcia oświadczył, że ich córka została przetransportowana do Nieprzebytego Boru – konkretnie do tej jego części, która w języku jego mieszkańców nazwana została Uroczyskiem – ponieważ wymagały tego względy bezpieczeństwa. Wszystko wskazywało na to, że w tamtym dziwnym świecie dziewczynka stała się ważną personą, na której młode życie czyhał zmiennokształtny zabójca Kitsune, nasłany przez wrogów. Brzmiało to wówczas na tyle przekonująco, że rodzice wysłali natychmiast do szkoły córki pismo z informacją, że dziewczynka zachorowała na mononukleozę i w najbliższym czasie, choć nie wiadomo jak długo, nie będzie uczęszczała na lekcje. A potem czekali cierpliwie na jej powrót, wierząc, że jest w dobrych rękach.

Ale na tym nie koniec nieprawdopodobieństw: kilka tygodni temu Dunia wróciła do domu, utykając lekko, z ręką na prowizorycznym temblaku, prowadząc na lince ogromnego niedźwiedzia, płynnie mówiącego po angielsku. Rodzice dołożyli wszelkich starań, żeby gość dobrze się u nich poczuł. W pokoju Duni rozbili wielki namiot, żeby niedźwiedź, który nosił imię Esben, mógł zamieszkać w czymś przypominającym jego ukochaną jaskinię. Odbyli kilka dodatkowych wypraw do sklepu spożywczego i przywieźli ogromne worki mąki i kadzie mleka, żeby zaspokoić apetyt olbrzyma. Podczas jednej z takich wycieczek, gdy bagażnik ich kombi uginał się pod ciężarem piętnastu kilo mielonej wołowiny, zobaczyli ich ciekawscy sąsiedzi, więc Anna powiedziała im, że robią zapasy na wypadek końca świata. (Aby uprawdopodobnić tę historię przed sąsiadami, nabrała zwyczaju, żeby wykonywać przy tych słowach porozumiewawczy gest w kierunku męża, jakby chciała powiedzieć „To on zwariował”. Z drugiej strony Lincoln odgrywał przed okolicznymi mieszkańcami przypisaną mu rolę, przy byle okazji dzieląc się z nimi tajnymi informacjami. Wieści te wymyślał na poczekaniu, na przykład tak: „Ministerstwo Transportu gromadzi zapasy awokado, które wykorzysta, żeby statki kosmiczne, zasilane biopaliwem z awokado, przewiozły pracowników ministerstwa do strzeżonego kurortu na ciemnej stronie Księżyca, skąd zamierzają przeprowadzić eksterminację jakiegoś biliona Ziemian na rzecz genetycznie modyfikowanego potomstwa osiadłych na Księżycu pracowników ministerstwa. Wcale sobie tego nie wymyśliłem”.) Fascynacja nową przygodą szybko minęła, więc zmęczeni rodzice zaczęli taktownie podpytywać o datę wyjazdu gościa. Martwiło ich tylko jedno: niedźwiedź mógłby chcieć zabrać ze sobą ich córkę.

Lincoln McKeel zdjął fartuch, wziął szklankę soku i talerz z jednym smażonym jajem i dołączył do rodziny siedzącej przy stole. Uśmiechnął się i zajął swoim skromnym posiłkiem.

– Czy orientujesz się, no wiesz, kiedy będziesz… – zaczęła mama Duni, lecz umilkła. Nie była przekonana, czy powinna mówić dalej, skoro nie chciała zachować się niegrzecznie wobec gościa.

– Moja żona, Esbenie, próbuje powiedzieć – podjął Lincoln z policzkami wypchanymi żółtkiem – że jesteśmy ciekawi tego, no wiesz… Cóż, chyba nie mamy już więcej mąki. Ani masła. Ani jajek.

– A ponieważ będziemy szczęśliwi, jeśli będziemy mogli pójść uzupełnić zapasy – wtrąciła Anna – byłoby dobrze, gdybyśmy wiedzieli… wiedzieli…

Dunia nie mogła tego już dłużej znieść, więc oznajmiła:

– Daję słowo, że jutro się wyniesiemy.

– My? – odezwali się równocześnie rodzice.

– MYYYYYYYYY! – wrzasnął Maks i zaczął wymachiwać widelcem jak dzidą nad swoją lekko kędzierzawą głową. Niedojedzony kawałek naleśnika, który tkwił na zębach sztućca, poszybował przez pokój. – MYYYYYY iiiii MISIUUUUU.

– Przecież wam mówiłam, jaki jest plan – przypomniała Dunia, śledząc wzrokiem lot naleśnikowego pocisku. – To część planu.

Esben, z ustami wypełnionymi jedzeniem, mruknął potakująco.

Dunia ciągnęła dalej:

– Jak tylko wydobrzeje mi kostka i ramię, musimy wrócić do Lasu. Jesteśmy tam potrzebni. Nie mamy ani chwili do stracenia. Musimy odnaleźć…

– Tego drugiego „wykonawcę”, tak, oczywiście – dokończyła jej mama. – Kimkolwiek on jest. Ale pomyślałam sobie, że, no cóż, Esben mógłby pójść sam. Przecież sam da sobie radę. Bo ty, Prudencjo, opuściłaś mnóstwo dni w szkole. Nie chciałabym się dowiedzieć, że musisz powtarzać siódmą klasę.

Dziewczynka popatrzyła na mamę. Zapadła cisza pełna napięcia. W końcu odezwała się Dunia:

– Nic mnie to nie obchodzi. Mam w nosie siódmą klasę. Ja należę do tamtego świata, do Lasu. I on mnie potrzebuje.

Esben przestał przeżuwać, żeby wymruczeć z aprobatą:

– Ona mówi prawdę, pani McKeel. To bardzo ważne. Naprawdę jest potrzebna w Lesie.

– Jesteś gadającym niedźwiedziem – stwierdziła gniewnie Anna. – Nie udzielaj mi rad w kwestii wychowywania dzieci.

Esben, który właśnie podniósł do pyska hak z naleśnikiem, znieruchomiał.

– Kochanie – powiedział tata Duni, wyciągając rękę nad zastawą, żeby położyć dłoń na dłoni żony. – Myślę, że tym razem powinniśmy ich posłuchać. Ta sprawa nas przerasta.

Nad stołem w jadalni zawisła martwa cisza i każdy z domowników, nawet maleńki Maks, z puklem włosów obsypanym okruszkami z naleśnika, chłonął tę ciszę, jakby była ona kojącym balsamem, a warkot samochodów, rozlegający się od czasu do czasu na ulicy, przy której stał ich dom, zdawał się zastępować niewypowiedziane przez nich zdania. I wtedy Anna McKeel wybuchnęła płaczem.

Pierwszy zareagował Esben.

– Ojej, no tak, pani McKeel – powiedział zawstydzony. Był przecież tylko kłopotliwym gościem, świadkiem czegoś, co było bardzo, bardzo osobiste i chyba jeszcze bardziej ludzkie.

Czy tylko tyle należało powiedzieć w takiej chwili? Przez moment w jadalni słychać było jedynie szlochanie, aż w końcu mama Duni otarła oczy, niedźwiedź dokończył swoje naleśniki, sprzątnęli ze stołu brudne naczynia i zanieśli je do zlewu. Wstawał piękny, wiosenny dzień, więc wkrótce zapomnieli o porannych smutkach. Anna McKeel przełknęła łzy.

Wieczorem, gdy wszyscy w domu już zasnęli, Dunia wciąż nie mogła zmrużyć oka, tylko przewracała się z boku na bok. Niedźwiedź pochrapywał głośno w namiocie przypominającym domek, rozstawionym tuż przy jej łóżku. Kiedy dziewczynka usłyszała, że chrapanie ustało na dłuższą chwilę, odważyła się wyszeptać:

– Esben?

– Hmm?

– Nie mogę spać.

– Znów?

– Nie wiem, jak ci się to udaje. Jest tyle rzeczy do przemyślenia.

– Spróbuj nie myśleć – odparł niedźwiedź.

Dunia zacisnęła usta i próbowała się zastosować do jego rady. Jednak im bardziej się starała, tym bardziej jej się nie udawało.

– Esben? – odezwała się po chwili.

– Hmm?

– Co on będzie sobie myślał? To mnie martwi najbardziej.

Coś zaszeleściło: potężne cielsko przewracało się w przymaławym śpiworze w grochy.

– Co kto ma sobie myśleć?

– Aleksiej.

– Ach, ten. Nie jestem pewny.

– Ale Drzewo musiało chyba wszystko to dobrze przemyśleć, prawda, Esbenie?

– Tak sądzę – rzucił niedźwiedź i zamilkł na dłuższą chwilę. – Duniu?

– No co?

– Spróbuj usnąć. Przed nami ciężki dzień.

Dunia naprawdę próbowała. Ze zdumieniem zauważyła, że Esben natychmiast zapadł w głęboki, głośny sen. Jednak pytania wciąż kotłowały się jej w głowie. Gdzieś w najgłębszych zakątkach jej umysłu tkwiło coś, co nie dawało jej spokoju od chwili, w której Drzewo Rady przekazało jej wiadomość, że mechaniczne dziecko powinno zostać przywrócone do życia. Co Aleksiej pomyśli o swoim zmartwychwstaniu? Przecież podjął decyzję o samounicestwieniu, kiedy matka ponownie przywróciła mu życie. Czy nie urażą go, popełniając ten sam czyn jeszcze raz? Ale przecież rozkaz przyszedł z samego wnętrza Lasu, z jego duszy, z Drzewa Rady, które powiedziało: „Jedyne, co może przynieść pokój, to przywrócenie życia młodemu księciu”. Czy on wybaczy im to nadużycie, podjęte w imię słusznej sprawy? I co może dać wyrwanie wieczności jednej duszy?

Poranne słońce oświetliło wnętrze sypialni na długo przedtem, zanim jakakolwiek odpowiedź przyszła jej do głowy. Niewyspana, zmęczona Dunia uznała się za pokonaną i wypełzła z pościeli.

*

Dunia zajęła się pakowaniem torby podróżnej. Kostka już właściwie jej nie bolała, a ramię dokuczało jej tylko wtedy, gdy poruszyła nim zbyt gwałtownie.

Esben bawił się w salonie z Maksiem, pozwalając dwulatkowi wdrapywać się na swój włochaty grzbiet i sturliwać się w dół po brzuchu. Kręcił przy tym dwoma frisbee za pomocą obu złotych haków – nauczył się tej sztuczki doskonale, kiedy występował w cyrku. Musiało się to podobać Maksiowi, bo zanosił się głośnym śmiechem.

Kiedy na szczycie schodów pojawiła się Dunia, z wypakowaną torbą przewieszoną przez ramię, każde z jej rodziców siedziało w swoim fotelu: ojciec czytał książkę, mama zaś próbowała nadać jakąś formę bezkształtnej plątaninie włóczki.

Esben posadził Maksa na podłodze i popatrzył na Dunię.

– Gotowa? – spytał.

Dziewczynka skinęła głową.

Anna nie odrywała wzroku od robótki. Lincoln wstał i podszedł do córki.

– Dobra – powiedział. – Ruszajmy.

Anna siedziała w fotelu, szarpiąc włóczkę.

– Cześć, mamo – pożegnała się Dunia.

Anna nie podniosła oczu. Dunia spojrzała na tatę, szukając jakiejś wskazówki, ale on wzruszył tylko ramionami. Wspólnymi siłami owinęli masywne ciało Esbena starą, zużytą kołdrą i nałożyli na jego głowę wielką czapkę, wydzierganą specjalnie dla niego przez mamę dziewczynki. Niedźwiedź przebrany w ten sposób wyszedł z domu i cała trójka przemknęła do auta, zaparkowanego na podjeździe.

Jechali w zupełnej ciszy, tylko z głośników radia samochodowego płynęły wiadomości dla kierowców. Esben skulił się na tylnym siedzeniu. Wyglądał jak bezkształtny stos pościeli i wełny, łatwo więc było wziąć go za dar od rodziny dla miejscowej organizacji dobroczynnej.

– Mamy oczekiwać kolejnej wiadomości od czapli? – spytał Lincoln.

– Będą same dobre wiadomości, obiecuję – odparła z uśmiechem dziewczynka.

– A ta skrytobójczyni… Nie trzeba się nią przejmować?

Dunia wzdrygnęła się na samo wspomnienie Darli Thennis, zmiennokształtnej lisicy. Przypomniała sobie nieprzyjemne „CHRUST” – odgłos, który oznaczał śmierć.

– Nie, już jej nie ma – uspokoiła tatę. – Choć mogło być ich więcej. Tego nie wiemy. I dlatego chcemy zostać pod ziemią, póki nie znajdziemy się w Południowym Lesie.

– I powitają cię tam jak bohaterkę? Tak mówiłaś.

– No tak, jeśli przeczucie nas nie myli.

– Jeśli nic się nie zmieniło – potwierdził Esben.

– No właśnie – powiedziała Dunia, jakby nie chciała brać pod uwagę zagrożeń, które mogły im utrudnić realizację planu.

Przesuwała palcem po szybie samochodu, czując, jak ogrzewa ją słońce. Stanęli na światłach tuż obok jakiegoś sedana. Dziecko siedzące na tylnym siedzeniu auta wykręciło głowę w ich stronę. Błysk w jego oczach wskazywał na to, że zauważyło Esbena. Zaczęło gwałtownie walić w szybę, próbując zwrócić uwagę swoich rodziców na ten niezwykły widok. Światła się zmieniły i Lincoln skręcił w prawo, zanim dorośli z sąsiedniego samochodu dostrzegli niedźwiedzia. Jak przypuszczała Dunia, później przez całe popołudnie będą ignorować opowieści syna o niedźwiedziu jadącym autem.

Gdy po pewnym czasie dojechali do wysypiska śmieci, Esben zrzucił z siebie przebranie – wokół nie było żywej duszy, nikogo, kto mógłby przeżyć szok na widok gadającego niedźwiedzia. Odetchnął z ulgą i wyciągnął łapy w kierunku nieba, żeby je rozprostować.

– Bez obrazy – zwrócił się do Lincolna – ale ta kołdra śmierdziała jak kocie siki i spleśniały dywan.

– Nie wezmę tego do siebie – odparł pan McKeel.

Niedźwiedź nie chciał zdjąć czapki, którą miał na głowie. Kiedy ją dostał, wyznał, że nigdy nie mógł znaleźć dla siebie odpowiedniego nakrycia głowy. Teraz naciągnął ją starannie na uszy i poczłapał w kierunku szopy, stojącej na samym środku wysypiska. Jej drzwi kołysały się na obluzowanych zawiasach – ten, kto był odpowiedzialny za utrzymanie wejścia do tunelu w przyzwoitym stanie, najwyraźniej zaniedbywał swoje obowiązki. Wewnątrz szopy znajdował się początek betonowego korytarza prowadzącego pod ziemię. Esben zatrzymał się przy drzwiach i odwrócił w stronę McKeelów, którzy wciąż stali przy samochodzie.

Dunia i jej tata uściskali się mocno, podczas gdy plastikowe reklamówki szumiały wokół nich niczym anielskie skrzydła.

– Uważaj tam na siebie – powiedział Lincoln.

– Będę, obiecuję – odparła córka i przeszła przez wzgórze śmieci, żeby dołączyć do Esbena, stojącego u progu wejścia do podziemi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: