Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Uroczysko - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 listopada 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Uroczysko - ebook

Dwunastoletnia Prudencja McKneel wiedzie dość zwyczajne życie do dnia, kiedy jej mały braciszek zostaje porwany przez kruki. Dziewczynka ze swoim szkolnym kolegą wyrusza na poszukiwanie brata do Nieprzebytego Boru - dzikiego lasu w samym środku Portland. Wyprawa, która miała być tylko misją ratunkową, nieoczekiwanie zmienia się w coś więcej.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-258-6
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1 Kru­cza sfo­ra

Ja­kim spo­so­bem pięć kruków zdołało unieść nie­mowlę ważące dzie­więć ki­lo­gramów, tego Pru­den­cja zupełnie nie mogła pojąć, lecz brak od­po­wie­dzi na to py­ta­nie był aku­rat dla dziew­czyn­ki naj­mniej­szym zmar­twie­niem. Gdy­by miała spi­sać listę swo­ich naj­większych zmar­twień w chwi­li, kie­dy siedząc na par­ko­wej ławce, wybałuszo­ny­mi ze zdu­mie­nia oczy­ma śle­dziła po­stać swo­je­go młod­sze­go bra­ta Mak­sia uno­szo­ne­go w prze­stwo­rza w szpo­nach pięciu kruków, py­ta­nie o to, jak im się to udało, zna­lazłoby się na sza­rym końcu li­sty. Na pierw­szym miej­scu wid­niałoby bo­wiem ta­kie oto zmar­twienie: ja­kieś pta­szy­ska po­rwały jej małego bra­cisz­ka, którym miała się opie­ko­wać! A za­raz po nim – praw­do­po­dob­nie ta­kie py­ta­nie: co one chcą z nim zro­bić?!

A prze­cież dzień za­po­wia­dał się tak miło.

Wpraw­dzie ran­kiem, kie­dy Du­nia (bo tak na­zy­wa­li Pru­dencję ro­dzi­ce) się obu­dziła, wszyst­ko wokół było sza­ro­bu­re, ale czy wrześnio­we po­ran­ki w Por­t­land by­wają inne? Dziew­czyn­ka pod­ciągnęła ro­le­ty w swo­im po­ko­ju i przez chwilę stała przy oknie, przyglądając się gałęziom drzew ry­sującym się ma­low­ni­czo na tle ja­sno­po­pie­la­te­go nie­ba. Była so­bo­ta i z dołu napływał za­pach kawy i śnia­da­nia. Ro­dzi­ce z pew­nością przyjęli już swo­je tra­dy­cyj­ne so­bot­nie pozy: tata sie­dział z no­sem w ga­ze­cie, od cza­su do cza­su pod­nosząc do ust ku­bek z kawą, która już zupełnie wy­stygła, mama przez szyl­kre­to­we oku­la­ry śle­dziła zmia­ny w za­supłanym wełnia­nym kłębo­wi­sku o ni­ko­mu nie­zna­nym prze­zna­cze­niu, a nie­spełna rocz­ny bra­ci­szek, wy­god­nie roz­par­ty w wy­so­kim krze­sełku, spraw­dzał, ile nie­zro­zu­miałych dźwięków typu „buu, buu!” jest w sta­nie wy­pro­du­ko­wać.

Kie­dy Pru­den­cja zeszła na dół i zna­lazła się w kuch­ni, stwier­dziła, że jej prze­wi­dy­wa­nia były nad wy­raz słuszne. Tata mruknął do niej na po­wi­ta­nie coś w ro­dza­ju „dzień do­bry”, oczy mamy uśmiechnęły się nad oku­la­ra­mi, a brat wrzasnął: „duu!”. Dziew­czyn­ka wsy­pała płatki do mi­ski.

– Smażę ci be­kon, ko­cha­nie – po­in­for­mo­wała ją mama, kie­rując wzrok z po­wro­tem na wełnianą amebę spo­czy­wającą w jej dłoniach. Co miało z niej po­wstać? Swe­te­rek czy ocie­placz na dzba­nek? Może stry­czek?

– Mamo – po­wie­działa Du­nia, za­le­wając płatki ryżowym mle­kiem – mówiłam ci prze­cież już sto razy, że je­stem we­ge­ta­rianką. Ergo nie ja­dam be­ko­nu. – Dziew­czyn­ka zna­lazła wy­raz „ergo” w ja­kiejś po­wieści i tego dnia mogła go w końcu użyć po raz pierw­szy. Nie miała całko­wi­tej pew­ności, czy za­sto­so­wała go w do­brym kon­tekście, ale i tak była z sie­bie dum­na. Usiadła przy ku­chen­nym sto­le i mrugnęła do bra­ta. Tata pod­niósł na mo­ment oczy znad ga­ze­ty, żeby uśmiechnąć się do córki.

– Co masz dziś na wo­kan­dzie? – za­py­tał. – Pamiętaj, że zaj­mu­jesz się Mak­siem.

– Czy ja wiem… – zaczęła Pru­den­cja. – Pew­nie sko­czy­my gdzieś… Na­pad­nie­my ze dwie bab­cie, może ob­ro­bi­my sklep ze sprzętem, opchnie­my fan­ty. No prze­cież nie będzie­my włóczyć się po ba­za­rach.

Tata par­sknął śmie­chem.

– Tyl­ko nie za­po­mnij oddać książek do bi­blio­te­ki. Leżą w ko­szy­ku obok drzwi – po­wie­działa mama, po­stu­kując dru­ta­mi. – Po­win­niśmy wrócić na obiad, ale sama wiesz, że różnie to bywa.

– Ja­sne – rzu­ciła Du­nia.

Mak­sio wtrącił się do roz­mo­wy:

– Duu! – zawołał i kichnął, wy­ma­chując za­wzięcie łyżeczką.

– Wygląda na to, że twój brat gdzieś się prze­ziębił – za­uważył tata. – Co­kol­wiek będzie­cie robić, spraw­dzaj, czy jest do­brze opa­tu­lo­ny.

(Kru­ki uno­siły małego co­raz wyżej ku nie­bu, a dziew­czyn­ka przy­po­mniała so­bie, że ma jesz­cze jed­no zmar­twie­nie: „Prze­cież on jest naj­praw­do­po­dob­niej prze­ziębio­ny!”).

Tak wyglądał tam­ten po­ra­nek. Na­prawdę zupełnie zwy­czaj­nie. Du­nia dokończyła płatki, przej­rzała jakiś ko­miks, pod­rzu­ciła kil­ka haseł ta­cie, który błagał o po­moc przy krzyżówce, i za­mon­to­wała czer­woną przy­czepkę do swo­je­go ro­we­ru bez prze­rzu­tek. Nie­bo za­snu­wała równa war­stwa sza­rości, ale ra­czej nie za­no­siło się na deszcz, więc Pru­den­cja wcisnęła Mak­sia w sztruk­sową bluzę, owinęła go pi­ko­wa­nym ple­dem i przełożyła całe to pa­plające za­wi­niątko do czte­ro­kołowe­go wózka przy­czepki. Po­tem oswo­bo­dziła z tro­skli­wych objęć ciepłej bawełny jedną rączkę bra­ta, żeby we­tknąć w nią jego ulu­bioną za­bawkę – drew­nia­ne­go węża. Chłopiec potrząsnął nim z za­chwy­tem.

Dziew­czyn­ka wsunęła sto­py w czar­nych ba­le­rin­kach w pedały i ru­szyła. Wa­go­nik hałaso­wał na wy­bo­jach, a Mak­sio wrzesz­czał uszczęśli­wio­ny przy każdym pod­sko­ku. Prze­dzie­ra­li się przez za­ciszną dziel­nicę drew­nia­nych domków. Przy­czep­ka ba­lan­so­wała na krawędzi ry­zy­ka za każdym ra­zem, gdy Pru­den­cja po­ko­ny­wała krawężnik i omi­jała kałużę. Spod kół ro­we­ru prze­ci­nających mo­kry chod­nik wy­do­by­wało się pełne sa­tys­fak­cji „szszszszszszsz!”.

Ra­nek mijał po­wo­li, ustępując miej­sca ciepłej południo­wej po­rze. Po dłuższej prze­jażdżce po­zba­wio­nej kon­kret­ne­go celu (nie licząc od­wie­dzin u pary le­visów w trochę dziw­nym ko­lo­rze, które zza szy­by wy­sta­wo­wej do­ma­gały się po­wro­tu Duni i ko­lej­nych oględzin, ani naj­now­szej do­sta­wy płyt do skle­pu mu­zycz­ne­go, które wy­ma­gały uważnego przej­rze­nia, ani też kil­ku we­ge­ta­riańskich tor­til­li, które ma­low­ni­czo roz­dziu­ba­li na ta­le­rzu w ba­rze) dziew­czyn­ka za­trzy­mała się przy ka­wiar­ni na głównej uli­cy. Znu­dzo­na, zaczęła po­wo­li sączyć spie­nio­ne mle­ko, zer­kając przez okno wy­sta­wo­we na pra­cow­ników, którzy z lek­kim obrzy­dze­niem na twa­rzach wie­sza­li właśnie na ścia­nie ka­wiar­ni wy­pcha­ny łeb łosia z lum­pek­su. Tym­cza­sem Maks uci­nał so­bie drzemkę w przy­czep­ce. Przez ulicę Lom­bard prze­ta­czał się gwar­ny tłum, gdyż był to początek go­dzin szczy­tu, które wy­ga­niały na chod­ni­ki wszyst­kich sąsiadów. Kil­ko­ro prze­chod­niów zakląskało języ­kiem na wi­dok uśpio­ne­go w wózku nie­mowlęcia. Dunię iry­to­wały iro­nicz­ne uśmiesz­ki, które za­kwi­tały na twa­rzach mi­jających ją lu­dzi na wi­dok opie­kuńczej star­szej sio­stry. Dziew­czyn­ka zaczęła coś bez­myślnie gry­zmo­lić w szki­cow­ni­ku. Na­ry­so­wała obrośniętą blusz­czem rynnę bu­dyn­ku ka­wiar­ni i spo­kojną, uśpioną buzię Mak­sia, ze szczególną sta­ran­nością za­zna­czając gila wy­chodzącego z le­wej dziur­ki nosa mal­ca. Popołudnie po­wo­li za­mie­rało. Chłopiec obu­dził się na­gle, wy­ry­wając siostrę z odrętwie­nia.

– Słusznie – stwier­dziła dziew­czyn­ka, biorąc bra­ta na ko­la­na. Ma­lec tarł piąstka­mi za­spa­ne oczy. – Czas się ru­szyć. Bi­blio­te­ka?

Mak­sio od­po­wie­dział ja­kimś nie­zro­zu­miałym odgłosem.

– To zna­czy bi­blio­te­ka – oznaj­miła Pru­den­cja.

Przy wejściu do od­działu Bi­blio­te­ki Świętego Jana dziew­czyn­ka wje­chała swo­im po­jaz­dem wprost do sto­ja­ka na ro­we­ry i zeszła z sio­dełka.

– Nig­dzie się stąd nie ru­szaj – przy­ka­zała Mak­sio­wi, wyj­mując z wózka skrom­ny sto­sik książek.

Du­nia wbiegła do holu i za­trzy­mała się przed okien­kiem zwrotów, ta­sując trzy­ma­ne w rękach tomy. Kie­dy do­tarła do „Atla­su ptaków Si­bleya”, znie­ru­cho­miała na mo­ment i wes­tchnęła. Miała go w domu od trzech mie­sięcy, dziel­nie igno­ro­wała mo­ni­ty i pogróżki pra­cow­ników bi­blio­te­ki, aż wresz­cie zde­cy­do­wała się tę książkę oddać. Te­raz przej­rzała stro­ny atla­su z roz­pacz­li­wym żalem w ser­cu. Ileż to go­dzin spędziła, prze­ry­so­wując piękne wi­ze­run­ki ptaków do szki­cow­ni­ka, po­wta­rzając szep­tem jak li­ta­nię ich fan­ta­stycz­ne, eg­zo­tycz­nie brzmiące na­zwy: pi­ran­ga żółto­rzyt­na, le­lek krzy­kli­wy czy ko­mi­niar­czyk sza­ro­brzu­chy. Te na­zwy przy­woływały wi­zje dum­nych kra­in, da­le­kich stron, ci­chych świtów wstających nad pre­ria­mi i za­mglo­nych wierz­chołków wy­so­kich drzew. Pru­den­cja powędro­wała spoj­rze­niem od książki ku cze­luściom okien­ka zwrotów i z po­wro­tem. Za­mru­gała, mruknęła: „No cóż…”, i ukryła książkę pod kurtką. Jesz­cze przez ty­dzień będzie sta­wiała czoła pogróżkom bi­blio­te­kar­ki.

A na zewnątrz jakaś star­sza pani stanęła przy wózku, zmarsz­czyła brwi i zaczęła się gniew­nie rozglądać za właści­cie­lem po­jaz­du. Maks w tym cza­sie bez­tro­sko przeżuwał łeb swo­je­go drew­nia­ne­go węża. Dziew­czyn­ka przewróciła ocza­mi, wzięła głęboki od­dech i z hu­kiem otwo­rzyła drzwi bi­blio­te­ki. Kie­dy ko­bie­ta zo­ba­czyła Pru­dencję, uniosła wska­zujący pa­lec i zaczęła nim wy­grażać, za­ci­nając się lek­ko:

– Prze… pra­szam, pa­nien­ko! To nie­bez­piecz­nie! Tak zo­sta­wiać dziec­ko! Samo! Czy jego ro­dzi­ce wiedzą, jak się nim zaj­mu­jesz?

– Że niby nim? – spy­tała Du­nia, wsia­dając na ro­wer. – Ten bie­dak nie ma ro­dziców. Zna­lazłam go w ku­pie nie­po­trzeb­nych książek. – Uśmiechnęła się sze­ro­ko i zje­chała z krawężnika na ulicę.

Gdy ro­dzeństwo do­tarło na plac za­baw, było tam zupełnie pu­sto. Dziew­czyn­ka od­winęła Mak­sia z ko­cy­ka i po­sta­wiła przy przy­czep­ce, którą odłączyła od ro­we­ru. Chłopiec właśnie na­uczył się cho­dzić, więc na­tych­miast wy­ko­rzy­stał tę okazję, żeby trochę po­tre­no­wać. Z uśmie­chem na roz­ga­da­nej buzi zaczął uważnie drep­tać przy wózku, pchając go po as­fal­to­wym bo­isku.

– No da­waj, mały – zachęciła bra­ta Pru­den­cja, a następnie wyciągnęła spod kurt­ki „Atlas ptaków Si­bleya” i otwo­rzyła go na stro­nie o zagiętym rogu, poświęco­nej szpa­kow­ni­kom. Cie­nie drzew się wydłużyły. Późne popołudnie zmie­niało się we wcze­sny wieczór.

Właśnie wte­dy Du­nia za­uważyła kru­ki.

Na początku było ich tyl­ko kil­ka. Ry­so­wały re­gu­lar­ne koła wy­so­ko, pod sa­mym nie­bem. Coś spra­wiło, że dziew­czyn­ka zwróciła uwagę na pta­ki i po­czuła, jak­by wdarły się na jej te­ry­to­rium. Coś spra­wiło, że nie mogła ode­rwać od nich oczu. Co­rvus co­rax. Aku­rat czy­tała o nich po­przed­nie­go wie­czo­ru. Na­wet z da­le­ka czuła re­spekt wo­bec ich roz­miarów i mocy, z jaką ude­rzały skrzydłami. Nad­le­ciało jesz­cze kil­ka ptaków, chma­ra kołująca nad pla­cem za­baw sta­wała się dość licz­na. „Sta­do? – zamyśliła się Pru­den­cja. – A może klucz?”. Prze­rzu­ciła kart­ki aż na sam ko­niec atla­su, gdzie znaj­do­wał się zna­ko­mi­cie opra­co­wa­ny in­deks ter­minów, ja­kich można używać dla określa­nia pta­sich grup. Cza­ple sta­do, gro­ma­da wróbli i… kru­cza sfo­ra. Dziew­czyn­ka zadrżała. Gdy zno­wu pod­niosła wzrok, zo­ba­czyła, że sfo­ra kruków się powiększyła. Już całe tu­zi­ny pta­szysk dźgały smo­li­sty­mi dzio­ba­mi wie­czor­ne po­wie­trze. Du­nia ro­zej­rzała się w po­szu­ki­wa­niu bra­cisz­ka. Chłopiec od­da­lił się już o kil­ka metrów, drepcząc bez­tro­sko ku wierz­chołkom cie­ni. Dziew­czyn­ka po­czuła się nie­swo­jo.

– Hej, Mak­siu! – zawołała – Dokąd idziesz?

Na­gle ze­rwał się wiatr. Pru­den­cja po­pa­trzyła w nie­bo i prze­ra­ziła się, widząc, że kru­cza sfo­ra powiększyła się chy­ba dwu­dzie­sto­krot­nie. W ma­sie skrzy­dla­tej czer­ni nie sposób było rozróżnić ciał po­je­dyn­czych ptaków. Sta­do stało się jedną skręcającą się w kon­wul­sjach chmurą, która przyćmie­wała słabe słońce późnego popołudnia. Chmu­ra opa­dała i wzno­siła się w po­wie­trzu, a kra­ka­nie i ude­rze­nia skrzy­deł brzmiały ogłuszająco. Du­nia nie­spo­koj­nie obej­rzała się za sie­bie, za­sta­na­wiając się, czy ktoś oprócz niej jest świad­kiem tego nie­sa­mo­wi­te­go spek­ta­klu. Nie­ste­ty, była zupełnie sama.

I wte­dy pta­szy­ska za­pi­ko­wały w dół.

Ich kra­ka­nie sca­liło się w je­den zgod­ny wrzask, gdy kru­czy obłok popędził z sza­leńczą prędkością w stronę chłopczy­ka. Mak­sio pisnął z prze­rażenia, kie­dy pierw­sze pta­szy­sko chwy­ciło w szpo­ny kap­tur jego kurt­ki. Dru­gi kruk ucze­pił się rękawa, ko­lej­ny złapał mal­ca za ramię. Po­tem zniżyły się czwar­ty i piąty ptak, aż syl­wet­ka chłopca zupełnie zniknęła przysłonięta ru­chliwą czer­nią pie­rza­stej sfo­ry. Po chwi­li Maks, lek­ki ni­czym piórko, ode­rwał się od zie­mi i po­szy­bo­wał w po­wie­trze.

Pru­den­cja, spa­ra­liżowa­na prze­rażeniem, nie wie­rzyła własnym oczom. „Jak one mogły zro­bić coś ta­kie­go?” – pomyślała. Nogi miała ciężkie jak z be­to­nu, a usta pu­ste, nie­zdol­ne do wy­da­nia ja­kie­go­kol­wiek dźwięku. Całe jej do­tych­cza­so­we spo­koj­ne, prze­wi­dy­wal­ne życie prze­stało ist­nieć za sprawą tej jed­nej strasz­nej chwi­li. Wszyst­ko, w co wie­rzyła, osunęło się w bez­denną prze­paść. Nic z tego, cze­go na­uczy­li ją ro­dzi­ce, nic z tego, cze­go na­uczyła się w szko­le, nie mogło jej przy­go­to­wać na to, co się właśnie wy­da­rzyło. A właści­wie na to, co miało się wy­da­rzyć…

*

– PUSZ­CZAJ­CIE MO­JE­GO BRA­TA!

Gdy Pru­den­cji wróciła przy­tom­ność umysłu, spo­strzegła, że stoi na ławce i wy­graża kru­kom pięścia­mi, ni­czym śmiesz­ny, bez­rad­ny lu­dzik z ko­mik­su, mio­tający prze­kleństwa w stronę groźnego przestępcy, który właśnie ukradł mu port­fel. Kru­ki od­la­ty­wały bar­dzo szyb­ko, wzno­siły się już nad naj­wyższy­mi ko­na­ra­mi to­po­li. Mak­sia pra­wie nie było widać wśród czar­nej skrzy­dla­tej zgrai. Du­nia ze­sko­czyła z ławki i pod­niosła ze ścieżki duży ka­mień. Wy­ce­lo­wała i cisnęła nim z całej siły, ale jęknęła, gdy ka­mień zaczął spa­dać dużo za wcześnie, by osiągnąć cel. Pta­szy­ska na­wet nie zwróciły uwa­gi na jej ruch. Uno­siły się te­raz wy­so­ko po­nad naj­wyższy­mi z oko­licz­nych drzew. Naj­szyb­sze z kruków rozpływały się już w od­da­li pośród ni­sko za­wie­szo­nych chmur. Mrocz­ny kształt układał się w le­ni­wy wzór, który roz­padł się na dwie części zmie­rzające w prze­ciw­nych kie­run­kach. Ciem­na pta­sia kur­ty­na roz­sunęła się na­gle i Pru­den­cja spo­strzegła w od­da­li beżową po­stać. Sztruk­so­wa kurt­ka Mak­sia, dzi­wacz­nie roz­ciągnięta przez kru­cze szpo­ny, wyglądała jak ubra­nie szma­cia­nej lal­ki. Dziew­czyn­ka wi­działa pta­sie pa­zu­ry wplątane w gęstą czu­prynę chłopca. Sfo­ra naj­wyraźniej roz­dzie­liła się na dwie ban­dy. Jed­na z nich ota­czała kru­ki dźwi­gające zdo­bycz, dru­ga część od­da­lała się sla­lo­mem wzdłuż wierz­chołków drzew. Nie­spo­dzie­wa­nie kurt­ka Mak­sia wyśli­zgnęła się dwóm kru­kom ze szponów. Po­zo­stałe pta­ki nie zdołały utrzy­mać ciężaru mal­ca i Pru­den­cja wrzasnęła, widząc, jak jej brat wy­su­wa się z pta­sich pa­zurów. Za­nim jed­nak zdążył zbliżyć się nie­bez­piecz­nie do zie­mi, błyska­wicz­nie po­ja­wiła się dru­ga ban­da i zręcznie go przejęła, umiesz­czając na powrót w kraczącej pta­siej chmu­rze. Obie gru­py zbiły się w jedną większą sforę, która raz jesz­cze zakołowała w po­wie­trzu, a po­tem znie­nac­ka po­mknęła jak strzała na zachód, od­da­lając się od pla­cu za­baw.

Pru­den­cja, która prze­cież mu­siała coś zro­bić, po­biegła do ro­we­ru, wsko­czyła na sio­dełko i popędziła przed sie­bie. Bez wózka przy­cze­pio­ne­go do bagażnika szyb­ko osiągnęła przy­zwo­itą prędkość i wy­padła pro­sto na ulicę. Gdy prze­my­kała pędem przez skrzyżowa­nie na­prze­ciw bi­blio­te­ki, dwa auta zatańczyły na jezd­ni i za­trzy­mały się z pi­skiem opon tuż przed jej ro­we­rem, a ktoś z boku wrzasnął: „Uważaj!”, ale dziew­czyn­ka na­wet na mo­ment nie ode­rwała wzro­ku od rozpływającej się w od­da­li sfo­ry kruków.

Sto­py Duni, kręcące z całej siły pedałami, zle­wały się w gra­na­tową smugę, gdy igno­rując znak sto­pu, nie­malże prze­le­ciała przez skrzyżowa­nie Rich­mond i Ivan­hoe, wywołując pełne obu­rze­nia okrzy­ki pie­szych. Skręciła na południe i popędziła przed sie­bie ulicą Wil­la­met­te. Kru­ki nie na­ty­kały się pod­czas lotu na domy, traw­ni­ki, uli­ce i czer­wo­ne światła, lecz po­ko­ny­wały swoją drogę szyb­ko i bez przeszkód, więc dziew­czyn­ka zmu­siła ciało do jesz­cze szyb­szej pra­cy, aby nadążyć za po­ry­wa­cza­mi. A pta­szy­ska, była tego pew­na, dro­czyły się z nią, co­fając się w lo­cie i zniżając, żeby ominąć da­chy domów, za­to­czyć w po­wie­trzu wiel­ki łuk, a po­tem znów po­le­cieć na zachód. W ta­kich chwi­lach Pru­den­cji uda­wało się do­strzec syl­wetkę upro­wa­dzo­ne­go bra­cisz­ka, który kołysał się w szpo­nach po­ry­wa­czy, by za chwilę znów zniknąć sio­strze z oczu za zasłoną czar­nych piór.

– Jadę po cie­bie, Mak­siu! – wrzesz­czała Du­nia. Po jej po­licz­kach płynęły łzy, ale nie miała pojęcia, czy rze­czy­wiście płacze czy może to tyl­ko chłodne po­wie­trze skra­plało się na jej twa­rzy pod­czas tej sza­leńczej jaz­dy. Ser­ce biło jej jak osza­lałe, ale ner­wy trzy­mała na wo­dzy. Wciąż jesz­cze nie mogła uwie­rzyć, że to wszyst­ko działo się na­prawdę. Myślała tyl­ko o tym, że musi od­zy­skać bra­ta. Przy­sięgała so­bie, że już nig­dy, przenig­dy nie spuści go z oczu.

Po­wie­trze aż zadrżało od dźwięków klak­sonów, kie­dy prze­dzie­rała się zyg­za­kiem przez bar­dzo ru­chliwą ulicę. Śmie­ciar­ka, która właśnie usiłowała zawrócić na sa­mym środ­ku Wil­la­met­te, sku­tecz­nie za­blo­ko­wała ruch, więc dziew­czyn­ka mu­siała po­ko­nać krawężnik i wtargnąć na chod­nik. Garst­ka prze­chod­niów usko­czyła z krzy­kiem.

– Prze­pra­szam! – zawołała za nimi.

Tym­cza­sem kru­ki skręciły pod ostrym kątem, a po­tem zawróciły. Du­nia gwałtow­nie za­ha­mo­wała, a pta­ki nie­mal jed­nym ru­chem zgod­nie zniżyły lot i ru­szyły pro­sto na nią. Krzycząc, schy­liła się, kie­dy prze­la­ty­wały tuż nad jej głową, nie­mal prze­cze­sując piórami jej włosy. Gdy zbliżały się do niej, usłyszała od­ległe ga­wo­rze­nie i okrzyk: „Duuu!”, ale już po chwi­li Mak­sio prze­padł wraz z pta­szy­ska­mi, które znów skie­ro­wały się na zachód. Dziew­czyn­ka na­cisnęła na pedały i rozpędziła ro­wer, żeby po­de­rwać go do góry. Amor­ty­zując wy­skok siłą ra­mion, z wy­krzy­wioną z wysiłku twarzą, z po­wro­tem wtargnęła na czar­ny as­falt uli­cy. Wy­ko­rzy­stując okazję, skręciła ostro w boczną uliczkę pro­wadzącą przez osie­dle no­wych, czyściut­kich domów bliźnia­czych. Dro­ga szła lek­ko w dół. Ro­wer aż drżał i brzęczał od co­raz większej prędkości.

Na­gle ulicz­ka się skończyła i Du­nia zo­ba­czyła przed sobą urwi­sko.

Wschod­ni brzeg rze­ki Wil­la­met­te sta­no­wił na­tu­ralną gra­nicę między cia­sno utkaną dziel­nicą St. Johns a na­brzeżem, czy­li ciągnącym się przez trzy mile kli­fem, zwa­nym po pro­stu urwi­skiem. Dziew­czyn­ka wrzasnęła i za­ha­mo­wała tak gwałtow­nie, że nie­wie­le bra­ko­wało, a prze­ko­ziołkowałaby przez kie­row­nicę i spadła w dół. Tym­cza­sem kru­ki po­szy­bo­wały nad prze­paścią i po­frunęły ku nie­bu ni­czym ru­chli­wa czar­na trąba po­wietrz­na oto­czo­na dy­mem z ko­minów dziel­nicy prze­mysłowej, bez­lud­nej kra­iny ciągnącej się po dru­giej stro­nie rze­ki, przed wie­lu laty za­mie­nio­nej przez miej­sco­wych po­ten­tatów w śmierdzącą Prze­mysłową Pu­sty­nię. Tuż za nią, za ciemną dymną zasłoną roz­ciągały się wzgórza, które jak okiem sięgnąć, po­ra­stał gęsty las. Twarz Duni zbladła jak ścia­na.

– Och nie – wy­szep­tała dziew­czyn­ka.

Smukła ko­lum­na kruków bez­sze­lest­nie zni­kała w ciem­nościach dżungli po dru­giej stro­nie rze­ki. Pta­ki upro­wa­dziły jej bra­cisz­ka do Nie­prze­by­te­go Boru.Roz­dział 2 Nie­prze­by­ty Bór

Jak da­le­ko Du­nia sięgała pamięcią, na każdej ogląda­nej przez nią ma­pie oko­lic Por­t­land w sa­mym środ­ku wid­niała wiel­ka ciem­no­zie­lo­na pla­ma, roz­ra­stająca się ni­czym mech na północy – od wscho­du do za­cho­du – i ozna­czo­na tajemni­czymi li­te­ra­mi „NB”. Dziew­czyn­ce nig­dy nie przyszło do głowy, żeby za­py­tać o to miej­sce, aż do pew­ne­go wie­czo­ru. Mak­sia nie było jesz­cze wte­dy na świe­cie, a ona sie­działa z ro­dzi­ca­mi w sa­lo­nie. Tata przy­niósł właśnie do domu nowy atlas. Leżeli nad nim we tro­je, prze­wra­cając kart­ki, pal­ca­mi prze­mie­rzając gra­ni­ce i od­czy­tując na głos eg­zo­tycz­ne na­zwy różnych od­ległych miejsc. Gdy na­tknęli się na mapę Ore­go­nu, Pru­den­cja wska­zała pal­cem nie­wielką łatkę ozna­czającą Por­t­land i zadała py­ta­nie, które in­try­go­wało ją od daw­na: „Co to jest NB?”.

– Nic ta­kie­go, ko­cha­nie – od­po­wie­dział jej wówczas tata, po czym otwo­rzył atlas na ma­pie Ro­sji, którą oglądali wcześniej. Pal­cem na­ry­so­wał na ma­pie koło, za­kreślając północ­no-wschod­nią część kra­ju, ozna­czoną na­pi­sem „SY­BE­RIA”. Nie było tam nazw miast ani splotów żółtych ni­tek sym­bo­li­zujących dro­gi i au­to­stra­dy. Nie było tam ni­cze­go poza ogromną plamą zie­le­ni w różnych od­cie­niach, po­prze­ty­kaną gdzie­nieg­dzie krętymi kre­ska­mi błękitu łączącymi ze sobą nie­zli­czo­ne je­zio­ra, którymi była upstrzo­na ta kra­ina. – Są na zie­mi ta­kie miej­sca, gdzie lu­dzie się po pro­stu nie osie­dlają – wyjaśnił. – Może jest im tam za zim­no albo za dużo rośnie tam drzew, albo góry są za stro­me, żeby się po nich wspi­nać. Mniej­sza o przy­czy­ny, po pro­stu ni­ko­mu nie przyszło do głowy, żeby zbu­do­wać tam drogę, a bez dróg nie ma domów, no a jak nie ma domów, to miast też nie ma.

Tata prze­kart­ko­wał atlas z po­wro­tem aż do mapy Por­t­land i po­stu­kał pal­cem w miej­sce, gdzie wid­niała na­zwa „NB”.

– To zna­czy „Nie­prze­by­ty Bór” – po­wie­dział. – I tym właśnie jest.

– A dla­cze­go nikt tam nie miesz­ka? – spy­tała Du­nia.

– Z tego sa­me­go po­wo­du, co w tam­tej części Ro­sji. Kie­dy przy­by­li pierw­si osad­ni­cy i zaczęli zakładać Por­t­land, nikt nie chciał zbu­do­wać domu w ta­kiej oko­li­cy: las był tam za gęsty, a góry za wy­so­kie. A że nie było tam domów, to nikt nie pomyślał o bu­do­wie dro­gi. A bez dro­gi i bez domów każde miej­sce jest właśnie ta­kie: bez­lud­ne i opu­sto­szałe. Z cza­sem ten re­jon sta­wał się co­raz bar­dziej dzi­ki i co­raz bar­dziej nie­gościn­ny. I dla­te­go na­zwa­no go Nie­prze­by­tym Bo­rem. I dla­te­go też wszy­scy uważają, żeby się do nie­go nie zbliżać.

Tata prze­sunął lek­ko dłonią po ma­pie i pod­niósł rękę, przy­trzy­mując bródkę dziew­czyn­ki kciu­kiem i pal­cem wska­zującym. Zbliżając twarz do jej buzi, dodał:

– I ty również, córecz­ko, nig­dy, przenig­dy tam nie chodź. – Za­baw­nie po­ru­szał jej głową, jak­by mu przy­ta­ki­wała. Uśmiechnął się. – Słyszysz mnie?

Du­nia zro­biła głupią minę i uwol­niła się z uści­sku.

– Pew­nie, że słyszę. – Obo­je znów spoj­rze­li na atlas, a dziew­czyn­ka przy­tu­liła twarz do ojca.

– Mówiłem poważnie – po­wie­dział tata i Pru­den­cja po­czuła, jak mięśnie ojca napięły się pod jej po­licz­kiem.

Właśnie w ten sposób się do­wie­działa, że nie po­win­na się zbliżać do Boru, i już nig­dy – poza jed­nym je­dy­nym ra­zem – nie pytała ro­dziców o to miej­sce. Nie mogła jed­nak o nim za­po­mnieć. Cen­trum mia­sta rosło, wy­so­kie bu­dyn­ki pięły się w górę, na przed­mieściach roz­ra­stały się ce­gla­ste tu­ne­le połączeń wokół au­to­stra­dy, więc Du­nia nie mogła zro­zu­mieć, jak to się dzie­je, że tak wiel­ka prze­strzeń po­zo­sta­je nie­tknięta, nie­na­ru­szo­na, choć leży tuż przy gra­ni­cy mia­sta. Co więcej, nikt z do­rosłych nig­dy nie wspo­mi­nał o tym miej­scu. Jak­by było nie­obec­ne zarówno na po­wierzch­ni zie­mi, jak i w ludz­kiej świa­do­mości.

Je­dy­nym oto­cze­niem, w którym Nie­prze­by­ty Bór wyłaniał się cza­sem z otchłani za­po­mnie­nia, była szkoła, do której cho­dziła Pru­den­cja. Wśród dzie­ci krążyła opo­wieść, po­wta­rza­na przez uczniów star­szych klas młod­szym ko­le­gom, o pew­nym człowie­ku – po­dob­no czy­imś wuj­ku – który przez przy­pa­dek zapuścił się w głąb Boru i prze­padł na wie­le lat. Ro­dzi­na zdążyła już o nim za­po­mnieć i zaczęła żyć własny­mi spra­wa­mi, kie­dy na­gle pew­ne­go dnia o brza­sku mężczy­zna wyłonił się z Boru i stanął na pro­gu swe­go domu. Naj­wy­raźniej po tych stra­co­nych la­tach nie po­zo­stały mu żadne wspo­mnie­nia, po­nie­waż stwier­dził je­dy­nie, że zabłądził w le­sie i jest okrop­nie głodny.

Du­nia, uczen­ni­ca szóstej kla­sy, nie bar­dzo wie­rzyła w tę hi­sto­rię, dla­te­go że tożsamość jej bo­ha­te­ra w za­ska­kujący sposób ciągle się zmie­niała, w zależności od tego, kto snuł tę opo­wieść. Raz był to czyjś tata, in­nym ra­zem – da­le­ki ku­zyn. No i niektóre szczegóły też się zmie­niały w różnych wer­sjach. Kie­dyś ich szkołę od­wie­dził pe­wien li­ce­ali­sta, który ocza­ro­wał kla­so­wych ko­legów Pru­den­cji opo­wia­da­niem o mężczyźnie (tym ra­zem był to star­szy brat owe­go chłopa­ka), który powrócił z nie­sa­mo­wi­tej podróży po Nie­prze­by­tym Bo­rze nie­praw­do­po­dob­nie po­sta­rzały, z długą białą brodą sięgającą czubków znisz­czo­nych wędrówką butów.

Bez względu na to, czy owe hi­sto­rie były praw­do­po­dob­ne, czy nie, Du­nia jed­ne­go była pew­na: większość dzie­ciaków z jej kla­sy miała już za sobą roz­mowę z ro­dzi­ca­mi, taką samą, jaką prze­pro­wa­dził z nią oj­ciec. Ta­jem­ni­czy las prze­ni­kał bo­wiem skry­cie do ich za­baw. Te­ren, który był nie­gdyś mo­rzem trującej lawy ob­le­wającym kwa­dra­to­we bo­isko, sym­bo­li­zo­wał obec­nie Nie­prze­by­ty Bór. Bia­da temu, kto nie ode­brał za­gryw­ki i mu­siał gonić czer­woną gu­mową piłkę, która ucie­kała w dziką gęstwinę! Kie­dy ba­wi­li się w ber­ka, klep­nięty nie był już ber­kiem, lecz zmie­niał się w warczącego i uja­dającego ko­jo­ta z Nie­prze­by­te­go Boru, po­lującego na ucie­kających przed nim ko­legów.

To właśnie wid­mo ko­jo­ta skłoniło Pru­dencję, żeby raz jesz­cze spy­tać ro­dziców o Bór. Pew­nej nocy dziew­czyn­ka obu­dziła się na dźwięk psie­go uja­da­nia i prze­rażona usiadła na łóżku. Mak­sio – który miał wte­dy za­le­d­wie czte­ry mie­siące – też nie spał. Du­nia słyszała, jak w sąsied­nim po­ko­ju ro­dzice uci­sza­li i uspo­ka­ja­li łkającego i wrzeszczącego nie­mow­la­ka. Szcze­ka­nie do­cho­dziło z da­le­ka, ale i tak lęk prze­ni­kał dziew­czynkę do szpi­ku kości. Nie­przy­jem­ne odgłosy brzmiały jak agre­syw­na groźba i sta­wały się co­raz głośniej­sze, po­nie­waż do wy­cia przyłączały się ko­lej­ne psy z sąsiedz­twa. Du­nia za­uważyła, że to od­ległe uja­da­nie różniło się od odgłosów psów z oko­li­cy: było ostrzej­sze, bar­dziej nie­przy­jem­ne i znacz­nie groźniej­sze w wy­mo­wie. Wyśli­zgnęła się spod kołdry i poszła do sy­pial­ni ro­dziców. Wi­dok był prze­rażający. Wpraw­dzie Maks ukołysa­ny w mat­czy­nych ra­mio­nach już się trochę uspo­koił, ale ro­dzice, dziw­nie po­ble­dli i wyraźnie prze­stra­sze­ni, sta­li przy oknie i wpa­try­wa­li się sze­ro­ko otwar­ty­mi oczy­ma gdzieś w od­legły ho­ry­zont wid­niejący po za­chod­niej stro­nie mia­sta.

– Co to za hałas? – spy­tała Pru­den­cja, pod­chodząc do nich.

Za oknem widać było światła St. Johns, które roz­ciągały się przed nimi ni­czym ja­sno mi­goczące gwiaz­dy, by na li­nii rze­ki rozpłynąć się w czer­ni. Ro­dzi­ce drgnęli na dźwięk głosu córki, a tata wyjaśnił:

– Wyją ja­kieś sta­re psi­ska.

– Ale to, co słychać – zaczęła Du­nia – to nie jest szcze­ka­nie psa.

Ro­dzi­ce spoj­rze­li po so­bie, a po­tem ode­zwała się mama:

– Córecz­ko, w le­sie miesz­kają dzi­kie zwierzątka. To praw­do­po­dob­nie ja­kieś sta­do ko­jotów usiłujące do­brać się do czy­je­goś śmiet­ni­ka. Nie za­wra­caj so­bie tym głowy. – Uśmiechnęła się.

Uja­da­nie w końcu ucichło, uspo­koiły się też oko­licz­ne psy, a ro­dzi­ce za­pro­wa­dzi­li dziew­czynkę do łóżka i otu­li­li kołdrą.

Nie­prze­by­ty Bór przemówił wówczas po raz pierw­szy i ostat­ni, ale cie­ka­wość Pru­den­cji wca­le nie usnęła po tym wy­da­rze­niu. Dziew­czyn­ka nic nie mogła po­ra­dzić na to, że to wspo­mnie­nie zaczęło ją dręczyć. Nie mogła za­po­mnieć wi­do­ku ro­dziców, lu­dzi pro­mie­niujących na co dzień siłą i spo­ko­jem, którzy byli dziw­nie po­ru­sze­ni od­ległym hałasem i wy­da­wa­li się równie za­in­try­go­wa­ni tam­tym ta­jem­ni­czym miej­scem, jak ona sama.

Na­prawdę nie­trud­no wy­obra­zić so­bie prze­rażenie, ja­kie zagościło w ser­cu dziew­czyn­ki patrzącej na sforę kruków, które, unosząc w dzio­bach jej maleńkie­go bra­cisz­ka, zniknęły w mro­ku ta­jem­ni­cze­go lasu.

*

Popołudnie do­bie­gało już końca, słońce pra­wie w całości scho­wało się za ciem­ne wzgórza Nie­prze­by­te­go Boru, a Du­nia wciąż stała nie­ru­cho­mo, z otwar­ty­mi usta­mi, na skra­ju urwi­ska. Gdzieś w dole roz­legł się stu­kot lo­ko­mo­ty­wy. Pociąg prze­to­czył się przez most na rze­ce, mi­jając na­brzeże i sta­lo­we bu­dyn­ki Prze­mysłowej Pu­sty­ni. Ze­rwał się wiatr i dziew­czyn­ka zadrżała w cien­kiej kurt­ce. Wciąż jesz­cze wpa­try­wała się w nie­wielką szcze­linę między drze­wa­mi, w której nie­daw­no zniknęły kru­ki.

Zaczęło padać.

Pru­den­cja czuła się tak, jak­by ktoś wy­wier­cił jej w żołądku dziurę wiel­kości piłki do ko­szykówki. Jej brat zniknął, po­rwa­ny przez pta­ki, które upro­wa­dziły go w mroczną dziką gęstwinę i nie wia­do­mo było, co za­mie­rzały tam z nim zro­bić. A to wszyst­ko przez nią. Światło zmie­niło się z in­ten­syw­nie nie­bie­skie­go w ciem­no­sza­re. Po­wo­li, jed­na po dru­giej, za­pa­lały się ulicz­ne lam­py. Za­pa­dał zmierzch. Dziew­czyn­ka wie­działa już, że cze­ka na próżno. Mak­sio nie wróci. Odwróciła po­wo­li ro­wer i poszła wzdłuż uli­cy. Jak ma po­wie­dzieć o tym ro­dzi­com? Prze­cież oni się całko­wi­cie załamią! I na pew­no wy­mierzą jej karę. Tak, bywała już wcześniej ka­ra­na, kie­dy spóźniała się wie­czo­rem do domu, po­nie­waż zbyt długo jeździła ro­werem po oko­li­cy, ale te­raz cze­kała ją jakaś wyjątko­wo su­ro­wa kara, z którą na pew­no nig­dy przed­tem się nie spo­tkała. Zgu­biła prze­cież Mak­sia, je­dy­ne­go syna swo­ich ro­dziców. I własne­go bra­ta. Jeśli za zwykłe nie­posłuszeństwo miała przez ty­dzień szla­ban na te­le­wizję, to co cze­ka ją te­raz, gdy zgu­biła małe dziec­ko? Dziew­czyn­ka szła jak w tran­sie, mi­jając ko­lej­ne bu­dyn­ki, połykając łzy, mając wciąż ten sam ob­raz przed ocza­mi: sforę kruków zni­kającą w leśnej gęstwi­nie.

– Weź się w garść, Du­nia! – po­wie­działa głośno, ocie­rając łzy z po­liczków. – I za­cznij myśleć.

Ode­tchnęła głęboko i zaczęła układać so­bie w głowie różne możliwości, roz­ważając wszyst­kie za i prze­ciw. Pójście na po­licję od­pa­da, po­nie­waż z pew­nością uzna­li­by ją za wa­riatkę. Nie miała wpraw­dzie pojęcia, co zwy­kli robić funk­cjo­na­riu­sze, gdy na ko­mi­sa­riat wpa­da sza­le­niec utrzy­mujący, że sfo­ra kruków upro­wa­dziła rocz­ne nie­mowlę, miała jed­nak swo­je po­dej­rze­nia. Przy­pusz­czała, że wrzu­ci­li­by ją do opan­ce­rzo­nej fur­go­net­ki, która za­wiozłaby ją do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go. Tam zo­stałaby wrzu­co­na do ja­kiejś pod­ziem­nej celi, gdzie spędziłaby resztę swo­ich dni, wsłuchując się w jęki in­nych pa­cjentów i bez­sku­tecz­nie próbując prze­ko­nać prze­chodzących pielęgnia­rzy, że nie jest wa­riatką i że tra­fiła tam przez pomyłkę. Myśl o tym, żeby wrócić do domu i po­wie­dzieć o wszyst­kim ro­dzi­com, prze­rażała ją jesz­cze bar­dziej. To prze­cież złamałoby im ser­ca na wie­ki! Tak długo cze­ka­li na przyjście na świat syn­ka. Pru­den­cja nie znała szczegółów, ale wie­działa, że ro­dzi­ce chcie­li mieć dru­gie dziec­ko znacz­nie wcześniej, ale im się nie uda­wało. No i tacy byli szczęśliwi, kie­dy do­wie­dzie­li się o Mak­siu. Obo­je roz­kwi­tli, cały dom pojaśniał i po­we­se­lał. Nic z tego! Ona na pew­no nie przy­nie­sie im tej strasz­li­wej wia­do­mości. Pozo­stawała uciecz­ka – i to było je­dy­ne słuszne roz­wiąza­nie. Mogłaby wsko­czyć do jed­ne­go z tych pociągów prze­jeżdżających przez most ko­le­jo­wy, wy­mknąć się stąd i podróżować z mia­sta do mia­sta, imając się różnych dziw­nych zajęć albo za­ra­biając wróżeniem. Może na­tknęłaby się po dro­dze na ma­lut­kie­go gol­den re­trie­ve­ra, który zo­stałby jej naj­wier­niej­szym kom­pa­nem, i ra­zem prze­mie­rza­li­by kraj jako para ucie­kających włóczęgów. W ten sposób nig­dy nie mu­siałaby spoj­rzeć w oczy ro­dzi­com ani myśleć o bied­nym, opusz­czo­nym bra­cisz­ku.

Przy­stanęła na­gle na środ­ku chod­ni­ka i żałośnie potrząsnęła głową.

„O czym ty myślisz? – upo­mniała samą sie­bie. – Chy­ba zgłupiałaś!”. Wzięła głęboki od­dech i poszła da­lej, pro­wadząc ro­wer. Prze­szył ją dreszcz, bo na­gle zdała so­bie sprawę, że ma tyl­ko jed­no wyjście.

Musi pójść za mal­cem. Musi pójść do Boru i od­na­leźć bra­ta. To było pra­wie nie­wy­ko­nal­ne za­da­nie, ale prze­cież nie miała wy­bo­ru. Deszcz zgęstniał, kro­ple bębniły po uli­cy, tworząc wiel­kie kałuże, pra­wie mo­men­tal­nie ata­ko­wa­ne przez flo­tyl­le mar­twych liści. Dziew­czyn­ka układała plan, sta­ran­nie sza­cując ry­zy­ko, na ja­kie narażała ją ta wy­pra­wa. Chłód wie­czo­ru ogar­niał oko­licz­ne uli­ce wy­my­te desz­czem. Nie­roz­trop­nie byłoby wy­ru­szać w podróż w wie­czor­nych ciem­nościach.

– Pójdę tam ju­tro – po­sta­no­wiła, nieświa­do­ma tego, że mru­czy pod no­sem sama do sie­bie. – Ju­tro z sa­me­go rana. Od razu. Mama i tata ni­cze­go nie za­uważą. – Tyl­ko jak to zro­bić, żeby nie od­kry­li praw­dy?

Ser­ce jej za­marło, kie­dy przed ocza­mi stanęło jej po­now­nie miej­sce po­rwa­nia mal­ca. Plac za­baw. Lał deszcz, więc ni­ko­go nie było, tyl­ko na as­fal­cie stał, moknąc, wózek Mak­sia, z całko­wi­cie prze­mo­czo­nym zmiętym ko­cy­kiem w środ­ku.

– No właśnie! – wy­krzyknęła Du­nia i pod­biegła do przy­czep­ki. Uklękła na mo­krym chod­ni­ku i zaczęła układać prze­mo­czo­ny pled. Miał wyglądać tak, jak­by szczel­nie okry­wał małe dziec­ko. Od­sunęła się i spoj­rzała na swo­je dzieło.

– Uj­dzie! – stwier­dziła na głos. Już za­bie­rała się do mo­co­wa­nia wózka z tyłu ro­we­ru, kie­dy usłyszała czyjś głos:

– Cześć, Du­nia!

Dziew­czyn­ka znie­ru­cho­miała i spoj­rzała przez ramię. Na chod­ni­ku obok pla­cu za­baw stał jakiś nie­zna­jo­my chłopak w kurt­ce prze­ciw­desz­czo­wej i spodniach do kom­ple­tu. Zsunął kap­tur z głowy i się uśmiechnął.

– To ja, Kurt! – zawołał, ma­chając ręką.

Kurt cho­dził z nią do kla­sy. Ra­zem z ro­dzi­ca­mi i dwie­ma sio­stra­mi miesz­kał na tej sa­mej uli­cy co Pru­den­cja, kil­ka domów da­lej. W szko­le dzie­liły ich dwie ławki. Chłopak ciągle pod­pa­dał na­uczy­cie­lom, po­nie­waż na lek­cjach zaj­mo­wał się ry­so­wa­niem su­per­bo­ha­terów zma­gających się ze swy­mi od­wiecz­ny­mi wro­ga­mi. Ta pla­stycz­na ob­se­sja przy­spo­rzyła mu kłopotów z rówieśni­ka­mi, dla­te­go że większość dzie­ciaków wie­ki temu po­rzu­ciła ry­so­wa­nie su­per­bo­ha­terów, o ile w ogóle ich ry­so­wała. Te­raz wszy­scy szki­co­wa­li loga różnych ka­pel na okład­kach książek. Du­nia była je­dyną, która za­miast księżni­czek i in­nych po­sta­ci z kreskówek ry­so­wała pta­ki i rośliny. Ko­le­dzy pa­trzy­li na to upodo­ba­nie ze zdzi­wie­niem, ale nie cze­pia­li się jej. Za to Kurt, wier­ny sztu­ce mi­nio­nych czasów, nie­ustan­nie ob­ry­wał.

– Cześć, Kurt – rzu­ciła, siląc się na luz. – Co tu­taj ro­bisz?

Chłopak zno­wu włożył kap­tur na głowę.

– Wy­szedłem na spa­cer. Lubię łazić w desz­czu. Nie ma tłoku. – Zdjął oku­la­ry i zaczął je czyścić skraw­kiem ko­szu­li wyciągniętym spod kurt­ki. Nad jego okrągłą twarzą kłębiła się ciem­na czu­pry­na. Gęste czar­ne włosy wy­my­kały się spod kap­tu­ra ni­czym sta­lo­we sprężynki. – A cze­mu ga­dasz sama do sie­bie? – za­py­tał.

Dziew­czyn­ka za­marła.

– Co ta­kie­go?

– No mówiłaś sama do sie­bie. Jak tam byłaś. – Wska­zał w kie­run­ku urwi­ska. Założył z po­wro­tem oku­la­ry. – Chy­ba cię śle­dziłem, tak sądzę. Chciałem ode­zwać się wcześniej, ale byłaś taka… nie­przy­tom­na.

– Nie byłam! – Pru­den­cji nie udało się wymyślić lep­szej ri­po­sty.

– Mówiłaś coś do sie­bie, cho­dziłaś dokoła, a po­tem się za­trzy­my­wałaś i potrząsałaś głową. W ogóle za­cho­wy­wałaś się dziw­nie – po­wie­dział chłopak. – Po co tak długo stałaś nad urwi­skiem? Żeby po­pa­trzeć so­bie w dal?

Du­nia spo­ważniała. Po­deszła z ro­we­rem do ko­le­gi i wy­ce­lo­wała pal­cem w jego twarz.

– Posłuchaj mnie, Kurt – wy­ce­dziła, na­dając swe­mu głoso­wi ka­te­go­rycz­ny ton. – Trochę mi się wszyst­ko skom­pli­ko­wało, więc bądź tak do­bry i nie za­wra­caj mi te­raz głowy, zgo­da?

Na szczęście chłopak bez ma­ru­dze­nia uległ jej sta­now­czości.

– No do­bra, do­bra! Po pro­stu byłem cie­ka­wy.

– To nie bądź – od­parła gniew­nie Pru­den­cja. – I za­po­mnij o tym, co wi­działeś, okej?

Dziew­czyn­ka prze­sta­wiła ro­wer przo­dem w kie­run­ku domu. Kie­dy sa­do­wiła się już na sio­dełku i wsu­wała sto­py w ko­szycz­ki pedałów, odwróciła się raz jesz­cze do Kur­ta.

– I wca­le nie zwa­rio­wałam – rzu­ciła na pożegna­nie, po czym od­je­chała.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: