Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Urok Grace'ów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,90

Urok Grace'ów - ebook

„Widziałam, że nic i nikt nie stanie między Grace’ami. Głupotą byłoby próbować.”

Pierwsza reguła w świecie magii Grace’ów mówi: jeśli bardzo, ale to bardzo czegoś pragniesz, to się wydarzy. Nieważne, za jaką cenę.
W tym liceum rządzi rodzeństwo Grace’ów: Summer, Thalia i Fenrin. Między nimi a resztą świata istnieje nieprzekraczalny dystans; krążą plotki, że znają się na czarach. Cała szkoła desperacko pragnie znaleźć się w orbicie zainteresowań tej trójki, ale niewielu dostępuje tego zaszczytu, a jeśli już, to na krótko.
River, nowa, samotna dziewczyna, także marzy o tym, by Grace’owie ją zauważyli. Nieokiełznana natura i tajemnicza aura rodzeństwa przyciągają ją jak magnes. Ona również chciałaby stać się częścią tej magii.
Nikt się nie domyśla, że River także skrywa mroczny sekret. Co powstanie w wyniku połączenia takich osobowości… i mocy? I jak niszczycielskie się okaże?

O tej historii wkrótce będą mówić wszyscy!

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7229-687-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Wszyscy mówili o nich, że uprawiają czary.

Rozpaczliwie pragnęłam w to wierzyć. Chodziłam do tej szkoły dopiero od kilku miesięcy, ale już widziałam, co jest grane. Prześlizgiwali się przez korytarze jak lśniące, piękne ryby, za którymi po tafli wody ciągną się zmarszczki – tak samo śladem ich pleców i włosów biegły spojrzenia innych. Ludzie ze starszych roczników zdążyli już do tego przywyknąć, a przynajmniej dobrze udawali, ze wszystkich sił starając się okazać, jak ich to nudzi. Ale co młodsi nie nauczyli się jeszcze ukrywać głupio szczenięcego zachwytu malującego się w ich oczach, zauroczenia czytelnego w wyrazie twarzy.

Summer Grace, najmłodsza z rodzeństwa, miała piętnaście lat i była w mojej klasie. Nauczycielom, którym nikt inny nie śmiał się odszczeknąć, odpyskowywała, przeciągając słowa z idealnie dozowaną arogancją, świadczącą o jej buncie, ale nie na tyle jawnie, by przysporzyło jej to poważnych kłopotów. Jasne, jak to u Grace’ów, włosy miała ufarbowane na kruczoczarno, a oczy zawsze podkreślała kajalem i całą masą cienia do powiek. Nosiła dżinsy rurki, a do nich buciory z klamrami albo botki z wiktoriańską koronką. Całe palce miała w grubych srebrnych pierścieniach, a na szyi zawsze co najmniej dwa wisiorki. Uważała, że muzyka pop to „dzieło szatana” – co mówiła z niezmiennie sarkastycznym uśmiechem – i kiedy przyłapywała kogoś na gadaniu o boysbandach, gotowa była zabić. Co najgorsze, wszyscy jej przytakiwali, nawet ci, którzy nie dalej niż trzy sekundy wcześniej rozmawiali z entuzjazmem o rzeczonym boysbandzie. Bo była jedną z Grace’ów.

Starsi z rodzeństwa, bliźniaki Thalia i Fenrin Grace’owie, mieli po siedemnaście lat. Choć nie byli zupełnie identyczni, i tak widziało się w nich rodzinne podobieństwo. Thalia była szczupła, zwinna i gibka, a bransolety, które całymi pękami podzwaniały jej na przedramionach, jeszcze podkreślały delikatną budowę nadgarstków dziewczyny. Wokół jednego ze swoich gęstych miodowozłotych loków miała owinięte na stałe ciasno splecione pasmo szorstkiego włosia barwy karmelu. Włosy nosiła albo rozpuszczone, opadające falami na ramiona, albo zwinięte w niedbały węzeł, z którego zawsze wyślizgiwały się, otaczając jej szyję, niesforne kosmyki. Chodziła w długich spódnicach, zdobnych po rąbku delikatnymi wzorami z koralików i rzędami maleńkich lustereczek, w cienkich wydekoltowanych bluzkach, które zdawały się unosić tuż nad jej skórą, i w zarzucanych na biodra chustach z frędzlami, przetykanych metalicznymi nićmi. Niektóre dziewczęta próbowały ją czasem naśladować, ale wyglądały wtedy bez wyjątku jak przebrane za Cyganki, przez co tylko napytywały sobie biedy i nigdy więcej nie zakładały do szkoły takich strojów. Nawet ja sama, na początku, kiedy tu przyszłam, nie umiałam oprzeć się pokusie spróbowania czegoś takiego choć raz. Wyglądałam kretyńsko. Thalia za to sprawiała wrażenie, jakby się w tych ciuchach urodziła.

No i był jeszcze Fenrin.

Fenrin.

Fenrin Grace. Już samo jego imię brzmiało mitycznie, pasowało nie tyle do zwykłego chłopaka, co jakiegoś zgoła innego stworzenia. Był szkolnym bożkiem Panem. Włosy, o jaśniejszym odcieniu blondu niż u jego bliźniaczki Thalii, zapuszczał tak, że opadały mu luźno na czoło. Chodził często w koszulach z białego muślinu, a przeguby rąk obwiązywał skórzanymi rzemykami. Na kolejnym rzemyku, który codziennie otaczał jego szyję, nosił lakierowaną muszlę wieżycznika. Chyba nigdy jej nie zdejmował. Pod jej ciężarem na jego klatce piersiowej tworzyła się idealna litera V. Był bardzo, bardzo szczupły. Uśmiechał się arogancko, leniwie.

Ja zaś byłam w nim kompletnie i bez pamięci zakochana.

Nie mogłam zrobić nic głupszego ani bardziej oczywistego, przez co czułam do siebie wstręt. Fenrina kochała każda dziewczyna mająca oczy. Ale ja nie byłam jak te rozszczebiotane, roztrajkotane stworzenia, starannie wyćwiczonym ruchem odrzucające głowę w tył i pacykujące usta grubą warstwą błyszczyka. W moim wnętrzu, zagrzebane głęboko pod powierzchnią, gdzie nie sięgał niczyj wzrok, płonęło bezustannie jądro mojej istoty, czarne jak węgiel i jasne jak jego żar.

Grace’owie mieli przyjaciół, a zarazem ich nie mieli. Raz na jakiś czas spadali znienacka na kogoś, z kim się nigdy wcześniej nie kumplowali, adoptując go na chwilę, ale rzadko na dłużej. Zmieniali znajomych tak, jak co niektórzy zmieniają fryzury, jakby wiecznie czekali, aż napatoczy im się ktoś lepszy. W weekendy nigdy nie chodzili podrinkować do żadnej knajpy, w środy nie ruszali, jak cała reszta uczniowskiej braci, na imprezy do miejscowego klubu. Krążyła pogłoska, że ledwie wolno im wychodzić z domu, praktycznie tylko do szkoły.

Nikt tak naprawdę nie znał szczegółów ich życia osobistego – z wyjątkiem tego, z kim w danym tygodniu sypia Fenrin, bo nigdy się z tym nie krył. Dopóki to trwało, prowadzał się z dziewczyną po szkolnych korytarzach z jedną ręką zarzuconą niedbałym gestem na jej ramiona, a ona wieszała mu się na szyi, chichocząc jak wariatka i konając ze szczęścia. Nigdy żadnej z tych dziewczyn nie widziałam przy nim dłużej niż przez miesiąc czy dwa. Nic nie znaczyły, były tylko rozrywką. Czekał na kogoś wyjątkowego, na osobę, która pochłonie go do reszty, tak nagle i tak zupełnie, że będzie zachodził w głowę, jakim cudem mógł się wcześniej obywać bez niej. Wszyscy trwali w wyczekiwaniu, cała ich trójka. Widziałam to.

Musiałam tylko znaleźć sposób, by im pokazać, że to na mnie od tak dawna czekają.Rozdział 2

Z początku myślałam, że przenosiny do tego miasteczka są karą za to, co zrobiłam.

Przed naszą przeprowadzką tutaj nawet nie wiedziałam o jego istnieniu, w dodatku leżało szmat drogi od miejscowości, w której dorastałam. Moja matka w dzieciństwie była tu kilka razy na wakacjach i z jakiegoś powodu uznała, że maleńka, stara mieścina na wybrzeżu, wciśnięta między morze i połacie dziczy, jest właśnie tym miejscem, w którym uda nam się pchnąć życie na nowe tory po ostatnich okropnych miesiącach. Po okolicy, otaczając ją jak bariera, rozpełzały się upstrzone menhirami wydmy, lasy i wrzosowiska. Pochodziłam z betonowego przedmieścia pełnego narożnych sklepików, magazynów mebli i salonów fryzjerskich. Przyroda oznaczała tam co najwyżej kwiatowe klomby utrzymywane przez samorząd miejski przy głównej ulicy. Tutaj zaś trudno było zapomnieć, skąd naprawdę wzięło się swój początek. Przyroda była wszędzie, tu się po niej chodziło i nią oddychało.

Zanim Grace’owie mnie dostrzegli, byłam cichą szarą myszką, która trzyma się na uboczu i stara się nie zwracać niczyjej uwagi. Na początku, tuż po moim przyjeździe, parę innych osób potraktowało mnie dość przyjaźnie – spędziliśmy razem trochę czasu i przeszłam u nich błyskawiczny kurs na temat tego, jak się tu sprawy mają. Ale znudziło ich, że otaczam się szczelnym murem, by nikt nie zajrzał do środka, a mnie znudziło, że wszyscy oni gadają o rzeczach, dla których nie umiem wykrzesać z siebie nawet udawanego entuzjazmu, takich jak imprezowanie i sypianie z innymi oraz seriale telewizyjne o ludziach również imprezujących i sypiających
z innymi.

Grace’owie byli inni.

Kiedy ktoś mi powiedział, że uprawiają czary, roześmiałam się z niedowierzaniem, myśląc sobie: no tak, pora na rundkę zabawy w „naściemniajmy tej nowej, zobaczmy, czy to kupi”. Ale choć niektórzy przewracali oczami, ewidentnie pod płaszczykiem cynizmu wszyscy kryli przekonanie, że może to prawda. Coś w Grace’ach tkwiło. Trzymając się na dystans od reszty szkoły, byli lokalnymi gwiazdami, otulonymi atmosferą tajemnicy jak futrami z norek; swoją obecnością roztaczali eteryczną aurę, z której dobiegał kuszący szept magii.

Ale musiałam wiedzieć na pewno.

* * *

Przez pewien czas próbowałam ich rozgryźć, odkryć tę jedną rzecz, którą mogłam zrobić, żeby znaleźć się w ich polu widzenia. Mogłam być niezwykłej urody, ale nie byłam. Mogłam kumplować się z ich znajomymi, co też odpadało – żadna z dotychczas poznanych przeze mnie osób nie należała do tego wąskiego grona. Mogłam uprawiać surfing, główne zajęcie każdego, kto był w tej szkole choćby odrobinę cool, ale nigdy nawet nie próbowałam surfować, więc pewnie okazałoby się to totalną porażką. Mogłam zachowywać się głośno, ale najgłośniejsi wypalają się najszybciej – wszyscy szybko się nimi nudzą. Dlatego, kiedy tu trafiłam, nie robiłam nic, próbowałam tylko przemykać niezauważona. Miałam jeden kłopot: tendencję do naprawdę drobiazgowego zastanawiania się nad wszystkim. Czasami pytania „co się stanie, jeśli…?” tak mnie paraliżowały, że w efekcie nie robiłam nic, bo tak było bezpieczniej. Bałam się, co może się zdarzyć, gdy tylko pozwolę, żeby to coś się zdarzyło.

Ale tego dnia, kiedy mnie dostrzegli, działałam czysto instynktownie, co zresztą okazało się najlepszym sposobem, jak zrozumiałam później. Bo jest tak, że prawdziwe czarownice dostrajają się do tajemnego rytmu wszechświata. Nie rozważają matematycznie i na milion sposobów wszystkich za i przeciw. Stworzenia oddane magii poddają się jej bez reszty i bez lęku. Mają odwagę bycia odmiennymi, nie przejmując się nigdy tym, co myślą ludzie. Jest to dla nich po prostu bez znaczenia.

Ogromnie pragnęłam być właśnie taka.

Podczas przerwy obiadowej rzadki jeszcze o tej porze roku powiew wiosennego ciepła wywabił wszystkich na dwór. Boisko ziemne było jeszcze mokre po nocnym deszczu, więc wszyscy skupiliśmy się na asfaltowych. Chłopcy grali w piłkę. Dziewczęta obsiadły niski murek na końcu placu albo siedziały przy ogrodzeniu, opierając się plecami o siatkę i wyciągając gołe nogi na asfalt, zajęte gadaniem, piszczeniem i esemesowaniem.

Ludzie z aktualnej paczki Fenrina kopali między sobą piłkę, a on sam dołączył do nich, ale bez specjalnego przekonania, przystając co chwilę z szerokim, swobodnym uśmiechem, żeby pogadać z tą czy ową dziewczyną, która do niego podbiegła. Jaśniał wśród całej reszty jak światło latarni, niby obecny, ale z własnej woli sam. Grał z nimi, był z nimi i śmiał się jak należy, ale coś w jego zachowaniu mówiło mi, że swoje prawdziwe ja trzyma na wodzy.

Akurat to prawdziwe ja interesowało mnie najbardziej.

Szybko usiadłam na murku i otworzyłam książkę, mając nadzieję, że nadaje mi to wygląd samowystarczalnej luzaczki z dozą rezerwy, a nie samotnej luzerki w dużej rozpaczy. Nie wiedziałam, czy mnie dostrzegł. Nie podnosiłam wzroku. Podniesienie wzroku byłoby oczywistym świadectwem tego, że udaję.

Nim minęło dwadzieścia minut, jeden z chłopaków z boiska, Danny, na którego wszyscy wołali Dannyboy, jakby to było jedno słowo, zaczął flirtować ze szczególnie głośną i rozchichotaną dziewczyną o imieniu Niral. Strzelał piłką w murek obok niej, każdym strzałem wywołując jej wrzask. Im bardziej się na tym skupiał, tym częściej widoczni za nim kumple przewracali oczami.

Niral mnie nie lubiła. Co było dziwne, bo wszyscy inni, gdy tylko ustalili, że jestem nudna, zostawili mnie w spokoju. Ją tymczasem przyłapałam kilka razy na tym, że się na mnie gapi, jakbym miała w twarzy coś, co ją obrażało. Zachodziłam w głowę, co takiego widziała. Nigdy nawet słowa ze sobą nie zamieniłyśmy.

Kiedyś sprawdziłam, co znaczy jej imię. Oznaczało spokój. Życie obfituje w drobne przejawy ironii. Niral nosiła kolczyki z tombaku w kształcie wielkich kółek i miniusie spódniczki, a głos miała denerwująco skrzekliwy, jak krzyk sroki. Widywałem ją czasem w miasteczku z rodzicami. Jej pulchna mamuśka chodziła w pięknych sari i zaplatała długie włosy w warkocz. Niral ścinała włosy krótko, a z jednego boku wręcz goliła je do samej skóry. Nie przepadała za swoim pochodzeniem.

Nie przepadała też za pewną cichą dziewczyną o imieniu Anna, której gęste czarne loki i ciemne, ogromne oczy nadawały wygląd laleczki. Niral uwielbiała naśmiewać się z innych, a zawsze, kiedy to robiła, jej głos zabarwiał się tonem zjadliwej drwiny. Anna, jej ulubiona ofiara, siedziała na murku niedaleko mnie. Gdy Niral z koleżanką wyszła na boisko, rozejrzała się i postanowiła usiąść tuż obok Anny; maleńka, niemal dziecięcej postury dziewczyna natychmiast zesztywniała, jeszcze bardziej garbiąc się nad telefonem.

Byłam z Niral w jednej grupie na zajęciach z angielskiego i z matmy. Podczas lekcji wydawała się całkiem zwyczajna. Może czasem zdawała sobie z tego sprawę i właśnie dlatego zachowywała się głośno. Wyglądało na to, że nie lubi osób, których na pierwszy rzut oka nie rozumie. Anna była cicha i dziecinna, co czyniło z niej naturalną ofiarę. Niral lubiła opowiadać wszystkim, że Anna jest lesbijką. Nigdy „odmiennej orientacji”, tylko zawsze właśnie „lesbijką”, co wypowiadała, przeciągając samogłoski i akcentując każdą sylabę. Wszystkie, najniewinniejsze nawet żarty, zamiast spływać po Annie, przywierały do niej grubymi, świecącymi warstwami, jakby jej skóra wytwarzała klej. Kiedy Niral szeptała coś i wytykała ją palcem, Anna kuliła się tak, jakby chciała schronić się we własnym brzuchu.

No a potem, żeby zaimponować Niral, do akcji wkroczył Dannyboy. Z godną podziwu precyzją trafił piłką prosto w ręce Anny, wybijając z nich telefon. Komórka upadła na ziemię z głuchym trzaskiem.

Dannyboy podszedł spacerkiem.

– Sorki – rzucił lakonicznie, ale patrzył przy tym na Niral.

Anna schyliła głowę jeszcze bardziej. Czarne loki kołysały jej się przy policzkach. Nie wiedziała, co robić. Jeśli sięgnie po telefon, może będą dalej jej dokuczać. Jeśli się nie ruszy, może zabiorą jej komórkę i jeszcze bardziej przedłużą tę grę.

Obserwowałam to wszystko znad krawędzi książki.

Szczerze nie cierpiałam takiego tyranizowania niemal mimochodem, na które nikt nie zwraca uwagi, bo tak jest łatwiej – samej zdarzało mi się w przeszłości paść jego ofiarą. Patrzyłam, jak piłka toczy się wolno ku mnie i mojej nodze. Wstałam z piłką w rękach, ale zamiast rzucić do Dannyboya, cisnęłam ją w przeciwnym kierunku, na boisko ziemne. Upadła tam, odbijając się po mokrej trawie.

– Po co to zrobiłaś? – spytał inny chłopak, wyraźnie wkurzony. Nie wiedziałam, jak ma na imię, bo nie był z paczki Fenrina. Dannyboy i Niral spojrzeli na mnie równocześnie.

Fenrin też się przyglądał. Kątem oka dostrzegłam jego złocistą sylwetkę, zauważyłam, że przystanął.

– O rany, przepraszam – oświadczyłam. – Wydawało mi się po prostu, że chcielibyście na chwilę zostać we dwoje, zamiast doprowadzać nas wszystkich do mdłości.

Zapadła śmiertelna cisza.

A potem wkurzony chłopak zaczął się śmiać.

– Dannyboy, zabieraj swoją pannę i leć po piłkę, gościu. I do zobaczenia za kilka godzin.

Dannyboy przestąpił z nogi na nogę z zakłopotaniem.

– Za boiskiem jest zagajnik – zauważyłam. – Miło, ustronnie.

– Ty głupia pindo – powiedziała do mnie Niral.

– Nie chcesz, żeby inni mieli z ciebie bekę – odparłam cicho – to nie kręć sobie beki z innych.

– Nowa dobrze mówi – poparł mnie ten wkurzony.

Niral siedziała przez chwilę bez ruchu, niezdecydowana, co ma robić. Sytuacja obróciła się przeciwko niej.

– Chodź – odezwała się do koleżanki. Zebrały swoje torby, kosmetyki oraz komórki i odmaszerowały.

Dannyboy nie śmiał obejrzeć się za Niral – ten wkurzony nadal się z niego nabijał. Wrócili do gry w piłkę. Anna podniosła z ziemi komórkę i udawała, że esemesuje do kogoś, stukając palcami po ekranie w bezsensownym rytmie. Z trudem zrozumiałam jej ledwo słyszalny szept:

– A już myślałam, że poszedł ekran. Wydawało mi się, że pękł.

Nie podziękowała mi ani nawet nie podniosła wzroku. Ucieszyło mnie to. Byłam nie mniej od niej niezręczna, a wzajemnej z nią wymiany niezręczności bym nie zniosła. Usiadłam z powrotem obok niej, wsadziłam nos w książkę i poczekałam, aż uspokoi mi się bezładnie kołatające serce.

Kiedy rozległ się dzwonek, zarzuciłam plecak na ramię i z miejsca postanowiłam wprowadzić w życie swój śmiały plan. Niewiele myśląc, ruszyłam w stronę Fenrina, jakbym chciała z nim porozmawiać. Kiedy do niego podchodziłam, czułam na sobie jego wzrok, jego ciekawość. Zamiast jednak spuentować sytuację słowami, minęłam go, nie zwalniając kroku. W ostatnim momencie podniosłam oczy i nasze spojrzenia skrzyżowały się, a zanim po twarzy zdążyła mi się rozlać tragiczna czerwień, rzuciłam mu uniesienie brwi. Znaczyło ono: „Co tu można poradzić?”. Znaczyło: „Jasne, że cię widzę, no i co z tego?”. Znaczyło: „Nie mam ciśnienia, żeby z tobą gadać, ale też nie traktuję cię jak powietrze, bo taka poza byłaby trochę zbyt wystudiowana”.

Opuściłam wzrok i szłam dalej.

– Hej! – zawołał w ślad za mną.

Przystanęłam. Serce wściekle łomotało pięściami o żebra. Był o kilka kroków.

– Obrończyni uciśnionych – rzucił z uśmieszkiem. Jego pierwsze słowa do mnie.

– Po prostu nie lubię, jak ktoś dokucza słabszym – odparłam.

– Może zostaniesz naszą lokalną superbohaterką. Obrończynią niewiniątek. Taką w pelerynie.

Odpowiedziałam mu cierpkim uśmiechem, kpiącym wygięciem ust.

– Na superbohaterkę jestem za mało sympatyczna.

– Czyżby? Chcesz mi powiedzieć, że jesteś czarnym charakterem?

Zawahałam się, rozmyślając nad odpowiedzią.

– Moim zdaniem nikt nie jest aż tak jednoznaczny. Nawet ty.

Uśmiechnął się szerzej.

– Ja?

– Mhm. Myślę sobie, że czasem musi cię nudzić to, jak strasznie wszyscy cię adorują, chociaż może nie znają cię naprawdę. Może naprawdę jesteś mroczniejszy niż ten ktoś, kogo pokazujesz światu.

Wargi zastygły mu w bezruchu. Inna ja z innego czasu cofnęła się odruchowo, przerażona moją brawurą. Kiedy mówiłam takie rzeczy, ludziom się to nie podobało.

– Ha – powiedział z namysłem. – Raczej nie szukasz nowych przyjaciół.

W duchu skurczyłam się z rozpaczy. Wszystko schrzaniłam.

– Chyba po prostu… szukam tych właściwych – powiedziałam. – Tych, którzy czują to samo, co ja. I tyle.

Obiecywałam sobie, że nie będę tego więcej robić. W tym miejscu mnie nie znali – mogłam być tu nową sobą, swoją wersją dwa zero, z ulepszonym modelem zachowań towarzyskich.

Przestań gadać. Przestań gadać. Odejdź, zanim pogorszysz sprawę.

– A co właściwie czujesz? – zapytał. W jego głosie nie było kpiny. Raczej ciekawość.

No cóż, mogłam już równie dobrze iść na całość.

– Chyba to… że potrzebuję odnaleźć prawdę o świecie. Że chodzi w nim o więcej niż to – powiedziałam, bezradnym uniesieniem ręki wskazując wiszący nad nami szary budynek szkoły. – Więcej niż tylko to, to życie, dzień po dniu, bez końca, aż po zgon. Musi o coś chodzić. I chcę to odnaleźć. Muszę to odnaleźć.

Jego oczy zachmurzyły się. Zdawało mi się, że rozpoznaję tę minę – był to ostrożny wyraz twarzy, jaki przybiera się przy kimś niespełna rozumu.

Westchnęłam.

– Muszę lecieć. Nie chciałam cię urazić.

Kiedy odchodziłam, nie odezwał się.

Właśnie obnażyłam duszę przed najbardziej lubianym chłopcem w szkole, a ten odpowiedział mi milczeniem.

Może uda mi się namówić matkę do kolejnej przeprowadzki.

* * *

Następnego dnia padało, więc drugie śniadanie zjadłam w szkolnej bibliotece. Byłam sama – początkowo przyjazne dziewczęta, z którymi trzymałam się po przyjeździe tutaj, już mnie nie zapraszały, żebym usiadła z nimi w stołówce, a ja cieszyłam się, że mam czas poczytać przed zajęciami. Było za zimno, żeby wyjść na dwór, a pan Jarvis, bibliotekarz, gdzieś zniknął, więc położyłam na stoliku plecak, a za nim otwarty plastikowy pojemnik z jedzeniem. Tosty z zimną fasolką i roztopionym serem. Trochę glutowate, ale tanie i łatwe do zrobienia, dwie istotne zalety u mnie w domu.

Wyjęłam widelec do drugiego śniadania, jedyny z naszej szuflady ze sztućcami, który nie wyglądał na należący do plastikowego zestawu piknikowego. Był gruby, ze srebra o kremowym zabarwieniu, a na końcu uchwytu miał dekoracyjny motyw przypominający rozpłaszczony zwój. Co wieczór go myłam, co rano znów zabierałam ze sobą do szkoły. Dzięki niemu czułam się przy jedzeniu trochę bardziej niezwykła, jakbym nie była pierwszą lepszą fleją. Matka i tak nigdy nie zauważała, że go brakuje.

Rozmową z Fenrinem zamartwiałam się przez cały dzień aż do późnej nocy, dzieląc każde ze swoich słów na czworo i roztrząsając, co trzeba było zrobić lepiej. W duchu wyobrażałam sobie, że mówię tonem spokojnym i wyważonym, głosem o pięknej intonacji, mieszczącej się idealnie między przeciągłą deklamacją a śpiewem. W rzeczywistości jednak miałam niezręczny małomiasteczkowy akcent, którego nie umiałam się do końca pozbyć, twardy, kanciasty, z głupio wyraźnym „r”. Ciekawiło mnie, czy Fenrin go wyłapał. A jeśli tak, to czy na tej podstawie jakoś mnie osądził.

Jadłam i czytałam książkę, powieść szczególnego gatunku fantasy, za którym skrycie przepadałam. To było moje ulubione zajęcie: czytanie przy jedzeniu. Wtedy cały świat zamykał na chwilę dziób. Właśnie dotarłam do sceny, gdy królewna Mar’a’tha trafia strzałą z łuku jednego z demonów, których cała horda atakuje obóz monarszych łowczych, i wtedy to poczułam.

A właściwie jego. Poczułam go.

Podniosłam wzrok i zobaczyłam przed sobą jego twarz, pochyloną nad moją żenująco szajsowatą lekturą i moim żenująco szajsowatym drugim śniadaniem.

– Przeszkadzam ci? – zapytał Fenrin. Przy smukłym policzku zwisało mu długie pasmo włosów o słonecznie złocistych końcówkach, które wyśliznęło mu się zza ucha. Właściwie to poczułam jego zapach. Pachniał jak gęstsza, bardziej męska odmiana wanilii. Skórę miał lekko opaloną.

Gapiłam się na niego jak idiotka znad widelca, który zapomniałam opuścić.

Zadziałało. Powiedziałam mu prawdę i zadziałało.

– Cała reszta szkoły korzysta ze stołówki, a ty znowu jesz w bibliotece – zauważył. – Chyba naprawdę lubisz samotność.

– Owszem – odparłam. Co było błędem, bo Fenrin tylko uniósł brew.

– A, dobra. Przepraszam, nie chciałem ci przeszkadzać – powiedział i odwrócił się. Opuściłam widelec.

„NIE, CZEKAJ!” – miałam ochotę krzyknąć. W tym momencie aż się prosiło, by rzucić jakimś żartem z nutą autoironii, no nie? I usłyszeć śmiech, a potem zobaczyć w jego oczach akceptację – opinię, że jest się w porządku. I pstryk, i już, byłoby się w kręgu wtajemniczonych.

Ale z moich ust nie padło ani słowo więcej i czułam, że jedyna okazja wyślizguje mi się z rąk.

W bibliotece była poza nami jeszcze tylko jedna osoba, Marcus z rocznika Fenrina (zawsze Marcus, nigdy po prostu Marc, jak ktoś kiedyś powiedział przy mnie z szyderczym uśmieszkiem). Chłopak miał tę szczególną odmianę osobowości, która zwija się do wewnątrz, jakby jej właściciel nie mógł znieść, że ktoś go zauważa. Rozumiałam to i zawsze omijałam go z daleka.

Zaciekawiło mnie więc, że Fenrin, zamiast zignorować obecność Marcusa, obrócił się ku niemu i skrzyżował z nim wzrok. Marcus zaś, zamiast udawać, że go nie ma, wytrzymał jego spojrzenie. Wargi Fenrina zacisnęły się mocno w wąską linię. Marcus ani drgnął.

Jeszcze przez chwilę trwało między nimi to osobliwe coś – ani agresja, ani nic innego, co łatwo byłoby odczytać – po czym Fenrin prychnął, odwrócił się i przyłapał mnie na obserwowaniu ich. Starałam się uśmiechnąć, żeby dać mu pretekst do ponownego zagajenia.

Chyba podziałało. Skrzyżował ramiona, zakołysał się w miejscu.

– No to, że zaryzykuję wyjście na debila, który prosi się o dokładkę – powiedział do mnie – dlaczego tak lubisz samotność?

Usta otworzyły mi się i zamknęły, po czym powiedziałam mu w pewnym sensie prawdę, bo to dzięki prawdzie dotarłam aż tutaj i wydawało się, że to właśnie prawda ujmie go we mnie bardziej niż cokolwiek innego.

Zmusiłam się, żeby spojrzeć mu prosto w oczy.

– Kiedy jestem sama, mogę przestać udawać.

Fenrin się uśmiechnął.

Bingo, jak zwykła mawiać moja matka.Rozdział 3

O Grace’ach krążyła pewna opowieść, historia tak wrośnięta w tkankę miasteczka, że nawet moja matka usłyszała o niej od kogoś z pracy. Historia o ósmych urodzinach Fenrina i Thalii.

Aż do owego dnia przyjęcia urodzinowe u Grace’ów owiane były legendą. Większość matek w miasteczku modliła się, by ich dziecko dostało zaproszenie na tę imprezę, bo wtedy one same mogły na nią pójść i zrelaksować się trochę w przestronnej, zaaranżowanej w stylu prowansalskim kuchni Esther Grace, popijając koktajle ze smukłych kieliszków i rzucając ukradkowe spojrzenia na przystojnego męża Esther, Gwydiona, gdy ten przechodził obok swobodnym, sprężystym krokiem.

Tamto przyjęcie przez większość popołudnia przebiegało dość standardowo. Matki, każda w jak najstaranniej dobranym kostiumie i z jak najjaskrawszym odcieniem szminki na ustach, nie ruszały się z kuchni, popijając świeżo przyrządzone mojito z miętą pochodzącą z bujnego ogródka ziołowego Esther. W miarę jak mijał dzień, coraz donośniej brzmiał ich dźwięczny śmiech i coraz rzadziej sprawdzały, co się dzieje z ich dziećmi, które zdążyły się już do syta najeść i nacieszyć różnymi grami, a w końcu zebrały się wszystkie w bawialni. Tak, dom Grace’ów był jednym z tych, w których jest oddzielna bawialnia.

Nikt nie był potem całkowicie pewny, kto zaproponował zabawę z tablicą do seansów spirytystycznych, ale większości dzieci wydawało się, że Fenrin. Uwielbiał się przecież popisywać. Choć dotykanie tablicy było surowo zakazane, Fenrina to nie powstrzymało; wyciągnął klucz do szafki, gdzie ją trzymano, i sięgnął po nią na najwyższą półkę, balansując ostrożnie na krawędzi krzesła. I oto znalazła się na dole, lity blok drewna otulony aksamitem koloru rdzy i obwiązany zwojami czarnej wstążki. Kiedy zdjęto wstążkę i rozwinięto aksamit, oczom wszystkich ukazało się pudełko z drewna sandałowego; gdy przytknęło się do niego nos, można było wyczuć kremowodrzewny aromat.

Połowa dzieci poczuła, że ze strachu serce zaczyna im bić szybciej. Bo co, jeśli…? Ale Fenrin tylko je wyśmiał, mówiąc, że duchy nie istnieją, więc chcą się bawić czy też wolą zostać cykorami do końca życia?

No i zaczęły zabawę – wszystkie, co do jednego.

Prawdę o tym, co się stało później, znają tylko cztery ściany bawialni. Relacje poszczególnych dzieci różniły się od siebie tak drastycznie, że nikt się nigdy nie dowiedział, co tak naprawdę się wówczas wydarzyło.

Kiedy dorośli usłyszeli krzyk, przybiegli do bawialni i znaleźli Matthew Feldspara na podłodze; miał zamknięte oczy i płytki oddech. Choć matka potrząsała nim coraz silniej, nie chciał się obudzić.

Jak najszybciej odwieźli go do szpitala.

Jednak zanim jeszcze tam dojechali, odzyskał świadomość, zaś lekarze, którzy go zbadali, zapewnili jego matkę, że nie stwierdzają u niego żadnych śladów rękoczynów. Testy też nie wykazały nic niezwykłego, więc ostatecznie zawyrokowano, że chłopiec przeżył jakiegoś rodzaju omdlenie. Może tego dnia za mało zjadł. Może była to jakaś reakcja na wszystkie te emocje, jakie niosło ze sobą urodzinowe przyjęcie.

Pani Feldspar jednak ani myślała dać sobie wmówić coś takiego. Stanowczo twierdziła, że Matthew nie jest wątłym chłopcem i dotąd nigdy w życiu nie zemdlał. Wolała trzymać się myśli, że ktoś mu coś zrobił i że było to coś, czego nie zobaczyłby żaden lekarz. Coś, co mogło wyrządzić jej synowi tylko dziecko czarownicy.

Przez kolejne tygodnie w mieście aż huczało od oskarżeń. Niektórzy mówili, że to był odwet – Matthew znany był z rozsiewania plotek, a także ze szczypania w tyłek innych dzieci, czym doprowadzał je aż do płaczu. Podobno na kilka tygodni przez przyjęciem zrobił coś takiego Fenrinowi, a potem rozpowiadał wszystkim, że tamtemu aż nazbyt się to spodobało. Fenrin próbował przyłożyć mu na wuefie i musiał za karę zostać po lekcjach w szkole. Potem wydawało się, że sprawa przycichła. Aż do przyjęcia urodzinowego.

Pani Feldspar stwierdziła, że Matthew lubi dokazywać i tyle. Próbowała zgłosić sprawę na policji, ale tam ją wyśmiali. Próbowała pozwać Grace’ów do sądu, ale prawnicy powiedzieli jej, że nie ma żadnych dowodów jakiejkolwiek napaści na jej syna, a bez dowodów nie będzie żadnej sprawy.

Wkrótce potem Feldsparowie wyprowadzili się z miasteczka.

Nikomu nie pozwolono pójść na dziewiąte urodziny Fenrina i Thalii; jednak zamiast potraktować to jako afront, Grace’owie urządzili je bez zmrużenia oka, zapraszając całą masę nietutejszych gości. Ich przyjazdu nie można było przeoczyć już na wiele dni przed imprezą. Niektórzy z przybyłych wyglądali jak gwiazdy rocka, inni jak bohaterowie American Psycho, kilkoro emanowało atrakcyjną aurą artystycznej bohemy, jak sami Grace’owie, wszyscy zaś co do jednego, na ten czy inny sposób, rzucali się w oczy.

Bliźnięta miały urodziny pierwszego sierpnia. Tego dnia, gdy przechodziło się u wylotu uliczki wiodącej do ich domu, słyszało się dobiegające z ogrodu dźwięki muzyki i śmiech, czuło się zapach marchewkowych ciastek z imbirem i kremem z sera śmietankowego, kiełbasek w sosie musztardowym i świeżo zrobionej lemoniady.

Thalia i Fenrin nadal mieli co roku przyjęcie urodzinowe, ale nikt ze szkoły nie otrzymywał już zaproszenia. Na dwa czy trzy dni wcześniej miasto zalewali przyjezdni od Grace’ów, którzy w dwa, trzy dni po imprezie znów znikali bez śladu. Najpopularniejsza plotka głosiła, że to czarownice i czarownicy z całego kraju, zlatujący się na jakiś rozpustny rytuał. Urodziny to tylko pretekst – szeptało się w miasteczku – bo kiedy dzieci idą spać, dorośli urządzają własną imprezę, mroczniejszego sortu.

Przez długi czas po feralnych ósmych urodzinach winą za wszystko, co nie udawało się w miasteczku, obarczano pierwszy sierpnia. Zaczęło się od dowcipów między dorosłymi: „Walnąłeś się w palec u nogi? To pewnie przez Grace’ów”. Na tej podstawie dzieci zaczęły łączyć fakty w różne straszne historie. Na przykład któregoś roku stara pani Galloway przewróciła się zupełnie bez powodu i umarła następnego dnia, w niecały tydzień po pierwszym sierpnia. Innym razem w szkolnej sali gimnastycznej drugiego sierpnia wybuchł pożar. A jakim cudem może ot tak zapalić się sala gimnastyczna? Jeszcze innym razem nad czworgiem niezwiązanych ze sobą uczniów, którzy wrócili do szkoły we wrześniu, zawisły czarną chmurą, jak jakiś stygmat, niedawne decyzje ich rodziców o rozwodzie. Co roku jak w zegarku po urodzinach Fenrina i Thalii w miasteczku zdarzało się coś złego.

To był tutejszy piątek trzynastego. Kara wymierzona miasteczku za pochopny osąd.Rozdział 5

Dwa tygodnie temu założyłam własną Księgę Cieni.

Kiedy dowiedziałam się o Grace’ach, zaczęłam więcej czytać o magii. Z moich badań wynikało, że czarownice prowadzą pamiętnik – Księgę Cieni, w której zapisują wszystkie swoje zaklęcia, spostrzeżenia i wiedzę, aż staje się ona czymś w rodzaju roboczego podręcznika. Starannie notowałam rozmaite pomysły z książek różnych autorów, takich jak Elisia Storm, które kupowałam za pieniądze zaoszczędzone jeszcze z dawnych wypłat za zmywanie w weekendy garów w podrzędnej burgerowni.

Nigdy wcześniej nie miałam takich książek. Jedynym gatunkiem magii, o jakim kiedykolwiek czytałam, był ten od ciskania błyskawicami w książkach fantasy. Jedyni kumple, jakich kiedykolwiek miałam, myśleliby sobie, że jest coś ze mną nie tak, gdybym zaczęła rozmawiać z nimi o czarostwie. Nie spodziewałam się nawet, że w ogóle istnieją ludzie, którzy rozmawiają o magii tak, jakby była ona czymś realnym.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: