Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Uśpiony szpieg - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Uśpiony szpieg - ebook

Kontynuacja powieści Maestro z Sankt Petersburga i Handlarz z Omska.

Doskonałe zwieńczenie trylogii!

Trylogia „Mroczna Moskwa” – wstrząsający obraz Rosji za rządów Putina.

Niewyobrażalne bogactwo, skrajna bieda i ludzie, którzy nie cofną się przed niczym

w pogoni za władzą i pieniędzmi.

„Naprawdę dobry thriller szpiegowski; nie musisz być nawet fanem tego gatunku, by wciągnąć się już od pierwszej strony. Bohaterowie są niemal jak żywi, fabuła zaś niesamowicie bliska problemom współczesnego świata”. Expressen

„Autorzy osiągnęli mistrzostwo w przerażaniu swoich czytelników”. Aftonbladet

„Szpiedzy, truciciele i politycy najwyższego szczebla w historii,

która przerażająco zbliża się do obecnej sytuacji na świecie”. Dagens Nyheter

Sztokholm 2014

Polityczne relacje Szwecji z Rosją są niemal równie lodowate jak wyjątkowo mroźna zima, która trzyma ją w okowach. Tom Blixen po wielu latach spędzonych w Moskwie wrócił do Sztokholmu i zaczął pracę w firmie energetycznej Swekraft. Po tajemniczym spotkaniu z wysoko postawionym urzędnikiem rosyjskim umiera wskutek otrucia szef Toma, prezes spółki.

Splot wydarzeń zapoczątkowany tą skrytobójczą zbrodnią szybko przeradza się jednak w coś znacznie groźniejszego, kiedy jedna z największych szwedzkich elektrowni atomowych pada ofiarą bezwzględnego sabotażu. Chcąc zapobiec międzynarodowemu konfliktowi i nie dopuścić do potencjalnej katastrofy jądrowej, Tom Blixen i inspektor Sonny Hellkvist podejmują pościg za sprawcą.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-217-9
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Lennart Moskwa 1983

Śmiech odbijał się echem po wielkiej klatce schodowej. Na niepewnych nogach schodzili stopień po stopniu ku ogromnym drzwiom wyjściowym, od których ciągnęło przenikliwe zimno. Lennart Bogsjö, mocno trzymając się poręczy schodów, dosłownie w ostatniej sekundzie chwycił Wołodię, ratując go przed podwójnym saltem z opróżnioną do połowy butelką w dłoni. Wołodia bowiem za żadne skarby nie chciał rozstać się z resztką francuskiego koniaku kupionego przez Lennarta w Bieriozce – sklepie, w którym nie przyjmowano rosyjskich rubli i do którego zwykli Rosjanie nie ośmielali się nawet wchodzić.

Było ich pięciu: Lennart i czterech rosyjskich kolegów, których edukował przez ponad rok. Czuł nieco mdły zapaszek ich wilgotnych wełnianych płaszczy zmieszany z ostrzejszą wonią wydzielaną przez eleganckie futrzane czapki. Często zachodził w głowę, jak to możliwe, że te ich czapki są takie szykowne, podczas gdy reszta stroju jednoznacznie zdradza, że tutejszy urzędnik zarabia miesięcznie co najwyżej równowartość dwustu szwedzkich koron.

Portier Ministerstwa Finansów powiódł za nimi zazdrosnym spojrzeniem. W ciągu minionego wieczoru, przeklinając w duchu po abchasku, kilkakrotnie wchodził do nich na górę z upomnieniami i pogróżkami, w końcu jednak – gdy Lennart oprócz paczki marlboro wciśniętej do kieszeni dał mu także dwa heinekeny – zostawił ich w spokoju. To była typowa impreza biurowa, lecz tym razem pobito chyba rekord ckliwości i sentymentalizmu obficie podlewanych wódką; głównym powodem było to, że Lennart wkrótce miał wrócić do Szwecji, i to ze swoim trofeum – Walentiną.

Lennart został wynajęty przez szwedzkie Ministerstwo Finansów w celu wyedukowania homo sovieticus w polityce finansowej. Był to oczywiście czysty gest dobrej woli, na dodatek z pewnością daremny, ponieważ Związek Radziecki nie zamierzał się przestawić na gospodarkę rynkową. Nie ulegało jednak wątpliwości, że podczas swego pobytu w tym kraju Lennart dostrzegł niejedną wschodzącą wyspę kapitalizmu i miał nadzieję, że jego wychowankowie będą umieli je teraz pielęgnować i rozwijać.

Rosyjscy koledzy z ministerstwa wykazali ogromny entuzjazm dla jedzenia i trunków, które Lennart zorganizował na ten inspirowany francuską kuchnią wieczór, i nie pozwolili skapitulować swoim układom trawiennym aż do końca. Wołodia, zajeżdżający kiszonymi ogórkami, czosnkiem i ślimakami z masłem czosnkowym, wygłosił piękną mowę – o przyjaźni, zacieśnianiu serdecznych więzów między Związkiem Radzieckim a Szwecją, o miłości Lennarta do Walentiny, kobiety, którą on mu kiedyś przedstawił. Jak zwykle mówili albo po angielsku, który Rosjanie opanowali na poziomie szkolnym, albo po rosyjsku, którym Lennart lubił się posługiwać, chociaż w jego wydaniu brzmiał dosyć karkołomnie.

Teraz wybierali się do mieszkania Wołodii przy ulicy Armianskiej. A mówiąc precyzyjnie: do jego kuchni. Staną w niej sobie przy otwartym oknie wychodzącym na podwórze i będą palić, słuchając rzewnych pieśni Władimira Wysockiego, dopóki około szóstej nad ranem na dole nie pojawi się babuszka, aby odgarnąć śnieg. Ta naturalność i zwyczajność obecne w domu Wołodii i jego najbliższym otoczeniu zawsze pociągały Lennarta.

– Samochód stoi za ministerstwem – wybełkotał Wołodia, nawet nie próbując udawać mniej pijanego, niż był w rzeczywistości.

Szli pochyleni, kuląc się przed porywistym północnym wiatrem. Lennart czasami miał wrażenie, że Moskwa leży nad Morzem Barentsa.

Artiom potknął się i wylądował w zaspie, z której nie mógł się wydostać, bo sam wypił co najmniej dwie, a może i trzy butelki Mouton Cadet.

Lennart cieszył się w duchu na myśl o Walentinie i czekającym ich wspólnym życiu w Szwecji. Wołodia pracował z nią w Gospłanie i zaproponował mu kiedyś, aby zaprosić ją na przyjęcie organizowane przez Volvo. Potem wszyscy razem wybrali się do restauracji na Arbacie. W lokalu był pianista, który za kilka rubli grał na życzenie różne kawałki. Nagle Walentina, na pozór nieprzystępna i wycofana, wstała od stolika i poprosiła, aby pozwolono jej usiąść przy fortepianie. Jej występ przyprawił Lennarta o zawrót głowy. Wszyscy pozostali wiedzieli, że ma wykształcenie muzyczne i zaczęła grać na instrumencie w wieku zaledwie czterech lat. Gdy później wróciła do stolika, wydawała się znacznie pewniejsza siebie. I Lennart niemal natychmiast zakochał się w tej inteligentnej, nieprzyzwoicie utalentowanej młodej kobiecie.

No i teraz był z nią.

Przed miesiącem zaręczyli się na Leninowskich Wzgórzach jak przeciętna rosyjska para.

Żiguli, w wersji eksportowej łada, było nie tylko zasypane białym puchem, ale i zablokowane zwałem śniegu utworzonym przez pług. Jednak słynny ajerkoniak Wołodii na armeńskim koniaku tak bardzo nęcił wszystkich, że wystarczyło im zaledwie kilka minut, aby uwolnić nieduże auto z pułapki.

– Siadaj z przodu – wymamrotał Wołodia do Lennarta, opierając głowę na kierownicy, jakby zamierzał zasnąć.

– Możesz prowadzić?

Lennart już nieraz bywał w podobnej sytuacji i początkowo, jako typowy Szwed, uważał jazdę z pijanym kierowcą niemal za przestępstwo. Stopniowo jednak dotarło do niego, że zachowując takie podejście, będzie musiał przemierzać Moskwę na piechotę.

– Niet problema!

– Chcemy się napić! – krzyknęli mężczyźni upchnięci na tylnym siedzeniu.

Wołodia podniósł głowę, chwycił kurczowo kierownicę i wyjechał zygzakiem na jezdnię. Okna niemal od razu całkiem zaparowały. Lennart opuścił nieco boczną szybę mimo lodowatego wiatru wiejącego mu prosto w twarz. Naciągnął głębiej na uszy slalomową czapkę, na którą podczas swojego pobytu w Moskwie dostał wiele ofert kupna. Wołodia jechał bocznymi uliczkami na tyłach Arbatu – prawdopodobnie chciał uniknąć drogówki albo po prostu się zgubił.

– Muszę puścić pawia!

Nagle ostro skręcił w stronę krawężnika, zatrzymał samochód i wyskoczył z niego jak wystrzelony z procy, nie zatrzaskując za sobą drzwi.

Mimo że silnik wciąż pracował, w aucie szybko zrobiło się zimno. Lennart zerknął do tyłu. Artiom spał, a dwaj pozostali koledzy patrzyli na niego apatycznie. Wysiadł więc i podszedł do Wołodii, który był biały jak kreda.

– Usiądź na miejscu pasażera – zwrócił się do niego, sam sadowiąc się po chwili za kierownicą. Nigdy wcześniej nie prowadził żiguli i nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek prowadził po pijanemu. Ale pod wpływem przeraźliwego zimna zamroczenie alkholem jakby ustąpiło i nagle Lennart poczuł się zadziwiająco trzeźwy. Wiedział, jak dojechać do mieszkania Wołodii, postanowił więc, że podrzuci kolegów na miejsce i tam ich zostawi, sam zaś wróci do domu.

Zabawa bowiem już się skończyła.

Znowu padał śnieg i widoczność pogorszyła się znacznie. Lennart spojrzał na zegarek. Za pięć dwunasta. Walentina, która nadal mieszkała u rodziców, jeśli nie jest u niego, prawdopodobnie jeszcze nie śpi.

Kiedy wrzucił wsteczny, koła zaczęły buksować. Silnik zawył, jakby miał co najwyżej z dziesięć koni, toteż Lennart zwątpił, czy uda mu się dowieźć na miejsce pięciu rosłych facetów, z których żaden nie byłby w stanie mu pomóc, gdyby się rzeczywiście zakopał. Między rzadko rozrzuconymi budynkami w okolicy Arbatu też nie było widać żywego ducha.

Na szczęście opony w końcu chwyciły kawałek podłoża i dzięki temu udało mu się zjechać z powrotem na jezdnię. Wrzucił jedynkę i ruszył. Przez głowę przemknęło mu pytanie, czy Rosjanie używają opon zimowych. Jakoś nigdy nie miał okazji o to spytać, ale sądząc po tym, jak zarzucało ich na zakrętach, samochód Wołodii raczej nie był w nie wyposażony. Fatalna widoczność, paskudna nawierzchnia, łyse opony i pięciu ululanych facetów, z których jeden siedzi za kierownicą. Mimo woli uśmiechnął się pod nosem.

Jechał powoli. Do Pierścienia Bulwarów, na którym często widywał regularnie kursujące piaskarki rozsypujące sól, nie było już daleko. Po kilku chwilach zauważył w oddali na chodniku czyjąś postać. Kiedy znalazł się bliżej, stwierdził, że ten ktoś idzie trochę zygzakiem, co jednak nie wydało mu się ani trochę dziwne. O tej porze połowa miasta była wstawiona.

Postać zrobiła krok w lewo. Lennart odnotował to i wyostrzył czujność. Starał się śledzić wzrokiem sylwetkę tej osoby, której płci ani wieku na razie nie zdołał rozpoznać.

Gdy samochód znalazł się niemal na jej wysokości, Lennart usłyszał stłumione pacnięcie i nagle cała przednia szyba pokryła się czymś ciemnym. Wołodia wyprężył się na swoim fotelu i zaparł rękami o skrytkę pod oknem. Ciemny tłumok sturlał się z szyby, która natychmiast pękła, a żiguli powoli ślizgało się dalej, aż w końcu stanęło.

Co to, kurwa, było?

Wiedział jedynie tyle, że to coś spadło od lewej strony i że on niczego nie widział. Osoba, którą obserwował, była po prawej. Rozejrzał się wokół siebie. Wołodia bez przerwy powtarzał jedno słowo: czort. Miał zapięty pas. Wcześniej Lennart nigdy nie widział, aby jego kolega używał pasów w samochodzie.

We wstecznym lusterku pojawiło się niebieskie światło, które przybliżało się coraz bardziej. Wreszcie zatrzymało się tuż za nimi. Nagle Lennart nie był w stanie powstrzymać gorączkowych myśli i poczuł nieoczekiwanie, że jego przyszłe życie już minęło. Jak on mógł być tak głupi? On, który zdobył niemal wszystko, nawet Walentinę.

Lennart nie wiedział dokładnie, jak długo siedział w celi, w której znalazł się po przewiezieniu minibusem służącym chyba – sądząc po zapachu – do transportu zwierząt. Zanim go w niej zamknięto, zabrano mu zegarek, pasek do spodni i kilka innych rzeczy. Niezależnie od tego, ile czasu minęło, postanowił przestać walczyć. Nie chciał już wędrować w kółko po celi, aby się rozgrzać i aby nie zesztywniały mu nogi – skoro wszystko się skończyło, nie będą mu już potrzebne. Jedyne, czego pragnął, to odpoczynku od strachu, zapadnięcia w sen, choćby na chwilę.

Osunął się na posadzkę i oparł plecy i głowę o brudne białe kafelki pokrywające ścianę. Myśli rozpraszały się coraz bardziej, odpływała też lodowata betonowa podłoga, odór wymiocin, uryny i całego sowieckiego dziadostwa.

Skrzypnięcie otwieranej w drzwiach kraty wyrwało go z odrętwienia i bezlitośnie sprowadziło z powrotem na komendę milicji gdzieś na północnych peryferiach Moskwy. Dwóch funkcjonariuszy kazało mu opuścić celę i iść za nimi.

Najpierw przyglądali mu się, jak próbuje wstać, a zesztywniałe nogi nie chcą go słuchać. Jeden z mężczyzn szedł przed nim, a drugi za nim, nie traktowali go jednak tak, jakby był kimś niebezpiecznym. Raczej sprawiali wrażenie niezainteresowanych.

Został wprowadzony do pomieszczenia z zakratowanym oknem, za którego szybą rozpościerała się szaroczarna moskiewska noc.

Chyba zaczynało świtać.

Całe umeblowanie stanowiły koślawy stół i dwa krzesła. Na jednym siedział mężczyzna z gwiazdką na naramiennikach munduru. Lennart stanął przy drugim, którego oparcie było owinięte grubą warstwą sfatygowanej taśmy maskującej.

– Siadajcie, gospodin Bogszo!

Lennart wykonał polecenie i spojrzał na mężczyznę, który miał rudawe wąsy i posępną twarz o barwie przypominającej kolor brudnego śniegu zalegającego skraje stołecznych alej.

– Jestem majorem milicji i prowadzę waszą sprawę.

Lennart, nie odrywając od niego wzroku, czekał na wyjaśnienie, co zamierzają z nim zrobić.

Major przesunął po blacie stołu kartkę. Miał pożółkłe od nikotyny końce palców.

– Oświadczenie do podpisania.

Lennart popatrzył pytająco na funkcjonariusza.

– Przyznajecie w nim, że będąc pod wpływem alkoholu, wjechaliście na radzieckiego obywatela i spowodowaliście jego poważne obrażenia, a może nawet go zabiliście.

Umysł Lennarta pracował na najwyższych obrotach. Co zrobiliby jego rosyjscy koledzy w takiej sytuacji? Pewnie zadzwoniliby do jakiejś wysoko postawionej osoby i poprosili o pomoc, a gdyby nikogo takiego nie mieli, próbowaliby uratować się łapówką. Czy on zna jakąś miejscową grubą rybę? Wśród znajomych mu osób najwyższy rangą jest szef biura w Ministerstwie Finansów, ale raczej by się nie ucieszył, gdyby został wciągnięty w coś takiego. Czy wręczenie koperty byłoby dobrym rozwiązaniem? Szybko odrzucił tę myśl. Przestępstwo wydawało się zbyt poważne, a świadków było zbyt wielu. Cały łańcuch zdarzeń, na pozór niegroźnych, zagrażał teraz jego egzystencji. Wszystko, co do tej pory sobie wypracował, osiągnął, zostało zburzone. Kariera w szwedzkim Ministerstwie Finansów, oszałamiający start jak na dwudziestoośmiolatka. Pomyślał o wszystkich latach studiów i dodatkowych pracach, których się chwytał, byle tylko uciec z dwupokojowego mieszkanka w dzielnicy Blackeberg. O tym, jaką był dumą dla swojej mamy i wzorem dla młodszego brata. I oczywiście pomyślał także o Walentinie, wielkiej miłości swego życia. Kurwa! Miał ochotę krzyczeć.

Okazał się potwornym idiotą.

Wszystko stracone.

Teraz to już tylko kwestia czasu, kiedy wszyscy się dowiedzą. Koledzy w Sztokholmie. Sąsiedzi przestaną gratulować mamie, że ma takiego syna, który skończył studia, pracuje za granicą i przyjeżdża po nią nowym volvem. Teraz zaczną unikać rozmów na jego temat.

I mama będzie się go wstydzić.

A przecież tyle poświęciła dla swojego starszego dziecka, którego ojciec zmył się, kiedy mały brat Lennarta był jeszcze w pieluchach.

– No?

Lennart zdawał sobie sprawę przynajmniej z tego, że w żadnym razie nie powinien podpisywać dokumentu, którego treści nie jest w stanie zweryfikować.

Musi za wszelką cenę zyskać na czasie.

– Co tak naprawdę się stało?

– Przecież mówię: przejechaliście radzieckiego obywatela. Mam inne sprawy na głowie, a wy najbliższym transportem zostaniecie przewiezieni do aresztu centralnego. No już, podpiszcie!

– Ale kogo konkretnie przejechałem? Jakiegoś mężczyznę… tak?

Major obrzucił go spojrzeniem pełnym irytacji.

– Dosyć tego! Za przestępstwo, które popełniliście, należy się co najmniej dziesięć lat więzienia. Jak nie podpiszecie tutaj, podpiszecie w centrali.

Nawet gdyby mogło to mieć fatalne skutki dla jego dalszej kariery i życia, wiedział, że za wszelką cenę musi skontaktować się ze szwedzką ambasadą w Moskwie. To niemożliwe, żeby ten koszmar miał się stać rzeczywistością, pomyślał, czując, jak ogarnia go panika.

Nie widział innego wyjścia.

– Towarzyszu majorze!

Od drzwi dobiegł czyjś stanowczy głos.

Major podniósł wzrok z wyraźnym zawodem. Lennart się odwrócił. Do pomieszczenia wszedł mężczyzna w zaskakująco dobrze skrojonym garniturze.

– Mogę was zastąpić – oznajmił, wskazując na drzwi.

Major wstał z ciężkim westchnięciem i opuścił pokój, nie patrząc na Lennarta.

– Pewnie chce się wam pić. – Nie czekając na odpowiedź, krzyknął: ‒ Sierżant! Czaj priniesitie!

Mężczyzna zajął miejsce majora pod zakratowanym oknem. Jego starannie zaczesane na mokro włosy lśniły w zimnym świetle jarzeniówek.

Po chwili pojawił się młody milicjant i postawił przed nimi dwie szklanki parującej herbaty oraz talerz z drobnymi ciastkami. Mężczyzna w garniturze gestem zachęcił Lennarta, aby się poczęstował. Nie odmówił. Ostatnie, co miał w ustach, to francuski koniak. Na samo jego wspomnienie zbierało mu się na mdłości.

– Właśnie dostaliśmy wynik analizy waszej próbki krwi – odezwał się mężczyzna z zatroskanym wyrazem twarzy. Po chwili kontynuował: ‒ Badanie wykazało półtora promila. Jak pewnie wyjaśnił wam major, wasza sytuacja jest niezwykle… poważna.

Lennart był opanowany. Dręczyło go dziwne przeczucie, że ten człowiek o ciemnych zaczesanych na bok włosach i wydatnych kościach policzkowych ma jakiś plan.

– Mogę zadzwonić do ambasady szwedzkiej i poprosić, żeby ktoś tu przyjechał. – Zrobił pauzę. – Coś jednak mi mówi, że będziecie woleli tego uniknąć, kiedy usłyszycie, co mam wam do powiedzenia.

Jego jasne oczy czujnie wpatrywały się w Lennarta.

Chyba najlepiej było na razie się nie odzywać. Przeczucie nagle przerodziło się w nadzieję, że coś musiało się zmienić w jego sytuacji, wolał więc niczego nie popsuć. Jego szef w Szwecji, który go wspierał, jego mama, brat, Walentina. Wszyscy oni byliby strasznie zawiedzeni, gdyby wyszło na jaw, co zrobił. To troska o nich, a nie chęć uniknięcia odpowiedzialności za swój czyn kazała mu trwać przy naiwnej nadziei, że to wszystko da się jakoś rozwiązać na podobnej zasadzie, jak w tym kraju w zamian za kilka dolarów można uniknąć mandatu za przekroczenie prędkości.

– Istnieje pewna możliwość – zaczął mężczyzna z ociąganiem. – Państwo radzieckie może zaspokoić wszystkie roszczenia i potrzeby poszkodowanego, a w razie jego śmierci zaopiekować się rodziną. W konsekwencji prokurator zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa karnego może zrezygnować z wszczęcia postępowania, jeśli nie ucierpi na tym interes naszego kraju.

To brzmiało tak kusząco, że Lennart o mało nie zaczął płakać.

– I dlatego władze szwedzkie wcale nie muszą zostać poinformowane o tym, co się stało – kontynuował mężczyzna, wyjmując papierosa. – Dodam jeszcze, że mógłbym się postarać, aby nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie robiło przeszkód, jeśli wasza narzeczona będzie chciała wyjechać z wami do Szwecji.

Odczekał chwilę, aby jego słowa wybrzmiały, dając jednocześnie Lennartowi kilka sekund na sycenie się myślą, że wszystko może toczyć się dalej po staremu, a on może żyć tak, jak sobie zaplanował. Następnie przypalił papierosa.

– Jest coś, co możecie dla mnie zrobić – rzekł w końcu, podsuwając paczkę papierosów swojemu rozmówcy.

Lennart znieruchomiał. Mimo zmęczenia miał niemal całkowitą pewność, że oto właśnie usłyszał szwedzkie, a nie rosyjskie słowa, tyle że wypowiedziane z charakterystyczną rosyjską melodią.

Słuchał uważnie dalszych wyjaśnień.

Naturalnie, pomyślał, gdy tamten już poszedł.

To przecież oczywiste. W Rosji wszystko ma swoją cenę.Tom Karlavägen, centrum Sztokholmu styczeń 2014

Tom Blixen wysączył do ostatniej kropli wino z kieliszka, następnie postawił go ostrożnie na stole i spojrzał na Rebeckę.

Jej twarz była tak pełna melancholii, jakby właśnie przed chwilą obejrzeli smutny film, a nie zjedli razem kolację we własnym domu.

– O co chodzi? – spytał.

Rebecka potrząsnęła głową.

– O nic, po prostu… Dziękuję ci! Pyzy z winem. Uwielbiam pyzy! Nie pamiętam, kiedy jadłam je ostatnio. Babcia robiła mi je czasem, kiedy byłam mała.

– Wiem. Opowiadałaś mi.

Zapatrzyła się w okno, w nieprzeniknioną ciemność zimowej nocy. Jej blade palce przesuwały się wzdłuż krawędzi talerza, jakby szukały wyszczerbienia czy pęknięcia. A kiedy w końcu znowu spojrzała na niego, jej oczy były pełne łez, a na pokrytym piegami czole pojawiły się głębokie bruzdy, jakby właśnie próbowała rozwiązać jakiś skomplikowany problem matematyczny. Niesforny kosmyk kręconych rudych włosów opadał na jedno oko.

– Jedliśmy je tamtego dnia, kiedy umarł tata – powiedziała.

– Tego nie wiedziałem.

Rebecka otarła grzbietem dłoni łzę z policzka.

Tom przechylił się ponad stołem i wziął ją za rękę. Była lodowato zimna.

– Ciągle o tym myślisz?

Pokręciła przecząco głową.

– Nie o to chodzi.

– Wobec tego o co?

– Byłeś taki miły i tak się postarałeś. Zrobiłeś dla mnie pyzy.

Urwała.

– Szczerze mówiąc, nie zrobiłem ich – wtrącił Tom – tylko kupiłem w Östermalmshallen.

Rebecka znowu pokręciła głową i zaczęła jeszcze bardziej płakać.

Tom wstał i podszedł do niej, po czym usiadł na krześle obok i otoczył ją ramieniem.

– Hej, co się dzieje?

Zanosiła się tak mocno od płaczu, że aż drżała.

– Tak się… tak się… postarałeś…

Przytulił ją i delikatnie pocałował w kark. Nie bardzo wiedział, co ma zrobić, ponieważ takie zachowanie było do niej zupełnie niepodobne. Najwyraźniej coś musiało wytrącić ją z równowagi.

Raczej mało prawdopodobne, żeby rozkleiła się pod wpływem porcji pyz.

Rebecka była silna. Wielu uznałoby ją być może za twardą i szorstką, a nawet twierdziłoby, że ma wrażliwość granitu. Ale on, żyjąc z nią już dosyć długo, przekonał się, że to wcale nie jest takie jednoznaczne. Nic nigdy nie jest jednoznaczne i proste.

Swoje wrażliwe, delikatne oblicze Rebecka pokazywała wyłącznie najbliższym. Tom z czasem doszedł do wniosku, że określają ją dwie podstawowe cechy: z jednej strony twardość i nieustępliwość, a z drugiej – niezwykła kruchość. A może raczej brak odcieni pośrednich na skali jej emocji.

Chwycił ją nieco mocniej za ramiona i lekko nią potrząsnął.

– Powiedz, o co chodzi!

– Ja już… tak dłużej nie mogę.

Jej głos był zaskakująco miękki, niemal dziewczęcy, i przywoływał miłe obrazy z dzieciństwa oraz uśmiechniętych prezenterów telewizyjnych.

– Czego już dłużej nie możesz?

Rozejrzała się po pokoju. Kiedy znowu spotkała jego wzrok, dodała:

– Nie mogę już znieść tego wszystkiego. Nie mogę znieść nas.

– Nas?

Sięgnęła po serwetkę i wyczyściła sobie nos, po czym ponownie odwróciła się do niego. Miała zapuchnięte oczy i zaczerwieniony nos, ale głos nagle przybrał normalne brzmienie: był rzeczowy, twardy – takim tonem wypowiadała pracę kolegom i zmywała głowę dostawcom.

Wszelka kruchość i miękkość raptem się ulotniły.

Spojrzała mu prosto w oczy, zamrugała powiekami i wreszcie oznajmiła:

– Ciebie i mnie razem. Nie chcę już tego dłużej.

Nagły ucisk w żołądku, przelotna fala mdłości. Klakson samochodu za oknem. Kilka przypadkowych wspomnień przemknęło mu przed oczami niczym paprochy sadzy unoszące się znad otwartego ognia: śpiąca Rebecka mocno przytulona do niego w ciemności, wyraz jej twarzy, kiedy podarował jej naszyjnik po swojej babci. Stanowczość w jej spojrzeniu, gdy wybierała się na któreś ze swych posiedzeń zarządu.

„Ciebie i mnie razem. Nie chcę już tego dłużej”.

O dziwo, nie czuł złości. Jedynie szok i smutek, że wyjdzie pokonany z pojedynku, który zamierzał wygrać. Kochał Rebeckę, chociaż oczywiście nie brakowało im problemów.

Po wyjeździe z Moskwy ich egzystencja była jedną nieustającą walką. Wyjątek stanowił krótki epizod w Londynie, miodowy miesiąc, podczas którego wszyscy upajali się urokiem nowości. Tymczasem kryzys finansowy okazał się głębszy i ostrzejszy, niż ktokolwiek mógł przewidzieć, i wysokie stanowisko, na które liczyła Rebecka, zniknęło równie szybko, jak ulatniają się bankierzy, gdy trzeba podzielić się kosztami. Jedynym rozwiązaniem było przeniesienie się z powrotem do Szwecji. Bo tam Rebecka raczej nie powinna mieć problemów ze znalezieniem pracy – tak przynajmniej sądzili.

Trzy córki Rebecki, nazywane przez nią z upodobaniem dziećmi A: Anastazja, Aleksia i Aleksandra, szybko oswoiły się ze szwedzką rzeczywistością i nie protestowały nawet wtedy, gdy ich matka postanowiła wysłać je po kolei do internatu. Natomiast Ksenia, córka Toma, która nigdy wcześniej nie mieszkała nigdzie poza Rosją, nie potrafiła odnaleźć się w nowej ojczyźnie. Chociaż płynnie mówiła po szwedzku, wciąż czuła się obca, prawie nie miała znajomych i większość czasu spędzała zamknięta w swoim pokoju. Wysłanie jej do internatu nie wchodziło w rachubę. Była na to zbyt wrażliwa, poza tym on nie wytrzymałby bez niej.

No i do tego wszystkiego dochodziły sprawy zawodowe Rebecki.

Ile posad miała w ciągu trzech ostatnich lat? Cztery? Pięć?

Tom nie pamiętał. Ale za każdym razem kończyło się identycznie. Rebecka robiła się nie do wytrzymania w nowym miejscu pracy. Nieustannie ścinała się z kolegami i zarządem, awanturowała się i krzyczała, a wieczorami w domu, kiedy dzieci już spały, płakała. Próbował ją pocieszać, podsuwał jej przeróżne propozycje, jak powinna postąpić, ale to tylko jeszcze bardziej ją rozwścieczało. W końcu zawodowe niepowodzenia zaczęły wywoływać coraz większe ogólne rozgoryczenie. Rebecka nie była zadowolona ze swojego życia i czuła, że jej kariera utknęła w miejscu. A on wiedział, że winą za to – przynajmniej częściowo – obarcza jego. Bo gdyby kiedyś nie natknęli się na siebie w Moskwie, gdyby nie zaczęli ze sobą romansować w tamto gorące lato dobrą dekadę temu, być może nadal byłaby wielką jasną gwiazdą na firmamencie rosyjskich finansów.

W Rosji wszystko wyglądało inaczej.

Tam w pracy akceptowano jej ostry język i nieprzewidywalne zachowanie. Nikomu nie wydawało się niewłaściwe, gdy został przez nią zbesztany, nikt nawet nie uniósł brwi, kiedy bez pardonu wyrzucała pracowników, jeśli odmawiali dostosowania się do surowych reguł i porządku, który ona ustanawiała.

Ale nie mieszkali już w Rosji. A w szwedzkim modelu korporacyjnym obowiązywała kultura konsensusu. Krytykę wyrażano ostrożnie, wszelkie ewentualne zmiany personalne najpierw starannie rozważano w gronie kierownictwa, a przed ich realizacją konsultowano się także ze związkami zawodowymi.

Coś takiego nie było w stylu Rebecki.

Tom powiódł wzrokiem po jadalni: drogie designerskie meble, zdjęcia dzieci w ramkach na regale. Pamiątki z podróży i bibeloty, które zbierali przez lata. Przedmioty poświadczające ich wspólne życie, mówiące o ich marzeniach, kłopotach oraz o miłości, którą mieli i stracili.

Był zaskoczony, gdy po policzkach zaczęły mu płynąć łzy. Nie pojmował, jak to w ogóle możliwe, ponieważ czuł w sobie jedynie pustkę. Pustkę tak wielką, że każda myśl zdawała się odbijać w niej głuchym echem.

Rebecka ukryła twarz w dłoniach i głośno pociągnęła nosem.

– Pieprzyć to – wymamrotała. – Nie chciałam, żeby tak się to skończyło.

Tom spojrzał na nią i poczuł coś w rodzaju zawrotu głowy. Zupełnie jakby stał w ciemności na szczycie góry, zdając sobie sprawę, że w którąkolwiek stronę ruszy, i tak spadnie. Będzie spadał i spadał w przepaść bez dna.Heinz Tierp styczeń 2014

Gałęzie świerków uginały się pod ciężarem śniegu, a cały las wyglądał jak z baśni. Heinz Braunheimer patrzył na szwedzki krajobraz z niezmiennym zachwytem. Smukłe sosny, świerki, a u ich podnóża dywan z mchu i krzaczków jagód, małe wścibskie olchy kiełkujące w drobnych szczelinach i eleganckie brzozy o białych pniach, jedwabiście delikatnych niczym końskie chrapy.

Natura.

To największy atut Szwecji. Heinz doszedł do takiego wniosku już za pierwszym razem, kiedy tu przyjechał. A najważniejsze, że w tym kraju nigdzie nie ma dużo ludzi.

W przeciwieństwie do Niemiec, gdzie za każdym krzakiem czai się człowiek.

Gdyby nie był fizykiem, z pewnością wybrałby zawód botanika. Darzył ogromną miłością wszystko, co żyje. Uwielbiał hodować własne rośliny i z wielką starannością szczepił drzewa i krzewy w swoim ogrodzie w Tierp. Zbudował nawet szklarnię o różnych strefach klimatycznych, w której mógł uprawiać zarówno wrażliwe na mrozy melony, bakłażany i chili, jak i różnego rodzaju byliny i zioła.

Na pozór mogło wydawać się dziwne, że osoba tak kochająca naturę jak on pracuje jako fizyk w elektrowni jądrowej, lecz w gruncie rzeczy było to całkiem logiczne. Heinz Braunheimer bowiem był przede wszystkim naukowcem. A w fizyce, podobnie jak w botanice, obowiązują nienaruszalne zasady, do których ludzie muszą się stosować.

W świecie naznaczonym przez religijny fanatyzm i przesądy Heinz pokładał ufność jedynie w nauce. Tylko ona mogła uratować człowieka przed nim samym.

Tak przynajmniej mu się wydawało.

Podkręcił nieco ogrzewanie w samochodzie i przyglądał się krajobrazowi, który przesuwał się za szybą: przysypanym śniegiem polom, gęstym lasom tu i ówdzie przeciętym niedużymi zamarzniętymi potokami lub jeziorami. Nigdzie w zasięgu wzroku choćby żywej duszy. Ołowianoszare niebo wisiało ciężko nad wierzchołkami drzew, zwiastując kolejne opady śniegu.

Heinzowi to odpowiadało – lubił zimę. W odróżnieniu od Marianne, jego jedynej żony od dobrych trzydziestu lat. Mimo że była Szwedką, ciężko znosiła niskie temperatury. Już w sierpniu zaczynała trajkotać o zimowym wyjeździe na Wyspy Kanaryjskie albo do Tajlandii. Najczęściej udawało mu się jakoś wybić jej te pomysły z głowy, jak na przykład w ubiegłym roku, kiedy musieli updatować system operacyjny w Forsmarku i jego obecność na miejscu była niezbędna. Czasami jednak musiał ustąpić i spędzić tydzień albo nawet dwa wśród spalonych na czerwono rodzinek z dziećmi gdzieś w okolicy dziesiątego równoleżnika.

Ale na tym polega związek.

Dwie siły oddziałujące w przeciwnych kierunkach równoważą się, co sprawia, że można je wyzerować. Po wyzerowaniu dwóch sił pozostaje jedna, stała. I to nazywa się kompromisem: Tierp w listopadzie, a Puket w grudniu. Ziemniaki z własnego ogródka i gotowe pulpety mięsne firmy Mamma Scans w zamrażarce, rozgłośnia P1 rano i Let’s dance wieczorem. Seks raz czy dwa razy w miesiącu. Jeśli mu się poszczęściło.

Heinz odbił w prawo, na drogę 76. Ruch był mały, północny wiatr osadzał na przedniej szybie cienką warstwę śniegu. W radiu męski głos mówił o stanie podwyższonej gotowości w Estonii po powtórnym naruszeniu przez Rosjan przestrzeni powietrznej i morskiej.

Trzydzieści dwa lata w Szwecji.

Szmat czasu. Ale on był zadowolony ze swojego życia, kochał dorosłe już dzieci, Hansa i Sabine, a także wnuczkę Tovę. Marianne też kochał. Bezwarunkowo, mimo kompromisów.

Dopóki mógł wykonywać swoją pracę i zajmować się ogrodem, niczego mu nie brakowało. Dopóki liczba minut poświęconych muzyce tanecznej nie przekraczała liczby minut poświęconych muzyce klasycznej, czuł się szczęśliwy.

Tuż przed Lövstabruk minął bezimienną stację benzynową, obok której przejeżdżał niemal dzień w dzień przez ostatnie trzydzieści lat. Nagle słońce przedarło się przez zwartą zasłonę chmur, oświetlając krajobraz i zabudowania na prawo. Okolica stała się wyrazistsza, a cienie wyostrzyły kontury domów.

Może dlatego przyjrzał się wyjątkowo uważnie budynkowi za myjnią samochodową – szaremu barakowi z blachy falistej, który służył do nie wiadomo czego. W chwili gdy zobaczył namalowaną sprayem gwiazdę, zesztywniał, a jego dłonie kurczowo zacisnęły się na kierownicy.

To niemożliwe. To nie mogła być prawda. Po tych wszystkich latach litościwej ciszy.

Lecz gwiazda tkwiła niewzruszenie na blaszanej ścianie.

Jaskrawoczerwona na tle zimowej szarości. Nasmarowana niechlujnie, jakby przez jakiegoś podchmielonego nastolatka niemającego pojęcia, co ona znaczy. Niebędącego w stanie przewidzieć konsekwencji tej swojej bezmyślnej bazgraniny.

Pociemniało mu przed oczami, a ręce na kierownicy wydały się kompletnie zdrętwiałe. Auto wpadło w poślizg i przejechało na przeciwny pas jezdni.

To musiał być sen, złudzenie wywołane jego podświadomym strachem.

Heinz ujrzał ciężarówkę zbliżającą się z przeciwka z dużą prędkością. Przeciągłe trąbienie pędzącego prosto na niego pojazdu wyrwało go z odrętwienia. Skręcił gwałtownie w bok, nagle w pełni świadomy zagrożenia. Samochód zaczął obracać się w kółko i zsunął się z drogi. Śnieg zasypywał szyby, na kilka sekund całkiem zasłonił widoczność, wreszcie z głośnym łomotem i mocnym szarpnięciem tył karoserii wbił się w zaspę na poboczu. Wstrząs rozszedł się po całym ciele Heinza, aż po kręgosłup, nie pozwalając mu złapać tchu.

Zaległa cisza.

Heinz zamrugał powiekami.

Czy na pewno się nie pomylił?

Czy na szczycie szarego baraku rzeczywiście widniała gwiazda czy to jedynie jego przywidzenie, efekt zmęczenia i pracy po godzinach od wielu miesięcy w Forsmarku?

Silnik złowrogo zamilkł. Heinz pomodlił się w duchu, aby jednak zaskoczył. Ostatnia rzecz, na jaką miałby teraz ochotę, to dzwonić po kogoś z odpowiednim sprzętem, kto i tak pojawiłby się pewnie dopiero za ładnych parę godzin. Na szczęście po przekręceniu kluczyka rozległ się znajomy warkot. Gdy przygazował, tylna część samochodu wyrwała się ze zwału śniegu.

Serce waliło mu w piersi, w radiu czyjś głos grzmiał ostro. Wbijał się w ciszę i jego myśli niczym nóż w ciepłe masło.

Heinz wyłączył radio. Usiłował zebrać myśli.

Przez dwadzieścia lat z okładem nic się nie działo. Założył zatem, że jego zadanie zostało wykonane – że odzyskał swoje życie. Od dwudziestu lat wgapiał się w tę pieprzoną ścianę za każdym razem, kiedy tędy przejeżdżał, i niczego nie widział. Przez pierwsze dziesięć lat był czujny. Przygotowany na to, że w każdej chwili coś może się zdarzyć. Z czasem coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że już nigdy nie nastąpi taki moment, w którym ujrzy na niej znak. Że zapomniano o nim. Odhaczono go. Skreślono. Odesłano na emeryturę. Że jest wolny.

A teraz?

Zawrócił i powoli ruszył w kierunku stacji. Słońce odbijało się w śniegu, zmrużył więc oczy i jakieś pięćdziesiąt metrów przed stacją zwolnił jeszcze bardziej. Zjechał na pas awaryjny, zatrzymał się i wyszedł na przejmująco zimne powietrze. Zaczął iść w stronę ohydnych budynków porozrzucanych bez ładu i składu jak puste kartony po mleku.

Brnął przez śnieg ku szopie, ale jeszcze zanim do niej dotarł, wiedział już, że się nie pomylił. Wymalowana czerwonym sprayem gwiazda odcinała się wyraźnie od brudnoszarego tła.

Musiała powstać niedawno.

A może to zwykły przypadek? Jeszcze raz przebiegło mu przez myśl, że jakiś nastoletni pacykarz wyżył się na tej ścianie, nie mając w ogóle pojęcia, jakie to może mieć dla niego konsekwencje.

Usiłował oszacować prawdopodobieństwo takiej sytuacji, w końcu jednak doszedł do wniosku, że to raczej niemożliwe. Dzieciaki paskudzące sprayem można spotkać wszędzie, to prawda, ale tutaj? Pośrodku niczego?

Rozejrzał się dookoła. Powiódł wzrokiem po ośnieżonym krajobrazie.

Nic nie wskazywało na to, by gwiazda mogła być dziełem bandy znudzonych nastolatków: nigdzie żadnych śladów motorynek, żadnych innych gryzmołów na baraku. Nie było też niedopałków w zwałach śniegu pod szopą ani pustych puszek po piwie pod ścianą.

Jedyne, co było widać, to tę przeklętą czerwoną gwiazdę.

Istniał tylko jeden sposób, aby ustalić, czy to wprost niewyobrażalny przypadek czy też totalna katastrofa.

Heinz wrócił do samochodu i ruszył tam, dokąd w tej sytuacji powinien podążyć.

Kilka kilometrów za Lövstabruk odbił w lewo, w kierunku Skälsjön. Wąska boczna droga była rzadko uczęszczana, toteż auto nie bez trudu przebijało się przez dosyć głęboki śnieg. Mniej więcej w połowie drogi wielka gałąź zatarasowała przejazd i Heinz musiał się zatrzymać, by usunąć konar z jezdni. Ostra kora skaleczyła mu delikatne dłonie.

Nagle powstała w nim nadzieja. Wyglądało bowiem na to, że już dawno nikt tędy nie jechał, co zwiększało jednak prawdopodobieństwo, że cała ta historia to tylko zwykły zbieg okoliczności. Osobliwy splot wydarzeń. I nic innego. Niewykluczone, że kiedy dotrze do kamienia przy potoku, nie odkryje nic poza nietkniętym śniegiem, co najwyżej z widocznymi gdzieniegdzie pojedynczymi śladami zajęcy lub innej dzikiej zwierzyny.

Podjechał pod potężny świerk mający co najmniej sto lat. Picea abies może osiągać wiek nawet do czterystu lat, ale w Fulufjället odkryto egzemplarze, których system korzeniowy liczył ponad osiem tysięcy lat. To wydawało się pocieszające. Albowiem wszystko, co przytrafiło mu się dzisiaj, było zatem jedynie jakąś anomalią, szaleństwem wymyślonym przez ludzi.

Przez sekundę zastanowił się nawet, czy nie zawrócić do domu.

Przecież Centr nie może zakładać, że on nadal jest tutaj, wciąż gotowy im służyć. Wystarczy, że wróci do ciepłego domu w Tierp, a wtedy przypuszczalnie wszystko zniknie, podobnie jak każdy koszmar senny pierzcha o świcie. Ale w tym momencie przypomniało mu się zabójstwo w Budapeszcie, o którym przeczytał w gazecie minionej jesieni. Autor artykułu stawiał hipotezę, że to sowieckie służby zlikwidowały dwóch byłych agentów, którzy odmówili współpracy. Podcięto im gardła i wrzucono ich do Dunaju jak worki ze śmieciami. Dobę później ciała znalazły bawiące się dzieci.

Wysiadł z samochodu i zmrużył oczy w blasku ostrego zimowego słońca. Wciągnął głęboko w płuca zimne powietrze. Wiedział, co ma zrobić, ruszył więc, brnąc przez śnieg, w stronę polany.

Głaz tkwił na swoim miejscu; lodowiec pozostawił go tutaj tysiące lat temu. W białym puchu nie było widać żadnych śladów, co nie musiało jeszcze nic znaczyć, ponieważ przez ostatnie dwa dni ciągle padało.

Heinz spojrzał na swoje dłonie.

Były lekko zakrwawione po akcji odsuwania ciężkiego konaru z drogi. Gdy dotarł do kamienia, wsunął dłoń w szczelinę w jego dolnej części. Badał po omacku; najpierw znalazł pod palcami jedynie śnieg i zlodowaciałe igły. Potem wyczuł coś twardszego, jakąś krawędź. Zamknął dłoń na przedmiocie i wyciągnął go.

Trzymał w ręce zafoliowaną kopertę.

Jęknąwszy, osunął się w śnieg na kolana i chwycił się za głowę.

Pierwszy raz od dwudziestu lat Heinz Braunheimer płakał. Ze strachu, z rozpaczy i z powodu świadomości, że nigdy nie ucieknie przed swoją przeszłością.Heinz Sankt Petersburg styczeń 2014

Heinz Braunheimer patrzył przez brudne szyby taksówki. Od jego ostatniej wizyty w Rosji minęło ponad dwadzieścia lat. Teraz znalazł się w Petersburgu, mieście, w którym mieszkał Mendelejew, gdy pracował nad swoim układem okresowym pierwiastków. Po niecałych dwudziestu czterech godzinach uznał, że ma już dość zabawy w turystę. Zdążył zobaczyć większość z tego, co chciał zwiedzić. Gdyby musiał wybierać, co zrobiło na nim największe wrażenie, nie wiedziałby, czy opowiedzieć się za Ermitażem, gabinetem osobliwości Piotra Wielkiego czy soborem Świętego Izaaka.

Heinz nie potrafił zrozumieć, dlaczego ludziom wydawało się niepojęte, że car Piotr Wielki polecił umieścić w formalinie bliźnięta syjamskie. To przecież świadczyło o jego temperamencie badacza. A ponieważ Heinz również jest naukowcem, potrafi oddzielić to, co osobliwe czy wręcz makabryczne, i dostrzec kryjącą się za tym prawdziwą motywację.

Zdążył także załatwić to, co było oficjalnym powodem jego przyjazdu: kupił futro sobolowe dla Marianne. Rachunek na kwotę odpowiadającą trzydziestu trzem tysiącom koron – czyli więcej, niż wynosiła jej miesięczna pensja – leżał w portfelu. Zgodnie z otrzymanymi precyzyjnymi instrukcjami miał okazać go przy odprawie celnej, gdy będzie wracał do Szwecji.

Na każdym kroku kłamstwo.

Marianne powiedział, że jedzie na konferencję, a swojemu szefowi, że jest chory. Co potem zrobi z tym pieprzonym futrem – nie miał pojęcia, uważał jednak, że najlepiej będzie je zachować, gdyby ktoś po czasie miał do niego jakieś pytania na temat wyjazdu.

Taksówka zatrzymała się na czerwonym świetle; szerokimi trotuarami Prospektu Moskiewskiego płynęły setki przechodniów – zadziwiająco dobrze ubranych i solidnie zabezpieczonych przed przenikliwym zimnem, które tutaj wydawało się jeszcze bardziej dokuczliwe niż w domu. W końcu miasto leżało na dawnych bagnach.

Po wieloletniej nieobecności w Rosji mógł stwierdzić, że kraj się zmienił. Co prawda ludzie nie chodzili uśmiechnięci od ucha do ucha, ale na pewno nie mieli tak ponurych i zgnębionych twarzy, jakie pamiętał z dawnych czasów. Wszędzie odnoszono się do niego uprzejmie i życzliwie, mimo że mówił tylko po angielsku i niemiecku. Spotykane przez niego osoby w większości wiodły całkiem znośne życie klasy średniej, przynajmniej na pierwszy rzut oka niewiele się różniące od egzystencji przeciętnego Svenssona. Pod niejednym względem Rosja wydawała się zupełnie innym krajem niż ten, który poznał jako młody chłopak, gdy został wysłany z Niemiec Wschodnich do Związku Radzieckiego na studia.

„Otrzymasz obiekt w stosownym czasie. Następnie przeniesiesz go przez cło w uzgodniony sposób”.

Chociaż te słowa wciąż obijały mu się po głowie, odnosił wrażenie, że całkiem nieźle udało mu się wyprzeć ze świadomości, co tak naprawdę ma tutaj do zrobienia. Najtrudniej było mu chyba wtedy, gdy uzmysławiał sobie, na jakie ewentualne niebezpieczeństwo naraża siebie i swoją rodzinę. Wyrzuty sumienia były tak silne, że chwilami wręcz brakowało mu powietrza.

Nigdy nic nie wspomniał swojej żonie. Sprowadził dzieci na świat w pełni świadom przysięgi, jaką złożył wiele lat temu. Ale w swej wewnętrznej mowie obronnej powtarzał, że nie pozostawiono mu wyboru. Otrzymał wyraźne polecenie, że ma się ożenić z odpowiednią szwedzką dziewczyną i założyć rodzinę.

Wielkodusznie Centr nie miał zastrzeżeń, że wybrał sobie na żonę kobietę, która nie była mu obojętna.

Centr.

Centrala.

To brzmiało anonimowo. I było anonimowe. Tak nazywano miejsce, biuro w Moskwie, gdzie podejmowano decyzje w sprawie takich osób jak on, zupełnie ponad głowami samych zainteresowanych. Jedyne, co pamiętał, to twarz, którą widział dobre piętnaście lat wcześniej. A po upadku Związku Radzieckiego w 1991 roku Centr kompletnie zamilkł. Zaległa cisza, i to tak konsekwentna, że w końcu zaczął żywić nadzieję, iż znalazł się na emeryturze. Że odzyskał swoje życie. A potem zaczęły przychodzić polecenia wydawane przez tamtego człowieka. Tak przynajmniej przypuszczał.

„Gdy otrzymasz obiekt, masz zachowywać się spokojnie i z opanowaniem. Twój profil i życiorys są czyste. Nie masz się czym denerwować”.

Taksówka skręciła w Pułkowskoje szossie. Było naprawdę zimno, co najmniej ze dwadzieścia stopni mrozu. Pojedyncze suche płatki śniegu powoli opadały na jezdnię. Na horyzoncie rysowała się sylwetka portu lotniczego Pułkowo. Mniej więcej w tym miejscu, daleko od miasta, zostały zatrzymane oddziały wojsk hitlerowskich, w dużej części przez kobiety czerwonoarmistki. Naziści oblegali Petersburg przez dziewięćset dni. Obecny prezydent Rosji, piastujący ten urząd od piętnastu lat, dorastał wśród wspomnień tamtych zdarzeń, które kosztowały życie ponad jedną trzecią mieszkańców. Było to jedno z najbardziej tragicznych oblężeń w historii. Może więc trudno się dziwić, że ten facet tak wielką wagę przykłada do armii i obrony ojczyzny, pomyślał Heinz. I może on nigdy nie zostałby zaangażowany, gdyby właśnie ten prezydent nie doszedł do władzy.

Taksówka zajechała przed halę odlotów. Nadal nikt nie dał mu nic do zabrania do Szwecji. A im mniej zostawało czasu, tym mniej było możliwości.

Zapaliła się w nim iskierka nadziei.

Może tamci coś spieprzyli lub zmienili plany albo zdecydowali się na wykorzystanie innego kuriera. Nie byłoby to wcale dziwne. Bo niby po co wybierać prawie sześćdziesięcioletniego fizyka z Tierp żywo interesującego się botaniką?

Taksówka zatrzymała się przed terminalem.

Zapłacił, sięgnął po teczkę, w której mieściła się jedna zmiana używanej bielizny, kilka przewodników i laptop. Torbę z sobolowym futrem dla Marianne przez całą drogę trzymał na kolanach, aby jej nie zapomnieć. Nie daj Bóg, gdyby rzeczywiście tak się stało i gdyby naprawdę musiał za nie zapłacić. Wtedy wyprawa w ciepłe kraje stanęłaby pod znakiem zapytania i Marianne wpadłaby w furię, co czasami jej się zdarzało.

Chwycił za klamkę, aby otworzyć drzwi.

– Sekundoczku.

Heinz zastygł w połowie ruchu. Zobaczył, że taksówkarz patrzy na niego w lusterku wstecznym.

– Priedmiet w waszem laptopie.

W jego laptopie? Jak ktoś mógł włożyć cokolwiek do jego laptopa? Już prawie otworzył teczkę, aby go wyjąć, gdy nagle uderzyła go pewna myśl: skąd taksówkarz wie, że on mówi po rosyjsku? Przecież nie powiedział do niego ani słowa w języku swojego ojca. Nie używał go od czasu, kiedy znalazł się w Göteborgu na stypendium badawczym.

A od tamtej chwili minęło ponad trzydzieści lat.

Spojrzał na mężczyznę, który wciąż przyglądał mu się w lusterku. Jego jasne oczy były pozbawione wyrazu.

– Łuczsze nie iskat’. I nie w kojem słuczaje otkrit’ priedmiet.

Heinzowi i tak było zimno, ale słowa taksówkarza sprawiły, że jego ciało niemal skostniało. Zamknął teczkę.

W jego uszach wciąż brzmiały słowa:

„Pod żadnym warunkiem nie otwierać obiektu”.

Heinz szedł przez terminal, zmierzając ku automatom do samodzielnej odprawy. Miał wrażenie, że wszyscy patrzą na niego. Nagle w polu widzenia dostrzegł oficera w asyście dwóch żołnierzy. Szli prosto w jego stronę. Nerwowo przełknął ślinę i skręcił w bok. Gdy zdał sobie sprawę, że ta zmiana kierunku musiała wyglądać podejrzanie i że zbytnio przyspieszył kroku, zbliżył się do grupy turystów mówiących po szwedzku, usiłując udawać, że też do niej należy.

Na próżno.

Tuż przed nim wyrośli trzej policjanci. Nie miał wątpliwości, że czekali na niego. Jeden rozglądał się pilnie dookoła. Dwaj pozostali utkwili w nim wzrok.

– Dokumienty!

Doskonale wiedział, co to znaczy: chcieli od niego paszport albo inny dowód tożsamości, zachował jednak na tyle zimną krew, że spojrzał na nich tak, jakby nic nie rozumiał. Uspokoiło go to na chwilę – mimo upływu wielu lat wytrenowane odruchy tkwiły w nim jeszcze.

– Passport, ticket – rzucił jeden z policjantów.

To nie mógł być przypadek, że wybrano akurat jego. Zdawał sobie sprawę, że różne frakcje instytucji czuwających nad porządkiem prowadzą między sobą wojnę o przywileje, między innymi o to, kto ma pierwszeństwo w dostępie do lukratywnych interesów czy łapówek. Może jego zleceniodawca jest solą w oku policji? Może Centr nie ma już tak mocnej pozycji jak kiedyś?

– Heinz Andreas Braunheimer? – spytał policjant przeglądający jego paszport i podniósł na niego wzrok. Miał spokojny głos.

Policja raczej wiedziała, że jego nazwisko to przykrywka.

„Heinz Andriejewicz” – rozległo się echo w jego głowie.

Oto prawdziwe nazwisko.

Nagle wyłoniło się pewne wspomnienie z lat szkolnych. Do szkoły imienia Żukowskiego w Erfurcie chodziły wyłącznie dzieci mające rosyjskich rodziców, najczęściej wojskowych. Imię Heinz wybrała dla niego mama pochodząca z NRD, ale nauczyciele zwracali się do niego Andriejewicz, używając otczestwa po jego ojcu Andrieju. Od kiedy osiadł w Szwecji, stosował jedynie imię Heinz, Andreas i Braunheimer natomiast zostały po prostu wymyślone.

Czy policjanci to wiedzieli?

– Do kontroli bezpieczeństwa jest bardzo długa kolejka. Może pan przejść do stanowiska dla VIP-ów – oznajmił jeden z policjantów, wskazując na przejście obok.

– Dziękuję. – Tylko tyle zdołał wykrztusić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: