Utracony Świat - ebook
Utracony Świat - ebook
Utracony świat to trzeci tom trylogii kryminalnej Ostatni policjant Bena H. Wintersa. Apokaliptyczny obraz świata tydzień przed spodziewaną zagładą przyprawia o dreszcze i sprawia wrażenie bardzo realistycznej wizji. Zagrożenie nieuniknioną katastrofą poprzez zderzenie Ziemi z asteroidą wyzwala w społeczności pokłady egoizmu, agresji i psychozy. Na szczęście na straży sprawiedliwości i bezpieczeństwa znowu staje Henry Palace wraz z towarzyszem — momentami irytującym, lecz zaradnym Cortezem.
Tym razem policjant wyrusza w drogę ku odnalezieniu swojej zaginionej siostry. Dręczony wyrzutami sumienia, z powodu zniknięcia Nico, postanawia naprawić błędy swojej przeszłości. Droga nie będzie jednak należeć do łatwych. Na głównych bohaterów czeka wiele niebezpieczeństw, głód, pragnienie, choroby i ludzie gotowi posunąć się do wszystkiego, oby tylko zdobyć leki i butelkę wody. Czy śledztwo zakończy się powodzeniem? Czy kompani wyprawy po raz kolejny poradzą sobie w siódmym kręgu piekła?
Trzeci i niestety ostatni tom kryminalnej trylogii „Ostatni policjant” Bena H. Wintersa. W książce „Utracony świat” autor kreuje apokaliptyczną rzeczywistość. Możemy wczuć się w skórę bohaterów, którzy stoją w obliczu nieuchronnej zagłady. Nawet czytelnika opisy w książce mogą przyprawić o dreszcze z uwagi na ich realizm. Książkę czyta się jednym tchem, a zakończenie budzi sprzeczne emocje i pewien niedosyt. Szkoda, że to już koniec serii.
Spis treści
Duch Ameryki
Człowiek z Niebieskiego Miasta
Joy
Wstawaj i bierz się do roboty
Izyda
Plan B
Epilog
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8151-047-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Milczę. Nie wiem, jak zareagować.
Głos dziewczyny jest gardłowy, słaby. Z nadzieją, ale i z odrobiną szaleństwa spogląda na mnie znad maski zakrywającej nos i usta, a ja sterczę na progu jak ten kołek. Jest śliczną blondynką, włosy ma zaczesane do tyłu, więc dobrze widzę jej twarz, brudną jak u wszystkich, spanikowaną jak u każdego z nas. Dostrzegam jednak w jej wzroku coś jeszcze, coś niezdrowego, biochemicznego.
– Wejdź – proponuje zza maski antyalergicznej. – Śmiało. Wejdź. Nie wpuszczajmy więcej pyłu.
Gdy przekraczam próg, ona szybkim kopnięciem zatrzaskuje drzwi, po czym obraca się pospiesznie, by nie stracić mnie na moment z oczu. Ma na sobie żółtą sukienkę, wyblakłą i postrzępioną. Wygląda na zagłodzoną, cera na twarzy jest ziemista, bardzo blada. Nosi nie tylko maskę antyalergiczną, ale i gumowe rękawiczki. Poza tym jest uzbrojona po zęby: trzyma w dłoniach dwa pistolety maszynowe, trzeci, zwykły, wetknęła za cholewę wysokiego buta. Widzę też przy pasie skórzaną pochwę kryjącą wielki myśliwski nóż. A także granat, aczkolwiek trudno powiedzieć, czy to nie jest atrapa.
– Widziałeś, ile tu pyłu? – pyta, omiatając lufami kąty przestronnego pomieszczenia. – Rozumiesz już, że mamy cholernie wielki problem?
Dostrzegam drobinki kurzu unoszące się w nasłonecznionych miejscach, zauważam kupy śmieci zalegające na podłodze; rzucone na stos brudne ubrania i pootwierane kufry wypełnione czym popadnie: od kabli elektrycznych przez czasopisma po zwitki banknotów. Ona widzi jednak więcej, wiem to, dostrzegam po jej oczach, gdy mruga raptownie, a potem zaczyna kaszleć.
Szkoda, że nie pamiętam jej imienia. Wszystko stałoby się o wiele prostsze, gdybym go nie zapomniał.
– I co z tym zrobimy? – pyta, wypluwając pospiesznie słowa. – Wciągniesz ten pył do jakiegoś odkurzacza? Czy po prostu zbierzesz i wywalisz gdzieś na zewnątrz? Co się właściwie robi z kosmicznym pyłem?
– Z kosmicznym pyłem… – powtarzam. – Cóż, tego akurat nie jestem pewien.
To mój pierwszy wypad do Concord w New Hampshire od ponad miesiąca, kiedy to po spaleniu mojego domu i przy okazji sporej części miasta zostałem zmuszony do ucieczki. Chaos tamtych dramatycznych chwil wygasł z ogniem pożarów, zastąpiła go ponura wszechobecna cisza. Znajduję się zaledwie kilka przecznic od centrum, w zdemolowanym i złupionym sklepie przy Wilson Street, ale na zewnątrz nie widzę dziś tłumów. Wylęknieni ludzie nie przepychają się przez zatłoczone chodniki. Nie słyszę pisku klaksonów ani zawodzenia samochodowych alarmów, z oddali nie dobiegają odgłosy kanonady. Ci z mieszkańców, którzy pozostali, ukrywają się: kulą się pod kocami, gdzieś w piwnicach, drżą z obawy.
Przed sobą mam dziewczynę, szaloną, bredzącą bez przerwy o wyimaginowanym kosmicznym pyle. Spotkaliśmy się już kiedyś, w tym samym miejscu, które ongiś było znanym butikiem i nosiło nazwę Do Zobaczyska. Poprzednim razem była inna, wtedy nie padła jeszcze ofiarą szaleństwa. Wielu ludzi cierpi dzisiaj na tę przypadłość ‒ co jest zrozumiałe ‒ choć są w najrozmaitszych stadiach i wykazują odmienne symptomy. Gdyby klasyfikacja zaburzeń psychicznych wciąż była uaktualniana, z pewnością dodano by do niej nową chorobę. Destrukcyjna obsesja na tle gigantycznej asteroidy, która znalazła się na kursie kolizyjnym z jakże kruchą planetą. Może nazwano by ją astromanią. Albo międzyplanetarną psychozą urojeniową.
Odnoszę wrażenie, że udałoby mi się ulżyć tej dziewczynie w cierpieniu, gdybym tylko zdołał wypowiedzieć jej imię, dał do zrozumienia, że dobrze się znamy, że oboje jesteśmy istotami ludzkimi. Dzięki temu uznałaby mnie za mniejsze zagrożenie, co pozwoliłoby nam spokojnie porozmawiać.
– Wiesz, że jest trujący? – pyta. – Bardzo, bardzo szkodliwy. Kosmiczny pył wyżera ci płuca. Fotony je wypalają.
– Słuchaj… – rzucam, a ona nabiera powietrza i rusza prosto na mnie, wymachując bronią.
– Nie otwieraj ust i nie wysuwaj języka – syczy. – Nie próbuj go kosztować.
– Dobrze, tak właśnie zrobię. ‒ Trzymam ręce przy sobie, opuszczone, ale tak, by je widziała, próbuję też zachować w miarę neutralną minę. – Wiesz, szczerze mówiąc, przyszedłem tutaj, ponieważ potrzebuję informacji.
– Informacji? – Marszczy brwi zdziwiona.
Przygląda mi się przez tumany urojonego pyłu.
Tak naprawdę nie chcę rozmawiać z nią, tylko z jej przyjacielem czy też chłopakiem. Kimkolwiek dla niej jest. Ten facet wie, gdzie powinienem się udać. Taką przynajmniej mam nadzieję. Na to liczę.
– Muszę pogadać z Jordanem. Jest może w domu?
Dziewczyna patrzy na mnie przytomniej. Skupia się, unosi broń.
– Czy to on… cię tu przysłał?
– Nie. – Unoszę dłonie. – Nie.
– O mój Boże, on cię tu przysłał. Jesteście razem? Poleciał w kosmos? – krzyczy, przemierzając pomieszczenie. Lufy jej pistoletów maszynowych mierzą w moją twarz jak bliźniacze czarne dziury. – Czy to jego robota? ‒ Odwracam się twarzą do ściany wystraszony jak cholera. Nie chcę umierać, nawet tutaj, teraz. ‒ Czy to on mi to wszystko robi?
W tym momencie cudownym zrządzeniem losu przypominam sobie jej imię.
– Abigail. – Spojrzenie jej łagodnieje, oczy otwierają się szerzej. – Abigail – powtarzam. – Mogę ci pomóc? Możemy pomóc sobie nawzajem?
Gapi się na mnie. Cisza gęstnieje. Chwile mijają, czas się wypala.
– Proszę cię, Abigail.1.
Martwię się o swojego psa.
Na domiar złego zaczął utykać, jakby mało było tego, że pokasłuje tak mocno, aż jego drobne ciałko podskakuje, i że ma pełno rzepów w skołtunionej sierści. Nie wiem, kiedy ani gdzie skaleczył sobie przednią prawą łapę, ale zauważam, że kuleje, gdy wychodzi z magazynu dowodów, przemyka się pomiędzy moimi nogami i człapie w głąb korytarza. Drepcze biedaczysko wzdłuż listwy przypodłogowej, brudny jak diabli, lecz wciąż zadziwiająco biały.
Przyglądam mu się z głębokim niepokojem. Źle zrobiłem, zabierając Houdiniego z sobą. To błąd popełniony bez zastanowienia. Naraziłem własnego psa na rygory długiej i niepewnej podróży, na picie brudnej wody z kałuż i jedzenie resztek, na maszerowanie poboczami opustoszałych autostrad i po zachwaszczonych polach, na walki z innymi zwierzętami. Powinienem zostawić go z McConnell i resztą ferajny w naszej kryjówce w Massachusetts. Z dzieciakami jej i pozostałych ludzi, z ich psami. W bezpiecznym, spokojnym miejscu. Ale nie, musiałem go zabrać. Nie zapytałem nigdy, czy chce iść ze mną, choć gdybym nawet to zrobił, czy takie maleńkie stworzenie byłoby w stanie ocenić, czy skórka warta jest wyprawki?
Zabrałem go, w pięć tygodni pokonaliśmy osiemset pięćdziesiąt trudnych mil, co widać po nim, bez dwóch zdań.
– Tak mi przykro, kolego – mamroczę, na co odpowiada kolejnym kaszlnięciem.
Przystaję pośrodku korytarza, dyszę w mrok, spoglądając w sufit.
Magazyn dowodów rzeczowych wygląda identycznie jak wszystkie pozostałe pomieszczenia. Gruba warstwa kurzu pokrywa półki, wszystkie szafki opróżniono i poprzewracano. Czuję wszechobecną stęchliznę i pleśń. W dziale łączności, na czyimś biurku pomiędzy martwymi laptopami i wiekową radiostacją, leży stara nadgryziona kanapka. Roi się na niej od mrówek. Nie ma tutaj niczego dobrego, niczego pomocnego ani niosącego nadzieję.
Dotarliśmy w to miejsce wczoraj późną nocą i od razu wzięliśmy się do poszukiwań. Teraz, ponad trzy godziny później, słońce zaczyna wyłaniać się zza horyzontu – blady blask jego promieni przesącza się przez szklane frontowe drzwi w głębi holu – a my, choć przekopaliśmy prawie cały budynek, wciąż nie mamy niczego. Niczego. To niewielki posterunek policji, podobny do tego, na którym sam kiedyś pracowałem. Chyba nawet mniejszy. Całą noc spędziłem na kolanach, ze szkłem powiększającym w dłoni i latarką w drugiej ręce, przetrzepując to miejsce pokój po pokoju: recepcję, centralę łączności, administrację, areszt, magazyn dowodów.
Przekonanie wzbiera we mnie niczym brudna woda w studni: tutaj także niczego nie znajdę.
Funkcjonariuszka McConnell wiedziała o tym. Powiedziała mi wprost, że zmarnuję tylko czas.
– Znasz zatem nazwę tego miasta? – zapytała.
– Nie tylko – odparłem. – Wiem, że chodzi o posterunek policji w tym mieście w Ohio.
– W Ohio? – Patrzyła spode łba, sceptycznie, ręce miała złożone na piersi. – Tak jej raczej nie znajdziesz, a jeśli nawet, to co zamierzasz zrobić?
Pamiętam, jak się wtedy poczułem. Była wściekła i miała ku temu powody, więc po prostu przytaknąłem, nie przerywając pakowania.
Teraz, stojąc w blasku przedświtu pośrodku korytarza opustoszałego posterunku policji, unoszę zaciśniętą w pięść dłoń i opuszczam ją, jakby była kurkiem odbezpieczonej broni, uderzam nią w ścianę, o którą się opieram. Houdini odwraca łepek, przygląda mi się uważnie, jego oczka lśnią w mroku niczym ogniki.
– Już w porządku – mówię, na co odpowiada ochrypłym kaszlnięciem. – Okej. Szukajmy dalej.
* * *
Przy wejściu do holu znajduję tablicę upamiętniającą Daniela Arnolda Carvera z Rotary w stanie Ohio, który w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym przeszedł na emeryturę, dosłużywszy się rangi porucznika. Tuż obok spoczywa konstrukcja przypominająca odwróconą podkowę. Obklejono ją rysunkami dzieci: patykowaci pastelowi funkcjonariusze machają radośnie rękami pod napisem „Dziękujemy za oprowadzenie”, który jest tak równy, że musiał wyjść spod ręki tutejszej nauczycielki. Poszczególne kartki zwisają smętnie, klej na łączącej je taśmie dawno już wysechł. Pokryta grubą warstwą kurzu tablica jest lekko przekrzywiona.
Następne pomieszczenie znajduje się po lewej, tylko kilka kroków za rysunkami dzieci. Opisano je słowem: DETEKTYWI, choć zaraz po wejściu zauważam, że pracował tu tylko jeden człowiek. Samotne biurko, za nim obrotowe krzesło. Stacjonarny telefon z odciętym kablem, oddzielona od niego słuchawka spoczywa wciąż na widełkach, jakby była dekoracją sceniczną, nie prawdziwym urządzeniem. Pod sufitem wisi doniczka z martwą od dawna rośliną: wyschnięte pnącza pokryte są pozwijanymi brązowymi liśćmi. Obok zauważam na wpół zgniecioną plastikową butelkę po wodzie.
Wyobrażam sobie detektywa, który pracował w tym pomieszczeniu. Siedzi za biurkiem wygodnie odchylony, powiedzmy, że dopracowuje ostatnie szczegóły nalotu na laboratorium produkujące metę, albo zżyma się, ale tak żartobliwie, na dyrektywy wymyślane przez bezmózgowców z działu administracji. Węszę przez chwilę, mając wrażenie, że wyczuwam w zastałym powietrzu smród dymu z palonych przez niego cygar.
Jej cygar tak naprawdę. Bo to nie facet, tylko kobieta. Na biurku leży opasły oprawiony w skórę dziennik, na którym w prawym górnym rogu okładki widnieje napis: Detektyw Irma Russell.
– Wybaczy pani, detektywie Russell – mówię, kierując te słowa do niej, gdziekolwiek teraz przebywa, po czym salutuję pustce jej gabinetu. – Powinienem był się domyślić.
Raz jeszcze wspominam funkcjonariuszkę McConnell. Pocałowała mnie, stając na palcach, na sam koniec, gdy byłem już w drzwiach. Potem pchnęła mocno oburącz, posyłając na tę wyprawę.
– Idź – powiedziała poważnie, ze smutkiem w głosie. – Głupcze.
Blady blask przedświtu nie jest w stanie przebić grubej warstwy brudu zalegającej na jedynym oknie pokoju, włączam więc ponownie latarkę i zawisam nad dziennikiem detektyw Russell, by go przewertować. Pierwszy wpis zrobiła w nim zaledwie siedemnaście miesięcy temu. Czternastego lutego. Dokładnie w walentynki zanotowała, równiutkim pochyłym pismem, że w całym kraju odcięto dostawy prądu do budynków użyteczności publicznej, więc od tej pory wszystkie zapisy będą robione ręcznie, na papierze.
Kolejne wpisy są mimowolnym świadectwem powolnego upadku. Dziesiątego marca doszło do niewielkich rozruchów przed magazynami żywności w pobliskim hrabstwie Brown, zamieszki rozlały się szybko na całą okolicę, skutkując „niepokojami społecznymi na niespotykaną skalę”. Trzydziestego marca detektyw Russell zanotowała, że poziom gotowości operacyjnej miejscowej policji został znacznie osłabiony z powodu zmniejszenia liczebności załogi posterunku o całe trzydzieści pięć procent. („Jason odszedł!!!” podsumowała wpis zwięźle, wyrażając mnogością wykrzykników ogromne zaskoczenie, a nawet oburzenie). Dwunastego kwietnia ujęto „Gwałciciela Czasu Zagłady”, którym ku zdziwieniu wszystkich okazał się „Charlie ze spożywczaka Blake’a”.
Uśmiecham się. Lubię detektyw Russell. Nie przepadam za wykrzyknikami, mimo wszystko czuję, że to pokrewna mi dusza.
Przebiegam robione jej równym pismem notatki z kolejnych miesięcy. Ostatnia z nich, datowana na dziewiąty czerwca – to zaledwie szesnaście tygodni temu – głosi: „Creekbed”, poniżej jest jeszcze dopisek: „Ojcze w niebiesiech, miej nas w opiece, proszę”.
Zamieram na moment pochylony nad tym dziennikiem. Houdini wbiega do pokoju, czuję, jak jego ogon uderza o moją nogawkę.
Wyjmuję z kieszeni niebieski zeszyt i zapisuję w nim: „Dziewiąty czerwca”, potem: „Creekbed” i jeszcze: „Ojcze w niebiesiech, miej nas w opiece, proszę”. Staram się pisać jak najciaśniej, maczkiem, ponieważ to już ostatni brulion, jaki mi został. Mój ojciec był wykładowcą na uczelni, po jego nagłej śmierci odziedziczyłem wiele pudeł podobnych zeszytów, ale większość zużyłem po wstąpieniu do policji, a resztę strawiły płomienie. Za każdym razem gdy sporządzam kolejną zwięzłą notatkę, odczuwam niepokój, ponieważ nie wiem, co pocznę, gdy zapełnię ostatnią ze stron.
Zamykam szuflady biurka detektyw Russell, potem odkładam jej dziennik. Pozostawiam go dokładnie tam, gdzie leżał.
* * *
W kieszeni mam również zdjęcie mojej siostry wycięte z rocznika pamiątkowego naszej szkoły. Trzymam je w czerwonym plastikowym etui po karcie uprawniającej do korzystania z biblioteki publicznej w Concord. Nico, podówczas drugoklasistka, puszy się na nim dumnie; ma na sobie czarny T-shirt i okulary w taniej oprawie, ale jej włosy pozostają rozczochrane. Dolna warga jest lekko wysunięta, usta wykrzywione, jakby mówiła: „Uśmiecham się wtedy, kiedy chcę, a nie na zawołanie”. Wiele bym dał za jej nowsze zdjęcie, lecz wszystkie pozostałe fotografie spłonęły podczas pożaru domu. Z drugiej strony, od chwili ukończenia szkoły minęło zaledwie osiem lat, więc to zdjęcie można uznać za aktualne, ponieważ przedstawia Nico Palace taką, jaka była i jest nadal. Palce świerzbią mnie, by powtórzyć jakże znajomy rytuał: odwrócić fotografię, pokazać ją napotykanym po drodze nieznajomym i po raz nie wiadomo który rzucić wyświechtaną formułkę: „Widzieliście tę dziewczynę?”.
Oprócz zdjęcia i brulionu mam w kieszeniach jasnobrązowej sportowej kurtki kilka innych podstawowych narzędzi dochodzeniowca. Dużą lupę, scyzoryk, trzymetrową zwijaną miarkę, drugą latarkę, mniejszą i cieńszą od tej, której używam teraz, oraz pudełko naboi kaliber .40. Pistolet, wydany mi trzy lata temu służbowy sig-sauer P229, spoczywa w kaburze na moim biodrze.
Drzwi magazynu dowodów otwierają się, potem zamykają z cichym kliknięciem zamka, więc podnoszę latarkę i oświetlam Corteza.
– Puszka farby w sprayu – mówi, pokazując niewielką zdobycz, po czym zaczyna nią entuzjastycznie potrząsać. – W połowie pełna.
– Świetnie – mruczę pod nosem. – Po prostu cudnie.
– Ale to naprawdę cud, panie policjant – rzuca Cortez, przyglądając się znalezionej puszce z zachwytem godnym dziecka spragnionego prezentu. Obraca ją ostrożnie w tych wielkich łapskach. – Można nią oznaczać drogę albo użyć jako broni. Wystarczy świeca, spinacz, zapałka i voilà, mamy miotacz ognia. Widziałem, jak się to robi. – Puszcza do mnie oko. – I sam takie robiłem.
– Świetnie – powtarzam.
Tak właśnie zagaduje mnie Cortez, były złodziej, a teraz niechciany partner. Jakby ten świat miał trwać w nieskończoność, jakby on, jego nawyki i hobby miały przed sobą jakąś przyszłość. Wzdycha teraz ciężko i kręci głową, komentując tym gestem moją obojętność. Potem mija mnie bez słowa i znika w mroku niczym duch. Rusza w głąb holu, by szukać kolejnych zdobyczy. „Tu jej nie ma ‒ szepcze mi do ucha funkcjonariuszka McConnell. Nie osądza, nie złości się nawet, po prostu stwierdza fakt. ‒ Przebyłeś tak daleką drogę po nic, detektywie Palace. Jej tu nie ma”.
Słońce wschodzi. Jego przytłumiony blask zbliża się cal po calu do najmroczniejszego zakątka holu, gdzie stoję. Pies zniknął mi z oczu, ale jest wciąż na tyle blisko, że słyszę jego pokasływanie. Planeta chybocze się pod moimi stopami.