Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Utracony Świat - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Utracony Świat - ebook

Utracony świat to trzeci tom trylogii kryminalnej Ostatni policjant Bena H. Wintersa. Apokaliptyczny obraz świata tydzień przed spodziewaną zagładą przyprawia o dreszcze i sprawia wrażenie bardzo realistycznej wizji. Zagrożenie nieuniknioną katastrofą poprzez zderzenie  Ziemi z asteroidą wyzwala w społeczności pokłady egoizmu, agresji i psychozy.  Na szczęście na straży sprawiedliwości i bezpieczeństwa znowu staje Henry Palace wraz z towarzyszem — momentami irytującym, lecz zaradnym Cortezem.

Tym razem policjant wyrusza w drogę ku odnalezieniu swojej zaginionej siostry. Dręczony wyrzutami sumienia, z powodu  zniknięcia Nico, postanawia naprawić błędy swojej przeszłości. Droga nie będzie jednak należeć do łatwych. Na głównych bohaterów czeka wiele niebezpieczeństw, głód, pragnienie, choroby i ludzie gotowi posunąć się do wszystkiego, oby tylko zdobyć leki i butelkę wody. Czy śledztwo zakończy się powodzeniem? Czy kompani wyprawy po raz kolejny poradzą sobie w siódmym kręgu piekła?


Trzeci i niestety ostatni tom kryminalnej trylogii „Ostatni policjant” Bena H. Wintersa. W książce „Utracony świat” autor kreuje apokaliptyczną rzeczywistość. Możemy wczuć się w skórę bohaterów, którzy stoją w obliczu nieuchronnej zagłady. Nawet czytelnika opisy w książce mogą przyprawić o dreszcze z uwagi na ich realizm. Książkę czyta się jednym tchem, a zakończenie budzi sprzeczne emocje i pewien niedosyt. Szkoda, że to już koniec serii.

Spis treści

Duch Ameryki
Człowiek z Niebieskiego Miasta
Joy
Wstawaj i bierz się do roboty
Izyda
Plan B
Epilog

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8151-047-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Przy­sze­dłeś w spra­wie pyłu? Po­wiedz, pro­szę, że przy­sze­dłeś, by coś z nim zro­bić.

Mil­czę. Nie wiem, jak za­re­ago­wać.

Głos dziew­czy­ny jest gar­dło­wy, sła­by. Z na­dzie­ją, ale i z odro­bi­ną sza­leń­stwa spo­glą­da na mnie znad ma­ski za­kry­wa­ją­cej nos i usta, a ja ster­czę na pro­gu jak ten ko­łek. Jest ślicz­ną blon­dyn­ką, wło­sy ma za­cze­sa­ne do tyłu, więc do­brze wi­dzę jej twarz, brud­ną jak u wszyst­kich, spa­ni­ko­wa­ną jak u każ­de­go z nas. Do­strze­gam jed­nak w jej wzro­ku coś jesz­cze, coś nie­zdro­we­go, bio­che­micz­ne­go.

– Wejdź – pro­po­nu­je zza ma­ski an­ty­aler­gicz­nej. – Śmia­ło. Wejdź. Nie wpusz­czaj­my wię­cej pyłu.

Gdy prze­kra­czam próg, ona szyb­kim kop­nię­ciem za­trzas­kuje drzwi, po czym ob­ra­ca się po­spiesz­nie, by nie stra­cić mnie na mo­ment z oczu. Ma na so­bie żół­tą su­kien­kę, wy­blak­łą i po­strzę­pio­ną. Wy­glą­da na za­gło­dzo­ną, cera na twa­rzy jest zie­mi­sta, bar­dzo bla­da. Nosi nie tyl­ko ma­skę an­ty­aler­gicz­ną, ale i gu­mo­we rę­ka­wicz­ki. Poza tym jest uzbro­jo­na po zęby: trzy­ma w dło­niach dwa pi­sto­le­ty ma­szy­no­we, trze­ci, zwy­kły, we­tknę­ła za cho­le­wę wy­so­kie­go buta. Wi­dzę też przy pa­sie skó­rza­ną po­chwę kry­ją­cą wiel­ki my­śliw­ski nóż. A tak­że gra­nat, acz­kol­wiek trud­no po­wie­dzieć, czy to nie jest atra­pa.

– Wi­dzia­łeś, ile tu pyłu? – pyta, omia­ta­jąc lu­fa­mi kąty prze­stron­ne­go po­miesz­cze­nia. – Ro­zu­miesz już, że mamy cho­ler­nie wiel­ki pro­blem?

Do­strze­gam dro­bin­ki ku­rzu uno­szą­ce się w na­sło­necz­nio­nych miej­scach, za­uwa­żam kupy śmie­ci za­le­ga­ją­ce na pod­ło­dze; rzu­co­ne na stos brud­ne ubra­nia i po­otwie­ra­ne ku­fry wy­peł­nio­ne czym po­pad­nie: od ka­bli elek­trycz­nych przez cza­so­pi­sma po zwit­ki bank­no­tów. Ona wi­dzi jed­nak wię­cej, wiem to, do­strze­gam po jej oczach, gdy mru­ga rap­tow­nie, a po­tem za­czy­na kasz­leć.

Szko­da, że nie pa­mię­tam jej imie­nia. Wszyst­ko sta­ło­by się o wie­le prost­sze, gdy­bym go nie za­po­mniał.

– I co z tym zro­bi­my? – pyta, wy­plu­wa­jąc po­spiesz­nie sło­wa. – Wcią­gniesz ten pył do ja­kie­goś od­ku­rza­cza? Czy po pro­stu zbie­rzesz i wy­wa­lisz gdzieś na ze­wnątrz? Co się wła­ści­wie robi z ko­smicz­nym py­łem?

– Z ko­smicz­nym py­łem… – po­wta­rzam. – Cóż, tego aku­rat nie je­stem pe­wien.

To mój pierw­szy wy­pad do Con­cord w New Hamp­shi­re od po­nad mie­sią­ca, kie­dy to po spa­le­niu mo­je­go domu i przy oka­zji spo­rej czę­ści mia­sta zo­sta­łem zmu­szo­ny do uciecz­ki. Cha­os tam­tych dra­ma­tycz­nych chwil wy­gasł z ogniem po­ża­rów, za­stą­pi­ła go po­nu­ra wszech­obec­na ci­sza. Znaj­du­ję się za­le­d­wie kil­ka prze­cznic od cen­trum, w zde­mo­lo­wa­nym i złu­pio­nym skle­pie przy Wil­son Stre­et, ale na ze­wnątrz nie wi­dzę dziś tłu­mów. Wy­lęk­nie­ni lu­dzie nie prze­py­cha­ją się przez za­tło­czo­ne chod­ni­ki. Nie sły­szę pi­sku klak­so­nów ani za­wo­dze­nia sa­mo­cho­do­wych alar­mów, z od­da­li nie do­bie­ga­ją od­gło­sy ka­no­na­dy. Ci z miesz­kań­ców, któ­rzy po­zo­sta­li, ukry­wa­ją się: kulą się pod ko­ca­mi, gdzieś w piw­ni­cach, drżą z oba­wy.

Przed sobą mam dziew­czy­nę, sza­lo­ną, bre­dzą­cą bez prze­rwy o wy­ima­gi­no­wa­nym ko­smicz­nym pyle. Spo­tka­li­śmy się już kie­dyś, w tym sa­mym miej­scu, któ­re on­giś było zna­nym bu­ti­kiem i no­si­ło na­zwę Do Zo­ba­czy­ska. Po­przed­nim ra­zem była inna, wte­dy nie pa­dła jesz­cze ofia­rą sza­leń­stwa. Wie­lu lu­dzi cier­pi dzi­siaj na tę przy­pa­dłość ‒ co jest zro­zu­mia­łe ‒ choć są w naj­roz­ma­it­szych sta­diach i wy­ka­zu­ją od­mien­ne symp­to­my. Gdy­by kla­sy­fi­ka­cja za­bu­rzeń psy­chicz­nych wciąż była uak­tu­al­nia­na, z pew­no­ścią do­da­no by do niej nową cho­ro­bę. De­struk­cyj­na ob­se­sja na tle gi­gan­tycz­nej aste­ro­idy, któ­ra zna­la­zła się na kur­sie ko­li­zyj­nym z jak­że kru­chą pla­ne­tą. Może na­zwa­no by ją astro­ma­nią. Albo mię­dzy­pla­ne­tar­ną psy­cho­zą uro­je­nio­wą.

Od­no­szę wra­że­nie, że uda­ło­by mi się ulżyć tej dziew­czy­nie w cier­pie­niu, gdy­bym tyl­ko zdo­łał wy­po­wie­dzieć jej imię, dał do zro­zu­mie­nia, że do­brze się zna­my, że obo­je je­ste­śmy isto­ta­mi ludz­ki­mi. Dzię­ki temu uzna­ła­by mnie za mniej­sze za­gro­że­nie, co po­zwo­li­ło­by nam spo­koj­nie po­roz­ma­wiać.

– Wiesz, że jest tru­ją­cy? – pyta. – Bar­dzo, bar­dzo szkod­liwy. Ko­smicz­ny pył wy­że­ra ci płu­ca. Fo­to­ny je wy­pa­la­ją.

– Słu­chaj… – rzu­cam, a ona na­bie­ra po­wie­trza i ru­sza pro­sto na mnie, wy­ma­chu­jąc bro­nią.

– Nie otwie­raj ust i nie wy­su­waj ję­zy­ka – sy­czy. – Nie pró­buj go kosz­to­wać.

– Do­brze, tak wła­śnie zro­bię. ‒ Trzy­mam ręce przy so­bie, opusz­czo­ne, ale tak, by je wi­dzia­ła, pró­bu­ję też za­cho­wać w mia­rę neu­tral­ną minę. – Wiesz, szcze­rze mó­wiąc, przy­sze­dłem tu­taj, po­nie­waż po­trze­bu­ję in­for­ma­cji.

– In­for­ma­cji? – Marsz­czy brwi zdzi­wio­na.

Przy­glą­da mi się przez tu­ma­ny uro­jo­ne­go pyłu.

Tak na­praw­dę nie chcę roz­ma­wiać z nią, tyl­ko z jej przy­ja­cie­lem czy też chło­pa­kiem. Kim­kol­wiek dla niej jest. Ten fa­cet wie, gdzie po­wi­nie­nem się udać. Taką przy­naj­mniej mam na­dzie­ję. Na to li­czę.

– Mu­szę po­ga­dać z Jor­da­nem. Jest może w domu?

Dziew­czy­na pa­trzy na mnie przy­tom­niej. Sku­pia się, uno­si broń.

– Czy to on… cię tu przy­słał?

– Nie. – Uno­szę dło­nie. – Nie.

– O mój Boże, on cię tu przy­słał. Je­ste­ście ra­zem? Po­le­ciał w ko­smos? – krzy­czy, prze­mie­rza­jąc po­miesz­cze­nie. Lufy jej pi­sto­le­tów ma­szy­no­wych mie­rzą w moją twarz jak bliź­nia­cze czar­ne dziu­ry. – Czy to jego ro­bo­ta? ‒ Od­wra­cam się twa­rzą do ścia­ny wy­stra­szo­ny jak cho­le­ra. Nie chcę umie­rać, na­wet tu­taj, te­raz. ‒ Czy to on mi to wszyst­ko robi?

W tym mo­men­cie cu­dow­nym zrzą­dze­niem losu przy­po­mi­nam so­bie jej imię.

– Abi­ga­il. – Spoj­rze­nie jej ła­god­nie­je, oczy otwie­ra­ją się sze­rzej. – Abi­ga­il – po­wta­rzam. – Mogę ci po­móc? Mo­że­my po­móc so­bie na­wza­jem?

Gapi się na mnie. Ci­sza gęst­nie­je. Chwi­le mi­ja­ją, czas się wy­pa­la.

– Pro­szę cię, Abi­ga­il.1.

Mar­twię się o swo­je­go psa.

Na do­miar złe­go za­czął uty­kać, jak­by mało było tego, że po­ka­słu­je tak moc­no, aż jego drob­ne ciał­ko pod­ska­ku­je, i że ma peł­no rze­pów w skoł­tu­nio­nej sier­ści. Nie wiem, kie­dy ani gdzie ska­le­czył so­bie przed­nią pra­wą łapę, ale za­uwa­żam, że ku­le­je, gdy wy­cho­dzi z ma­ga­zy­nu do­wo­dów, prze­my­ka się po­mię­dzy mo­imi no­ga­mi i czła­pie w głąb ko­ry­ta­rza. Drep­cze bie­da­czy­sko wzdłuż li­stwy przy­po­dło­go­wej, brud­ny jak dia­bli, lecz wciąż za­dzi­wia­ją­co bia­ły.

Przy­glą­dam mu się z głę­bo­kim nie­po­ko­jem. Źle zro­bi­łem, za­bie­ra­jąc Ho­udi­nie­go z sobą. To błąd po­peł­nio­ny bez za­sta­no­wie­nia. Na­ra­zi­łem wła­sne­go psa na ry­go­ry dłu­giej i nie­pew­nej po­dró­ży, na pi­cie brud­nej wody z ka­łuż i je­dze­nie resz­tek, na ma­sze­ro­wa­nie po­bo­cza­mi opu­sto­sza­łych au­to­strad i po za­chwasz­czo­nych po­lach, na wal­ki z in­ny­mi zwie­rzę­ta­mi. Po­wi­nie­nem zo­sta­wić go z McCon­nell i resz­tą fe­raj­ny w na­szej kry­jów­ce w Mas­sa­chu­setts. Z dzie­cia­ka­mi jej i po­zo­sta­łych lu­dzi, z ich psa­mi. W bez­piecz­nym, spo­koj­nym miej­scu. Ale nie, mu­sia­łem go za­brać. Nie za­py­ta­łem ni­g­dy, czy chce iść ze mną, choć gdy­bym na­wet to zro­bił, czy ta­kie ma­leń­kie stwo­rze­nie by­ło­by w sta­nie oce­nić, czy skór­ka war­ta jest wy­praw­ki?

Za­bra­łem go, w pięć ty­go­dni po­ko­na­li­śmy osiem­set pięć­dzie­siąt trud­nych mil, co wi­dać po nim, bez dwóch zdań.

– Tak mi przy­kro, ko­le­go – mam­ro­czę, na co od­po­wia­da ko­lej­nym kaszl­nię­ciem.

Przy­sta­ję po­środ­ku ko­ry­ta­rza, dy­szę w mrok, spo­glą­da­jąc w su­fit.

Ma­ga­zyn do­wo­dów rze­czo­wych wy­glą­da iden­tycz­nie jak wszyst­kie po­zo­sta­łe po­miesz­cze­nia. Gru­ba war­stwa ku­rzu po­kry­wa pół­ki, wszyst­kie szaf­ki opróż­nio­no i po­przew­ra­ca­no. Czu­ję wszech­obec­ną stę­chli­znę i pleśń. W dzia­le łącz­no­ści, na czy­imś biur­ku po­mię­dzy mar­twy­mi lap­to­pa­mi i wie­ko­wą ra­dio­sta­cją, leży sta­ra nad­gry­zio­na ka­nap­ka. Roi się na niej od mró­wek. Nie ma tu­taj ni­cze­go do­bre­go, ni­cze­go po­moc­ne­go ani nio­są­ce­go na­dzie­ję.

Do­tar­li­śmy w to miej­sce wczo­raj póź­ną nocą i od razu wzię­li­śmy się do po­szu­ki­wań. Te­raz, po­nad trzy go­dzi­ny póź­niej, słoń­ce za­czy­na wy­ła­niać się zza ho­ry­zon­tu – bla­dy blask jego pro­mie­ni prze­są­cza się przez szkla­ne fron­to­we drzwi w głę­bi holu – a my, choć prze­ko­pa­li­śmy pra­wie cały bu­dy­nek, wciąż nie mamy ni­cze­go. Ni­cze­go. To nie­wiel­ki po­ste­ru­nek po­li­cji, po­dob­ny do tego, na któ­rym sam kie­dyś pra­co­wa­łem. Chy­ba na­wet mniej­szy. Całą noc spę­dzi­łem na ko­la­nach, ze szkłem po­więk­sza­ją­cym w dło­ni i la­tar­ką w dru­giej ręce, prze­trze­pu­jąc to miej­sce po­kój po po­ko­ju: re­cep­cję, cen­tra­lę łącz­no­ści, ad­mi­ni­stra­cję, areszt, ma­ga­zyn do­wo­dów.

Prze­ko­na­nie wzbie­ra we mnie ni­czym brud­na woda w stud­ni: tu­taj tak­że ni­cze­go nie znaj­dę.

Funk­cjo­na­riusz­ka McCon­nell wie­dzia­ła o tym. Po­wie­dzia­ła mi wprost, że zmar­nu­ję tyl­ko czas.

– Znasz za­tem na­zwę tego mia­sta? – za­py­ta­ła.

– Nie tyl­ko – od­par­łem. – Wiem, że cho­dzi o po­ste­ru­nek po­li­cji w tym mie­ście w Ohio.

– W Ohio? – Pa­trzy­ła spode łba, scep­tycz­nie, ręce mia­ła zło­żo­ne na pier­si. – Tak jej ra­czej nie znaj­dziesz, a je­śli na­wet, to co za­mie­rzasz zro­bić?

Pa­mię­tam, jak się wte­dy po­czu­łem. Była wście­kła i mia­ła ku temu po­wo­dy, więc po pro­stu przy­tak­ną­łem, nie prze­ry­wa­jąc pa­ko­wa­nia.

Te­raz, sto­jąc w bla­sku przed­świ­tu po­środ­ku ko­ry­ta­rza opu­sto­sza­łe­go po­ste­run­ku po­li­cji, uno­szę za­ci­śnię­tą w pięść dłoń i opusz­czam ją, jak­by była kur­kiem od­bez­pie­czo­nej bro­ni, ude­rzam nią w ścia­nę, o któ­rą się opie­ram. Ho­udi­ni od­wra­ca łe­pek, przy­glą­da mi się uważ­nie, jego oczka lśnią w mro­ku ni­czym ogni­ki.

– Już w po­rząd­ku – mó­wię, na co od­po­wia­da ochry­płym kaszl­nię­ciem. – Okej. Szu­kaj­my da­lej.

* * *

Przy wej­ściu do holu znaj­du­ję ta­bli­cę upa­mięt­nia­ją­cą Da­nie­la Ar­nol­da Ca­rve­ra z Ro­ta­ry w sta­nie Ohio, któ­ry w roku ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym ósmym prze­szedł na eme­ry­tu­rę, do­słu­żyw­szy się ran­gi po­rucz­ni­ka. Tuż obok spo­czy­wa kon­struk­cja przy­po­mi­na­ją­ca od­wró­co­ną pod­ko­wę. Ob­kle­jo­no ją ry­sun­ka­mi dzie­ci: pa­ty­ko­wa­ci pa­ste­lo­wi funk­cjo­na­riu­sze ma­cha­ją ra­do­śnie rę­ka­mi pod na­pi­sem „Dzię­ku­je­my za opro­wa­dze­nie”, któ­ry jest tak rów­ny, że mu­siał wyjść spod ręki tu­tej­szej na­uczy­ciel­ki. Po­szcze­gól­ne kart­ki zwi­sa­ją smęt­nie, klej na łą­czą­cej je ta­śmie daw­no już wy­sechł. Po­kry­ta gru­bą war­stwą ku­rzu ta­bli­ca jest lek­ko prze­krzy­wio­na.

Na­stęp­ne po­miesz­cze­nie znaj­du­je się po le­wej, tyl­ko kil­ka kro­ków za ry­sun­ka­mi dzie­ci. Opi­sa­no je sło­wem: DE­TEK­TY­WI, choć za­raz po wej­ściu za­uwa­żam, że pra­co­wał tu tyl­ko je­den czło­wiek. Sa­mot­ne biur­ko, za nim ob­ro­to­we krze­sło. Sta­cjo­nar­ny te­le­fon z od­cię­tym ka­blem, od­dzie­lo­na od nie­go słu­chaw­ka spo­czy­wa wciąż na wi­deł­kach, jak­by była de­ko­ra­cją sce­nicz­ną, nie praw­dzi­wym urzą­dze­niem. Pod su­fi­tem wisi do­nicz­ka z mar­twą od daw­na ro­śli­ną: wy­schnię­te pną­cza po­kry­te są po­zwi­ja­ny­mi brą­zo­wy­mi li­ść­mi. Obok za­uwa­żam na wpół zgnie­cio­ną pla­sti­ko­wą bu­tel­kę po wo­dzie.

Wy­obra­żam so­bie de­tek­ty­wa, któ­ry pra­co­wał w tym po­miesz­cze­niu. Sie­dzi za biur­kiem wy­god­nie od­chy­lo­ny, po­wiedz­my, że do­pra­co­wu­je ostat­nie szcze­gó­ły na­lo­tu na la­bo­ra­to­rium pro­du­ku­ją­ce metę, albo zży­ma się, ale tak żar­to­bli­wie, na dy­rek­ty­wy wy­my­śla­ne przez bez­mó­zgow­ców z dzia­łu ad­mi­ni­stra­cji. Wę­szę przez chwi­lę, ma­jąc wra­że­nie, że wy­czu­wam w za­sta­łym po­wie­trzu smród dymu z pa­lo­nych przez nie­go cy­gar.

Jej cy­gar tak na­praw­dę. Bo to nie fa­cet, tyl­ko ko­bie­ta. Na biur­ku leży opa­sły opra­wio­ny w skó­rę dzien­nik, na któ­rym w pra­wym gór­nym rogu okład­ki wid­nie­je na­pis: De­tek­tyw Irma Rus­sell.

– Wy­ba­czy pani, de­tek­ty­wie Rus­sell – mó­wię, kie­ru­jąc te sło­wa do niej, gdzie­kol­wiek te­raz prze­by­wa, po czym sa­lu­tu­ję pu­st­ce jej ga­bi­ne­tu. – Po­wi­nie­nem był się do­my­ślić.

Raz jesz­cze wspo­mi­nam funk­cjo­na­riusz­kę McCon­nell. Po­ca­ło­wa­ła mnie, sta­jąc na pal­cach, na sam ko­niec, gdy by­łem już w drzwiach. Po­tem pchnę­ła moc­no obu­rącz, po­sy­ła­jąc na tę wy­pra­wę.

– Idź – po­wie­dzia­ła po­waż­nie, ze smut­kiem w gło­sie. – Głup­cze.

Bla­dy blask przed­świ­tu nie jest w sta­nie prze­bić gru­bej war­stwy bru­du za­le­ga­ją­cej na je­dy­nym oknie po­ko­ju, włą­czam więc po­now­nie la­tar­kę i za­wi­sam nad dzien­ni­kiem de­tek­tyw Rus­sell, by go prze­wer­to­wać. Pierw­szy wpis zro­bi­ła w nim za­le­d­wie sie­dem­na­ście mie­się­cy temu. Czter­na­ste­go lu­te­go. Do­kład­nie w wa­len­tyn­ki za­no­to­wa­ła, rów­niut­kim po­chy­łym pi­smem, że w ca­łym kra­ju od­cię­to do­sta­wy prą­du do bu­dyn­ków uży­tecz­no­ści pu­blicz­nej, więc od tej pory wszyst­kie za­pi­sy będą ro­bio­ne ręcz­nie, na pa­pie­rze.

Ko­lej­ne wpi­sy są mi­mo­wol­nym świa­dec­twem po­wol­ne­go upad­ku. Dzie­sią­te­go mar­ca do­szło do nie­wiel­kich roz­ru­chów przed ma­ga­zy­na­mi żyw­no­ści w po­bli­skim hrab­stwie Brown, za­miesz­ki roz­la­ły się szyb­ko na całą oko­li­cę, skut­ku­jąc „nie­po­ko­ja­mi spo­łecz­ny­mi na nie­spo­ty­ka­ną ska­lę”. Trzy­dzie­ste­go mar­ca de­tek­tyw Rus­sell za­no­to­wa­ła, że po­ziom go­to­wo­ści ope­ra­cyj­nej miej­sco­wej po­li­cji zo­stał znacz­nie osła­bio­ny z po­wo­du zmniej­sze­nia li­czeb­no­ści za­ło­gi po­ste­run­ku o całe trzy­dzie­ści pięć pro­cent. („Ja­son od­szedł!!!” pod­su­mo­wa­ła wpis zwięź­le, wy­ra­ża­jąc mno­go­ścią wy­krzyk­ni­ków ogrom­ne za­sko­cze­nie, a na­wet obu­rze­nie). Dwu­na­ste­go kwiet­nia uję­to „Gwał­ci­cie­la Cza­su Za­gła­dy”, któ­rym ku zdzi­wie­niu wszyst­kich oka­zał się „Char­lie ze spo­żyw­cza­ka Bla­ke’a”.

Uśmie­cham się. Lu­bię de­tek­tyw Rus­sell. Nie prze­pa­dam za wy­krzyk­ni­ka­mi, mimo wszyst­ko czu­ję, że to po­krew­na mi du­sza.

Prze­bie­gam ro­bio­ne jej rów­nym pi­smem no­tat­ki z ko­lej­nych mie­się­cy. Ostat­nia z nich, da­to­wa­na na dzie­wią­ty czerw­ca – to za­le­d­wie szes­na­ście ty­go­dni temu – gło­si: „Cre­ek­bed”, po­ni­żej jest jesz­cze do­pi­sek: „Oj­cze w nie­bie­siech, miej nas w opie­ce, pro­szę”.

Za­mie­ram na mo­ment po­chy­lo­ny nad tym dzien­ni­kiem. Ho­udi­ni wbie­ga do po­ko­ju, czu­ję, jak jego ogon ude­rza o moją no­gaw­kę.

Wyj­mu­ję z kie­sze­ni nie­bie­ski ze­szyt i za­pi­su­ję w nim: „Dzie­wią­ty czerw­ca”, po­tem: „Cre­ek­bed” i jesz­cze: „Oj­cze w nie­bie­siech, miej nas w opie­ce, pro­szę”. Sta­ram się pi­sać jak naj­cia­śniej, macz­kiem, po­nie­waż to już ostat­ni bru­lion, jaki mi zo­stał. Mój oj­ciec był wy­kła­dow­cą na uczel­ni, po jego na­głej śmier­ci odzie­dzi­czy­łem wie­le pu­deł po­dob­nych ze­szy­tów, ale więk­szość zu­ży­łem po wstą­pie­niu do po­li­cji, a resz­tę stra­wi­ły pło­mie­nie. Za każ­dym ra­zem gdy spo­rzą­dzam ko­lej­ną zwię­złą no­tat­kę, od­czu­wam nie­po­kój, po­nie­waż nie wiem, co po­cznę, gdy za­peł­nię ostat­nią ze stron.

Za­my­kam szu­fla­dy biur­ka de­tek­tyw Rus­sell, po­tem od­kła­dam jej dzien­nik. Po­zo­sta­wiam go do­kład­nie tam, gdzie le­żał.

* * *

W kie­sze­ni mam rów­nież zdję­cie mo­jej sio­stry wy­cię­te z rocz­ni­ka pa­miąt­ko­we­go na­szej szko­ły. Trzy­mam je w czer­wo­nym pla­sti­ko­wym etui po kar­cie upraw­nia­ją­cej do ko­rzy­sta­nia z bi­blio­te­ki pu­blicz­nej w Con­cord. Nico, pod­ów­czas dru­go­kla­sist­ka, pu­szy się na nim dum­nie; ma na so­bie czar­ny T-shirt i oku­la­ry w ta­niej opra­wie, ale jej wło­sy po­zo­sta­ją roz­czo­chra­ne. Dol­na war­ga jest lek­ko wy­su­nię­ta, usta wy­krzy­wio­ne, jak­by mó­wi­ła: „Uśmie­cham się wte­dy, kie­dy chcę, a nie na za­wo­ła­nie”. Wie­le bym dał za jej now­sze zdję­cie, lecz wszyst­kie po­zo­sta­łe fo­to­gra­fie spło­nę­ły pod­czas po­ża­ru domu. Z dru­giej stro­ny, od chwi­li ukoń­cze­nia szko­ły mi­nę­ło za­le­d­wie osiem lat, więc to zdję­cie moż­na uznać za ak­tu­al­ne, po­nie­waż przed­sta­wia Nico Pa­la­ce taką, jaka była i jest na­dal. Pal­ce świerz­bią mnie, by po­wtó­rzyć jak­że zna­jo­my ry­tu­ał: od­wró­cić fo­to­gra­fię, po­ka­zać ją na­po­ty­ka­nym po dro­dze nie­zna­jo­mym i po raz nie wia­do­mo któ­ry rzu­cić wy­świech­ta­ną for­muł­kę: „Wi­dzie­li­ście tę dziew­czy­nę?”.

Oprócz zdję­cia i bru­lio­nu mam w kie­sze­niach ja­sno­brą­zo­wej spor­to­wej kurt­ki kil­ka in­nych pod­sta­wo­wych na­rzę­dzi do­cho­dze­niow­ca. Dużą lupę, scy­zo­ryk, trzy­me­tro­wą zwi­ja­ną miar­kę, dru­gą la­tar­kę, mniej­szą i cień­szą od tej, któ­rej uży­wam te­raz, oraz pu­deł­ko na­boi ka­li­ber .40. Pi­sto­let, wy­da­ny mi trzy lata temu służ­bo­wy sig-sau­er P229, spo­czy­wa w ka­bu­rze na moim bio­drze.

Drzwi ma­ga­zy­nu do­wo­dów otwie­ra­ją się, po­tem za­my­ka­ją z ci­chym klik­nię­ciem zam­ka, więc pod­no­szę la­tar­kę i oświe­tlam Cor­te­za.

– Pusz­ka far­by w sprayu – mówi, po­ka­zu­jąc nie­wiel­ką zdo­bycz, po czym za­czy­na nią en­tu­zja­stycz­nie po­trzą­sać. – W po­ło­wie peł­na.

– Świet­nie – mru­czę pod no­sem. – Po pro­stu cud­nie.

– Ale to na­praw­dę cud, pa­nie po­li­cjant – rzu­ca Cor­tez, przy­glą­da­jąc się zna­le­zio­nej pusz­ce z za­chwy­tem god­nym dziec­ka spra­gnio­ne­go pre­zen­tu. Ob­ra­ca ją ostroż­nie w tych wiel­kich łap­skach. – Moż­na nią ozna­czać dro­gę albo użyć jako bro­ni. Wy­star­czy świe­ca, spi­nacz, za­pał­ka i vo­ilà, mamy mio­tacz ognia. Wi­dzia­łem, jak się to robi. – Pusz­cza do mnie oko. – I sam ta­kie ro­bi­łem.

– Świet­nie – po­wta­rzam.

Tak wła­śnie za­ga­du­je mnie Cor­tez, były zło­dziej, a te­raz nie­chcia­ny part­ner. Jak­by ten świat miał trwać w nie­skoń­czo­ność, jak­by on, jego na­wy­ki i hob­by mia­ły przed sobą ja­kąś przy­szłość. Wzdy­cha te­raz cięż­ko i krę­ci gło­wą, ko­men­tu­jąc tym ge­stem moją obo­jęt­ność. Po­tem mija mnie bez sło­wa i zni­ka w mro­ku ni­czym duch. Ru­sza w głąb holu, by szu­kać ko­lej­nych zdo­by­czy. „Tu jej nie ma ‒ szep­cze mi do ucha funk­cjo­na­riusz­ka McCon­nell. Nie osą­dza, nie zło­ści się na­wet, po pro­stu stwier­dza fakt. ‒ Prze­by­łeś tak da­le­ką dro­gę po nic, de­tek­ty­wie Pa­la­ce. Jej tu nie ma”.

Słoń­ce wscho­dzi. Jego przy­tłu­mio­ny blask zbli­ża się cal po calu do naj­mrocz­niej­sze­go za­kąt­ka holu, gdzie sto­ję. Pies znik­nął mi z oczu, ale jest wciąż na tyle bli­sko, że sły­szę jego po­ka­sły­wa­nie. Pla­ne­ta chy­bo­cze się pod mo­imi sto­pa­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: