Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Vice versa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 czerwca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Vice versa - ebook

Niektórzy podpisują cyrograf, Żaneta Wawrzyniak podpisała umowę szkoleniową z PS Business Consulting. Nikt wcześniej nie wspomniał, że oprócz studiów i pracy będzie też miała dwójkę nienormatywnych mentorów. A za rogiem czekają już szamani, wilkołaki, łowcy potworów (tym razem prawdziwi!) i Złoty Cuś, którego koniecznie trzeba uratować. Tylko kto uratuje przed tym wszystkim Żanetę?

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-834-9
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Zjazd IV

Unia Europejska uratowała Żanecie życie. Nie po raz pierwszy zresztą.

– Czy ciebie pogięło?! Brać próbki gleby metalową łopatą?! Masz pojęcie, jakie mamy przekroczenia?! I ile w ogóle takie badanie kosztuje?!

Kiedy Sabina Piechota się denerwowała, zaczynała jej widocznie drgać trzecia powieka. Czasami też palce się wydłużały i podejrzanie przypominały szpony. A jeśli zaczynała się dziwnie przeciągać i sprawiać wrażenie, że jej ramiona są trochę nieproporcjonalnie długie w stosunku do reszty ciała, to trzeba było uciekać. Albo rzucić w nią czymś słodkim z bezpiecznej odległości.

Żaneta była lekko rozżalona, że nikt jej o tym nie powiedział, zanim podpisała umowę o pracę.

– Nie możesz mnie zabić, bo musisz rozliczyć fundusze na aktywizację młodzieży. A ta młodzież to ja – z naciskiem przypomniała przełożonej.

Na wzmiankę o funduszach europejskich dodatkowa powieka Sabiny znieruchomiała. Szefowa, mentorka i osobiste przekleństwo Żanety Wawrzyniak, wyprostowała się, dmuchnięciem skorygowała wpadającą w oczy czarną grzywkę i dostojnym krokiem wkroczyła do swojego gabinetu.

Dwie minuty później wyszła, dzierżąc w jednej ręce solidne zielone kalosze, a w drugiej zestaw do pobierania próbek gleby. Z plastikową łopatką, której Żaneta zapomniała wcześniej. I, owszem, na miejscu zapytała, czy nie mają łopatki. Mieli. To pożyczyła.

Nie liczyła na pochwałę za wykazaną inicjatywę, bardziej na to, że załatwi, co trzeba, i będzie miała z głowy. Tymczasem nawaliła że ho ho i jeszcze wkurzyła Sabinę, która rzuciwszy podwładnej jeszcze jedno mordercze spojrzenie, ostentacyjnie opuściła biuro.

Szpilki szefowej zastukały najpierw na korytarzu, a potem na schodach i dopiero wtedy Żaneta zamknęła pierwszą szufladę biurka. Miała tam zachomikowany zestaw na specjalną okazję w postaci pięciu opakowań pierniczków. Wolała mieć go pod ręką, gdyby zaistniała konieczność rzucania słodyczami w Sabinę z bezpiecznej odległości.

Dotąd zdarzyło się to tylko raz, ale ciastek i tak ubywało. Żaneta miała słabą wolę, więc stały dostęp do kalorii, których zapas jej drugi szef, Piotrek, zawsze uzupełniał bez gadania, skutkował tym, że ku swojemu ogromnemu niezadowoleniu Żaneta miała coraz większą dupę.

Dziewczyna spojrzała na szufladę krytycznie, a potem znowu ją otworzyła. Właśnie zmarnowała parę tysi służbowej kasy, przeżyła spotkanie z wkurzoną strzygą i zaraz musiała jeszcze jechać do Wrocławia na studia. Należał jej się pierniczek, serio.

Cztery miesiące temu w jej życie wkroczyła najpierw ruda zdzira, która próbowała trafić jakiegoś gościa w parku gałęzią obsypaną brokatem, podobno w celach morderczych. Pomogły mu wtedy z Pati, bo żal było patrzeć, żeby takiego wyrośniętego kafara jakaś dziunia łoiła. Okazało się, że każdy dobry uczynek musi zostać ukarany. Uratowanie niedoszłej ofiary morderczego brokatu sprawiło, że Żaneta znowu musiała zacieśnić kontakty z pogotowiem i co gorsza ze stróżami prawa. A potem do tego wszystkiego wkroczyła Sabina Piechota, Be Ha Pe, aż szkoda, że nie na biało.

Żaneta wciąż jeszcze nie zdecydowała, czy to było szczęście czy pech. Wtedy, rzecz jasna, wyglądało to na szczęście. Coś jakby wróżka chrzestna, tylko w stylu chuderlawo-gotyckim. I propozycję miała całkiem niezłą: chciała Żanetę zatrudnić, wysłać na studia i zrobić z niej specjalistkę od ochrony środowiska. W ochronie środowiska, zdaniem wróżki chrzestnej, leżała przyszłość, biurokracja i kasa. Niekoniecznie w tej kolejności. A Żaneta, która chyba nigdy nie przyswoiła sobie zasady, żeby nie brać cukierków od obcych, dała się poczęstować pierniczkiem i powiedziała „tak”.

Teraz miała pracę, studia, terapeutę i zespół szoku pourazowego po tym, jak pierwszy raz coś spierdzieliła, a Sabina wyszła z siebie. W zasadzie to tak jakby dosłownie.

W całej tej swojej przemowie o środowisku i kasie, przyszłości i kasie, biurokracji i kasie Piechota nie wspomniała o tym, że w tym gronie żyją potwory. Takie jak ona. Żaneta dowiedziała się o tym w sposób zaskakujący i zareagowała w jedyny możliwy sposób – rzuciła miernikiem hałasu w swoją szefową i uciekła z biura. Przed powrotem do domu powstrzymała ją jedynie świadomość, że Sabina zna jej adres.

Skończyło się tym, że Żana noc spędziła u Pati, bredząc coś o łysych gorylach, Slender Manach i tej lasce, co wyłaziła z telewizora i wszystkich mordowała. Następnego dnia cały poranek przysięgała przyjaciółce, że więcej nie będzie kupować towaru z niepewnych źródeł, a jak tylko nadarzyła się okazja, wymknęła się bez pożegnania.

I wpadła prosto na czekającego pod blokiem Piotrka.

Co tu dużo mówić, nie udało jej się porzucić pracy, chociaż serio próbowała.

No, ale przynajmniej był już piątek, co oznaczało, że Żaneta za chwilę zamknie za sobą drzwi biura i będzie miała robotę z głowy aż do poniedziałku.

Niestety, ten konkretny piątek oznaczał także zjazd.

Przedsionkopoczekalnia, która po wstawieniu biurka dla Żanety stała się też recepcją, nie miała okien. Do biura Sabiny dziewczyna na wszelki wypadek nie próbowała nawet zaglądać, uchyliła drzwi od gabinetu Piotra i podeszła do okna prawie na palcach, żeby nie mącić panującej w pokoju ciszy. Biuro Piotra miało w sobie coś, co zachęcało do ściszania głosu, pilnowania, żeby przypadkiem nie szurnąć krzesłem, ewentualnie ułożenia się na leżance na poobiednią drzemkę.

Na zewnątrz pogoda była, łagodnie mówiąc, niezachęcająca. Co prawda dochodziła dopiero czternasta, ale w radiu podali rano, że dzień jest krótszy od najdłuższego w roku osiem godzin i ileś tam minut, a słońce zajdzie jeszcze przed czwartą. To oznaczało, że zanim Żaneta dojedzie najpierw pociągiem do Wrocka, a potem tramwajem na uczelnię, to będzie już ciemna noc. Do tego zimna.

Niechętnie pogratulowała sobie, że zamiast wydawać całą pensję na efektowny, wydekoltowany płaszczyk, kupiła w chińskim markecie solidną puchówkę. Może i wyglądała jak potomek ludzika Michelina i gigantycznej dżdżownicy, ale było jej ciepło w nery.

Do nielicznych plusów obecnego miejsca zatrudnienia należało zaliczyć to, że nie miała daleko na dworzec, wystarczyło tylko zejść po schodach. Zamykając za sobą drzwi na parterze, Żaneta zerknęła na parking pod Berlinkiem.

Siedziała tam, oczywiście. We wszystkich filmach podejrzani prześladowcy to zwykle faceci w czarnych płaszczach i ciemnych okularach. Ewentualnie w kapeluszach. Ale, jak wiadomo, życie to nie film, więc Żanetę od trzech miesięcy pracowicie śledziła emerytka w ręcznie dzierganym sweterku i wełnianej spódnicy, do tego jeżdżąca starym passatem. Na pewno bez porządnego ogrzewania. Jak ona to, kurna, wytrzymywała w taki ziąb?

Nawet Harry Potter miał porządnego Ponuraka. A Żaneta – odporną na warunki pogodowe starszą panią robiącą na drutach!

Prychnęła wzgardliwie na swój tandetny los i przemknęła na dworzec. Dużo cieplej tam nie było, ale przynajmniej nie czuła już na plecach tego natarczywego spojrzenia.

Geriatryczny stalking podejrzanie zgrał się w czasie z początkiem pracy Żany w PS Business Consulting. Jeszcze nie odkryła, co robótkowa babcia ma wspólnego z Sabiną, ale na pewno coś je łączyło. Szefowa znała wszystkich, poza tym, jeśli ktoś by Żanetę pytał o zdanie, Sabina była irracjonalna, nieprzewidywalna i szurnięta.

Nikogo by nie zdziwiło, gdyby okazało się, że behapówka wysyła podejrzane babinki, żeby pilnowały, czy pracownica, tak jak jej kontrakt nakazywał, zasuwa na uczelnię zdobywać wiedzę o ochronie środowiska, nie zważając na to, że jest listopad, zimno, a piątkowe zajęcia kończą się o dwudziestej pierwszej piętnaście.

Sobotnie natomiast ruszały o ósmej. Żaneta serio rozważała zabieranie ze sobą karimaty i kimanie na korytarzu. Albo w auli pod katedrą. Powstrzymywało ją tylko to, że władze uczelni oszczędzały i na noc wyłączały ogrzewanie. Na pierwszych wykładach w soboty i niedziele było tak zimno, że w nocy najprawdopodobniej w budynkach panowała epoka lodowcowa. A Żaneta nie była yeti.

Była – przynajmniej według Sabiny Piechoty, samozwańczej znawczyni potworów – dziadem borowym.

Zajebiście. Każdy chciałby mieć w przodkach autentycznego dziada, nie?

Żaneta po prostu o tym marzyła! Każda dziewczynka chce być księżniczką, jednorożcem albo chociaż strażakiem. Żaneta była dziadem. Wcale jej to nie dołowało. Wcale.

Okutana, jakby co najmniej z Kamińskim na biegun wyruszała, wsiadła do pociągu. PKP nie zawiodło, w trosce o pasażerów podkręciło grzanie do poziomu tropików i zanim dziewczyna znalazła wolne miejsce, już była cała mokra.

Po prostu super. Nie ma to jak zacząć studiujące popołudnie w stanie odwrotnej świeżości.

Rozpięła kurtkę, ułożyła torbę wypchaną zeszytem, podręcznikiem, legalnym i słusznym opakowaniem wafli ryżowych i pierniczkową kontrabandą na kolanach i przytuliła czoło do szyby. Przynajmniej wyraz twarzy miała tak zniechęcający, że nikt jej nawet nie zaczepiał. W uszy wsadziła słuchawki, odpaliła muzykę w telefonie i smętnie zapatrzyła się w przesuwające się za oknem bure krajobrazy.

Przynajmniej w zimie nie zalatywało, gdy pociąg przejeżdżał obok wysypiska w Gaci. Zawsze coś. Marne, ale coś.

– Przecież mogło być inaczej, niż jest – zaśpiewała pod nosem Żana do wtóru grającej w słuchawkach piosenki Sarsy.

Problem, a w zasadzie jeden z życiowych problemów Żanety polegał na tym, że to „inaczej niż jest” było do kitu. Marne dwa miesiące temu miała perspektywę kuratora, czterobrygadówki na Skarbimierzu i zapijania wspomnień o Pawle niebieskimi szotami.

A teraz kurator rozpłynął się jak złoty sen – Żana serio podejrzewała, że Sabina go zjadła, czterobrygadówkę zastąpiła miła posadka w biurze z nieograniczonym dostępem do słodyczy i majaczącym w oddali dyplomem uczelni, a z szotami mogła się bliżej zapoznawać tylko w weekendy niestudiujące. I, szczerze mówiąc, wcale tak bardzo nie żałowała, bo w weekendy studiujące dla odmiany wpatrywała się w miękkie loki Dawida Szarego i lepiej jej to wywiewało z głowy myśli o Pawle niż dowolne morze wódki, pierniczków i gadek Pati na temat tego, dlaczego batonik jest lepszy od faceta.

Tylko to poczucie „kurna, co ja tu właściwie robię?” zostało takie samo.

Pociąg raz-dwa zajechał do Wrocławia. Żaneta przesiadła się do tramwaju i ledwie dziewięćdziesiąt cztery minuty po wyjściu z pracy, akurat kiedy Kasia Cerekwicka śpiewała o tym, że nic nas nie złamie, bo mamy siedem żyć, dotarła na uczelnię.

Jako jedna z ostatnich weszła do auli i natychmiast pognała na sam koniec, do bezpiecznego gniazda. Z niego dopiero rozejrzała się po sali. Trochę z ulgą, a trochę z rozczarowaniem stwierdziła, że ślicznego Dawida nie było. Dotąd nie opuścił żadnego zjazdu, co Żaneta oczywiście zauważyła. Musiałaby mieć inną orientację seksualną, żeby nie zauważyć.

Wobec braku obiektów powodujących rozproszenie estetyczne pozostawało jej się skupić i słuchać wykładów. Z gleboznawstwa, niestety.

Jakby los uznał, że ma za mało przewalone i należy jej jeszcze dokopać łopatką. Aluminiową.

Kinga Brodzińska miała piękne rude włosy, pięć lat doświadczenia w sprzedaży odkurzaczy, zaliczone dwie nieudane próby morderstwa półwiła, ambicje jak z Brzegu do Hanoweru i szczyciła się tym, że umiała zachować kamienną twarz w każdych okolicznościach.

W myślach nazywała ją swoją „miną Mona Lizy”. Ćwiczyła przed lustrem prawicie, aż niezależnie od tego, jak bardzo klient był denerwujący, natarczywy czy niechętny, spoglądać na niego z życzliwym, delikatnym uśmiechem, sprawiając wrażenie, że ów klient w pakiecie z odkurzaczem dostaje pięć minut całkowitego i absolutnego zrozumienia.

Miała podejrzenia, że na jej nową szefową, Ewę, ten blef nie działa, ale tylko podejrzenia, pewności nie. Ewa, niezależnie od okoliczności, miała twarz, serce i nerwy nawet nie z żelaza, ale z tytanu. Adamantium. Wibranium.

Teraz właśnie z absolutnym spokojem przyjmowała informację o odwołaniu w ostatniej chwili zaplanowanego na jutro wesela, słuchała szlochów niedoszłej panny młodej, która w ogóle nie łapała, o co chodzi, dziwnych wykrętów rodziny pana młodego i zapewniała wszystkich, że oczywiście bardzo im współczuje i wszystko da się odwołać, ale jeśli chodzi o koszty…

Kinga zajęła się sporządzaniem listy osób do poinformowania i rezerwacji do odwołania, mając nadzieję, że udało jej się niczym nie zdradzić.

Kurde, wiedziała, że to jest zły pomysł. Wręcz fatalny. Powinna była być ostrożniejsza. Działać powoli. Pilnować, żeby interesy się nie mieszały. Ale kasa… Kasa była taka zarąbista, że stwierdziła „raz kozie śmierć”.

Liczyła tylko, że to nie ona będzie tą kozą.

W sobotę, o obrzydliwej godzinie siódmej dziesięć, stary passat stał na swoim stałym miejscu przed dworcem. Żaneta zwalczyła chęć pokazania starszej pani środkowego palca. Przyszło jej to tym łatwiej, że było okropnie zimno i naprawdę nie chciała wyjmować rąk z kieszeni.

Dworcowa poczekalnia pełna była ludzi, którzy naprawdę o tej godzinie woleliby być gdzie indziej. Najlepiej w ciepłym, zamkniętym pomieszczeniu i z pyszniutką gorącą kawą, taką z zawijaskiem z bitej śmietany i innymi dodatkami za co najmniej dwie dychy. Kawusi i dodatków w pociągu nie było, ale za to grzejniki działały na full. Podróżni mieli zawsze saunę za darmoszkę, ale jakoś nikt tego nie doceniał.

Na przemian zapacając się w pojazdach transportu masowego i marznąc na krótkich odcinkach, które musiała przejść pieszo, Żaneta dotarła na uczelnię tylko po to, żeby stwierdzić, że pięknego Dawida nadal nie ma i nie będzie mogła łypać w stronę jego szlachetnego profilu przez najbliższe dziesięć godzin.

Pech jak nic. Zagryzła go pierniczkiem i spróbowała skupić się na prawie wodnym. Niestety, o wiele bardziej zajmujący był los nieobecnego Dawida. Na wykładach w auli zawsze siedział po prawej stronie, na samej górze. Żaneta siadała z lewej. Czasami łapała się na fantazjowaniu, że chłopak podchodzi do jej ławki, zajmuje miejsce obok i siedzą koło siebie, a między nimi aż szumi od naładowanej erotyzmem atmosfery.

W realu Dawid podszedł do niej raz. Zapytać, czy może się poczęstować pierniczkiem – akurat wsuwała te z białym lukrem i nadzieniem porzeczkowym i żeby nie ryzykować oplucia go okruszkami, mogła tylko podsunąć mu pudełko i pokiwać głową.

Poczęstował się, podziękował i wrócił na swoje miejsce. Jedyne, co w atmosferze pozostało, to aromat korzenny, którym najwyraźniej pachniała rozpacz Żanety.

Nosiła potem ze sobą te pierniczki na następne zjazdy, ale obiekt jej uczuć najwidoczniej nie podzielał jej miłości do słodyczy, bo już o nie nie pytał. A Żaneta nie była jeszcze na tyle zdesperowana, żeby wrzeszczeć przez pół auli, czy on ma ochotę się poczęstować.

Jeszcze.

Wykłady dłużyły się niemiłosiernie, a pierniczki zdecydowanie kończyły się za szybko. Uczelniany barek oferował szeroki wybór batoników, ale Żaneta postanowiła dokonać racjonalnych wyborów żywieniowych i pochłonęła podwójną porcję pierogów odgrzewanych w mikrofalówce. Napchała się nimi na tyle, że przetrwała jakoś resztę wykładów bez ssania w żołądku, dzieląc uwagę między tematykę wód głębinowych i cyberstalkowanie Dawida na Fejsie.

Nawet żadnego statusu o chorobie, wyjeździe, czymkolwiek nie zamieścił, Żaneta była zdegustowana. Jak tak w ogóle było można, w dzisiejszych czasach?

Uznała, że ma pełne prawo normalnie strzelić focha na świat, na życie, na księżyc w pełni, na pociąg, który jak raz był punktualny, i na obrzydliwie dłużącą się drogę z dworca do domu, przez Piastowską, park i już potem całkiem prosto Chrobrego na Oławską.

I na trzech typków, którzy nagle zastąpili jej drogę, kiedy przechodziła przez park Centralny. Zhaltowali ją między jedną latarnią a drugą, profesjonalnie, jeden od przodu, dwóch od flanki.

Jednemu to by może jeszcze przyłożyła, albo uciekła, ale trzech, większych od niej wykluczało raczej aktywny opór i biegi przełajowe i nie miało znaczenia, że tych trzech zakutanych w czarne kurtki, szaliki którejś z tych idiotycznych drużyn piłkarskich, kulących się przed zimnem i wiatrem…

Dwóch, dwóch się kuliło. Jeden niby trochę się garbił, ale wiatr go omijał, nie uderzał w niego, ale łagodnym łukiem umykał w bok. Parę tygodni temu nie zwróciłaby na coś takiego uwagi, ale teraz już wiedziała, że świat jest podłym miejscem pełnym potworów. Trzech łysych w parku w nocy to, kurczę, nie było wcale najgorsze, co mogło ją spotkać…

Nagle poczuła, że lada chwila wybuchnie histerycznym śmiechem, a wtedy cholera wie, co te ziomki zrobią. Była co prawda szansa, że się boją wariatów, ale mała…

Mierząc się z własnym wybuchem histerii, Żaneta wyszarpnęła z kieszeni telefon. Kafary nie zdążyły się jeszcze nawet domagać zdania mienia i jeden z nich zarechotał głupio, najwyraźniej sądząc, że dziewczyna szcza w gacie ze strachu.

Właściwie nie myliłby się tak bardzo.

Żaneta kciukiem zdjęła blokadę i gorączkowo zaczęła przeglądać galerię.

– Co kurna… – jeden ze zbirów próbował jej wyrwać telefon, sądząc pewnie, że chce zadzwonić po gliny. Jasne, jakby była jakaś szansa, że przyjadą na czas.

Zanurkowała pod jego ramieniem i na szczęście znalazła to, czego szukała, bo drugi gość złapał ją za ręce. Żaneta nie próbowała mu się nawet wyrywać.

– Wiesz, kto to jest?! – wrzasnęła desperacko, podtykając mu pod nos wyświetlacz telefonu ze zdjęciem. Widniała na nim ona sama, lekko przytłoczona ogromem wszystkiego, w objęciach zachwyconej Sabiny. Selficzek na początek współpracy, tak go szefowa nazwała. Właśnie miał się przydać.

Zbir cofnął się o krok. Może jego kumple nie kojarzyli w czym rzecz, ale on wiedział, oj, wiedział.

– Pracuję dla niej – dodała Żaneta. – Wiesz, co ona zrobi, jeśli w poniedziałek nie przyjdę do pracy? Wiesz, co zrobi, jeśli rano nie kupię ciastek i ich jej zabraknie?

– Spadamy – oznajmił nienormatywny. Jego kolega zaczął protestować, ale zarobił przez łeb i posłusznie potruchtał w noc.

Żaneta wyłączyła komórkę, schowała ją do kieszeni i poszła do domu. Może trochę szybszym krokiem niż zwykle. I z mocnym postanowieniem, że na niedzielne wykłady też może mieć focha i nie pójść.

Sobotnie wieczory, zwłaszcza te listopadowe, cudownie uzupełniał dzbanek zielonej herbaty jaśminowej z odrobiną imbiru i świeżutki, dopiero co ściągnięty na czytnik kryminał. Piotr, prawie zawsze chętny do introspekcji, z pewnym zdziwieniem zauważył, że otarcie się o prawdziwą aferę kryminalną wcale nie zmieniło jego upodobań literackich. Dalej lubił poczytać o dzielnych detektywach wzbijających się na wyżyny dedukcyjno-intelektualne.

Oczywiście wyglądało na to, że każdemu z tychże dzielnych śledczych płci obojga przydałaby się naprawdę gruntowna psychoterapia i w zasadzie należało ich odsunąć od służby, a przynajmniej od dostępu do broni palnej, ale nikt nie był ideałem – Strzelecki wiedział o tym najlepiej.

Proces zaznajamiania się bliżej z kolejnym błyskotliwym prawie-że-alkoholikiem przerwał mu natarczywy dzwonek domofonu. Krótkie bzzz, długie bzzzzz, a potem jeszcze z dziesięć takich naprawdę krótkich i natarczywych brzęknięć.

Sabina.

Nacisnął przycisk otwierania bez podnoszenia słuchawki i czekał w uchylonych drzwiach.

Jego wspólniczka rzadko kiedy chodziła – zwykle albo kroczyła zamaszyście niczym Cruella De Mon, albo niemalże podskakiwała jak krwiożerczy myszoskoczek.

Patrząc, jak Piechota przeskakuje po dwa stopnie, Strzelecki uznał, że tym razem ma do czynienia z myszoskoczkiem, tyle że nie krwiożerczym. Raczej… nieszczęśliwym?

– Cześć – rzuciła pochmurnie Sabina, mijając go w drzwiach. W obu rękach niosła siatki wypchane słodyczami i na oko ze trzema butlami coli. Płaszczyk, z rodzaju tych „wyglądam jak milion i za miliony cierpię, marznąc” miała rozpięty, a szalik w barwach Hufflepuffu niedbale owinięty wokół szyi.

Na szaliku Piotr na chwilę się zawiesił. W pierwszym odruchu przyporządkowałby Binkę raczej do Ślizgonów, ale… Nie, zdecydowanie Hufflepuff. Miłe, puchate, zębate.

– Fajny szalik.

– Ewcia była na targach ślubnych w Londynie – wyjaśniła Piechota, uroczyście składając obie siaty na stole w kuchni. – Przywiozła mi pamiątkę.

– O właśnie, nie miałaś dzisiaj jakiegoś babskiego spędu? – przypomniał sobie Piotr. Wspólniczka coś wspominała o tym, że Ewie wypadł wolny weekend z okazji czyjejś ucieczki sprzed ołtarza. Albo z wieczoru kawalerskiego czy panieńskiego. W każdym razie ślub został odwołany w ostatniej chwili i Piechota już zacierała ręce na spontaniczny babski wieczorek. Otworzył szafkę i wyciągnął największą miskę, tę, której używał tylko wtedy, kiedy miał fazę na hurtową produkcję sałatki jarzynowej albo kiedy trzeba było zażegnać kryzys cukrowy Sabiny.

– Ewa przyprowadziła swojego chomika – wypaliła jego wspólniczka, systematycznie drąc każde opakowanie i wysypując pierniczki, ciastka, wafelki i ptasie mleczko do podsuniętej michy. – Nie spodziewałam się, że będziemy sobie robić spędy z chomikami, i swojego nie zabrałam. Poza tym nie chcę łazić do knajp ze swoim chomikiem. Chomiki nie są od tego. Dziwnie się ogólnie z tym wszystkim czuję i musisz mi powiedzieć dlaczego.

Strzelecki, mimo lat doświadczenia, wciąż potrzebował chwilki, by przełożyć sobie słowa Sabiny na język ogólnie zrozumiały.

– Nie możesz myśleć o Żanecie jak o chomiku – powiedział, krzyżując ramiona. Zaraz je gwałtownie rozplątał, przypominając sobie zasady mowy ciała. Żadnych barier! – To jest człowiek, no, nieczłowiek z o wiele bardziej kompleksowym zestawem potrzeb i zdolności intelektualnych niż chomik. Deprecjonujesz ją w ten sposób.

Piechota spojrzała na niego z bezbrzeżnym zdumieniem.

– Ale ja lubię chomiki! Są śliczne i takie milusie i zawsze chciałam mieć chomika. Ale babcia mi nie pozwalała. To znaczy, raz pozwoliła, ale go niechcący zjadłam i potem już miałam zakaz – dodała uczciwie.

Studia psychologiczne nie przygotowały Strzeleckiego do takich rozmów i sytuacji, ale lata pracy i przyjaźni z Sabiną już tak.

– Po prostu nie mów tego głośno, żeby przypadkiem nie usłyszała – zadecydował. – I żeby ktoś inny przypadkiem nie usłyszał. Możesz do mnie i do Ewy. Z kimś jeszcze o Żanecie rozmawiasz?

Piechota pokręciła głową.

– Tylko z kontrahentami, ale w relacjach służbowych nie ma miejsca na małe, puchate zwierzątka. No, chyba że myszki laboratoryjne. Albo szczury.

– To dobrze. – Piotr wrócił na swoje miejsce w fotelu i nalał sobie herbaty. – Niech tak zostanie. To teraz możemy porozmawiać o tym, jak dziwnie się poczułaś.

Jego wspólniczka zostawiła płaszcz i botki w przedpokoju, niewątpliwie ustawione tak równo, jakby na kafelkach była wyrysowana linijka. Usiadła po turecku na kanapie, układając sobie na podołku misę ze słodyczami. Naczynie było tak wielkie, że drobna Sabina prawie pod nim ginęła, wystawały tylko chude nóżki w dżinsach, stopy w pasiastych skarpetkach, szczupłe ramiona i główka jak od gotyckiej laleczki.

– Masz taki szlafrok jak Hannibal Lecter w serialu – oznajmiła. – Bardzo profesjonalnie. Czuję się z tym bardzo dobrze, jakbym trafiła do psychiatry, który mnie rozumie.

– Dostałem ten szlafrok od ciebie na urodziny – przypomniał sucho Piotr. – A serialu nie oglądałem.

– Możemy kupić, pani Zofia nam wrzuci w koszty – rzuciła zachęcająco Sabina.

– I niby jak go z BHP powiążesz?

– Z jakim BHP? To będą twoje koszty. Prawie jak książka o psychologii, tylko bardziej stylowo.

– Sabino…

– Piotrze…

Strzelecki wziął głęboki oddech, wygładził poły swojego psychopatycznego, jak się okazało, szlafroka i złożył dłonie w profesjonalną piramidkę.

– Porozmawiajmy o tym, co sprawia, że czujesz potrzebę zmiany tematu – zaproponował.

Sabina westchnęła, odgryzła pół pierniczka i połknęła go niemal bez przeżuwania. Zaraz sięgnęła po następnego.

– Czułaś się dziwnie, bo…? – zawiesił głos Piotr.

Piechota wzruszyła ramionami i wciągnęła wafelek. A potem drugi.

– Przebywanie w towarzystwie Ewy i jej asystentki sprawia, że czujesz się… – drążył psycholog.

Nie doczekał się odpowiedzi, ale delicje jagodowe zaczęły znikać w szybkim tempie.

– Relacja Ewy i Kingi jest dla ciebie…?

Pierniczki spotkała zagłada, a zaraz za nią nadeszła wafelkokalipsa.

– Kiedy patrzysz na Ewę i Kingę, to…?

Piechota twardo skupiała swoją całą niepodzielną uwagę na topniejącej górze słodkości.

– Czujesz się zazdrosna o to, że Ewa ma chomika i musisz się dzielić jej uwagą? – wyrzucił z siebie w końcu w desperacji Strzelecki.

Sabina prychnęła, aż okruszki na kanapę poleciały.

– No proszę cię, Ewcia i ja to jest wieczność – i na dobre, i na złe, i na Leśną Górę. Żaden chomik się tam nie wtranżoli.

– W takim razie, Sabino… – Piotr pochylił się lekko do przodu i wbił we wspólniczkę swoje najlepsze wytrenowane przeszywające spojrzenie psychologa. – Jaki masz problem?

Jego wspólniczka spojrzała z głębokim żalem na dno wielkiej michy, jeszcze niedawno pełnej słodyczy. Przechyliła głowę na bok i spojrzała spod zmarszczonych lekko brwi. Wyglądała prawie jak ta kudłata dziewczynka z japońskiego horroru, tyle że miała mniej włosów na twarzy, dzięki czemu widać było bardzo dobrze mrugającą trzecią powiekę i szczękę rozdziawioną jak u jakiegoś boa dusiciela. Sabina energicznym pchnięciem wbiła żuchwę na miejsce i na próbę kilka razy spróbowała poruszać nią w zawiasach.

– Wiesz, Piotruś – odezwała się wreszcie tonem natchnionym – w zasadzie to problem jest chyba w tym, że ten chomik Ewci to pachnie tak samo apetycznie jak mój. Wiesz, ten pierwszy, co go niechcący zjadłam.

Strzelecki melancholijnie pomyślał, że jego szlafroczek Hannibala jest po prostu w punkt.

Sobotni wieczór był torturą, ale przynamniej upewnił Kingę, że jest bezpieczna. Ewa nic nie podejrzewała. Co więcej, ta dziwaczna przyjaciółka szefowej też się nie kapnęła, że coś jest nie tak.

Ewa, chociaż zdecydowanie nie należało jej lekceważyć, była tylko człowiekiem. Sabina była nienormatywna i miała… moce.

Kinga nie była do końca pewna jakie. Próbowała na początku parę razy podpytać szefową, ale w temacie Sabiny Piechoty Ewa zachowywała bezwzględną lojalność i bezwzględne milczenie. Sabina była strzygą, to jedyne, co Kindze udało się ustalić.

Kinga nie była pewna, jakie nieludzkie możliwości i zdolności miał ten rodzaj nienormatywnego, bo jej źródła były denerwująco skąpe w temacie. Ale przynajmniej po tym wieczorze mogła być pewna jednego: Sabina i jej podobni nie są wstanie wyczuć fałszu.

– Włóż czapkę, bo jak na ciebie patrzę, to mi zimno – zażądała Ludmiła Marciniak, przestępując z nogi na nogę.

Marysia Strzelecka tylko pokręciła głową. Wiatr już i tak rozwiewał jej włosy, a kiedy dodatkowo jeszcze się poruszała, sprawiała wrażenie rusałki czy driady, eterycznej i wiotkiej.

– W czapce nie da rady – oznajmiła radośnie. – Tłumi moją więź z naturą.

Ludmiła, która osobiście wspomnianą czapkę wykonała na drutach, prychnęła pod nosem. Żadnych tłumików tam nie wdziergiwała, a poza tym czapka była ekologiczna z drogiej jak diabli, prawdziwej wełny. Naturalna! Bliższą więź z naturą można było uzyskać tylko, zakładając sobie na łeb żywą owcę.

Marysi, artystce jednej, po prostu podobało się, że stoi sobie na tamie nad Jeziorem Nyskim, wiatr targa jej włosy (i odmraża uszy, tego Ludka była pewna), a po czubkach nagich palców (rękawiczki też okazały się niewłaściwym wyposażeniem okultystycznym) prześlizguje się moc.

Gdyby ktoś był na tyle zdesperowany, żeby w listopadzie o dwudziestej trzeciej piętnaście wybierać się na spacer w te okolice, zobaczyłby niezmierzony błękit zlewający się z szarością, niebo łączące się z wodą, las niemal niknący na horyzoncie i góry, góry tak piękne, że aż serce bolało, zanurzone w chmurach i sprawiające wrażenie, jakby wyrastały z wody.

A Marysia, wiotka i drżąca, niemal lśniąca od mocy, która otaczała ją niczym hula-hoop z błędnych ogni, przemykała po wałach wokół jeziora na czubkach palców, tańcząc na tamie taniec nocy, radości i przyjaźni.

Ludka musiała przyznać, że widok był przepiękny. Zwłaszcza że była na tyle przewidująca, że wzięła sobie kocyk i termos z herbatą i teraz mogła sobie siąść na ławeczce bez obaw, że wilka złapie, i popijając gorący napój, czuć, jak w środku robi się jej ciepło, cieplutko, przyjemnie. Jakby zimno i noc nagle zyskały ciepłą, złotą barwę i to złoto rozgrzewało, razem z kocykiem, z herbatą i widokiem tańczącej Marysi.

Strzelecka nagle zamarła w pół ruchu, z uniesioną dłonią, lekko przechylona, niczym jakaś rzeźba. Razem z nią zamarła wirująca moc – na chwilę tylko, bo nagle w tej szarobłękitnej otchłani coś się poruszyło.

– Patrz, obudził się! – zachwyciła się Marysia, klaszcząc w dłonie do rytmu rozstępujących się fal jeziora.

Ludka pokiwała głową, pogratulowała sobie w duchu, że zabrała dla nich obu odzież na zmianę, a grzanie w passaciku działo tip-top.

I też się zachwyciła.

Było czym.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: