Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W Belgii, czyli gdzie? - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 września 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W Belgii, czyli gdzie? - ebook

Belgia, un amour compliqué, mówił o swoim małym, wciśniętym między Francję i Niemcy kraju poeta i szansonista Jacques Brel. I miał rację. Tak, Belgii nie da się kochać jednoznacznie, ze ślepym oddaniem. Miłość, jeśli się pojawi, będzie tak samo trudna jak historia Belgii i ona sama. To kraj, w którym nie ma jednej radości ani jednego smutku. To kraj, który należy do Flamandów, Walonów, brukselczyków, a także każdego, kto w nim mieszka.

 

Kiedy przed laty pisałem Belgijską melancholię, nadałem jej podtytuł Belgia dla nieprzekonanych, bowiem chociaż sporo o niej słyszano, niewiele o niej wiedziano. Któż znalazłby do niej drogę, gdyby nie Bruksela, nie Unia, NATO?

A jednak warto do niej zajrzeć, i nie tylko na konferencję.

 

I jaką Belgię spotkamy? Mimo traumy zamachów terrorystycznych wciąż tę samą:

surrealistyczną krainę indywidualistów, akceptującą siebie taką, jaka jest, skłonną do anarchizowania, pozostawiającą szeroki margines osobistej wolności.

 

Na okładce książki widnieje drogowskaz, wskazujący cztery kierunki w stronę Belgii. I każdy jest właściwy, zawsze do niej trafimy, ponieważ Belgia to przede wszystkim stan ducha. Na mapie trudno ją znaleźć, dlatego Belgii trzeba szukać na swój własny sposób. A odnaleziona, każda będzie prawdziwa, chociaż skomplikowana. Jak miłość do niej Brela. I o tym jest ta książka.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-1273-7
Rozmiar pliku: 13 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nieszczęśliwym można być wszędzie.

Szczęśliwym, nawet w Belgii.

W Belgii jest jeden król, wiele belgijskich teatrów,

Jest belgijska flaga i belgijski hymn,

Ale Belgów, Belgów nie ma.

René de Clercq 1877–1932
Flamandzki poeta

– Kogo najbardziej szkoda?

– Belga.

Jacques Brel

Kocham Belgię, ponieważ istnieje.

Nienawidzę Belgii, ponieważ istnieje.

Geert van Istendael
Flamandzki socjolog, eseista, dziennikarz

My, Belgowie z urodzenia, wyboru lub adopcji, żądamy od naszych polityków, aby respektowali nasz kraj i jego jedność.

Z petycji obywateli Belgii skierowanej do senatu
18 listopada 2007 rokuLa Belgique, un amour compliqué

Belgijska melancholia, książka opowiadająca polskim czytelnikom o niedalekim, a jednak nie tak dobrze, jak można by się spodziewać, znanym kraju, ukazała się po raz pierwszy siedem lat po uzyskaniu przez Polskę członkostwa w Unii Europejskiej, w 2011 roku, w okresie pierwszego przewodnictwa Polski w Radzie Unii. I choć ta zbieżność w czasie była przypadkowa, mnie przysporzyła wielu chwil wzruszenia. Podróżowałem wtedy między Brukselą a Warszawą, w powrotnej drodze często wraz z tymi, którzy mieli właśnie związać swój los z belgijską stolicą i zdecydowali się zabrać w tę „podróż w nieznane” właśnie egzemplarz Belgijskiej melancholii. Uważali, że dzięki mojej książce Belgia stała się im bliższa, bardziej zrozumiała i okazała się warta poznania. Cóż za niespodziewana radość i satysfakcja dla autora!

Nawiązywały się rozmowy, w miejsce niepokoju czy obawy pojawiało się zaciekawienie. Odpowiadałem na pytania, dzieliłem się swoją wiedzą o trudnej historii i niełatwej teraźniejszości tego pod każdym względem nietypowego kraju. Kraju wielu języków, wielu kultur, tradycji i obyczajów, podziałów, sporów i kompromisów. Belgia, chociaż w kreowaniu wspólnej Europy odegrała bardzo aktywną rolę, pozostawała schowana za plecami wielkich i silnych sąsiadów i żeby ją dostrzec, trzeba się było najpierw przez nich przebić. Przez Niemcy i Francję. Sam zresztą tak właśnie, krok po kroku, ją poznawałem, z entuzjazmem i bez uprzedzeń. W tamtym kulminacyjnym momencie chciałem osobiście sprawdzić, ile jest prawdy w twierdzeniu, iż Bruksela to serce Europy. Byłem przekonany, że lepsze poznanie Belgii pozwoli mnie, a więc i moim polskim telewidzom, być bliżej Europy.

Dlatego jako korespondent telewizji śledziłem nie tylko zdarzenia bezpośrednio związane z procesem rozszerzenia Unii i naszymi rokowaniami członkowskimi. Starałem się też zaglądać do różnych zakątków, odkrywać nieznane oblicza Belgii, często zaskakując telewidzów, ale i samego siebie, dociekać charakteru Belgów, wdawać się z nimi w dyskusje. A im więcej słuchałem i widziałem, tym lepiej rozumiałem, czemu premier Guy Verhofstadt uważał, że jego kraj to „Europa w pigułce”. Wkrótce uległem fascynacji tym niezwykłym skrawkiem europejskiej ziemi i jego mieszkańcami, którzy nie noszą masek, nie podają się za lepszych, niż są w rzeczywistości, nie wtrącają się do innych, pozwalają im żyć według własnego wyboru i tego samego oczekują dla siebie. Dla mnie Belgia była już nie tylko Europą w pigułce – Belgia stała się Europą.

W tamtych dniach wielokrotnie próbowałem wyobrazić sobie życie pośród moich nowych współobywateli bez konieczności stawania się prawdziwym Belgiem, czego zresztą, na moje szczęście, nikt nie oczekiwał. Okazało się, że w tym małym i ciasnym kraju jest wystarczająco dużo miejsca dla takich jak ja i mnie podobnych, którym trudno wyobrazić sobie inne miejsce pod słońcem, skoro tu uwili jakieś gniazda. Należę do tysięcy tych, którzy przyjechali do Belgii tylko na kilka lat i do dziś jakoś nie mogą jej opuścić. Nie mogą i zapewne nie chcą. Belgia wrasta po prostu w serce.

Wielu spośród moich czytelników, co zrozumiałe, to Polki i Polacy mieszkający w Belgii od dawna, dłużej ode mnie. I właśnie z ich strony spotkała mnie największa nagroda. Podczas spotkań autorskich podkreślano, że nazwałem i opisałem to, co przeczuwali, że zrozumieli dzięki książce, gdzie żyją i mieszkają. Skomplikowane i Niezrozumiałe stało się Jasne i Akceptowalne. Niektórzy ze zdumieniem odkryli, że po latach wreszcie ten kraj polubili. Niezależnie od tego, gdzie mieszkają: w Brukseli, we Flandrii czy w Walonii, choć to przecież trzy różne Belgie w jednej.

To ważne wyznanie. Nic tak bowiem nie krępuje nas w rozwijaniu własnych talentów, ukazaniu własnego oblicza i ujawnieniu odwagi partycypacji w innym narodowym środowisku jak niechęć do miejsca, w którym żyjemy. Stąd rodzą się fobie, pretensje, brak zrozumienia i tolerancji, dystans w stosunku do swojego otoczenia. W wypadku Belgii o to łatwo, jeśli postrzegamy ją jedynie jako miejsce na mapie. Nie znajdziemy tu jednej radości i jednego smutku, ani nawet jednej do niej miłości, ale centrum swojego świata możemy odkryć w najmniejszej choćby wiosce.

I właśnie coś takiego, jak miałem okazję się przekonać, podążając śladami naszych rodaków, stało się ich udziałem. Otóż w zależności od tego, w jakiej części kraju przyszło im żyć i pracować, bezwiednie stawali się oni Walonami, Flamandami, brukselczykami, ale nigdy Belgami. Przejęli cechy i obyczaje swoich najbliższych sąsiadów: jak oni posługują się językiem swojego regionu, ani myśląc uczyć się tego drugiego, zajmuje ich los wyłącznie tego regionu, stają w sporach i dyskusjach politycznych w jego obronie i w konsekwencji wady widzą głównie u innych. Kiedy mówią i myślą o Belgii, mówią i myślą o tej jej części, w której osiedli. Polak-Flamand będzie więc miał problemy w komunikacji językowej z Polakiem-Walonem, jeśli obaj uprą się konwersować w językach swoich regionów. Polak-Flamand niewiele wie o zdarzeniach dziejących się na południe od Brukseli, do Namur albo Arlon w Walonii pojedzie tylko wtedy, kiedy naprawdę będzie musiał. Polak-Walon czuje się nieswojo na północ od Brukseli, nie rozumie tamtejszych komunikatów radiowych, nie wie, jak zapytać o drogę, chociaż zna francuski, w sytuacjach krytycznych ratuje się angielskim. Jedyne, co ich łączy, to obawa przed Brukselą, trzecią Belgią, miastem-państwem, w którym rządzą inne reguły. I pierwszy, i drugi, kiedy się w niej zjawi, ma wszelkie powody, aby uznać, że to obce terytorium.

I w tym sensie Polacy-Flamandowie, Polacy-Walonowie i Polacy-brukselczycy, nie zdając sobie z tego za bardzo sprawy, stają się krok po kroku prawie Belgami. Mają te same fobie i uprzedzenia, te same zadry językowe, te same sympatie i przywiązania i wreszcie nabierają tych samych skłonności, co wszyscy inni mieszkający w ich regionie prawie Belgowie – Belgami w całości stać się nie muszą, nie mogą i nawet nie powinni, bo stanowiliby rzucający się w oczy wyjątek. A przy tym zachowują, mimo wszystko, własny charakter i temperament, otwartość na siebie nawzajem. I te właśnie cechy odróżniają ich od prawdziwych Belgów, pozbawionych respektu wobec jakiejkolwiek hierarchicznej struktury, chłodnych w codziennych kontaktach, obojętnych wobec siebie nawzajem i swego państwa, o Belgach nowych już nie mówiąc. Tę zdystansowaną postawę łatwo dostrzec, a jej przesłanie jest proste i czytelne: nie obchodzi mnie, jak żyjesz, skąd pochodzisz, jakim językiem mówisz. Jeśli tylko ty nie będziesz wtrącał się do mnie, to będziesz tu żył szczęśliwie. Charakter prawdziwych Belgów najlepiej oddaje opis typowego belgijskiego domu: musi mieć cztery ściany, to znaczy stać wolno, nie może sąsiadować z innym. Innymi słowy, musi być wyspą.

Chętnie dociekałem, skąd się to wzięło, dlaczego nie zanika, jakie ma znaczenie, czy da się przełamać. I o wiele ważniejsze, czy w ogóle warto o to zabiegać. Bo być może lepiej jest, aby zostało tak, jak jest – po belgijsku. Skomplikowanie, czasem denerwująco, chłodno, ale dokładnie z takim respektem do tego miejsca na Ziemi, na jaki ono w rzeczywistości zasługuje. Nie większym od samej Belgii. Belgia niczego innego nie potrzebuje i nie oczekuje. Najlepiej, aby miłość do niej była taka, jak ona sama – skomplikowana i trudna, ale prawdziwa.

Tytułowa amour compliqué to miłość barda, chansonisty, poety i rebelianta Jacques’a Brela, przez świat dalszy i bliższy uważanego za Francuza. My nie mamy pieśniarzy i liryków takiego formatu, nie wiemy więc, co znaczy taka bezpardonowa aneksja narodowego talentu. Za to Belgowie już tak. A jednak nie mnożą pretensji, nie obrażają się, nie żądają sprostowań w gazetach i na telewizyjnych paskach. C’est la vie… Tak o tym myślą. Oni wiedzą, jak było naprawdę. Wielkość Brela i jego belgijskość utrwalili nie pomnikami czy w sporach z sąsiadem, ale w sercach. I wcale nie mają mu za złe, że choć na Belgię nieuleczalnie chory, kiedy odchodził na zawsze, kazał pochować się kilkanaście tysięcy kilometrów od Brukseli. Wiedzą swoje i nadal słuchają jego piosenek. W październiku 2018 roku minęło czterdzieści lat od jego śmierci. Ślad, jaki pozostawił, jest nadal czytelny również dla nas, Belgów niepełnych.

Muzeum Brela w Brukseli, bo mimo wszystko takie ma, jest tak samo niewielkie jak Belgia i, tak samo jak ona na mapie, trudne do znalezienia, choć to tylko kilka kroków od Grand Place i niewiele dalej od Mannekena Pisa. Mała kamienica, wciśnięta między inne, dwa piętra, pięć małych pomieszczeń. Według polskich standardów żadne muzeum, skromna izba pamięci. Kilkanaście eksponatów, plakaty, zdjęcia przybliżające dorastanie Brela, ilustrujące jego brukselskie życie, pierwsze twórcze rozterki i występy, wreszcie sukces i przede wszystkim jego chansons dobiegające z głośników. Miejsce skromne, w którym czuje się fizyczną niemal obecność Brela i jego Belgii. Trzeba zadać sobie trochę trudu, aby je odkryć. Zupełnie jak ten kraj. Za mały dla największego Belga w historii, za duży, aby go pomieścić w małym muzeum.

Brel i Belgia to związek pełen bólu, sporów i pretensji, pełen miłości szczerej, a więc trudnej, un amour compliqué, jak o niej mówił. Miłości niespokojnego ducha, brukselskiego Flamanda wytykającego Flamandom, po francusku, ich przywary, dobrowolnego banity żyjącego w Paryżu, podróżnika między wieloma kulturami pochowanego na końcu świata na wyspie Hiva Oa na południowym Pacyfiku, obok grobu francuskiego malarza ekspresjonisty Paula Gauguina. Nie inaczej w Belgii zakochujemy się i my. Zaczynamy od jej wad, widzimy je wszystkie, jesteśmy nimi skrępowani i ograniczeni, ale poczulibyśmy się sierotami, gdyby któregoś dnia zniknęły.

Belgia, w której Brel dorastał, w której uczył się stawiać pierwsze kroki na scenie, była jego radością i przekleństwem. Uciskała go, przesłaniała mu horyzont, ograniczała, podcinała skrzydła, więc w wieku dwudziestu czterech lat wyjechał. W Belgii chciał być obywatelem świata, w Paryżu – Belgiem. Był z Belgii dumny i jednocześnie jej się wstydził. Kochał i nienawidził. Miał do niej pretensję o miałkość i jednocześnie zażarcie jej bronił. Ta dwoistość uczuć splatała się z dwoistością kraju, drwiła z niej, prowokowała, skłaniała do rebelii. I tym bardziej nierozerwalnym czyniła ten związek. Chciałoby się powiedzieć: tak jak w wypadku któregokolwiek z nas…

Brel urodził się w brukselskiej rodzinie flamandzkiej, dorastał w otoczeniu francuskojęzycznym. Flamandzki mu ciążył, porównywał go ze szczekaniem psa, drwił z niego. W dwoistym świecie Belgii kierował ostrze krytyki przeciw Flamandom i na własny sposób, sposób rebelianta, zabiegał o ich emancypację. Swoim rodakom uświadamiał miałkość ich życia, denerwował ich, pobudzał, nazywał rzeczy, jakkolwiek byłyby bolesne, po imieniu. Nic dziwnego, że go zwalczano, kierowano przeciw niemu sądowe oskarżenia, że otrzymywał listy z pogróżkami, aż w końcu w 1966 ogłoszony został persona non grata. Poetycka rebelia barda naruszała wypracowywaną z trudem narodową równowagę, co uczyniło go jedynym najpewniej pieśniarzem na świecie, którego twórczość i osoba stały się nawet przedmiotem debaty w parlamencie. Tłumaczył wówczas, że przecież jest Flamandem, chociaż nie Flamingantem, czyli flamandzkim nacjonalistą. Na to, że jest Belgiem, się nie powoływał.

Brel, nie mogło być inaczej, był w swoim życiu i twórczości równie pełen sprzeczności jak sama Belgia. Tak jak ona skomplikowany, wielowymiarowy, wyjątkowy, wreszcie na wskroś surrealistyczny. Przy wielu okazjach mówił, nie on jeden zresztą, że Belgia w ogóle nie istnieje. A jednocześnie śpiewał o niej Le plat pays qui est le mien, „Ten płaski kraj, który jest mój”. Przekonywał do Belgii samego siebie przez całe życie, wtedy, kiedy w niej żył, i kiedy był daleko. Odchodził i powracał, a Belgia była cierpliwa, wybaczała i kiedy odszedł na zawsze, nie zapomniała. Mimo wszystko od nas, Belgów tymczasowych, tych z przypadku lub wyboru, tych tutaj oddelegowanych, miał łatwiej. Był przecież Belgiem. I zarazem miał trudniej, bo nim był. Urodził się w Belgii i jednocześnie poza nią, my tylko poza nią.

Czy dziś Brel może być kluczem do zrozumienia Belgii? I której Belgii?

Tamtej z jego tekstów: z małymi ludźmi w małym kraju? Czy dzisiejszej, czterdzieści lat po jego śmierci borykającej się z problemami, jakich nawet on nie mógłby ogarnąć swoim talentem? Wielkie dramaty życia, swoją miłość i nienawiść do „płaskiego kraju” potrafił pomieścić w trzyminutowej piosence, w której swój sprzeciw wobec bigoterii, kołtuństwa, prowincjonalizmu i szarości wykrzykiwał tak głośno, jakby były wyłącznie belgijską specjalnością. Znajdziemy jeszcze taką Belgię?

No cóż, już inną i zarazem podobną. Światową i prowincjonalną. Odpowiadającą na realne wyzwania współczesności i pielęgnującą lokalne uprzedzenia. Odważną w przestrzeni społecznej, wyprzedzającą innych i codziennie spóźnioną, niepunktualną i niesłowną. Zranioną terrorystycznymi zamachami, wstrząsaną jak wszyscy wokół niepewnością jutra. Skazaną wewnątrz na koegzystencję z równoległym światem, obcym i całkowicie niezrozumiałym. Belgię, w której pokonuje się strach bez rozprawiania o nim i najpierw wypracowuje się kompromis, aby potem znaleźć odpowiadający mu kryzys. Czy dziś, już bez Mistrza, udałoby się ją opisać w trzyminutowej piosence? Nie, ta sztuka należy do niego i niech tak pozostanie. My musimy uporać się z Belgią, jakiej Brel nie znał. La Belgique, un amour compliqué – to jedno pozostaje bez zmiany.

Duże narody chełpią się swymi wielkimi dramatami i tragediami, małe czują się nimi skrępowane i skrywają swój ból przed innymi: wielki ból wielkich powiększa, małych pomniejsza. Taki kod genetyczny kształtuje belgijską tożsamość. Na lotnisku w Zaventem ofiary zamachu terrorystycznego z marca 2016 roku upamiętnia niewielka tablica. Ktoś, kto nie wie, w którym miejscu eksplodowały bomby zamachowców, a większość nie wie, nigdy jej nie zauważy, choć wisi na ścianie dokładnie tam, gdzie ginęli ludzie. Jest skromna, tak bardzo wpisana w koloryt hali, że nie rzuca się w oczy, nie krzyczy, nie palą się pod nią lampki, nie usychają kwiaty.

W miejscu dramatu życie płynie wartkim nurtem, pasażerowie jak zwykle śpieszą się, przepychają i pędzą w kierunku samolotów. Nikt nie myśli o zamachach. Ja także nie. A przecież ilekroć jadę ruchomymi schodami do hali odlotów, mijam miejsce, w którym eksplodowała pierwsza bomba. Nie myślę o niej, aby nie musieć wyobrażać sobie niewyobrażalnego – momentu straszliwej eksplozji i śmierci. Nie mam dość wyobraźni, a pewnie i odwagi, więc przemykam szybko i wzrok, jak inni, kieruję ku żywym.

Nic również nie słychać o losach licznych ofiar, które tragicznie ucierpiały w zamachach, a było ich blisko trzysta pięćdziesiąt. Wielu zostało okaleczonych, odniosło poważne obrażenia, ponad połowa nigdy nie powróci do normalnego życia. Świadomość, że gdzieś żyją i dźwigają swój ciężki los, wymazana została z naszej pamięci z chwilą uprzątnięcia gruzów w zniszczonej hali i przywrócenia normalnego rytmu odpraw. Dzięki temu możemy się nie zatrzymywać, nie oglądać się za siebie i myśleć tylko o tym, aby nie spóźnić się na denerwujący security check i odprawę na samolot. Licznych obostrzeń zaczynających się już na zewnątrz kompleksu lotniska, dodatkowych kontroli i utrudnień nie kojarzymy już bezpośrednio z marcową tragedią. Ot, należą po prostu do współczesnych lotniskowych standardów.

Dwa lata po zamachach, dwudziestego drugiego marca 2018 roku, w miejscu dramatu na lotnisku odbyła się mała uroczystość. Tak skromna, że poza niewielką grupką personelu lotniska, nielicznymi członkami rodzin i przedstawicielami władz śpieszący do samolotów pasażerowie dowiedzieli się o niej głównie z późniejszych, skąpych doniesień w mediach. I zapewne tylko dlatego, że rodziny ofiar skarżyły się, iż nie mogły podejść do tablicy, ponieważ od stojących przed nią przedstawicieli władz odgradzała je barierka. Dlaczego? Któż to wie, być może ze względów bezpieczeństwa. Ale czy tylko? Belgijskie geny podpowiadają, że gdyby byli bliżej, gdyby rzucali się w oczy, przypominaliby tylko o cierpieniach, krwi i śmierci, a przecież takie chwile pamięci organizujemy dla siebie, dla żywych, bo to tylko o nas teraz chodzi, nie o tych, którzy wówczas mieli pecha.

Pecha mieli także pasażerowie metra na stacji Maelbeek (Maalbeek) w centrum miasta, gdzie w jednym z wagonów eksplodowała kolejna bomba. Skutki jej wybuchu były bardziej drastyczne niż na lotnisku. Przy jednym z wejść, na ulicy rue de la Loi przez kilka tygodni niszczały na wietrze i deszczu wiązanki kwiatów, złożone tam w pierwszym odruchu współczucia. Na dole, w podziemiu, zamkniętą na długie miesiące stację czyszczono, leczono z ran, przywracano stan sprzed zamachu. Kiedy została otwarta, wyglądała dokładnie tak jak wcześniej, przed eksplozją, jak gdyby nigdy nie rozegrała się na niej jedna z największych tragedii miasta i kraju. Najpierw korzystało z niej niewiele osób, ci szczególnie odważni lub mniej wrażliwi, potem coraz więcej i więcej, aż któregoś dnia znów trzeba było się przepychać. I tak, dzień po dniu, pamięć o tym, co się wydarzyło, redukowana była w naszych głowach, sercach, odczuciach i zachowaniach.

Pracownicy Parlamentu Europejskiego, Komisji, urzędów i biur, którzy wsiadają do metra na tej właśnie stacji, zawsze są w biegu, nigdy nie mają czasu, często roztrząsają jeszcze jakieś zawiłe sprawy, a liczne wycieczki młodzieży szkolnej wnoszą gwar i śmiech na perony. Pociągi, jak przedtem, wyrzucają setki pasażerów, którzy następnie giną w czeluściach tunelów i przejść. Trzeba by specjalnie się postarać, aby w tej atmosferze przywołać w wyobraźni nieznane obrazy tamtej wielkiej tragedii. Huk i siła wybuchu były niewyobrażalne, rozsadzały ściany, świat wokół się zatrząsł, pył i kurz przesłaniały wszystko, zewsząd dobiegały krzyki bólu, cierpienia i strachu, było ciemno, pod nogami fragmenty ciał ofiar rozerwanych na strzępy.

I dziś, kiedy wysiadam na stacji Maelbeek, już spóźniony i zniecierpliwiony, że ci przede mną blokują schody, spoglądam na zegarek, nie na wyłożoną białymi kafelkami ścianę, która spłynęła krwią kilka minut po ósmej rano dwudziestego drugiego marca 2016 roku. Czy gdybym myślał o tym strasznym dniu i wyobrażał sobie krwawą jatkę, wsiadałbym do metra na tej stacji? Wysiadał z pociągu na wprost tego niemego świadka dramatu? Z pewnością nie jestem odosobniony w tej reakcji. To naturalne przecież, że kierujemy myśli ku tragedii w chwili, gdy jesteśmy blisko miejsca, gdzie do niej doszło. Każdy na swój sposób szuka wyjaśnienia i odpowiedzi. Ale z upływem czasu czynimy to coraz rzadziej, przeżywamy mniej intensywnie i w końcu bez poczucia winy, że akurat nam zostało to oszczędzone.

Pamięć o zdarzeniach, których nie byliśmy świadkami, nie może być zbiorowa, jest zawsze indywidualna, osobista. Przeżywana w samotności, bez widowni. I być może dlatego nikt nie zauważył, że przez dwa lata w podziemiach kolejki na stacji Maelbeek nic, ale to nic, nie przypominało twarzy, nazwisk, postaci ofiar, ich bólu, dramatu i śmierci. Stacja została odbudowana, umyta, pomalowana, pociągi pędzą jeden za drugim. Ślady tragedii zniknęły, zmyte wodą, płynami, mopem.

I oto dwudziestego pierwszego marca 2018 roku, po dwóch latach, na ścianie wejścia do stacji Maelbeek przy rue de la Loi, tam, gdzie lekarze rozkładali nosze i aparaturę, gdzie wynoszono rannych, poturbowanych, nieprzytomnych, administracja metra zawiesiła czerwoną tablicę, która natychmiast rzucała się w oczy. Typową aluminiową tablicę informacyjną, jakich w metrze setki, przymocowano w rogu pomalowanej na ten sam czerwony kolor ściany. Trudno było koło niej przejść obojętnie, a minąć ją musiał każdy, kto wchodził do metra. Zatrzymywała wszystkie spojrzenia. Białe litery na czerwonym tle, szesnaście imion wypisanych parami. Tylko imion. Imion śmiertelnych ofiar zamachu na stacji Maelbeek.

Aline – David. Gilles – Janina. Johan – Lauriane. Léopold – Loubna. Marie – Mélanie. Olivier – Patrizia. My – Raghavendra. Sabrina – Yves.

W rocznicę zamachu, dwudziestego drugiego marca, na stacji nie ogłaszano żadnych komunikatów. Zamiast nich odczytywano krótki tekst w językach ofiar i ich szesnaście imion. Tydzień później tablicę zdjęto, ale odtąd, być może, nikt już ich nie zapomni.

Te dwa lata ciszy to był czas potrzebny, aby zrozumieć, aby dać szansę życiu, które ma pierwszeństwo i większe prawa od śmierci. Można było nazwiska ofiar wykuć w marmurze, wytopić w brązie, można było ofiarom postawić na Grande Place spiżowy pomnik, nazwać jedną z alej aleją Ofiar Zamachów Marcowych. Można było zrobić wiele innych rzeczy. Wybrano wariant najprostszy i przez to najbardziej czytelny. Imiona pasażerów metra na zawsze zatrzymanych, eksplozją bomby, na tej stacji. To ich stacja.

Taka forma pamięci Brelowi z pewnością przypadłaby do gustu. Przeczy wszak wszystkiemu, co krytykował w swoich balladach. Stanowi dowód, że jego amour compliqué przynosi owoce. Dowód, że nadal jest słuchany. W Belgii.W Belgii, czyli gdzie?

W linii prostej od Warszawy – tysiąc trzysta kilometrów na zachód. Na obszarze trzydziestu tysięcy pięciuset dwudziestu ośmiu kilometrów kwadratowych, mniejszym od województwa mazowieckiego, leży jedno z najmniejszych i zarazem najgęściej zasiedlonych (dziewięćdziesiąt osiem procent tej powierzchni jest zajęte przez ludzkie siedziby), wysoko rozwiniętych państw europejskich. Jedenaście milionów trzysta tysięcy jego mieszkańców wypracowuje równy polskiemu produkt krajowy brutto w wysokości pół biliona dolarów rocznie (czterdzieści pięć tysięcy dolarów na jednego mieszkańca, 2017). Państwo małe w porównaniu z innymi, ale wielkie duchem, co widać po aż trzech oficjalnych nazwach: Koninkrijk België, Royaume de Belgique, Königreich Belgien. Oficjalnie nie ma hymnu, chociaż coś tam jednak podczas uroczystości jest grane i bardzo rzadko śpiewane, ponieważ nikt, praktycznie rzecz biorąc, nie zna tekstu.

Od Polski do Belgii to tylko rzut kamieniem. Z rzucaniem jednak lepiej być ostrożnym, żeby kamień nie przeleciał nad tym skrawkiem ziemi i nie wpadł do kanału La Manche. Tak właśnie, nieuważnie, jakby nie istniała, zdarza się traktować Belgię sąsiadom: Niemcom, przede wszystkim Francji, często Holendrom (chociaż Koninkrijk der Nederlanden jest tylko trochę większe) i Brytyjczykom z drugiej strony wody. Ci, kiedy spoglądają w kierunku kontynentu, zatrzymują oko dopiero na Paryżu albo Kolonii. Belgia? Za blisko i za mała.

Coś w tym jest, przynajmniej w sensie geograficznym, bo polityczno-społecznym już nie. Tam bowiem rozpościera się kraina sprzeczności, indywidualizmu, samodefiniującej się wolności i przede wszystkim surrealizmu – w głowach i codziennym życiu. Ceci n’est pas une pipe, „To nie jest fajka”, napisał René Magritte na swoim przedstawiającym fajkę obrazie. Ceci n’est pas la Belgique, mówią Belgowie i ci, którzy się za takowych uważają, kiedy rano wyglądają przez okno i sprawdzają, czy to, co widzą, jest jeszcze realne, czy już nie. Choć to w sumie nieważne, w obu przypadkach będą szczęśliwi.

Belgijski relatywizm radzi sobie z każdym problemem. Nawet z zanikiem państwa. Zdecydowana większość jego mieszkańców i tak od dawna była zdania, że któregoś dnia ich państwo całkiem zniknie. Ot, tak po prostu, samo z siebie, bez ich udziału. I wcale nie będą za nim tęsknić. Nie jest im zwyczajnie do niczego potrzebne, swoją życiową satysfakcję osiągają poza nim, często nawet wbrew niemu. Równie dobrze, może nawet lepiej, poradziliby sobie bez niego. Według nich państwo jest czymś wybitnie umownym, dziś jest, jutro może go nie być. Jeszcze istnieje, ponieważ do tej pory nikt nie zaproponował czegoś innego. Lepszego czy gorszego – nieważne. Innego.

Czy to, że państwa nie ma, oznaczałoby dla Belga anarchię? Wykluczone. Wartością stałą jest sam Belg, uosabiający państwo niejako in persona. Reszta to sztuczna konstrukcja. Kryzys rządowy? Dwieście, trzysta, pięćset dni bez rządu – żadna wielka sprawa. Bez niego przecież i tak wszystko funkcjonuje, jak należy: szkoły, komunikacja, szpitale, banki, policja, firmy, sklepy. Kryzys jest wtedy, gdy rząd istnieje. To oczywiste. Wtedy bowiem pojawiają się kłopoty, kłótnie, spory, debaty, zrywanie koalicji, budowanie nowych – wyraźne sygnały, że rząd działa. Działa dla siebie.

Stara się to zresztą robić po cichu, nie rzucać się w oczy, nie narażać na deprecjonujące uwagi. Zna swoich obywateli i podejmuje wiele wysiłków, aby nie grać im na nerwach. Nawet oświeceni i wykazujący jakieś zainteresowanie życiem publicznym obywatele nie potrafią wymienić nazwisk członków aktualnego rządu, nie mówiąc o tym, że nie wiedzą, z ilu ministrów się on składa (zawsze z piętnastu, tak nakazuje konstytucja). Prezydenci senatu czy parlamentu funkcjonują na co dzień incognito. Żaden z moich belgijskich telewizyjnych współpracowników nie wiedział, ilu deputowanych liczy parlament (jest ich stu pięćdziesięciu), ilu senatorów zasiada w senacie (sześćdziesięciu). Jest to wiedza, która prowadzi donikąd, całkowicie zbędna w codziennym życiu.

W 1997, po wstrząsach związanych z aferą pedofilską Marca Dutroux i załamaniem się wymiaru sprawiedliwości, z inicjatywy brukselskiego dziennika „Le Soir” przeprowadzono pierwsze ogólnokrajowe badanie opinii publicznej, które nazwano Noir-jaune blues. Czarno-żółty blues. Obie barwy nawiązują do flagi narodowej. Trzecim jej kolorem jest czerwień. Mogłoby się wydawać, że także ona znajdzie się w tytule badania dotyczącego stosunku Belgów do państwa, demokracji, wymiaru sprawiedliwości, polityki.

Mogłoby się tak wydawać nam, niezakorzenionym w belgijskiej ziemi od pokoleń. Czerwień zastąpiono tymczasem słowem „blues”. Dlaczego nie? Blues to blues, to nastrój smutny, refleksyjny, to samo życie. A przecież kraj doświadczał wówczas dramatycznych wstrząsów, Belgowie popadli w zwątpienie, znaleźli się na krawędzi depresji. Stąd blues. Proste. I oczywiście nikt nie odczuł tego braku w narodowych barwach, każdy natomiast by się zdziwił, gdyby mu zwrócono na to uwagę. Nie miałby w ogóle pojęcia, o czym mowa. C’est la Belgique, a może dokładniej – Ceci n’est pas la Belgique, jak u Magritte’a.

Na badaniach z 1997 się nie skończyło, ponieważ tamten kryzys okazał się zaledwie socjologiczno-psychologicznym ćwiczeniem przed następnymi, które nadeszły później. Ten problem nie dotyczy zresztą wyłącznie Belgii, jest to już zjawisko cywilizacyjne. Słowo „kryzys”, próbujące opisać nasze obawy i zachwiane poczucie bezpieczeństwa, odmieniane jest w mediach przez wszystkie przypadki. Nie ma dziedziny życia nieobjętej kryzysem lub niewykazującej jego symptomów. Kryzys stał się zjawiskiem tak powszechnym, że przestał definiować stan rzeczy. Skoro jest permanentny, nie jest już kryzysem. I tak uważa się w Belgii, kraju pogłębiającego się od dwustu lat kryzysu, który nie istnieje.

Dlatego brukselska fundacja zajmująca się badaniem tkanki społecznej wystawionej na wszystkie możliwe zagrożenia, powołana jeszcze przed pierwszymi poważnymi zamachami terrorystycznymi we Francji, już w nazwie odnosi się do tego fenomenu – oczywiście w belgijskiej manierze. W Polsce czy Niemczech nazwałaby siebie na przykład Instytutem Badań nad Zagrożeniami Politycznymi, Społecznymi i Cywilizacyjnymi. Nie w Brukseli. Tutaj to: La Fondation „Cecinestpasunecrise”, „To nie jest kryzys”. I już wiemy, gdzie jesteśmy. W Belgii.

Na zlecenie fundacji w 2017, dwadzieścia lat po pierwszym, przeprowadzono drugie reprezentatywne dla społeczeństwa belgijskiego badanie, oczywiście o znacznie szerszym niż po aferze Dutroux zakresie. Przybyło kryzysów i ich dramatycznych skutków, właściwie kryzys gonił kryzys, w Belgii i poza nią. W Unii, w strefie euro, w dziedzinie światowych finansów. Do tego doszła destrukcja w krajach arabskich: Libia, Egipt, Syria. Konflikt na Ukrainie, wojna z tak zwanym Państwem Islamskim. Zamachy: „Charlie Hebdo” i Bataclan w Paryżu; w Tunezji; na muzeum żydowskie, lotnisko, metro w Brukseli; w Nicei; w Berlinie. Dysfunkcje społeczności muzułmańskich w krajach europejskich, radykalizacja Molenbeek, nielegalna migracja, otwarte granice, nadużycie azylu, powszechna korupcja, wzrost antysemityzmu, dezintegracja społeczeństw, fake newsy… Przy tym wszystkim belgijskie spory językowe, tradycyjnie absorbujące specjalistów od trudnych problemów w trudnych czasach, stały się zaledwie lingwistycznym ćwiczeniem.

Niepokój Belgów – tak „Le Soir” zatytułował artykuł przedstawiający wyniki tego badania. Można było się tego spodziewać, ponieważ świat wokół też jest niespokojny, a mało które państwo jest tak bardzo uzależnione od stabilnych filarów świata zewnętrznego jak Belgia. Belgowie, takie są konkluzje badania, niespokojni od zawsze, odkąd tylko powstała Belgia, teraz tym bardziej mają powody do niepokoju. Doświadczają wszak kryzysu zaufania w przestrzeni publicznej, co stanowi poważne zagrożenie dla systemu demokracji i deformuje formułę współżycia społecznego. Ich kraj przeżywa kryzys tożsamości. Rząd reaguje na zagrożenia za późno, właściwie zawsze po fakcie. Obywatele odwracają się od państwa, uciekają w prywatność – pisze brukselska gazeta.

Ten opis równie dobrze mógłby odzwierciedlać sytuację we Francji, Niemczech czy Holandii. W Belgii jednak nie do końca. Tu wnioski są inne. Inny jest zwłaszcza ten jeden, najważniejszy. Kryzys? No nie, społeczeństwo belgijskie po prostu ewoluuje, zmienia się, dziś nie jest takie jak wczoraj, jutro jego reakcje na zmiany też będą inne. To żaden kryzys. To ewolucja! Ceci n’est pas une crise. C’est la Belgique! C’est la vie!

Dla Belgii żadna to nowość. Słabnące zaufanie do władzy to wszak cecha wrodzona Belga. Kryzys tożsamości? Na tym przecież opiera się formuła współżycia Flamandów z Walonami i, od czasu do czasu, z brukselczykami. Rząd reaguje za późno? Niechby spróbował być za bardzo ambitny i wyprzedzać zdarzenia! Zagrożona demokracja? Dopóki na tronie zasiada król, nic nie jest zagrożone. Obywatele odwracają się od państwa? Poważnie? Przecież po tylu latach nie mają już dokąd. A więc żaden kryzys, to tylko Belgia. Trzeba przyjąć do wiadomości, polubić, nie narzekać.

Jaki wobec tego jest stan rzeczy? Ten wyrażony w neutralnych danych wywiedzionych z odpowiedzi na pytania ankiety?

Siedemdziesiąt siedem procent badanych twierdzi, że nie czuje się w Belgii jak u siebie w domu, tak jak to było wcześniej. Pięćdziesiąt trzy procent jest zdania, że nawet za kilka generacji potomkowie migrantów nie będą prawdziwymi Belgami (trzydzieści jeden procent uważa, że jednak tak). Na pytanie, czy obcokrajowcy przyjeżdżają do Belgii, aby korzystać z jej systemu socjalnego, „tak” odpowiedziało sześćdziesiąt cztery procent (wśród osób z wyższym wykształceniem – połowa), dwadzieścia cztery procent było innego zdania. Sześćdziesiąt trzy procent boi się napływających do Europy migrantów dlatego, że są muzułmanami, dwadzieścia sześć nie boi się wyznawców Allaha. Czterdzieści pięć procent pochwaliło zamiar budowy na granicy Węgier muru, który ma powstrzymać uchodźców, czterdzieści trzy procent przeciwnie, nie zgadza się z polityką premiera Orbána.

Badanie zostało przeprowadzone już po zamachach w Brukseli, w atmosferze zagrożenia terrorystycznego. Nic dziwnego, że siedemdziesiąt jeden procent współmieszkańców wyznania muzułmańskiego przyznaje, iż postrzegani są jako terroryści (przed zamachami uważało tak pięćdziesiąt cztery procent). Trzydzieści trzy procent w tej grupie wyznaniowej odrzuca kulturę i wartości zachodnie, dwadzieścia dziewięć twierdzi, że prawo islamu jest ponad prawem belgijskim, trzydzieści cztery preferuje system polityczny wywiedziony z islamu (czterdzieści procent ma inne zdanie). No i jeszcze stosunek do samych zamachów. Tu nie ma żadnej niespodzianki, wśród muzułmanów zadziałała poprawność polityczna: dziewięćdziesiąt jeden procent oczywiście je potępia. Wychodzi na to, że grupa radykałów, islamistów, nie jest duża, ale też nikt nigdy inaczej nie twierdził. Tylko że nawet grupa tak mała wystarczyła, aby wstrząsnąć fundamentami cywilizacji zachodniej.

À propos fundamentów. Jak mają się one w Belgii? Nie inaczej niż gdzie indziej. Też jest mowa o kryzysie struktur państwa, tyle że nikt nie załamuje rąk. Osiemdziesiąt procent badanych jest zdania, że rządzi pieniądz, nie zaś polityka (sensacji nie ma), siedemdziesiąt procent opowiada się za silną władzą, która zapewni porządek (duże zaskoczenie), sześćdziesiąt dwa uważa, że społeczeństwo doszło już do ściany, czterdzieści dziewięć, że państwo ich porzuciło i nie interesuje się nimi. No i sześćdziesiąt trzy procent jasno stwierdza, że system polityczny nadaje się do generalnego remontu (pytanym zaoszczędzono sprecyzowania, na czym miałby polegać ów remont), a wręcz do wymiany.

I na koniec została nam właściwie najważniejsza kwestia: zaufanie do instytucji państwa, kwestia podstawowa dla sprawnego funkcjonowania demokracji. Jak to wygląda w Belgii? Wszystkie sektory i instytucje straciły na znaczeniu, zaufanie obywateli do nich zmalało. Dla porównania podaję w nawiasie wyniki z 1997.

Na pierwszym miejscu nadal są organizacje i instytucje społeczeństwa obywatelskiego – ufa im pięćdziesiąt jeden procent badanych (osiemdziesiąt osiem w 1997). Dalej idą: szkolnictwo i oświata – czterdzieści pięć (sześćdziesiąt), system opieki społecznej – czterdzieści (sześćdziesiąt), prasa i dziennikarze – dwadzieścia jeden (czterdzieści dwa), policja – dwadzieścia jeden (trzydzieści dziewięć), Kościół – siedemnaście (trzydzieści sześć), administracja – trzynaście (trzydzieści cztery), parlament – dwanaście (dwadzieścia sześć), wymiar sprawiedliwości – dwadzieścia (dwadzieścia cztery).

No cóż, nic w tym nowego, że Belg odrzuca system, że w otaczającym go świecie czuje się samotny i w jakimś stopniu zdradzony. Tym bardziej nie potrzebuje państwa, któremu nie ufa, które nie jest w stanie zorganizować mu życia w taki sposób, aby samym państwem mógł się w ogóle nie interesować.

Odpowiada to wrażeniom nas wszystkich, Belgów z naboru, którzy na tym skrawku ziemi zatrzymali się na chwilę, rozbili namioty i uważnie się wokół siebie rozejrzeli. Szybko dostrzegamy, że Belg najwyraźniej może istnieć bez Belgii. Ona bez niego – niekoniecznie. Choćby dlatego potrzebuje trochę czułości. I tą czułością z reguły obdarza ją Belg ostatni – obcokrajowiec. My kochamy Belgię bez uprzedzeń. Nie stawiamy jej wysokich wymagań, nasze rozczarowania są więc z gatunku przeciętnych, zwykłych, ludzkich. Potrafimy, nierzadko szybciej od samych Belgów, odnaleźć w niej smak życia i przysmaki stołu. Przewodniki turystyczne na ogół redukują właśnie do nich belgijskie doznania.

Z czym według nich kojarzy się Belgia? Niemcowi, Francuzowi, Szwedowi, Japończykowi, Brytyjczykowi, Polakowi, Hiszpanowi – nie ma tu żadnych sensacji – od dziesiątków lat z tym samym. Piwem, które smakuje inaczej niż gdzie indziej, frytkami, których tajemnicę smażenia zgłębić można przy każdej oferującej je budzie, a i tak nikt jej nie powtórzy, flamandzkimi koronkami tak pięknymi, że aż zupełnie niepraktycznymi, wreszcie z czekoladą, czekoladkami i pralinkami. Po latach mieszkania i życia w Brukseli spokojnie dodam, że najwymowniejszym symbolem Belgii pod każdą szerokością geograficzną mógłby być siusiający brukselski chłopiec, Manneken Pis: umazany czekoladą, w koronkowym czepku na głowie, trzymający w ręku tutkę z frytkami i siusiający piwem. Przetestowałem ten pomysł na kilku znajomych Belgach i, o dziwo, wszyscy przyklasnęli. Nikomu nie nadepnąłem na odcisk narodowej dumy, nikt nie wspomniał o Brueglu, Rubensie, antwerpskich diamentach (o nich z prostego powodu – nie każdego na nie stać), nie wytknął mi poniżenia Grand Place, Brugii czy Gandawy.

Tak, siusiający piwem, objadający się frytkami i słodki od czekolady Manneken Pis – oto prawdziwy symbol Belgii. Jedyny w swoim rodzaju. Wprawdzie to tylko mała figurka, pozostałość po miejskiej studni, a jednak żadna chińska wycieczka nie wyjedzie z miasta, jeśli nie obfotografuje się z nią z każdej strony. Co roku do małego zaułka, w którym siusia, wciska się dziewiętnaście milionów ciekawskich. Molenbeek, niesławna dzielnica złoczyńców, leży stąd o rzut kamieniem, ale tam nikt się nie pcha. Być może dlatego, że wszyscy wszystko o niej wiedzą, zanim przyjadą do Brukseli, więc szkoda na nią czasu. Zresztą można by tam kupić co najwyżej koperek, ale nie bardzo wiadomo, co z nim potem zrobić, skoro na turystów czekają suto zastawione stoły w pobliskich restauracjach.

Na Grand Place wciąż jeszcze zaglądam, choć rzadziej niż kiedyś, za dobrze go znam. A jednak któregoś dnia i ja przeżyłem tam coś, czego się nie spodziewałem. Na środku placu stała spora grupa turystów z Hiszpanii. Przyglądali się pięknym kamienicom, robili selfie, kręcili filmy i tylko jedna osoba słuchała i skrzętnie notowała słowa przewodniczki, która bez pośpiechu, cierpliwie wymieniała nazwiska sławnych Belgów. Także i ja nadstawiłem ucha, aby się dowiedzieć, kto jest na tej liście: Ambiorix, Karol V, Maurice Béjart, Georges Simenon, Pieter Bruegel starszy, Peter Paul Rubens, Jan van Eyck, Hans Memling, René Magritte, Henry van de Velde, Victor Horta, Hugo Claus, Felix Timmermans, Jacques Brel, Salvatore Adamo, Hergé, Adolphe Sax, Olivier Strelli, Paul-Henri Spaak i Eddy Merckx. Jestem skrupulatny, więc nikogo nie pominąłem. Przewodniczka dorzucała od czasu do czasu jakieś drobne uwagi przy niektórych nazwiskach, które hiszpańska turystka słyszała po raz pierwszy, ale nikogo już nie dodała. Dopiero w domu dokładniej przyjrzałem się tej liście. I co rzuciło mi się w oczy? Nie znalazłem na niej ani jednego kardynała, mnicha, księdza czy świętego, a przecież to od wieków kraj na wskroś katolicki (może nie córka Kościoła, jak Francja, ale na pewno ciotka), żadnego wojskowego (a to bitny naród), no i przede wszystkim żadnego króla, a przecież to taka piękna monarchia.

Jakże inaczej jest u nas, w Polsce. Największymi zabytkami są kościoły, w kościołach święci, przed kościołami królowie, za nimi generałowie. Królak albo Szurkowski, nie mówiąc już o Foggu, Połomskim czy Niemenie, żadnej przewodniczce w Polsce nie ciśnie się na język, do głowy jej nie przyjdzie, aby wśród największych Polaków wymienić Iwaszkiewicza czy Beksińskiego. U nas, żeby wejść na cokół pamięci, trzeba urodzić się świętym lub w pojedynkę pokonać dwie armie wroga i oczywiście oddać życie w tej nierównej walce.

Ba, ale my jesteśmy potęgą, podczas gdy mała Belgia, wciśnięta między dominujących sąsiadów, nie ma łatwo, jeśli chce się przebić do świadomości Europejczyków, Japończyków czy teraz raczej Chińczyków (Amerykanów Belgia nie interesuje, u nich county, hrabstwa, są większe od całego tego kraju). Po to, żeby zrobić karierę, przynajmniej zachodnioeuropejską, trzeba z Brukseli albo Antwerpii wyjechać do Paryża, tuż za miedzą, do Londynu, też niedaleko, zaraz za kanałem La Manche. Tyle że kto potem pamięta, jakie naprawdę jest pochodzenie artystów? Brela, Béjarta czy Adamo zawsze uważano za Francuzów, tak jak Bruegla czy Rubensa za Holendrów… Brukselska przewodniczka nie łamie sobie głowy – za granicą żadne nazwisko wprost z Belgią się nie kojarzy, dlatego każde jest tak samo dobre.

Belgowie nie mają o to pretensji. Nigdy nie pchają się do pierwszych szeregów, nie starają się trafić na afisz. Po pierwsze, wieki obcego panowania, zwłaszcza hiszpańskiego, sprawiły, że nauczyli się nie wystawiać za bardzo głowy, aby nie została ścięta. Po drugie, na tym małym skrawku ziemi przewinęło się w historii tyle nacji, ludów, kultur i tradycji, tyle z nich chciało narzucić własny obyczaj, mowę, tradycję, tyle też zostało mniej lub bardziej pod przymusem zaadaptowanych, wchłoniętych i zasymilowanych, że utraciły metrykę jednorodnego, stricte narodowego pochodzenia. Każdy przecież jakieś ma, a że ten czy ów był przy okazji Belgiem, mogło być równie dobrze dziełem przypadku, niekoniecznie efektem pielęgnacji narodowych genów.

I wreszcie Belgia, a zwłaszcza Bruksela, kojarzy się z NATO i Europą, a raczej „Europą”. W zależności bowiem od nastawienia, politycznych sympatii, otwarcia lub zamknięcia na europejskie sprawy, czyli od pro- lub antyeuropejskiej postawy, Brukselę jako „stolicę Europy” po prostu się lubi lub nie. Widzi się w niej centrum nowego imperium, którego jesteśmy ubezwłasnowolnionymi poddanymi, albo ośrodek koniecznych wspólnych wysiłków podejmowanych po to, aby zachować pokój, dobrobyt i zapewnić sobie rozwój.

Kiedy lecimy do niej chętnie, bo czujemy się związani z ideą europejską, niestraszne nam lotnisko w Zaventem z jego długimi, męczącymi przejściami, a od zamachu terrorystycznego jeszcze z uciążliwymi szykanami, kontrolami i stałą obecnością uzbrojonych żołnierzy. Kiedy idea wspólnej Europy rozczarowała nas tak bardzo, że już tylko budzi niechęć i obawy, Zaventem to zgroza i męczarnia, Bruksela – ostatnie miasto, w którym chcielibyśmy zamieszkać, pytanie, kim naprawdę jest Belg i czy on w ogóle istnieje, kompletnie nas nie interesuje i dziękujemy Bogu, że znów wylądowaliśmy w Warszawie.

Belgia rzeczywiście zdaje się nie istnieć w ogóle. To jest jej największy paradoks, którego doświadcza każdy, kto choćby przelotnie bywa w tym kraju. Od razu na lotnisku w Zaventem, jedenaście kilometrów od centrum Brukseli, ze zdziwieniem stwierdzamy, że wszystko wokół opisane jest w języku niderlandzkim (flamandzkim według miejscowych), chociaż jeszcze ze szkolnej ławki kojarzymy Belgię głównie z francuskim. Co zresztą za chwilę, zaledwie taksówka minie niewidzialną granicę strefy francuskojęzycznej na Boulevard de Woluwe w Brukseli, pięć kilometrów od lotniska, w pełni nam się potwierdzi. Tutaj napisów w niderlandzkim szukalibyśmy na próżno. Jeszcze trochę dalej napisy będą podwójne. I w końcu na gmachach urzędów państwowych i publicznych pojawią się informacje trójjęzyczne: do niderlandzkiego i francuskiego dołączy niemiecki.

Trzy języki, trzy kultury, trzy mentalności i tożsamości. I gdzie w tym miejsce na jedną Belgię? Właśnie w języku przecież, jak twierdził niemiecki teolog i filozof historii Johann Gottfried Herder, wyraża się najpełniej niepowtarzalny charakter narodu. Tak, to prawda, ale w Belgii nie do końca. Ta bowiem, ze swoją poruszającą historią, zagmatwanymi dziejami prowincji i własnego stawania się, nie wykazuje tożsamości czytelnej, jednorodnej językowo, a więc i narodowo, tak jak chociażby Polska lub Francja.

Na te typowo belgijskie klisze nakłada się jeszcze to wszystko, co wnosi wiele milionów gości odwiedzających ten kraj co roku służbowo, w tym zwłaszcza odczucia i refleksje setek tysięcy międzynarodowych urzędników, lobbystów, parlamentarzystów, pracowników kontraktowych, dziennikarzy, dla których Bruksela, a więc i Belgia, na kilka lat życia stają się drugim domem. I każdy, poznając ją w jakimś odpowiednim dla siebie sensie i wymiarze, wyrabia sobie własną opinię. Zdecydowana większość, choć lubi ponarzekać, powytykać wady, powraca tu z sympatią i nostalgią. A kiedy już znowu siedzi się przy piwie gdzieś na starym mieście, lepiej nie pamiętać chwil, które napsuły nieco krwi w przeszłości. W gruncie rzeczy bowiem na Belgię nie warto się obrażać. Za mała na nasze fobie, jest mimo wszystko wystarczająco duża na to, aby mogła być także wobec nas wyrozumiała. Nic więc dziwnego, że obraz Belgii, gdyby ktoś starał się odtworzyć go z odczuć ludzi o tak bardzo różnych temperamentach i odmiennych doświadczeniach, przypominałby mozaikę w wielu kolorach. A w niej i ładnych, i brzydkich najpewniej byłoby wiele. I wszystkie prawdziwe, bo własne.

I tak pytanie: w Belgii, czyli gdzie?, znajduje najprostszą i szczerą odpowiedź, kiedy każdy ma rację w tym, jak ją opisuje, i wie o niej coś, czego nie doświadczył inny. No i jeszcze przeżył to coś, co tylko tutaj jest tak silne: poczucie, że nic nie jest dane raz na zawsze, że wszystko może się zmienić i nie warto płakać za tym, co minie. Belgia nie jest krajem wspomnień, z którymi można by się obnosić. To kraj dla żywych. Wiedział to już Brel, a my nie mamy powodu, aby mu nie wierzyć. Ogarnąć Belgię na mapie jednym spojrzeniem – żaden problem. Ogarnąć ją sercem – do tego potrzebna jest cierpliwość i zrozumienie.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: