Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W cieniu gilotyny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Rok wydania:
2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W cieniu gilotyny - ebook

 

Barwny, pulsujący emocjami fresk o przemocy, nienawiści i miłości

Francja 1792 - 1805

Paryż w czasach rewolucji to niebezpieczne miejsce. Na Placu Republiki ustawiono gilotynę – udoskonalone narzędzie do ścinania arystokracji i wrogów nowego porządku. Egzekucje są tak częste, że woda w Sekwanie zmienia kolor od spływającej do niej krwi. Ale życie toczy się dalej, ludzie nie przestają kochać i marzyć, chociaż codzienna walka o przetrwanie wystawia ich na ciężką próbę. Jean-Luc i Marie często nie mają co jeść, ale są szczęśliwi. André i Sophie mają potężnych wrogów i muszą ukrywać swoje uczucie, jednak są zdeterminowani, by spędzić resztę życia razem. Losy tych czworga splatają się i są najlepszym odzwierciedleniem ówczesnej epoki. Czasu, kiedy nikt nie był pewny jutra, anarchia i terror łamały najsilniejszych i tylko nielicznym udało się zachować godność i ocalić marzenia.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-276-3254-8
Rozmiar pliku: 887 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Paryż

Zima 1792 r.

Jeszcze ich nie widzi, ale już słyszy setki, tysiące głosów dobiegających spoza więziennych murów. Głosów młodych i starych, kobiecych i męskich, a wszystkie tak samo niecierpliwie domagają się, by nowa krew zwilżyła świeżo wyostrzony nóż gilotyny.

I czuje na karku chłód starych zardzewiałych nożyc wydających z siebie upiorne jęki i zgrzyty, gdy niemłody już i cuchnący winem strażnik szybko i zręcznie zacznie podcinać mu włosy na potylicy.

Przecież ostrze gilotyny nie powinno zaplątać się we włosy.

Cienkie wijące się kosmyki sfruwają na ziemię. Na ich widok robi mu się słabo, ale nie sposób sobie ulżyć, gdy ma się w żołądku idealną pustkę. Można tylko patrzeć na siwe zwiastuny tego, co stanie się z głową, na której wyrosły. Siwe, i takie właśnie zwykle opadają na tę kamienną posadzkę nawet z młodych głów, wszak terror szybciej przydaje człowiekowi lat niż upływ czasu.

– Ruszaj się, stary łamago! Tam idź! – warczy strażnik, wysuwając pokrytą bliznami brodę w stronę odległego końca korytarza.

Tym sposobem Alexandre de Valière, wystrzyżony bardziej niż półroczne jagnię, wyrusza na ostatnią w swoim życiu przechadzkę. Powoli idzie spowitym w mrok więziennym korytarzem, z trudem przestawiając nogi zakute w ciężkie łańcuchy, a niewywołani tego dnia towarzysze niedoli popatrują za nim przez wąskie otwory w drzwiach i dziękują Bogu, że pozwolił im jeszcze jeden dzień spędzić w małej kwadratowej celi, która w porównaniu ze złowrogim mrocznym korytarzem wydaje się miejscem tak bezpiecznym, że niemal przytulnym.

A on już czeka na dziedzińcu, już stoi wśród innych skazańców, i podnosząc do ust to jedną, to drugą dłoń, dmucha w nią, by dać choć odrobinę ciepła skostniałym palcom.

– Ile ich tam jest… Chyba tysiące… – mamrocze młody mężczyzna, wlepiając w niego oczy. Nie może mieć więcej niż trzydzieści lat i niewątpliwie umiera ze strachu.

De Valière kiwa tylko głową, za to głośno włącza się inny skazaniec:

– Już ci za głośno, tak? A to jeszcze nic w porównaniu z tym, co usłyszysz na drugim brzegu rzeki! – Spluwa na zamarzniętą ziemię. Jest łysy jak kolano, czyli nie musieli mu podcinać włosów.

Ludzie już od świtu gromadzili się pod murami więzienia, dawnej siedziby królów. Od kilku tygodni to rytuał. Zbierają się pod więzieniem i po obu stronach tej ostatniej drogi, która wiedzie przez niewielką wyspę na środku Sekwany, most przed ratuszem, ulicę Saint-Honoré i kończy się na wielkim placu, kiedyś placu Ludwika XV, a niedawno przemianowanym na plac Rewolucji. Kończy się tam, gdzie oblegający szafot tłum wydaje ogłuszający ryk na widok nadjeżdżających skazańców.

– Już czas! Ruszać się! – woła strażnik, wskazując muszkietem dwukołowy wóz. – Pani Gilotyna nie powinna zbyt długo czekać!

– A tak… Przecież jego świętym obowiązkiem jest przewieźć potępione dusze przez rzekę piekielną – mamrocze pod nosem de Valière, któremu w pamięci nagle ożyły wersy Dantego.

– Nie pyskować! – wrzeszczy stojący tuż obok strażnik i podnosi muszkiet, jakby chciał kolbą uderzyć kogoś w twarz.

De Valière odruchowo krzywi się i przechyla głowę w bok, a jednocześnie przez głowę przemyka mu gorzka myśl: Bać się głupiej kolby? Właśnie teraz?!

Czeka koło wozu na swoją kolej. Pomaga wsiąść staruszce, która stoi przed nim. Gdy ostatni z więźniów znalazł się na wozie, strażnik otwiera bramę, a woźnica strzela z bata i drewniane koła zaczynają powoli się obracać, skrzypiąc rozpaczliwie jak sztywne, obolałe kości zimnego poranka. Wóz posuwa się do przodu. Trochę trzęsie, dlatego de Valière chwyta za poręcz, uśmiechając się – ale jest to bardzo nikły uśmiech – do stojącej obok staruszki, która też się uśmiecha niemal niewidocznie, przy czym obiema rękami chwyta de Valière’a za ramię. Jej drżące ręce zdradzają, jak wielki ogarnął ją strach.

Przejeżdżają przez otwartą bramę, której pilnują strażnicy. Są znudzeni, ale nic w tym dziwnego, skoro wóz ze skazańcami przejeżdżał tędy już wczoraj, i to niejeden raz, dziś też będzie kursował w obie strony, a jutro ma pojawiać się jeszcze częściej. Kiedy wyjeżdżają z bramy, spoza gęstych chmur nagle wysuwa się złocista tarcza i w jednej chwili całe miasto zostało skąpane w oślepiającym blasku słońca. De Valière mruży oczy, a kiedy po sekundzie przywykły do tej jasności, zobaczył gapiów, którzy przyszli popatrzeć na jego ostatni przejazd przez miasto. Nie, na pewno nie spodziewał się, że będą aż takie tłumy.

Tuż obok niego stara kobieta modli się do Najświętszej Maryi Panny, kurczowo ściskając różaniec z kości słoniowej, który jakimś cudem udało jej się ukryć przed strażnikami. Przez chwilę patrzy de Valière’owi prosto w oczy, który prawie niezauważalnie kiwa głową, żeby dodać jej otuchy, i nagle jego uszy wyłapują jakiś cichy dźwięk. Tak, na pewno coś przeleciało obok jego głowy i w coś uderzyło. Spogląda przez ramię, na więźnia, który stoi tuż za nim. Na szarej koszuli widać plamę zapewne z nadgniłego pomidora. Po pomidorze frunie główka sałaty, która odbija się od ramienia de Valière’a i uderza w starą kobietę, wytrącając jej z ręki różaniec, który przelatuje nad poręczą i spada w błoto ulicy.

– Mój różaniec! – krzyczy rozpaczliwie staruszka.

Tłum szydzi z niej, a jeden z gapiów zaczyna skwapliwie zbierać z grząskiej ziemi paciorki z kości słoniowej.

– Mój różaniec… – mamrocze staruszka. – Różaniec mojej matki…

– Stara suka! Do ostatniej chwili będzie się trzęsła nad swoim naszyjnikiem!

Jakaś kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku chwyta garść kapusty i ciska w więźnia na przodzie wozu, a tłum znów krzyczy:

– Zgnijecie w piekle, bogate pasibrzuchy!

Strażnicy, uzbrojeni w stare muszkiety, a niektórzy w świeżo wyostrzone piki, starają się powstrzymać żądną zemsty ciżbę, pokrzykując:

– Zejdźcie z drogi, obywatele!

Woźnica podnosi bat, tłum rozstępuje się, a konni strażnicy eskortujący wóz ze skazańcami starają się opanować zaniepokojone hałasem wierzchowce. Gdy wóz przejeżdża przez stary most, tłum rusza za nim wąską wybrukowaną kocimi łbami ulicą prowadzącą na plac Rewolucji.

Żaden francuski monarcha, nawet Ludwik XIV, Król Słońce, nie był witany na tym placu tak głośno, jak ci skazańcy trzęsący się na wozie, który podskakuje na kocich łbach. Słychać głośne przekleństwa, a także nowy hymn Francji, przy czym każde słowo jest wykrzyczane i wywrzeszczane, po prostu słowa zlewają się w jeden ogłuszający i nasycony nienawistną groźbą ryk.

Zgromadzony wokół szafotu tłum jest tak gęsty, że de Valière nie może dostrzec ustawionego na drewnianym podwyższeniu morderczego narzędzia, którego lśniący i wysoko zawieszony nóż czeka tylko na to, by spaść na kark kolejnej ofiary.

Wysoko… I stąd kolejna gorzka myśl. Wysoko, a więc śmierć wspięła się już na wyżyny!

Gdy wóz zatrzymuje się, strażnik spuszcza klapę z tyłu wozu.

– Wysiadać! Żywo, żywo, ruszać się!

Wszyscy na wozie znieruchomieli jak posągi, dopiero po dłuższej chwili de Valière robi ten pierwszy krok. W dół, na bruk.

Ludzie przepychają się, każdy chce być jak najbliżej skazańców, wyrwać arystokracie kosmyk włosów, a przynajmniej przeorać paznokciami szlachetnie urodzone ciało. Strażnicy na koniach starają się ich powstrzymać, a piesi strażnicy, wywijając kolbami muszkietów, zmuszają skazańców, by podeszli jak najbliżej szafotu.

– Ty pierwszy – oznajmia strażnik młodemu mężczyźnie, który przedtem wlepiał w de Valière’a oczy i jęczał, że tak wielki jest ten tłum.

Nieszczęśnik przyciska ręce do piersi, jakby pytał bezgłośnie:

– Ja?!

Strażnik kiwa głową, machając niecierpliwie ręką.

– Wchodźcie, mości książę – mówi, naturalnie tytuł wymawiając z naciskiem. – Lepiej nie kazać im zbyt długo czekać.

Młody mężczyzna, czyli książę, o czym de Valière właśnie się dowiedział, zamyka oczy i zaczyna płakać. A na jego spodniach, w kroczu, pojawia się zdradliwa mokra plama.

De Valière zwraca oczy ku niebu, śląc w przestworza krótką modlitwę: Proszę, nie pozwól, Boże, bym też musiał się tak wstydzić. Spraw, bym odszedł z tego świata, zachowując resztki godności.

Młody książę, cały rozdygotany, faktycznie zostaje wniesiony po skrzypiących schodkach i mimo że tłum nadal jest bardzo głośny, słychać jego łkanie i protesty.

– Ale dlaczego mam być pierwszy? Właśnie ja? Na Boga, co ja takiego wam zrobiłem?

– A co to za różnica, seigneur? – Ostatnie słowo, to „wielmożny panie”, zabrzmiało z okrutną drwiną.

Ale co się dziwić, skoro strażnik bardzo się już zniecierpliwił. Histeryczne jęki słyszy każdego dnia i bardzo go znudziły. Poza tym ma za zadanie dopilnować, by przedstawienie zaczęło się, zanim tłum ogarnie jeszcze większe szaleństwo.

De Valière widzi, jak związują księciu gładkie, wypielęgnowane ręce i prowadzą na sam środek szafotu. Widzi też pleciony kosz ustawiony poniżej miejsca, w które celować będzie ostrze gilotyny. Książę klęka. Mocne grube palce strażnika zakleszczają się na jego szyi, zmuszając, by obrócił twarz ku ziemi i oparł się szyją o półkoliste wyżłobienie w desce przed nim. Z góry spuszczona zostaje druga deska z identycznym wyżłobieniem, i kiedy obie się zetkną, owe żłobienia tworzą coś w rodzaju drewnianej pętli wokół szyi skazańca, skutecznie unieruchamiając głowę. Książę szlocha, stara się oswobodzić, ale na próżno, bo szyja tkwi już w drewnianych kleszczach.

De Valière wstrzymuje oddech, ale nie może oderwać oczu. Patrzy, jak ksiądz robi znak krzyża nad wijącym się księciem. Rozgrzesza, ale do skazańca zapewne to już nie dociera. Kiedy kat zwalnia zatrzask i ostrze opada, de Valière ma oczy zamknięte, ale przecież słyszy cięcie, a potem tak głośny ryk z tysięcy gardeł, że nie słychać, jak odcięta głowa spada do kosza.

– Jeszcze!

– Następny!

Tłum, kiedy poczuł już zapach krwi, wpada w coraz większy szał. Strażnik wywołuje tę starą, kruchą, rozmodloną kobietę, która opierała się na ramieniu de Valière’a, a on już nie jest w stanie na to patrzeć. Nie chce wiedzieć, co malować się będzie na drobnej, pomarszczonej twarzy, gdy przy akompaniamencie przekleństw i szyderstw motłochu wprowadzać będą starą damę na szafot. Powieki ma zaciśnięte, ale nie może nie słyszeć upiornego odgłosu świadczącego o tym, że coś zostało przekrojone. A zaraz potem przeraźliwe okrzyki największej radości:

– Jeszcze jeden! Następny!

Strażnik wskazuje palcem na niego, a on wydaje z siebie długie, powolne westchnienie. Bo już wie, jak to jest, kiedy stoi się w obliczu śmierci.

Powoli podchodzi do szafotu i wstępuje na schodki. Nóg, choć go przecież niosą, już nie czuje. Wrzaski tłumu cichną, bo ten tłum jest coraz dalej, bo coraz dalej jest on jakby ulatujący z samego siebie. Niby jest, ale już go nie ma.

Nie czeka na opryskliwe ponaglenia strażnika. Klęka sam, z własnej woli, i przemyka spojrzeniem po otaczającym go morzu twarzy wykrzywionych w szyderczym uśmiechu. Ci ludzie bardzo się niecierpliwią, nie mogą już się doczekać, co zaraz nastąpi. Patrzy i wyławia wzrokiem tę właśnie twarz. Wyblakłe oczy, skóra i włosy białe jak pergamin. A więc przyszedł napawać się tym widokiem i triumfować do ostatniej chwili.

Czuje, że drży, bo ta właśnie blada twarz budzi w nim gniew, a jednocześnie jest nią bardziej przerażony niż ostrzem gilotyny. Lazare. Lazarus. Łazarz. Tamten wskrzeszony przez Jezusa, a ten Łazarz wysyła ludzi na śmierć.

Na sekundę ich spojrzenia spotykają się i de Valière mógłby przysiąc, że blade wargi Lazare’a rozciągają się w złowieszczym uśmiechu. Zaraz potem de Valière odwraca wzrok. Nie chce, by widok tego człowieka był tym ostatnim, co ujrzy na tej ziemi. Patrzy więc przed siebie, na machinę gotową każdemu ofiarować śmierć.

Jemu też. Głowę ma już zakleszczoną w deskach. Przed sobą, w dole widzi pleciony koszyk. Głowa starej kobiety zwrócona jest twarzą do ziemi. Widać tylko rzadkie siwe włosy przetkane czerwienią i wyprostowane, jakby starały się sięgnąć ciała, od którego zostały odłączone. Ale obok widać stężałą twarz młodego księcia, oczy są nieruchome i pozbawione blasku.

Nie czuje już otaczającego go tłumu, nie słyszy monotonnego bicia w bębny. Prosi, błaga swój umysł, by podsunął mu obraz czegoś całkiem innego niż to, co tu i teraz, czyli piekło. Chce zapomnieć o białych włosach i bezbarwnej twarzy nienawistnego człowieka, chce zapomnieć o zastygłych w największym przerażeniu oczach młodego księcia.

I stało się. Teraz ma przed oczami słodką, prześliczną twarz żony, nietkniętą przez upływ czasu ani troski. Widzi też to, co zawsze było dla niego powodem do największej radości i dumy. Dwie głowy obsypane lokami, dwie roześmiane twarze. Dwóch niedużych jeszcze chłopców biega po ogrodzie, ścigając się w wesołej rywalizacji. Pokrzykują i piszczą, jak to dzieci.

Radosne chwile. Tak, było ich pod dostatkiem, dlatego twarz pojaśniała mu w uśmiechu. Tym ostatnim, trwającym ułamek sekundy, bo przed oczami już ciemność. Nie widzi nic, nie czuje nic, nie słyszy, jak motłoch po raz trzeci tego dnia z największym entuzjazmem wita śmierć.

Śmierć starego arystokraty Alexandre’a de Valière’a.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Paryż

Wrzesień 1792 r.

Upał wreszcie zelżał, dając początek czemuś, co paryżanie zwykle nazywali le répit, czyli chwilą wytchnienia. Można by więc powiedzieć też „ulga” czy nawet „stan łaski”, ale wszystkie te określenia absolutnie nie pasowały do rzeczywistości. Kiedy na placu Rewolucji zainstalowano na stałe nowy wynalazek do zadawania śmierci, kiedy z ołtarzy usuwa się krzyże, a kobietom zdziera z szyi krzyżyki na łańcuszku i ciska do brudnego rynsztoka, którym spływa do Sekwany krwawa czerwień. A w wielu publicznych miejscach wizerunek krzyża zastąpiono nową ikoną – wizerunkiem gilotyny.

Na lewym brzegu Sekwany w pewnej wąskiej uliczce okna we wszystkich nagrzanych słońcem domach były uchylone. Jak zwykle zresztą, ponieważ dzięki temu każdy był na bieżąco z tym, co dzieje się u sąsiadów. Tego ranka na przykład w mieszkaniu nad oberżą mąż i żona kłócili się zajadle. O pieniądze, o to, że jest tak gorąco, a chleb, który miał wystarczyć na wiele dni, już jest czerstwy. Jakiś czas potem, sądząc po dźwiękach dolatujących z sypialni w mieszkaniu naprzeciwko, inni małżonkowie, którzy przedtem mieli ze sobą na pieńku, teraz zawierali pokój. Na ulicy natomiast pojawił się wychudzony pies ze sterczącymi kośćmi pod płową sierścią. I wspaniałą kością w pysku, którą obgryzał pracowicie, marząc zapewne o tym, że uda mu się wyssać calusieńki smakowity szpik.

– A więc tu ona jest! Ty parszywy kundlu!

W drzwiach oberży pojawiła się pani Grocque, żona oberżysty. Była rozjuszona, miotłę dzierżyła w ręku, czyli najlepszy dowód, że pies ową kość ukradł w oberży. Pani Grocque zamachnęła się miotłą i kiedy zaskoczony pies na moment znieruchomiał, grubymi i brudnymi palcami wyrwała mu kość z pyska. Ale pies otrząsnął się błyskawicznie, zawarczał i chwycił zębami smakołyk, wcale nie zamierzając rezygnować ze zdobyczy.

– Ty nędzny pomiocie! – wrzasnęła oberżystka. – Obedrę cię ze skóry i razem z tą kością wrzucę do garnka! Będzie potrawka, że palce lizać!

Darła się, kopała zwierzaka, ale pies nie puszczał, bo zapewne czegoś tak smakowitego nie miał w pysku od wielu dni.

A za oknem na piętrze pewien młody prawnik opuścił rękę, w której trzymał gęsie pióro. Przez chwilę nasłuchiwał odgłosów potyczki przed domem, po czym westchnął.

– Tak… Jak najszybciej trzeba się stąd wynieść.

– Jean-Luc, zjesz śniadanie przed wyjściem?

To powiedziała jego żona. Przebywała po drugiej stronie drzwi, skąd oprócz jej głosu dolatywały inne znajome poranne dźwięki, czyli pobrzękiwanie talerzy i popłakiwanie małego dziecka.

– Tak! Już idę, Marie.

Wstał od biurka ustawionego w rogu sypialni, pozwijał papiery w rulon, włożył do skórzanej torby i przemierzył bardzo niewielki pokój – zaledwie dwa kroki – by sięgnąć po ubranie na krześle, które położyła tam żona, po kamizelkę i skromny, bardzo już znoszony szary szustokor^(). Ubrał się i przejrzał w zakurzonym popękanym lustrze. O! Czyżby nowy siwy włos? Nachylił się, spojrzał uważniej i znowu westchnął. Cóż… Miniony rok nie należał do najłatwiejszych, nie ma więc co się dziwić, że w ciemnych włosach pojawiły się srebrne nitki, a w kącikach piwnych oczu pierwsze drobne zmarszczki, których z każdym tygodniem jakby przybywa.

Przekroczył próg i wszedł do drugiego pokoju, który był i kuchnią, i jadalnią, i salonem.

– Napijesz się kawy? – spytała Marie, uśmiechając się do męża.

– Może… – odparł też z uśmiechem i pocałował oboje, najpierw żonę, potem maleńkiego synka usadowionego na biodrze mamy.

– A więc jaka jest ostateczna decyzja?

– A więc tak. Z chęcią napiję się kawy.

Usiadł przy stole, przed talerzem z razowym chlebem, to znaczy tym, co pozostało z bochenka napoczętego poprzedniego dnia. Na talerzu leżał również kawałek żółtego sera. Marie nalała mu kawy, a on w tym czasie zebrał ze stołu papiery, które porozkładał poprzedniego dnia. W pokoju było duszno, choć wszystkie okna otwarto. Ale tak to już jest, kiedy mieszka się na mansardzie. Powietrze wciąż jest ciężkie po nieludzkich upałach trwających kilka miesięcy.

– Przez całą noc rzucałeś się na łóżku – powiedziała Marie, sadowiąc się po drugiej stronie niewielkiego stołu. – Znowu masz kłopoty ze snem?

Jean-Luc, przełykając kawałek twardego chleba, pokiwał głową. Przez otwarte okno słychać było, jak ta starucha, żona Grocque’a, nadal piekli się na psa. Straszy go miotłą, a on ujada.

Marie zerknęła w okno i zaczęła się podnosić, niewątpliwie po to, by je zamknąć.

– Nie trzeba – zaprotestował Jean-Luc, łapiąc ją za rękę. – Niech będzie otwarte.

– Dobrze, jak wolisz. A ty z kolei, kiedy następnym razem postanowisz pracować do późnej nocy, może łaskawie…

– Wiem, wiem. Mam się skradać, żeby nie budzić ciebie i Mathieu.

Wypił łyk kawy, a Marie wzięła kawałek sera, przełamała na pół i przeżuła pierwszy kawałeczek.

– Tak… Ale najbardziej martwi mnie to, że z tobą coraz gorzej.

– Gorzej? O co chodzi?

– O tę twoją bezsenność.

– A… o tym mowa! A więc, niestety, tak właśnie jest, znaczy się coraz gorzej.

Na chwilę zapadła cisza. Marie tuliła i kołysała dziecko, Jean-Luc jadł śniadanie. Kiedy skończył, oparł się łokciami o stół i odchrząknął.

– Chyba zajmę się sprawą wdowy Poitier.

– Wdowa Poitier… – Marie spuściła głowę i głaszcząc synka po policzku, pomyślała chwilę. – Ale ona nie ma czym zapłacić, prawda?

– Nie.

Poderwała głowę, a śliczne brązowe oczy były pełne powagi.

– Dobry z ciebie człowiek, mój Jean-Lucu – skomentowała.

Objął palcami kubek z kawą, starając się powstrzymać pełen zadowolenia uśmiech. Przecież w tych trudnych dniach rzadko kiedy słyszał od Marie słowa aprobaty pod swoim adresem.

– Dobry? A więc już nie potwór! Czyli wybaczyłaś mi, że zabrałem cię z ukochanego południa do tej ciasnej mansardy, gdzie marniejesz w oczach, moje ty biedactwo?

– Ja? Wybaczyłam ci?! Czyżby? Jakoś sobie tego nie przypominam!

Piękne oczy Marie otwarły się jeszcze szerzej, a rzęsy zatrzepotały jak u tamtego dziewczęcia, które kiedyś go urzekło. O tak! Jego ukochana żona zachwyciła go już w tej pierwszej chwili, gdy ją ujrzał, i zachwycającą pozostała do dziś, a jej figlarny uśmiech był tak słodki, że nie mógł nie złożyć pocałunku na tych miękkich, uśmiechniętych wargach.

Przywiózł Marie do Paryża z południa Francji dokładnie rok temu, kilka miesięcy po ich ślubie. Jej ojciec, prawnik, miał kancelarię w pobliżu Marsylii. Owszem, to stałe zajęcie, ale majątku na nim nie zbił. Nieopodal była wioska, gdzie St. Clairowie od czasów Króla Słońce Ludwika XIV posiadali niewielki, ale urodzajny kawałek ziemi. Pobudowali się i przez kilkadziesiąt lat dobrze im się wiodło, aż do chwili, gdy gospodarstwo objął ojciec Jean-Luca. Ale cóż, właśnie wtedy zaczęły się trudne lata nie tylko w ich regionie, lecz w całej Francji. St. Clairowie musieli sprzedać prawie wszystko, zostawili sobie tylko pół akra ziemi, jedną mleczną krowę i kilka kur. Tak wyglądało gospodarstwo wdowca i jego syna, ale wcale nie z powodu lenistwa czy nieudolności. Stary Claude St. Clair, ofiarny strażnik rodzinnego majątku, jak wielu innych padł ofiarą suszy oraz dramatycznej, wręcz wyniszczającej sytuacji finansowej kraju pod rządami ostatniego Burbona, kolejnego następcy Króla Słońce, obecnie chyba najbardziej przeklinanego człowieka we Francji, czyli Ludwika XVI. Chociaż zapewne jeszcze więcej szyderstw padało pod adresem jego królewskiej małżonki, Marii Antoniny, z pochodzenia Austriaczki.

Gdy nadeszła pora zadecydować o przyszłości, Jean-Luc posłuchał rady ojca i zaczął studiować prawo. Pozostanie na roli nie miało sensu. Ziemi mieli już tylko płachetek i z wielkim trudem dawało się z tego wyżyć. Zresztą wszyscy chłopi we Francji zaciskali pasa obłożeni podatkami na rzecz króla i Kościoła, a jeśli swojej ziemi nie posiadali, trzeba było jeszcze płacić czynsz hrabiemu, markizowi czy księciu, który im ziemię wydzierżawił. I który żadnych podatków nie płacił.

Matka Jean-Luca zmarła, gdy był małym chłopcem. Nie miał licznego rodzeństwa, tylko o pięć lat starszą siostrę, która w wieku szesnastu lat wyszła za mąż i od brata dzieliły ją wody oceanu, bo zamieszkała w Saint-Domingue, kolonii francuskiej w Nowym Świecie, skąd w ciągu tych lat napisała zaledwie kilka razy. Przy starzejącym się ojcu był więc tylko Jean-Luc, ale i on wyjechał z domu na studia prawnicze na Uniwersytecie Aix-Marseille, które bardzo go satysfakcjonowały. Zgłębianie tajników prawa z pewnością było czymś bardziej ekscytującym niż siedzenie w opustoszałym i cichym domu, ale przede wszystkim dzięki studiom otwierały się całkiem nowe możliwości. Ukończył je celująco, a ponieważ był człowiekiem ambitnym, zaczął szukać ciekawszej pracy niż ta, którą oferowała kancelaria sędziego pokoju w jego rodzinnym miasteczku. I taką pracę znalazł w renomowanej kancelarii prawniczej w pobliżu Marsylii, dzięki czemu nie tylko zaspokoił ambicje zawodowe, lecz znalazł także towarzyszkę życia. Była nią córka jego chlebodawcy, piękna i zadziorna Marie Germaine o czarnych wijących się włosach, w której zakochał się bez pamięci.

Jean-Luc poślubił Marie i zamieszkali w niewielkim domu w posiadłości jej ojca, ale wkrótce potem gruchnęła wieść, że król Ludwik i królowa Maria Antonina zostali przewiezieni z pozłacanego pałacu w Wersalu z powrotem do Paryża. Ta wiadomość podziałała elektryzująco na Jean-Luca, który zawsze był na bieżąco z tym, co się działo w coraz gorzej funkcjonującej francuskiej monarchii, i z tym, co działo się w Ameryce, gdzie kolonie przeradzały się w republikę. I podobnie jak wielu jego rówieśników z prowincji, zapragnął wyjechać do Paryża. Porzucić wygodne życie, dołączyć do walczącego o wolność narodu i w razie potrzeby oddać życie za ową wolność.

– Przecież to wstyd żyć w tych czasach i nie uczestniczyć w wielkim zrywie ludu, który powstał w imię wolności, równości i braterstwa – oznajmił z mocą.

Marie nie była temu przeciwna. Przyjechali do Paryża i zamieszkali w dwupokojowym mieszkanku na mansardzie. Jean-Luc znalazł pracę w biurze rządowym, a Marie, kiedy minęło pół roku od ich przyjazdu do Paryża, urodziła Mathieu, za co Jean-Luc był bardzo wdzięczny losowi. Za to, że dał mu syna, a także za to, że kiedy on wiele godzin spędza w pracy, Marie, zajęta hołubieniem ciemnowłosego brzdąca, który odziedziczył po niej oczy koloru kawy i żywe usposobienie, nie czuje się już taka samotna na ich nędznym poddaszu, gdzie zimą jest zimno i hulają przeciągi, a latem duszno i gorąco. Niestety mogli pozwolić sobie tylko na takie lokum, ponieważ nowy rząd swoim urzędnikom wypłacał bardzo skromne pensje, a na pomoc ze strony ojca Marie, rozsierdzonego tym, że zięć wywiózł mu córkę tak daleko na północ kraju, nie mogli liczyć.

Jean-Luc i Marie, którzy pochodzili z południa Francji, dopiero w zeszłym roku mieli okazję przekonać się na własnej skórze, jak wygląda zima na północy kraju. Po raz pierwszy też w życiu przeżywali inne lato, bez łagodnego wiatru znad morza i cienia delikatnych drzewek cytrynowych. Dla obojga był to rok naprawdę niełatwy, ale Marie dzięki Bogu nie skarżyła się na nic. Nigdy nie narzekała, że mąż zabrał ją z wygodnego rodzinnego domu do brudnego i hałaśliwego miejsca, gdzie byli skazani na bardzo skromne życie. Tak skromne, że wiele razy musieli wybierać, czy kupić jedzenie, czy opał. Ale Marie była twarda. Jean-Luc domyślał się, z czego brała się jej siła. Podobnie jak on była idealistką, chociaż prawdę mówiąc, nigdy się do tego nie przyznała.

Marie z Mathieu na rękach wstała od stołu i podeszła do okna, poklepując po pleckach synka, żeby mu się odbiło po jedzeniu.

– O proszę, wielki pan jedzie dziś powozem! – powiedziała, zerkając na męża. -Ten powóz czeka na ciebie, tak?

– A tak – odparł Jean-Luc po przełknięciu ostatniego kawałka ciemnego chleba. – Gavreau chce, żebym poprowadził jedną z jego spraw, dlatego podesłał powóz.

– A cóż to za sprawa?

– Znów chodzi o dom. Ten konkretnie należy do arystokraty, który mieszka… to znaczy mieszkał przy placu Royale – odparł Jean-Luc, zbierając resztę papierów porozrzucanych po stole i chowając je do i tak już wypchanej i wiązanej na rzemyki skórzanej teki. – Jakobini chcą zająć ten dom.

– Aha… – Marie uniosła znacząco brwi. – Więc dlatego Gavreau przysłał po ciebie powóz.

Zarobki Jean-Luca nie były imponujące, ale już sam fakt, że posiada stałe zajęcie – a także czasami zdarza mu się jechać do pracy powozem – oznaczał, że należy do osób uprzywilejowanych, skoro więcej niż połowa paryżan nie miała gdzie zarobić na chleb. A jego praca polegała na inwentaryzacji majątków skonfiskowanych bogaczom, często rzeczy bardzo już zniszczonych, których czas już się skończył, tak jak czas ancien régime’u, czyli odchodzącego w niebyt królestwa. Niewątpliwie nie była to praca, o jakiej marzył, ale na pewno coś, co należało zrobić. Zanim przecież stworzy się nowe państwo, trzeba we właściwy sposób rozmontować to, co było dotychczas. Innymi słowy, najpierw trzeba zebrać łupy, a potem zdecydować, co z nimi zrobić.

A więc zbierano, a Jean-Luc je inwentaryzował, z tym że o poprzednich właścicielach wspominał rzadko. Jakoś nie miał na to ochoty. Marie naturalnie wiedziała o tym, niemniej jednak właśnie teraz o nich spytała:

– Co stało się z tymi ludźmi?

– O kogo chodzi? – spytał Jean-Luc zajęty obciąganiem poły szustokora.

– Powiedziałeś, że jedziesz do domu arystokraty na plac Royale, żeby spisać jego majątek. A co stało się z tymże arystokratą i jego rodziną?

– Tego nie wiem. Może są w więzieniu. W każdym razie już tam ich nie ma.

Na szczęście gdy przyjeżdżał do tych wspaniałych rezydencji, najczęściej mieszkańców już wyprowadzono siłą i wtrącono do lochów Conciergerie, La Force albo Carmes, gdzie przebywali w warunkach urągających godności ludzkiej. Jean-Luc wiedział o tym od kolegów, którzy bywali w tych więzieniach, i podejrzewał, że gdyby zobaczył to na własne oczy, miałby jeszcze większe kłopoty z zasypianiem. Dlatego po raz kolejny powtórzył sobie w duchu, że lepiej o pewnych sprawach nie myśleć, a w pamięci mieć tylko jedno. Że wszystko, co teraz należy zrobić, ma jeden cel, i jest to cel szlachetny. Chodzi o to, by ludowi francuskiemu, który tak długo żył w zniewoleniu pod butem despotycznych Burbonów i ich okrutnej, bezmyślnej arystokracji, dać wreszcie to, co mu się należy. Wolność, równość i braterstwo.

Westchnął, wsunął tekę pod pachę i podszedł do żony, która czule coś mówiła do popłakującego synka.

– Marie, na mnie już czas.

– Tak… – Spojrzała w bok i po krótkiej chwili, wyraźnie unikając jego spojrzenia, dodała półgłosem: – Przecież zawsze możemy wrócić… Jeśli to wszystko zacznie ciebie przerastać… Jeśli uznasz, że inaczej to sobie wyobrażałeś…

Jean-Luc znieruchomiał, spoglądając na żonę z niedowierzaniem. Czyżby naprawdę sugerowała, że mogliby wyjechać z Paryża? Przestać wierzyć w rewolucję?

– Chodzi mi o… Wiesz, o te twoje kłopoty ze snem – mówiła dalej niemal szeptem. – O pracę, no i to mieszkanie…

– Marie! – Jean-Luc cisnął tekę na stół i otoczył żonę, a więc i synka, ramionami. – Wiem, że tej mansardy nie znosisz…

– Ale ta mansarda, której nie znoszę, jest w tym wszystkim najmniej ważna.

– Więc co? Moja praca? Na pewno już wkrótce zajmę się czymś innym.

– Czyżby? Tyle razy już tak mówiłeś…

– Ale wygląda na to, że wreszcie taka jest prawda. Mam zamiar odbyć z Gavreau poważną rozmowę. Poproszę, by przydzielił mi pracę, dzięki której będę mógł bardziej przysłużyć się naszej sprawie. W końcu się doczekam…

Głowę miał spuszczoną, głos mu się załamywał, dlatego żona już tylko westchnęła i na dłuższą chwilę zapadła cisza. A potem Jean-Luc nabrał głęboko powietrza i wyprostował się, jakby chciał dodać sobie odwagi, po czym oznajmił:

– Nie wolno nam tak łatwo się poddawać, Marie. Jest o co walczyć, bo najwyższy czas, by lud zaczął korzystać z dobrodziejstwa wolności. Najpierw jednak trzeba mu tę wolność zagwarantować, a to wcale nie jest takie proste.

Mathieu płakał coraz głośniej, więc Marie znów zajęła się synkiem, a po chwili nieznacznie wzruszyła ramionami.

– Powinieneś już iść – powiedziała wciąż tak samo cichym głosem. – Powóz czeka.

Jean-Luc jeszcze raz pochylił się, obejmując żonę i synka, a Marie uniosła głowę, popatrując na męża. Z jej twarzy już dawno znikła delikatna opalenizna, ale nadal mówiła śpiewnie, jak się mówi na południu Francji, ubierała się też jak kobiety stamtąd, czyli w białe płótno. I gotowała to, co na południu, często narzekając, że w całym mieście nie można dostać słoika porządnego szafranu. A Jean-Luc innej Marie nie potrafił sobie wyobrazić.

– Wrócę na kolację.

Zamknął za sobą drzwi i przystanął, bo Marie, która została w mieszkaniu, znów zaczęła przemawiać czule do synka głosem słodszym niż najłagodniejsza melodia. Przez chwilę słuchał rozczulony, a potem tknięty nagłą myślą spojrzał w dół na swoje puste ręce i rzucił zły na siebie:

– O nie! Znowu zapomniałem!

Wrócił do pokoju, gdzie Marie z dzieckiem usadzonym na biodrze zaczęła sprzątać ze stołu, a na widok męża pokiwała głową, komentując z uśmieszkiem:

– Znowu zapomniałeś!

Jean-Luc też się uśmiechnął.

– Niestety. Ale nie tylko o dokumentach. – Podszedł do żony i pocałował ją w usta. – Tego nie mogę sobie darować.

I pocałował jeszcze raz, czując, że robi mu się bardzo przyjemnie, Marie na pewno też, bo ulegle poddawała się mężowskim pocałunkom. A ręka Jean-Luca przesuwała się w dół, po miękkim ciele żony okrytym wykrochmaloną płócienną spódnicą.

– Szkoda, że muszę już iść…

– Ach, ty rozpustniku! – Trzepnęła go po ręku. – Lepiej idź już, bo skończy się na tym, że to ja wsiądę do powozu i umknę z tego śmierdzącego miasta!

Kiedy Jean-Luc wyszedł na zalaną słońcem ulicę, stangret poderwał głowę, ale jego spojrzenie było idealnie obojętne. W końcu miał wieźć tylko podrzędnego prawnika. A Jean-Luc, podchodząc do powozu, uchylił kapelusza przed sąsiadką, żoną oberżysty, która stała w progu oparta o miotłę.

– Witajcie, obywatelko Grocque! – zawołał, używając tytułu niedawno usankcjonowanego przez prawo. – Miły dzień, prawda? Wreszcie powiało!

Naburmuszona obywatelka wyraźnie nie miała ochoty na pogawędkę, bo odpowiedzi nie udzieliła, tylko zaczęła energicznie wymachiwać miotłą. Stangret również nie był skory do rozmowy, bo kiedy Jean-Luc spytał, jak tam sytuacja na ulicach, udał, że nie słyszy, poprawiając coś przy skórzanych rękawiczkach. W tym momencie Jean-Luc zauważył jakąś kartkę, która dzięki miotle oberżystki wzbiła się w powietrze i ponownie opadła na ziemię. Był to niewątpliwie pamflet polityczny, których tysiące fruwało po całym Paryżu, ponieważ w obecnych czasach każdy, kto władał piórem i miał dostęp do maszyny drukarskiej, mógł w ten sposób włączyć się do dysputy politycznej. Niektóre z pamfletów naprawdę zasługiwały na lekturę. Były ciekawe i pouczające, dlatego Jean-Luc, zanim wszedł na schodki powozu, podniósł z ziemi białą kartkę, a gdy tylko usiadł w powozie, zaczął czytać.

Tytuł pamfletu brzmiał:

Obywatele Ameryki przed wyborami prezydenckimi mobilizują się, by poprzeć Jerzego Waszyngtona na drugą kadencję.

Autor nawoływał francuskich rodaków, by nowy amerykański naród obrali sobie za wzór republikańskich cnót. Amerykanie stworzyli republikę gwarantującą swoim obywatelom wolność, ponieważ dzięki tajnym wyborom władzę sprawują wolni obywatele, a nie bandyci czy obcy najemnicy.

Nawiasem mówiąc, zaangażowanemu w rewolucję pamfleciście raczej nie zależało na osobistej sławie, gdyż użył pseudonimu i podpisał się jako „Obywatel Persefona”.

Jean-Luc skończył czytać i spojrzał w okno. I na stangreta, który właśnie podnosił bat.

– Lepiej nie jedźmy przez plac Rewolucji. Nie lubię patrzeć na… Tam będą tłumy i mnóstwo powozów.

Oczywiście nie podał prawdziwego powodu, bo można by to uznać za zdradę. A prawda była taka, że nie miał najmniejszej ochoty patrzeć na ciżbę zalegającą plac w dniu egzekucji, dlatego robił wszystko, by ominąć to przesiąknięte krwią miejsce. Stangret kiwnął głową, skierował konie na wschód i powóz potoczył się przez dzielnicę, w której mieszkał Jean-Luc. A mieszkał wśród żarliwych zwolenników rewolucji, czyli tych, którym raczej się nie przelewało. Wśród studentów, handlarzy rybami i prostytutek, ponieważ była to jedna z nielicznych dzielnic Paryża, gdzie jeszcze można było tanio wynająć mieszkanie i gdzie ulicznicy byli wyjątkowo nachalni. Teraz też biegli za powozem. Jeden z nich, chłopczyk w przykrótkich spodniach i na bosaka, zrównał się z powozem i wyciągnął do Jean-Luca brudną rękę.

– Proszę, łaskawy panie! Bardzo proszę, obywatelu, dajcie choć sou^() dla mojej mamy!

– Już cię tu nie ma, szczeniaku! – ryknął stangret, który niewątpliwie chciał jak najszybciej dotrzeć na miejsce, by zdążyć do oberży, zanim zapełni się szczelnie gapiami, którzy oglądali egzekucję. Wrzasnął i zaczął wymachiwać batem. Chłopczyk odskoczył, a Jean-Luc, poruszony jego mizerną postacią, rzucił drobną monetę w nadziei, że matka zapłaci nią za bochenek chleba, a nie za kubek lichego wina.

Dojechali do Sekwany. Poranek był piękny, promienie słońca złociły wodę cicho pluszczącą wokół dwóch niewielkich wysp, Île Saint-Louis i Île de la Cité. Przejechali przez most na prawy brzeg Sekwany do lepszej dzielnicy i ruszyli wzdłuż rzeki, omijając plac Rewolucji. Kiedy przejeżdżali przez ulicę Saint-Florentin, Jean-Luc nie mógł się powstrzymać i spojrzał w bok na szeroki bulwar, u wylotu którego widać było w oddali to właśnie miejsce zapełnione już motłochem. Przyszły tu tysiące ludzi, a wszyscy ubrani na brązowo i wszyscy jednakowo niechlujni. Mężczyźni w czerwonych czapkach frygijskich, jeden z nich powiewał trójkolorową flagą. Kobiety również w czerwonych czapkach, każda z robótką ręczną na podołku, jakby przyszła tu posiedzieć na powietrzu i pogapić się na ulicznych aktorów. Jean-Luc, choć w stolicy mieszkał i pracował już cały rok, nadal był wstrząśnięty i przerażony, że tutejsi mieszczanie są aż tak żądni krwi.

Kiedy żył na południu Francji, wszystkie wzniosłe opowieści docierające z Paryża budziły w nim zachwyt i poczucie obowiązku patriotycznego, który bezwzględnie należy spełnić. Jednak te opowieści przestały być wzniosłe, kiedy zobaczył na własne oczy uliczne egzekucje. A od kilku tygodni słychać było pogłoski mrożące krew w żyłach. Podobno blisko dwa tysiące wtrąconych do więzienia paryżan wyciągnięto z cel w środku nocy i dosłownie rozerwano na strzępy. Wprawdzie Jean-Luc nie był tego świadkiem, ale komentując to zdarzenie z Marie, powiedział, że jeśli taka jest prawda, to trzeba mieć nadzieję, że był to tylko chwilowy obłęd, który minie. Skończy się nieustający przelew krwi, natomiast powrócą ideały i nadzieja na prawdziwą wolność. A z wolności, z tworzenia nowego narodu nie wolno rezygnować. Jeszcze nie teraz.

Gmach rządowy, w którym pracował Jean-Luc, stał niedaleko Sekwany, na północ od niej, a z okien widać było gigantyczny kadłub okrytej złą sławą Bastylii. Wystarczyło, że tam spojrzał, by po raz kolejny utwierdzić się w przekonaniu, że jest tam, gdzie powinien być, i robi to, co robić należy. Wielka kamienna twierdza, znienawidzony symbol ancien régime’u, władzy absolutnej Burbonów, przez cztery stulecia służyła jako ciężkie więzienie. Wystarczyło wezwanie w imieniu króla, zaczątek jakiejś sprawy urzędowej, w ogóle cokolwiek, by każdy niżej urodzony, winny czy niewinny, mógł zostać oskarżony, zabrany z domu i już do końca swoich dni trzymany pod kluczem. Przed trzema laty w pewien upalny letni dzień tłum uzbrojonych parweniuszy wymaszerował z dzielnicy Saint-Antoine i przypuścił szturm na potężną twierdzę. Po zażartej walce biedakom z Saint-Antoine, wspieranym przez zbuntowanych żołnierzy z Gwardii Narodowej, udało się w końcu opuścić zwodzony most i zająć fortecę.

Tak narodziła się rewolucja. Powstała z desperackiej walki uświęconej krwią wygłodniałego i spracowanego paryskiego ludu.

– Witajcie, obywatele! – rzucił uprzejmie Jean-Luc dwóm strażnikom przy wejściu i ruszył w stronę szerokich schodów.

W okazałym gmachu na długich korytarzach zawsze było rojno. Kanceliści, bankierzy, sekretarze, czyli cała ta biurokracja nowego rządu. Większość z tych ludzi, szczęśliwa, że znalazła pracę, akceptowała skromne zarobki, dzięki którym mogła wyżywić rodzinę i przechwalać się, że pracuje dla rządu. Tego ranka jednak kręciło się ich tu znacznie mniej, za to, jak się okazało, tłoczno było w sali, do której właśnie wszedł Jean-Luc. Była to sala konferencyjna jego departamentu.

Przystanął w progu, popatrując na zgromadzonych. Znał sporo z tych twarzy, choć oczywiście tylko niektóre, przecież panował tu straszny tłok, zupełnie jakby Gavreau zwołał wszystkich pracujących w tym gmachu. Jaki był cel tego spotkania? Tego Jean-Luc nie wiedział. Wiedział tylko, że na pewno się spóźnił.

– St. Clair! – Gavreau skinął na Jean-Luca, by podszedł do niego, i dodał donośnym głosem, by wszyscy zebrani go słyszeli: – Obywatelu St. Clair, właśnie przekazujemy sobie poranne wieści.

– A jakież to wieści? – spytał Jean-Luc i natychmiast tego pożałował. Przecież właśnie publicznie przyznał, że nic do niego nie dotarło, choć tym, co dotrzeć powinno, wszyscy są bardzo poruszeni. A on tego ranka zauważył tylko, że w końcu upał zelżał.

Na szczęście przełożony albo nie dosłyszał, albo zignorował jego pytanie, bo mówił dalej, zwracając się do całego gremium:

– Dobrze wiecie, że lud, który powstał przed trzema miesiącami, nie ustaje w swoich działaniach, domagając się, by został wysłuchany z większą uwagą niż dotychczas.

Kilku mężczyzn uderzyło pięścią w stół na znak aprobaty, a Gavreau kontynuował:

– Paryskie więzienia pękają w szwach, a do wyperfumowanych książąt i księżnych chyba w końcu dotarło, co to znaczy być głodnym.

Zebrani znów zaczęli głośno wyrażać aprobatę, a Jean-Luc, coraz bardziej niepewny, nerwowo przestępował z nogi na nogę. Nieraz przecież dane mu było być świadkiem, jak po porywającej przemowie entuzjazm tłumu przeradzał się w niepohamowany gniew i żądzę krwi.

Policzki Gavreau spurpurowiały.

– A w zeszłym miesiącu nasi obywatele patrioci przypuścili szturm na pałac Tuileries, gdzie Ludwik i Maria Antonina…

– Obywatel Kapet i jego austriacka dziwka! – zawołał jakiś nieznany Jean-Lucowi mężczyzna, używając przydomków, którymi Paryż ochrzcił okrytą hańbą królewską parę.

Gavreau machnął ręką.

– Możecie ich nazywać, jak chcecie. A jeśli chodzi o ten zeszły miesiąc, to wreszcie Burbonowie przestali obrastać tłuszczem dzięki temu, że obywatele nie mają co do garnka włożyć. I nie siedzą już w pałacu Tuileries schowani za najętymi w Szwajcarii strażnikami. Chociaż prawdę mówiąc, Tuileries już było dla nich więzieniem!

– Wreszcie siedzą w lochach Temple razem ze szczurami! – zawołał ktoś z sali. – Tam, gdzie powinni być!

Zebrani wydali radosne okrzyki, a Gavreau podniósł ręce, by uciszyć coraz bardziej wzburzonych ludzi.

– Bracia! Obywatele! Dziś po raz pierwszy grupa wolnych Francuzów wspierana przez lud zbierze się w Paryżu i podobnie jak buntownicy w Ameryce, francuscy obywatele napiszą konstytucję! To będzie początek nowej ery! Ery wolności, równości i braterstwa!

Od gromkich okrzyków i walenia pięściami w stół zatrzęsły się ściany. Nawet zazwyczaj powściągliwy Jean-Luc nie mógł się powstrzymać od wzniesienia okrzyku:

– Vive la liberté!

Tak! Niech żyje wolność! Gavreau z miną świadczącą o największej satysfakcji odczekał jakiś czas, pozwalając zebranym na chwilę euforii, po czym ponownie wzniósł ręce i tłum, spragniony kolejnych wieści, natychmiast przycichł.

– To lato było dla naszego ludu pomyślne. Setki naszych braci wspierają całym sercem nasz nowy rząd w Konwencie Narodowym. A utytułowanych łajdaków, którzy potracili głowy dzięki naszemu przyjacielowi doktorowi Guillotinowi, można liczyć w tysiącach!

Kilka osób, i owszem, zaśmiało się szyderczo, ale Jean-Luc zacisnął usta. Akurat on dzięki swojej pracy doskonale wiedział, jak wiele arystokratycznych rodzin zostało doprowadzonych do upadku. A kiedy pomyślał, że każda odcięta głowa ma ścisły związek z prowadzoną przez niego sprawą, robiło mu się słabo.

Nagle Gavreau gwałtownie sposępniał i oznajmił stosownym do tego głosem:

– Ale nasza Rewolucja, a więc cały nasz naród, jest w wielkim niebezpieczeństwie! – W sali natychmiast zrobiło się cicho jak makiem zasiał. – Mówiłem wam już o nowych wieściach, jakie nadeszły dziś rano. Chodzi o to, że cała Europa widzi, jak szybko nasza Rewolucja przybiera na sile, czym nasi sąsiedzi zza wschodniej granicy są bardzo zaniepokojeni.

Jean-Luc mimo woli nachylił się i podsunął bliżej mówcy. O tym przecież nic nie wiedział.

– Jeśli nie będziemy pilnie śledzić tego, co dzieje się za wschodnią granicą do stu mil za nią, możemy niebawem utracić wszystko, co wywalczyliśmy. Bo wróg jest niedaleko – mówił dalej Gavreau i już niezbyt głośno, bo wszyscy słuchali go w ciszy i z największą uwagą. – Książę Brunszwiku zebrał około czterdziestu tysięcy Prusaków, Austriaków i Hesyjczyków, i już idą na Paryż. Bo kiedy zabraliśmy Ludwika i Marię Antoninę z aksamitnego więzienia w pałacu, Habsburgowie i ich sprzymierzeńcy uzmysłowili sobie, że nasza Rewolucja to nie jest błahostka. I bardzo im się to nie podoba, a wszystkie koronowane głowy w Europie zaczęły drżeć ze strachu. A książę Brunszwiku ogłosił… Nie, on złożył przysięgę… – Gavreau włożył okulary i sięgnął po leżącą przed nim na biurku dużą białą kartkę. – Otóż przysiągł, że położy kres anarchii we Francji, napaściom na tron i ołtarze. Zrobi wszystko, by prawowity władca odzyskał wolność, by znów mógł sprawować rządy…

W tym momencie sala gwałtownie ożyła i rozległy się okrzyki:

– A niech spróbują, łajdacy!

– Śmierć habsburskim tyranom i ich cudzoziemskim najemnikom!

– Ich też pozbawimy korony! Wkroczymy do ich sali tronowej i przekonają się, co wolni Francuzi myślą o… – zaczął jeden z kolegów Jean-Luca autorytatywnym tonem, przyzwyczajony do mówienia, a nie słuchania.

Ale zamilkł, kiedy Jean-Luc odezwał się jeszcze głośniej:

– Jesteś głupcem, Pierrot, skoro myślisz, że to wszystko takie proste!

– Tak uważacie, obywatelu St. Clair? – włączył się Gavreau. – Może powiecie coś więcej na ten temat.

Jean-Luc odchrząknął i skrzyżował ramiona na piersi.

– Nie jest proste, bo jak wiadomo obywatel Kapet i jego austriacka żona byli bogaci i mieli wielu potężnych przyjaciół. Królestwa w Europie Środkowej nie będą przyglądać się bezczynnie, jak księżniczka z rodu Habsburgów przymuszona jest siedzieć za kratkami – wygłosił, zastanawiając się przy tym, czy nie powinien jak najszybciej wywieźć z Paryża Marie i maleńkiego synka.

– Racja – oświadczył Gavreau. – Nie ma co się oszukiwać. Idzie ku wojnie!

W sali zawrzało. Słychać było przekleństwa i gniewne pomruki, a także pogróżki i chełpliwe deklaracje, ale Gavreau mówił dalej, tyle że już bardzo głośno:

– Pięćdziesiąt tysięcy mężnych Francuzów stoi w obronie naszej wolności, tego wszystkiego, co wywalczyliśmy przez ostatnie trzy lata!

Jean-Luc wiedział doskonale, że wielu tych mężnych Francuzów wstąpiło do armii w ciągu ostatnich kilku miesięcy, a nawet tygodni, kiedy groźba napaści ze strony sprzymierzonych monarchów europejskich przestała być tylko pogłoską, a stała się realnym zagrożeniem. Ci żołnierze nie byli zdyscyplinowani i należycie wyszkoleni, bardzo często nawet nie dostali odpowiedniego umundurowania. Jean-Luc miał nadzieję, że będą w stanie nadrobić te braki patriotycznym zapałem. Niestety była to tylko nadzieja, bo pewności nikt nie miał.

Gavreau, spoglądając Jean-Lucowi prosto w oczy, grzmiał dalej.

– Wiem, że wy wszyscy, którzy znajdujecie się w tej sali, jesteście dobrymi obywatelami szczerze oddanymi sprawie! To dla mnie zaszczyt pracować z takimi ludźmi! Bo wiem też, że kiedy wróg stanie u bram miasta i dzwony zaczną bić na trwogę, i wy, i ja, w ogóle wszyscy mężczyźni z tego miasta… Do diaska! Kobiety też! Tak, wszyscy chwycą za oręż, by bronić naszego wspólnego domu! Tak jak mężczyźni i kobiety miłujący swój kraj, którzy zdobyli Bastylię! Tak jak przymierające głodem matki i córki, które ruszyły na Wersal i zabrały Burbonom pozłacane nocniki. Będziemy ostatnią linią oporu Francji! Będziemy jej bronić do ostatniej kropli krwi!

Zebrani w sali mężczyźni na tę płomienną deklarację zareagowali z większym lub mniejszym entuzjazmem, a Jean-Luc w cichości ducha zastanawiał się, czy rzeczywiście chwyciłby za broń, gdyby wróg wkroczył do Paryża, zagrażając jego rodzinie i wszystkim rodakom. Chwila namysłu nie trwała długo. Oczywiście, że tak. On, Jean-Luc St. Clair, nie przyglądałby się temu bezczynnie.

Stojący obok niego Pierrot aż poczerwieniał z emocji, jakby miał wielką nadzieję, że wróg stanie pod Paryżem, a on będzie miał możliwość przelać krew. Chociaż może powód był inny. Poczerwieniał ze złości, bo Jean-Luc nazwał go głupcem.

Natomiast Gavreau przekazał jeszcze jedną wieść:

– Teraz nasze myśli biegną ku naszym braciom na wschodzie kraju, gdzie generał Dumouriez i generał Kellermann prowadzą naszych dzielnych żołnierzy na wroga kryjącego się w lasach koło Valmy i niebawem, może nawet jeszcze dziś, na tamtejszych łąkach rozstrzygnie się nasz los. Czy Rewolucja zwycięży, czy skazana jest na porażkę.

Jean-Luc, przetrawiając w duchu tę ostatnią wiadomość, spojrzał w okno, za którym widać było wznoszące się ku niebu kamienne wieże katedry Notre Dame na przeciwległym brzegu Sekwany. Za nimi, w oddali, nie było już miejskich murów i zaczynał się las, miejsce polowań okrytego niesławą monarchy. I to tam, gdzieś w tym lesie, francuscy patrioci szykowali się do walki.

Wytężył wzrok, starając się w bezkresnej zieleni dojrzeć jak najdalej, jak najwięcej. I dojrzał, choć oczywiście mogło być to tylko złudzenie. Ale mógłby przysiąc, że właśnie to zobaczył.

Cienką smużkę dymu unoszącą się ku niebu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: