Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W cieniu i w słońcu: Obrazki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W cieniu i w słońcu: Obrazki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 385 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

– Wa­ło­wa, ho, ho!… mą­dra to ży­dów­ka dzie­się­cio­ma pa­li­ca­mi i jed­ną gło­wą a tyle do­ka­zu­je – mó­wi­ła ko­bie­ta przy­sięż­ne­go.

– A ino, a ino – przy­świad­czy­ły kumy. – Wy­ży­wić bez te jed­ne pa­li­ce sie­bie i czwo­ro dzie­ci.

– Na za­go­nie jej nie uświad­czy…

– Zwy­czaj­nie cy­ga­ni ży­dów­ka.

– Oj, trze­ba jej się strzedz jak ognia – za­kli­na­ły go­spo­dy­nie z Pę­cisk.

– Pil­no­wać się i już. Mnie ta jesz­cze ani razu nie zcy­ga­ni­ła – chwa­li­ła się ko­wal­ka.

Sły­sza­ła roz­mo­wę ku­mo­szek ru­mia­na od wia­tru, ro­sła, do­brze zbu­do­wa­na Sara Wa­ło­wa. Cie­szy­ły ją sądy ludz­kie w kwe­styi dzie­się­ciu pal­ców i dla­te­go uśmie­cha­ła się, po­ka­zu­jąc duże, bia­łe zęby. Ra­da­by wpaść do izby, ująć się za sobą i wy – kłó­cić z temi, któ­re ra­dzi­ły strzedz się jej jak ognia, – lecz cza­su nie mia­ła. Nio­sła do domu pięć kóp jaj na czwart­ko­wy jar­mark szczu­row­ski. Pięć kóp – jest co dźwi­gać, a do tego wiel­ki kosz, pe­łen siecz­ki. Umyśl­nie dużo jej za­bie­ra­ła do każ­dej pary ku­pio­nych jaj. Go­spo­dy­nie się śmia­ły, ale nie bro­ni­ły.

– Zda­je się wam, Wa­ło­wa, że jaja szkla­ne albo zło­te, co je tak ob­kła­da­cie siecz­ką.

Wte­dy Wa­ło­wa, ująw­szy się pod boki, za­czę­ła roz­po­wia­dać o wiel­kim swym stra­chu, aby się nie po­tłu­kły. Cały ma­ją­tek w nie wło­ży­ła. I jak­że­by wte­dy, bied­na sie­ro­ta, dała so­bie radę, sama z czwor­giem dzie­ci, bez jed­ne­go za­go­na zie­mi!

Go­spo­dy­nie, pod­parł­szy bro­dy na rę­kach, słu­cha­ły skarg ży­dów­ki.

W taki to spo­sób przy kup­nie pię­ciu kóp jaj zdo­by­ła Sara pe­łen kosz siecz­ki i plew.

Nie­dłu­go ba­wi­ła przed cha­tą ko­wal­ki; pod­ło­ży­ła pod sznu­ry na ra­mio­nach świe­że garst­ki zna­le­zio­ne­go na dro­dze sia­na i po­szła, śpie­sząc się, aby jak naj­prę­dzej do­bić do swej cha­ty.

– Że­by­ście wie­dzia­ły, że mam gło­wę na kar­ku – mó­wi­ła do sie­bie. – Jaja ku­pi­łam po dwa cen­ty sztu­ka, a sprze­dam czte­ry za dzie­więć. Dzie­więć­dzie­siąt cen­tów za­rob­ku, siecz­ka war­ta dzie­sięć… to już gul­den.. a pie­rze z pod­sku­ba­nych gęsi?…

A może co dla dwo­ru ku­pię, albo sprze­dam na jar­mar­ku, to tak­że za­ro­bię.

Słoń­ce pie­kło, – pot spły­wał po wy­pu­kłem jej czo­le; ciem­no­zie­lo­ne bło­nie, mó­wią­ce ko­lo­rem swym o gli­nie pod spodem, ro­iło się sta­da­mi by­dła, spę­ta­ne­mi koń­mi i bia­łe­mi gro­ma­da­mi gęsi. Za­du­ma­ne kro­wy po­waż­nie spo­glą­da­ły na ska­czą­ce obok nich cie­lę­ta, ko­nie szu­ka­ły cie­nia u wierzb, ro­sną­cych nad wo­da­mi o wy­so­kich brze­gach, za­pad­nię­tej głę­bo­ko, krę­tej a płyt­kiej Ru­da­wy.

Sara umyśl­nie wkro­czy­ła wgłąb oży­wio­ne­go pa­stwi­ska. Zo­ba­czy­ły ją zda­le­ka gęsi, – za­gę­ga­ły ra­do­śnie, roz­pię­ły bia­łe skrzy­dła, po­dob­ne wa­chla­rzom, i wy­cią­gnąw­szy szy­je, bie­gły po gład­kiej po­wierzch­ni, jak woj­sko do ata­ku z na­sta­wio­ne­mi lan­ca­mi, peł­ne wrza­wy i okrzy­ków zwy­cięz­twa.

Pani ich sta­nę­ła przed fron­tem, lu­stru­jąc bacz­nem okiem do­świad­czo­ne­go wo­dza sze­re­gi. Li­czy­ła po raz już set­ny i do­li­czy­ła się okrą­głej licz­by trzy­dzie­ści. Mia­ła przy bło­niu wła­sną cha­tę, a więc wol­no jej było na gro­madz­kiem trzy­mać gęsi na­wet sztuk trzy­dzie­ści. A choć lu­dzie ga­da­li, mia­ła pra­wo za sobą – i trzy­ma­ła.

Gęsi po­szły na­przód – Sara za nie­mi, peł­na dumy i we­wnętrz­ne­go za­do­wo­le­nia. Ma­rzy­ła – ra­czej ra­cho­wa­ła. Ma­rze­nia jej pod wpły­wem ra­chun­ku zdo­by­wa­ły pod­sta­wę rze­czy­wi­sto­ści; i dla – tego Sara Wa­to­wa uśmie­cha­ła się do swych ma­rzeń, po­ka­zu­jąc duże, bia­łe zęby. Uśmie­cha­jąc się, ob­li­zy­wa­ła się szyb­ko, ner­wo­wo, – nie z wiel­kie­go ła­kom­stwa, lecz z ra­do­ści, że dzie­ci jej w zi­mie nie będą cier­pia­ły gło­du i zim­na.

– Czwo­ro… – szep­ta­ła – dzie­sięć pal­ców i jed­na gło­wa.

Tę­tent ko­pyt, bi­ją­cych o mu­ra­wę bło­nia, i wo­ła­nia mło­dych gło­sów ocu­ci­ły ją; obej­rza­ła się szyb­ko.

W krym­ce na gło­wie szedł Zy­zma, do­trzy­mu­jąc kro­ku wiel­kiej, czar­nej z bia­łe­mi ła­ta­mi kro­wie, śpie­szą­cej do domu. Oparł rękę na jej kar­ku, nie zwa­ża­jąc na krzy­ki troj­ga dzie­ci, któ­re, bie­gnąc przed nim, przy­wo­ły­wa­ły mat­kę.

Sara za­cze­ka­ła na dzie­ci i czar­ną z bia­łe­mi ła­ta­mi kro­wę, dużą i dłu­gą. Nikt ta­kiej nie miał w ca­łej wsi, ale też Wa­ło­wa umia­ła wy­wie­dzieć się, wy­brać i ku­pić. Wa­ło­wa mia­ła gło­wę, a nóg i ję­zy­ka nie ża­ło­wa­ła.

Dzie­ci ja, ob­sko­czy­ły – dwóch sy­nów i cór­ka. Zy­zma zo­stał na swem sta­no­wi­sku. Zgrza­na i ob­je­dzo­na kro­wa sa­pa­ła, ro­biąc bo­ka­mi.

– Gdzie­że­ście ja to pa­śli? – py­ta­ła roz­ra­do­wa­na mat­ka.

– Na wale, na wale! – wo­ła­ły dzie­ci we­so­ło, chwa­ląc się.

– Ej, bo kro­wę zaj­mą.

– Pa­śli­śmy od stro­ny rze­ki – chwa­lił się Jo­sek. – Zy­zma pil­no­wał, sto­jąc na war­cie.

– A jaka ci obu­cha­na! Na wale tra­wa jak w ogro­dzie – opo­wia­da­ła Ryf­ka.

– Dużo jaj? – spy­tał Zy­zma.

– Trzy kopy po dwa cen­ty.

– Nie do­ło­ży­li do dwu­stu?

– Siecz­ki – od­po­wie­dzia­ła mat­ka.

Zy­zma uśmiech­nął się iro­nicz­nie i wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Mnie­by do­ło­ży­li – szep­nął

Sara usły­sza­ła szept pa­sier­ba. Za­bo­la­ło ją pod ser­cem, od­wró­ci­ła się i po­szła, trzy­ma­jąc naj­młod­sze­go, Moj­żesz­ka, za rękę. Star­sze bie­gły na­przód. Zy­zma zwró­cił kro­wę na mo­stek Ru­da­wy, gdy Sara z dzieć­mi prze­szła wprost przez kład­kę.

Na­prze­ciw kro­wy i Zy­zmy wy­bie­gła z są­sięd­niej cha­ty trzy­na­sto­let­nia dziew­czy­na.

– Już to swo­ję Ła­cia­tą pę­dzi­cie, a na­sza Wto­ru­cha pew­no się jesz­cze nie na­żar­ła; bo jak się ino na­źre, to sama wra­ca.

Na waż­kich, za­ci­śnię­tych ustach Zy­zmy uka­zał się uśmiech, w czar­nych oczach za­świe­cił ta­jem­ni­czy blask, przy­sło­nię­ty dłu­gie­mi rzę­sa­mi. Wi­docz­nie Zy­zma lu­biał Ka­się, – bo też Ka­sia była bia­ła i ru­mia­na, mia­ła duże, siwe oczy, ko­ra­lo­we usta, a bu­zię po­cią­głą. No­ży­ny zgrab­ne, choć chu­de i czer­wo­ne, a wło­sy zło­ta­we, prze­pa­lo­ne od słoń­ca, wy­do­by­wa­ją­ce się ob­fi­cie z pod bia­łej chu­s­tecz­ki.

– Ka­sia Za­wrzy­kraj­ka była daw­niej w do­brym by­cie, to i nie dziw, że bia­ła – mó­wi­li lu­dzie.

– Już to ze szko­ły wró­ci­łaś? – py­tał dziew­czyn­ki Zy­zma.

– Ależ dziś nie cho­dzi­łam – od­par­ła. – Mat­sia po­szli do mia­sta, wele tego pra­wa o grunt, i mu­sia­łam doma zo­stać. A któż im klu­sek uwa­rzy? kto wy­doi Wto­ru­chę? – chwa­li­ła się, wstrzą­sa­jąc gło­wi­ną, a swą mło­dziut­ką bu­zię stro­jąc za­fra­so­wa­niem sta­rych go­spo­dyń.

– Ka­siu, ja chcę, że­byś ty cho­dzi­ła do szko­ły – rzekł sta­now­czo Zy­zma. – Bo i ja, choć żyd, skoń­czy­łem ją z do­brej woli.

– A dyć cho­dzę. Nie cho­dzi­łam to bez całą zimę, co­ście mat­si skre­dy­to­wa­li na buty dla mnie? Prze­cież bez bu­tów ani­bym wyj­rza­ła z izby.

Uspra­wie­dli­wie­nia dziew­czy­ny przy­jął Zy­zma ła­ska­wie, przez wzgląd na pa­mięć jej o kre­dy­cie na buty.

– Chcę, że­byś cho­dzi­ła całe lato – mó­wił roz­ka­zu­ją­cym to­nem. – A jak ci trze­ba na pa­pier, albo na gry­sik, to zno­wu skre­dy­tu­ję, – tyl­ko że­byś ani pi­snę­ła przed ma­co­chą i jej dzieć­mi.

– Co­bym mia­ła pi­snąć, nie lu­bię się chwa­lić. Zy­zma wpro­wa­dził kro­wę, do obór­ki, uwią­zał ją i wszedł do izby. Ka­sia wsu­nę­ła się za nim.

– Cze­go tu ona chce? – ode­zwa­ła się po ży­dow­sku Sara, po­ka­zu­jąc ocza­mi Ka­się.

– Niech zo­sta­nie, kie­dy się jej po­do­ba – rzekł Zy­zma z god­no­ścią.

– Żeby roz­ga­dy­wa­ła po wsi, co do gęby kła­dzie­my?… a mało to nam lu­dzie za­zdrosz­czą?

Ka­sia, nie­ro­zu­mie­ją­ca mowy ży­dow­skiej, za­czę­ła się ba­wić z Ryf­ką i Jo­skiem.

– Wy­pro­wa­dzę ją – od­parł mło­dy żyd, od­wró­co­ny do okna.

Sara po­chwy­ci­ła szko­pek i ko­new­kę, za­wo­ła­ła na dzie­ci, wzię­ła na rękę czte­ro­let­nie­go Moj­żesz­ka i wy­bie­gła.

Zy­zma zo­stał w izbie z Ka­sią. Wy­jął z ko­szy­ka za­sy­pa­ne siecz­ką jed­no jaj­ko.

– Weź se to, scho­waj, nie po­ka­zuj ni­ko­mu, ugo­tuj i zjedz.

– Bę­dzie do klu­sek – szep­nę­ła dziew­czy­na, wsu­wa­jąc jaj­ko za gor­se­cik.

– Wto­ru­cha wra­ca – rzekł, wy­glą­da­jąc oknem.

Dziew­czy­na wy­bie­gła do Wto­ru­chy, szczę­śli­wa, że mąkę na klu­ski za­gnie­cie ze świe­żem ja­jem.

– Zy­zma, choć tam żyd – my­śla­ła przez dro­gę, – to go prze­cie lu­bię. O, lu­bię, go! – za­wo­ła­ła. – A co go nie mam lu­bić? Do­bry, choć żyd, i nie­ską­py, choć żyd.

Wto­ru­cha wkro­czy­ła na most; Ka­sia przy­sta­nę­ła, cze­ka­jąc na nią.

– Nie jest ci ona taka, co ży­dow­ska – mó­wi­ła, ki­wa­jąc fra­so­bli­wie gło­wą, jak to czy­ni­ły sta­tecz­ne go­spo­dy­nie. – Ale bo też my nie żydy. Żyd po­tra­fi ci za­wsze coś wy­śpe­ku­lo­wać, i le­piej mu. Ale my tam prze­cie nie żydy.

Wto­ru­cha za­le­d­wo ra­czy­ła spoj­rzeć na Ka­się i, opę­dza­jąc się bą­kom, po­szła da­lej – ani się zbli­ży­ła, ani przy­wi­ta­ła. Do­pa­dła do obór­ki i ro­ga­mi póty pra­co­wa­ła, póki nie otwo­rzy­ła drzwi i nie wbie­gła.

Ka­sia się dzi­wi­ła ro­zu­mo­wi Wto­ru­chy i, dum­na z za­ję­te­go sta­no­wi­ska go­spo­dy­ni, po­szła do cha­ty po szko­pek, aby kro­wę wy­do­ić.

Tym­cza­sem Zy­zma wy­jął z kie­sze­ni sta­rą, pod­sza­rza­ną port­mo­net­kę i, wy­cią­ga­jąc z niej szóst­kę po szó­st­ce, li­czył, cho­dził po izbie i pla­ny ukła­dał. Na bla­dej jego twa­rzy od­bi­ja­ły się wra­że­nia z pły­ną­cych my­śli i na­mięt­no­ści, nur­tu­ją­cych mu ser­ce; w oczach świe­ci­ły ognie, po­wie­ki drga­ły, oko­lo­ne dłu­gie­mi rzę­sa­mi. Czar­ne, ko­lo­ru he­ba­nu wło­sy ła­ma­ły się w fan­ta­stycz­ne za­gię­cia, świe­cąc jak stal w pro­mie­niach słoń­ca.

Wró­ci­ła Sara, nio­sąc pół ko­new­ki żół­ta­we­go, gę­ste­go mle­ka – dzie­ci bie­gły za nią. Zy­zma usiadł na ła­wie i, pi­sząc kre­dą po sto­le, do­da­wał, odej­mo­wał, dzie­lił – lecz szyb­ko zma­zy­wał to, co na­pi­sał, rzu­ca­jąc po­dejrz­li­we na ma­co­chę spoj­rze­nia, choć ma­co­cha pi­śmien­ną nie była.

Sara zgo­to­wa­ła klu­ski na mle­ku, roz­dzie­li­ła je: dla sie­bie i dzie­ci w jed­nej mi­sce, w dru­giej po­da­ła Zy­zmie.

– Mało – rzekł.

– Pła­cisz? – wrza­snę­ła ży­dów­ka zi­ry­to­wa­na. – To ja i na cie­bie będę pra­co­wać? Nie­dość mi troj­ga mo­ich?

– A część mego ojca gdzie się po­dzia­ła? – spy­tał z zim­ną krwią.

– Tyś się wściekł! – krzyk­nę­ła jesz­cze gło­śniej. – Zo­sta­ły dłu­gi, to je płać.

– Kie­dy były dłu­gi, to mu­sia­ły być po­życz­ki. Gdzie się po­dzia­ła go­tów­ka z po­ży­czek? – mó­wił z wy­szu­ka­nym spo­ko­jem, prze­szy­wa­ją­cym ser­ca na­mięt­ne i wraż­li­we.

Sara nic nie od­po­wie­dzia­ła. War­gi jej drża­ły, ręce się trzę­sły. Po­sa­dzi­ła Moj­że­sza na sto­le, kar­miąc go sama.

– Gdy­byś był do nie­go po­dob­ny, le­piej umrzyj dziś – szep­ta­ła.

Jo­sek i Ryf­ka sta­li przy sto­le – pod­par­li gło­wy na rę­kach i ło­wi­li klu­ski, spo­glą­da­jąc na Zy­zmę z po­gar­dą, jaka się tyl­ko w ciem­nych oczach Wscho­du ma­lo­wać może. Jo­sek po­cią­gnął mat­kę za spód­ni­cę, po­cie­sza­jąc ją ci­cho:

– Jak uro­snę, to go wy­pę­dzę – i po­gro­ził małą swą pię­ścią.

Zy­zma nie sły­szał i nie wi­dział gróźb. Od­wró­co­ny, jadł swo­ję por­cyę. Za chwi­lę po­wstał, zbli­żył się do pół­ki, wziął bo­che­nek chle­ba, ukra­jał gru­bą krom­kę ko­zi­kiem i wró­cił do mle­ka, aby je skoń­czyć.

Ru­chy Zy­zmy śle­dzi­ła mat­ka i dzie­ci, lecz Sara nie mia­ła już tchu w pier­siach na pro­te­sta­cyę. Obu­rze­nie ta­mo­wa­ło jej od­dech, za­ty­ka­ło gar­dło. I temu to za­wdzię­czał Zy­zma, że mógł do­koń­czyć spo­koj­nie obia­du, otwo­rzyć wła­sną szaf­kę, za­mknię­tą na kłód­kę, od któ­rej klucz no­sił przy so­bie, wy­jąć z niej wo­rek i ko­szyk nie­wiel­ki, na­peł­nio­ny pacz­ka­mi za­pa­łek. Na spo­dzie le­ża­ły w zgo­dzie obok sie­bie szpil­ki ze szkla­ne­mi głów­ka­mi, igły, nici sza­re i bia­łe, ba­weł­na, gu­zi­ki cy­no­we, ta­śmy ko­lo­ro­we… cze­go tam nie było!

Cały ten to­war nie prze­no­sił war­to­ści trzech gul­de­nów, lecz wła­ści­ciel jego umiał tym ka­pi­ta­łem świet­nie ob­ra­cać, za­ra­biać sto za sto, lub za­mie­niać na szma­ty da­le­ko więk­szej jesz­cze war­to­ści. W wor­ku znaj­do­wa­ło się: pół ba­ra­niej skór­ki, od­po­wied­niej gru­bo­ści igła, nici i na­par­stek. Zy­zma miał w ręku rze­mio­sło. Wy­bor­nie na­pra­wiał i ła­tał ko­żu­chy, a że był pil­ny, zręcz­ny i nie­dro­gi, z ła­two­ścią znaj­do­wał za­ro­bek. Wi­docz­nie wy­bie­rał się na dal­szą wy­ciecz­kę, bo cha­łat i buty na­ło­żył na kij, opie­ra­jąc go o ra­mię, a ko­szyk z to­wa­rem i wo­rek na­su­nął na rękę. Nie mó­wiąc ani sło­wa, wy­szedł po­waż­ny i zim­ny.

– A nie wra­caj, je­że­li masz przyjść z próż­ne­mi rę­ka­mi – za­wo­ła­ła za od­cho­dzą­cym Sara; lecz Zy­zma nie ra­czył się od­wró­cić i od­po­wie­dzieć.

– Co on nas ma obia­dać… nie może mama drzwi na kłód­kę przed nim za­mknąć? – ra­dził mały Jo­sek.

– Wle­zie oknem – szep­nę­ła ży­dów­ka.

– To do wój­ta z nim.

– Przed go­jem będę sta­wa­ła na sąd, aby się dać na po­śmie­wi­sko ca­łej wsi? Goje nie po­win­ni wie­dzieć, co się u nas w cha­cie dzie­je, a spra­wa przed ra­bi­nem dużo kosz­tu­je. Zy­zma może dać wię­cej… i wy­grał­by.

Sara wes­tchnę­ła i, uło­żyw­szy Moj­żesz­ka do snu, wyj­mo­wa­ła z siecz­ki i plew jaja, w czem jej po­ma­ga­li Jo­sek i Ryf­ka. Jo­sek, bar­dzo mą­dry, cho­ciaż za­le­d­wie dwa­na­ście lat skoń­czył; Ryf­ka, ośmio­let­nia dziew­czy­na, dużo oka­zy­wa­ła spry­tu do han­dlu. Mó­wi­ła to sama Wa­ło­wa, wy­ma­ga­ją­ca w tym kie­run­ku bar­dzo wie­le.

– Obej­dzie­my się bez Zy­zmy – rzekł do mat­ki Jo­sek. Na­sa­dził na gło­wę jar­muł­kę, przy­krył ją ka­pe­lu­szem sło­mia­nym, po­pra­wił czar­ne, krę­cą­ce się pej­si­ki, ujął bat – i z wiel­ką po­wa­gą wy­szedł. Ryf­ka po­bie­gła na­przód. Mat­ka wyj­rza­ła z cha­ty za sy­nem, a pa­trząc ki­wa­ła gło­wą, mla­ska­ła usta­mi i uśmie­cha­ła się do na­dziei swych, po­wta­rza­jąc zci­cha:

– Ra­bin! ra­bin! Bę­dzie z nie­go ra­bin, jak Pana Boga ko­cham!

Ró­żo­we jej my­śli wzbu­rzo­ne zo­sta­ły wspo­mnie­nia­mi Zy­zmy.

– Wy­sy­sa moję pra­cę, okra­da moje dzie­ci, ob­ja­da je, ruj­nu­je nas! Nie mogę ani cen­ta uskła­dać, ani jed­ne­go cen­ta dać na pro­cent! Pra­cu­ję cięż­ko, a gło­wy na sta­rość nie bę­dzie gdzie po­ło­żyć. Ta jed­na kro­wa, te parę gęsi… i nic… i nic…

Chwy­ci­ła się za wło­sy i pa­dła na ław­kę, łka­jąc.

Roz­pacz mat­ki zbu­dzi­ła za­ko­pa­ne­go w pie­rzy­ny Moj­żesz­ka. Roz­warł sze­ro­ko oczy. Sara sko­czy­ła do łóż­ka i tu­li­ła dziec­ko, aż póki roz­ma­rzo­ne go­rą­cem po­wtór­nie nie za­snę­ło. I zno­wu sia­dła przy sto­le, pod­par­ła gło­wę ręką i za­my­śli­ła się.

– Po­wiem! – za­wo­ła­ła – po­wiem wszyst­ko… Za­mknę­ła drzwi na kłód­kę, klucz scho­wa­ła pod przy­cieś i wy­bie­gła w sze­ro­ki świat.

– Po­skar­żę się i mu­szę do wie­czo­ra za­ro­bić choć ze dwie szóst­ki.

Słoń­ce pa­li­ło, wiatr po­łu­dnio­wy za­pie­rał w pier­siach od­dech i draż­nił ner­wy. Sara bie­gła, roz­po­starł­szy nad gło­wą bia­łą chust­kę. – Dzie­sięć pal­ców, jed­na tyl­ko gło­wa, a czwo­ro dzie­ci!

Ciem­ne chmu­ry zwol­na wy­su­wa­ły się z poza gra­na­to­wych gór. Bu­rza góry na­wet przed sobą pę­dzi­ła; zbli­ży­ły się tak, że tyl­ko rękę wy­cią­gnąć, aby je do­stać. Sara nie bała się burz. Co ją mo­gły ob­cho­dzić bu­rze wo­bec skar­gi na Zy­zmę i na­dziei za­rob­ku!…

Wi­dział ją z wału Jo­sek.

– Mama! – za­wo­ła­ła Ryf­ka, wy­su­wa­jąc się na­przód.

– Ty rób swo­je! – krzyk­nął, za­trzy­mu­jąc sio­strę. – Mat­ka nie ma cza­su ba­wić się z tobą.

Ryf­ka usłu­cha­ła Jo­ska – sza­no­wa­ła jego po­wa­gę i ce­ni­ła ro­zum.

– Jo­sek to tyl­ko do roz­ka­zy­wa­nia – po­wta­rza­ła czę­sto Sara. Ryf­ka wie­rzy­ła mat­ce na sło­wo.

Bły­ska­wi­ce zyg­za­ka­mi prze­ci­na­ły czar­ne chmu­ry; – da­le­ko, le­d­wie do­sły­sza­ne grzmo­ty zbli­ża­ły się. Sara po­my­śla­ła o Moj­żesz­ku i ser­ce jej za­bi­ło ze stra­chu, lecz w tej chwi­li przy­szedł jej na myśl Jo­sek.

– Każe on Ryf­ce kro­wę za­pę­dzić, klucz znaj­dzie i izbę otwo­rzy.

Po­cie­szo­na, szła da­lej, a my­śli jej mknę­ły od dzie­ci do za­rob­ku. Ukła­da­jąc skar­gę, szu­ka­ła no­wych dróg han­dlo­wych i no­wych pro­duk­tów za­mia­ny.

W Szczu­ro­wej nie było bóż­ni­cy, za­le­d­wie szko­ła; – nie było i ra­bi­na; sta­ry, sześć­dzie­się­cio­let­ni Aron, po­wtór­ny wdo­wiec, prze­wod­ni­czył w mo­dli­twach i da­wał za ze­zwo­le­niem ra­bi­na ślu­by.

Do nie­go bie­gła Sara, mimo że wiatr hu­czał, roz­no­sił tu­ma­ny ku­rzu i sta­re li­ście z dę­bów ob­ry­wał. Deszcz za­czął pa­dać. Zdy­sza­na wpa­dła do domu pie­ka­rza, ozdo­bio­ne­go dwo­ma szyl­da­mi – pa­ster­ki i pa­ste­rza w wień­cach zbóż na gło­wach.

Pie­karz cho­dził po izbie chmur­ny. Czap­kę na­sa­dził na tył gło­wy, ręce wło­żył w kie­sze­nie, gwiż­dżąc fał­szy­wie.

Za­cie­ka­wił Sarę zły hu­mor pie­ka­rza – ja­kaś nie­wy­raź­na myśl błą­dzi­ła po jej gło­wie.

– Co to panu jest, pa­nie Pie­trasz­kie­wicz? – ode­zwa­ła się, sto­jąc we drzwiach. – Taki pan i jesz­cze się tra­pi.

Pie­tra­szek lu­biał być ty­tu­ło­wa­ny Pie­trasz­kie­wi­czem, o czem Sara wie­dzia­ła.

– Cią­gnę­li mnie do tej dziu­ry, na­ma­wia­li… usłu­cha­łem, głu­piec… i wyj­dę na dzia­da! – za­wo­łał.

My­śli Sary za­czę­ły się po­wo­li kry­sta­li­zo­wać.

– Mały za­ro­bek? – spy­ta­ła obo­jęt­nie.

– Co ty mó­wisz o za­rob­ku!… dzie­sięć bo­chen­ków chle­ba i dwa­dzie­ścia bu­łek sprze­da­ję jak dzień dłu­gi. Wczo­raj zmar­no­wa­łem pięć bo­chen­ków, dziś pięć, a buł­ki sam zja­dam. Bo cóż tu za dwo­ry, to dzia­dy, nie pa­no­wie. Za­pa­ku­ję sa­kum­pak ma­nat­ki i wró­cę do Tar­no­wa.

My­śli Sary sfor­mo­wa­ły się w pro­jekt do­bre­go in­te­re­su.

– Ależ dwo­ry będą ku­po­wać. Pani Do­łęz­ka, pani Za­bo­row­ska, pani z Woli… coby nie bra­ły, tyl­ko im trze­ba za­nieść. I pro­bosz­cze, i or­ga­ni­sty i pro­fe­so­ry ku­pią.

– Będę ia im no­sił, zo­ba­czą mnie! Ja­śnie pań­stwo, a ku­pu­ją po szó­st­ce. Po­ka­żę ja tym aj­sto­kra­tom!… – Pie­karz lu­bił się od­gra­żać.

– Po co no­sić, moż­na prze­cie po­słać.

– A kogo?… pa­rob­ka będę umyśl­nie do no­sze­nia trzy­mał?

– Może ja­bym spró­bo­wa­ła – rze­kła nie­śmia­ło, a war­gi jej drża­ły.

– A to se noś… tyl­ko ja nie bor­gu­ję, ro­zu­miesz?

– O bor­go­wa­nie nie idzie, a jaki bę­dzie pro­cent?… wie­le dla mnie?

– Co so­bie utar­gu­jesz, to two­je.

– Dzię­ku­ję – rze­kła z uśmie­chem szy­der­stwa – za to po­zwo­le­nie. Pan pie­karz mą­dry, ale i ja, choć bied­na ży­dów­ka, nie­głu­pia. Więc dla mnie nic za moję pra­cę, za to, że będę pań­ski chleb i buł­ki dźwi­gać i la­tać z nie­mi od dwo­ru do dwo­ru?

– Za jaką pra­cę? – wo­łał Pie­tra­szek. – Próż­nia­ki, oszu­sty, dar­mo­zja­dy, pi­ją­cy krew ka­to­lic­ką! Komu tu ga­dać o pra­cy!

– Dźwi­gaj pan sam, pa­nie Pie­trasz­kie­wicz – od­par­ła Sara z dumą; a bę­dąc pew­ną zwy­cięz­twa, czu­ła się ob­ra­żo­ną i wy­szła…

Deszcz usta­wał, słoń­ce zło­ci­ło niz­ko pły­ną­ce po nie­bie chmu­ry, a w kro­plach wody, roz­sia­nych na zie­lo­nych ło­dy­gach zbóż, roz­wie­sza­ło tę­cze barw. Sara bie­gła przez bło­nie, ukła­da­jąc pla­ny. Bar­wy tęcz, roz­sia­ne na kro­plach desz­czu, nie roz­we­se­la­ły jej, choć się uśmie­cha­ła, po­ka­zu­jąc słoń­cu swe bia­łe, duże zęby. Sara ra­cho­wa­ła, in­a­czej ma­rzy­ła i uśmie­cha­ła się do ma­rzeń swych, uło­żo­nych z sa­mych cyfr.

– Jak to te szel­my zhar­dzia­ły! – mó­wił pan Pie­trasz­kie­wicz do sie­bie, kła­dąc ręce w kie­sze­nie. – Plu­ga­stwo, nie da do sie­bie sło­wa po­wie­dzieć. Wy­tę­pić! – za­wo­łał, ude­rza­jąc pię­ścią w stół. Za­my­ślił się… – Abo to w kra­ju jest jaki po­rzą­dek, ład?… żydy roz­bi­ja­ją na pu­blicz­nych dro­gach!… człek musi stu­lić gębę i pod­dać się. A trza­śnij któ­re­go w pysk, to kry­mi­nał! – Pie­trasz­kie­wicz pod­niósł ręce do góry. – I jak­że tu ży­dzi nie mają nad nami prze­wo­dzić?!…

Tym­cza­sem Sara do­tar­ła do Szczu­ro­wy; zdy­sza­na, za­trzy­ma­ła się przed ko­rzen­nym skle­pi­kiem, wy­ję­ła z wo­recz­ka dwie szóst­ki i nie­śmia­ło, z bi­ją­cem ser­cem, prze­stą­pi­ła próg ma­łej, po­krzy­wio­nej, z wy­pa­czo­ne­mi bo­ka­mi cha­ty. Prze­bie­gła szyb­ko sklep, otwie­ra­jąc drzwi do nie­wiel­kiej, za­pa­dłej w zie­mię iz­deb­ki.

Przy oknie sie­dział w oku­la­rach Aron, za­głę­bio­ny w tal­mu­dzie; spoj­rzał na Sarę szkla­ne­mi ocza­mi po­wa­gi i da­lej w spo­ko­ju czy­tał.

Sara sta­ła chwil parę w mil­cze­niu przy drzwiach, ści­ska­jąc w ręku dwie szóst­ki. Aron, prze­wod­ni­czą­cy w mo­dli­twach ca­łej gmi­nie szczu­row­skiej i roz­rzu­co­nym na kil­ku wio­skach ży­dom, czy­tał da­lej. Wez­bra­ne ża­lem ser­ce Sary nie mo­gło dłu­żej wy­trzy­mać.

– Spra­wie­dli­wo­ści! – za­wo­ła­ła.

Aron po­ło­żył rękę na księ­dze i od­wró­cił gło­wę. Wte­dy Sara wy­rzu­ci­ła z prze­peł­nio­ne­go ża­lem ser­ca la­wi­nę go­rą­cych słów, a Aron pa­trzył i mil­czał. Czar­ne, duże oczy, rzu­ca­ją­ce peł­ne bla­sku pło­mie­nie, gru­be, świe­że usta, zęby bia­łe, po­licz­ki za­ru­mie­nio­ne gnie­wem, mu­sia­ły zro­bić na nim wra­że­nie. Gło­wą ki­wał i pal­ca­mi zlek­ka prze­bie­rał.

Skoń­czy­ła, cięż­ko wzdy­cha­jąc. Pier­si jej wzno­si­ły się w takt przy­śpie­szo­ne­go od­de­chu, – a Aron pa­trzył przy­mru­żo­ne­mi ocza­mi, gło­wą ki­wał, pal­ca­mi prze­bie­rał i mil­czał. Nie­śmia­ło zbli­ży­ła się, kła­dąc dwie szóst­ki na świę­tej księ­dze.

– Dam wię­cej – szep­nę­ła, – jak tyl­ko oczy moje prze­sta­ną pa­trzeć na nie­go. Dam wię­cej, od­bio­rę od lu­dzi, przy­nio­sę.

– Weź to – rzekł Aron z po­wa­gą. – Dużo masz u lu­dzi?

Sara z chci­wo­ścią po­chwy­ci­ła srebr­ne pie­niąż­ki.

– Ze dwa sta – rze­kła z dumą.

– A co wię­cej?

– Cha­ta, kro­wa, trzy­dzie­ści gęsi, tro­je dzie­ci, pięć gul­de­nów w to­wa­rze i dwa­dzie­ścia do ro­bo­ty.

Aron kiw­nął gło­wą.

– Do Szczu­ro­wy się nie prze­nie­siesz?

– Ach, nie! Bło­nie w Do­łę­dze to mój ma­ją­tek.

Aron uśmiech­nął się ła­ska­wie.

– Niech on tu przyj­dzie, syn tego wy­klę­te­go apo­kor­sy. – To "on" ozna­cza­ło Zy­zmę.

– Nie, on nie przyj­dzie – rze­kła sta­now­czo Sara. – On się nie zlęk­nie i sa­me­go ra­bi­na.

Aron się za­chmu­rzył. Sara umyśl­nie draż­ni­ła jego am­bi­cyę.

– Nie wej­dzie wię­cej do twe­go domu – rzekł z wiel­ką po­wa­gą.

Sara ode­tchnę­ła – otwo­rzy­ła sze­ro­ko oczy i uśmiech­nę­ła się. Aron kiw­nął na nią pal­cem – po­de­szła bli­żej. Dy­gni­tarz ujął ru­mia­ną jej twarz w dwa pal­ce i rzekł ła­ska­wie:

– Może ty bę­dziesz żoną Aro­na, gdy tego Bóg i Aron ze­chcą…

– Nie, nie będę żoną Aro­na! – za­wo­ła­ła, bie­gnąc dro­gą z po­wro­tem. – Nie będę pra­co­wać na sta­re­go grzy­ba. Ja mam swo­je dzie­ci i dla nich chcę mieć dużo, dużo… Kie­dy ja się do­cze­kam, że­bym pierw­sze­go gul­de­na na pro­cent dała? Ach! Zy­zma, że­byś ty sąd­ne­go dnia nie zo­ba­czył.

Bie­gnąc, wstrzą­sa­ła roz­pacz­li­wie rę­ka­mi.

– Sta­ry ła­ko­mi się na dwa stai na moję mło­dość.

Uśmiech­nę­ła się trosz­kę z ra­do­ści nad swą uro­dą.

We drzwiach pie­kar­ni stał pan Pie­trasz­kie­wicz, trzy­ma­jąc z fan­ta­zyą ręce w kie­sze­niach, a czap­kę na tyle gło­wy. Sara uda­ła, że go nie wi­dzi.

– No, cóż? – za­wo­łał.

– Żydy sza­chry; noś pan, pa­nie Pie­trasz­kie­wicz, sam.

– A wie­le chcesz?

– Dwa­dzie­ścia za­rob­ko­we­go od gul­de­na… pła­cę za to­war z góry.

– Cha, cha! – Pie­trasz­kie­wicz za­czął się śmiać. – Ze skó­ry ra­dzi­by­śćie obe­drzeć czło­wie­ka!

– Dźwi­gać tyle chle­ba po ta­kim upa­le!

– Ży­dow­ska pra­ca… a to mi pra­ca! cha, cha!

– Noś sam, pa­nie Pie­trasz­kie­wicz. Nie­chno je­go­mość nie bę­dzie taki wiel­ki pan! – do­da­ła z gry­ma­sem lek­ce­wa­że­nia i, od­wró­ciw­szy się, szła śpiesz­nie.

– Dzie­siąt­ka od pa­pier­ka… i wię­cej nie dam, że­byś sko­na­ła! – za­wo­łał za nią.

Pie­tra­szek wszedł do izby, trza­ska­jąc drzwia­mi z obu­rze­nia. Sara po­sta­ła chwi­lę i, stro­jąc fra­so­bli­wą minę, zbli­ży­ła się do okna.

– Bóg mi świad­kiem, co ja się mu­szę za tą szóst­ką na­la­tać – rze­kła smut­nie.

Pie­trasz­kie­wicz się na­dął, po­sta­wił mar­sa i mil­czał.

– Ju­tro przyj­dę po chleb. Na po­czą­tek we­zmę za dwa pa­pier­ki.

– Tyl­ko rano! – krzyk­nął.

– No, no, to moja rzecz, a je­go­mość nie bądź taki wiel­ki pan.

– A ty taka har­da, ży­dów­ko!

Sara wy­szła – Pie­tra­szek zo­stał sam.

– Pod­nio­sę chleb o graj cara, ży­dów­kę za­pła­cę i na­tem za­ro­bię jesz­cze trzy­dzie­ści cen­tów dzien­nie… Trza było brać, kie­dy ta­niej da­wa­łem – za­wo­łał zwra­ca­jąc się w stro­nę dwo­rów. – A to pi­jaw­ki ży­dow­skie! Tak się do mnie przy­pię­ła, że rady so­bie dać nie mo­głem.

Pie­trasz­kie­wicz lu­bił się skar­żyć, chwa­lić i gro­zić.

Sara za­my­ślo­na wra­ca­ła przez Wło­szyn do domu.

– Prze­cież we dwo­rach da­dzą, mi za dro­gę. Dzien­nie utar­gu­ję ze trzy pa­pier­ki… trzy­dzie­ści cen­tów dla mnie. Cięż­ko dźwi­gać tyle chle­ba, ale ja się nie boję pra­cy, gdy idzie o za­ro­bek i dzie­ci moje.

Sta­nę­ła na mo­ście, rzu­ca­jąc wzro­kiem cie­ka­wie na wał. I zo­ba­czy­ła Jo­ska, po­waż­nie sto­ją­ce­go na war­cie, i małą Ryf­kę, pa­są­cą kro­wę. Syn przy­wo­łał do sie­bie mat­kę.

– Nie ucie­ka­li­ście przed bu­rzą? – py­ta­ła.

– Nie – od­parł Jo­sek z po­wa­gą ra­bi­na. – Ryf­ka po­szła pod most, a ja do cha­ty po płach­tę na chwast.

– Moj­żesz! – za­wo­ła­ła wy­stra­szo­na.

– Bawi się; da­łem mu gro­chu do ra­cho­wa­nia. Niech się uczy.

Sara ki­wa­ła gło­wą z po­dzi­wu nad wiel­ko­ścią syna.

Słoń­ce, zstę­pu­jąc do snu, roz­rzu­ci­ło do­ko­ła świe­tla­ną pur­pu­rę. W zło­ci­stych bar­wach ką­pa­ły się drze­wa, ma­lo­wa­ny most i zie­lo­ne bło­nie – za niem bia­łe chmu­ry i la­sek ol­szy­ny.

Sara roz­po­star­ła do świa­tła płach­tę, ra­chu­jąc na niej dziu­ry. Jo­sek z dumą trą­cił mat­kę, po­ka­zu­jąc na wy­pa­sio­ną kro­wę, jako na swe dzie­ło. Nie wi­dzia­ła tego Ryf­ka, Wy­szu­ku­jąc z pil­no­ścią kę­pek naj­lep­szych traw dla Ła­cia­tej. A gdy­by i wi­dzia­ła, nie dzi­wi­ła­by się, gdyż na­uczo­no ją ko­rzyć się przed mą­dro­ścią bra­ta. Jo­sek pa­no­wał nad ser­cem mat­ki i umy­słem Ryf­ki.

Wra­ca­li – Ryf­ka z Ła­cia­tą na­przód, za nią, mat­ka z Jo­skiem.

– Mamo, po­lo­wy w Za­bo­ro­wiu – ode­zwał się ci­cho syn.

– Wi­dzia­łeś?

– Ja na wszyst­ko pa­trzę, ja nie próż­nu­je! To mó­wiąc, wy­do­był z za cha­ła­ta sierp i po­dał go mat­ce.

Dzie­ci po­mknę­ły do cha­ty, pę­dząc przed sobą kro­wę. Sara skrę­ci­ła na dwor­skie pola rwać chwast. Uwią­zaw­szy u szyi płach­tę, przy­kuc­nę­ła, oglą­da­jąc się cie­ka­wie do­ko­ła.

By­dło wra­ca­ło z pola – za niem, śmie­jąc się i ska­cząc, bie­gły dzie­ci. Na go­ściń­cu skrzy­pia­ły płu­gi, cią­gnio­ne przez po­waż­ne woły; for­nal­ki, wy­przę­gnię­te z bron, truch­tem, ude­rza­jąc w takt o twar­dą dro­gę go­ściń­ca, śpie­szy­ły do staj­ni.

Sara cze­ka­ła na ci­szę – w ci­szy czu­ła się bez­piecz­niej­szą, wte­dy mo­gła z ła­two­ścią ło­wić każ­dy sze­lest, ostrze­ga­ją­cy ją o bliz­ko­ści nie­przy­ja­cie­la.

Słoń­ce za­szło i oprócz mu­zy­ki wio­sen­ne­go wie­czo­ru nic nie było sły­chać. Sara po­chwy­ci­ła ostry, świe­cą­cy sierp, a cza­jąc się przy sa­mej zie­mi, do­pa­dła do ro­sną­cej wyki. Uklę­kła, po­chy­li­ła się i z go­rącz­ko­wym po­śpie­chem za­czę­ła żąć. Co chwi­la prze­sta­wa­ła, co chwi­la oglą­da­ła się, na­słu­chu­jąc z wy­cią­gnię­tą szy­ją. Płach­ta ro­sła, zaj­dy ro­bi­ły się wiel­kie jak góra. I jak­że się tu po­ka­zać świa­tu z taką górą na grzbie­cie? Po­ra­dzi­ła jed­nak so­bie – do­bie­gła do Ru­da­wy, zsu­nę­ła się do głę­bo­kie­go jej ko­ry­ta i, brnąc po płyt­kiej wo­dzie, wy­do­by­ła się na brzeg przed wła­sną cha­tą.

– Mamo, a jak ju­tro przyj­dzie re­wi­zya? – spy­tał fi­lu­ter­nie Jo­sek, chcąc się za­bez­pie­czyć.

– Ci­cho, ci­cho!… na świ­ta­niu zna­ku nie bę­dzie. A któż nam bied­nym da? Bóg man­ny nie ze­śle… Ży­dzi sza­chry, zło­dzie­je! Bied­ne­go żyda psa­mi się szczu­je, bo­ga­te­go sa­dza­ją na ka­na­pie. Go­jom nie za­brak­nie.

– Tak, mamo, im nie za­brak­nie – po­świad­czył Jo­sek.

– A my mu­si­my mieć… sły­szysz, Jo­se­łe?…

– Sły­szę – rzekł Jo­sek.

– Ja się za­pra­cu­ję, ale ty mu­sisz mieć dużo, ro­zu­miesz?

– Mu­szę – szep­nął Jo­sek. – Dużo – po­wtó­rzył.

– Bo in­a­czej w twarz będą ci pluć i ko­pać cię jak psa.

– Nie będą mi w twarz pluć – za­wy­ro­ko­wał.

Mat­ka do­iła Ła­cia­tą, a dzie­ci usia­dły na pro­gu obór­ki.

Ryf­ka po­sa­dzi­ła Moj­żesz­ka na ko­la­nach, Jo­sek oparł gło­wę na łok­ciach i śle­dził ru­chy mat­ki, ucząc się uwa­żać ją za nie­wol­ni­cę, któ­rej je­dy­ną ra­cyą bytu było zro­bie­nie dla nie­go ma­jąt­ku. Przy­zwy­cza­jał się do­glą­dać i roz­ka­zy­wać jej. Jo­se­łe był mą­dry, bar­dzo mą­dry! – on pra­co­wał za wszyst­kich gło­wą! Pra­co­wał, bo my­ślał.II.

Z wor­kiem na ple­cach, cha­ła­tem i bu­ta­mi na kiju, a ko­szy­kiem w ręku, sta­nął Zy­zma przed cha­tą Za­wrzy­kraj­ki i do­pie­ro tu uczuł po­trze­bę obej­rzeć się. Za­le­d­wie było po po­łu­dniu – słoń­ce pa­li­ło, ży­wej du­szy na dro­dze i dla­te­go wszedł do izby nie­bie­sko­okiej, uśmiech­nię­tej dziew­czyn­ki.

– Wiesz, Zy­zma – szcze­bio­ta­ła, – mia­łam ci odro­bi­nę mąki i z tem ja­jem, coś mi je dał, za­gnio­tłam za­cier­ków. Scho­wa­łam je dla ma­tu­si, ale ty może bę­dziesz jadł? Po­jedz se, bo pew­no da­le­ko idziesz. O! i ja­bym ochot­nie le­cia­ła! Ale cóż? mu­szę pil­no­wać cha­ty i kro­wi­ny; jed­nę tyl­ko mamy.

Ka­sia po­sta­wi­ła przed Zy­zmą mi­skę, do po­ło­wy na­peł­nio­ną za­cier­ka­mi, po­gła­ska­ła go ręką po twa­rzy i po­da­ła mu łyż­kę.

Zy­zma się uśmiech­nął, pal­ce kur­czył i pro­sto­wał, nogi wy­cią­gał, ukła­da­jąc się wy­god­nie na­ła­wie.

Po­da­ną przez Ka­się łyż­kę po­ło­żył na sto­le. Do­brze mu tu było – gła­ska­no go, śmia­no się do nie­go, ra­dzi mu byli.

– Za­cier­ki scho­waj dla mat­ki – rzekł pro­tek­cy­onal­nie.

Ka­sia wsta­wi­ła je do pie­ca.

– To ty­byś ze mną po­le­cia­ła? – za­py­tał, wy­cią­ga­jąc się na ła­wie.

– A co­bym nie mia­ła le­cieć? A cóż to nam dziś za roz­kosz? bie­da, żeby i sie­kie­rą nie uciął.

– A ma­tu­sia?

– Wy­glą­da­li­by mnie i wró­ci­ła­bym, a wte­dy może by­ło­by u nas i le­piej! Mój Boże, taki ma­ją­tek, i wszyst­ko po­szło na mar­ne! – I Ka­sia zwy­cza­jem star­szych go­spo­dyń za­czę­ła smut­nie wstrzą­sać gło­wą, pod­parł­szy ją ręką.

Żyd się uśmiech­nął z tej uda­nej fra­so­bli­wo­ści dziew­czyn­ki.

– A gdy­by­śmy nie wró­ci­li? – spy­tał.

– Dla­cze­go nie mie­li­by­śmy wró­cić? Jak ma­tu­sia grunt od­bio­rą, to prze­cie bę­dzie nam le­piej.

– Mu­si­cie skoń­czyć z tym grun­tem. Czy to praw­da, że był prze­pi­sa­ny dla cie­bie?

– A dla ko­góż? Toć ja jed­na, je­dy­na u oj­cow.

– Kie­dy tak, to ja te spra­wę we­zmę w swe ręce.

– O! weź­cież, weź­cie, mój Zy­zma, bo ma­tu­sia mó­wią, że, jak żyd co uchwy­ci w pa­zu­ry, to za­raz idzie raź­niej. Weź­cie, weź­cie, mój Zy­zma, w te swo­je ży­dow­skie pa­zu­ry, to nas pew­no z bie­dy wy­cią­gnie­cie.

Zy­zma się uśmiech­nął z wia­ry dziew­czyn­ki co do siły ży­dow­skich pa­zu­rów. Pa­trzył na nią oczy­ma ro­ze­spa­ne­go kota, cza­tu­ją­ce­go na świer­go­cą­ce ptasz­ki.

– Wró­cę mi­giem, ino Wto­ru­chę wy­gnam na pole – za­wo­ła­ła Ka­sia i wy­bie­gła.

Zy­zma pod­ło­żył pod gło­wę cha­łat, za­mru­żył oczy i ma­rzył roz­kosz­nie o wiel­kim ma­jąt­ku, któ­ry musi zro­bić, o ży­znym grun­cie i o pięk­nej Kasi. Wy­obra­żał ją so­bie, jaką bę­dzie za lat trzy, czte­ry, pięć. Wte­dy sprze­da jej grunt, a w mie­ście sklep za­ło­ży. Bę­dzie pan, lu­dzie go mu­szą sza­no­wać, musi mieć dużo pie­nię­dzy i pew­nie bę­dzie szczę­śli­wy.

Ka­sia zaj­rza­ła do izby i ci­cho się z niej wy­su­nę­ła.

– A niech się bied­ny ży­dzi­na zdrzem­nie – my­śla­ła, bie­gnąc na­prze­ciw­ko mat­ki. – Z mat­ką się swo­ją kłó­ci, ale mnie lubi. Bo i ja go lu­bię. To się za­śmie­je, to za­ga­da, to co przy­nie­sie, po­da­ru­je. I, choć żyd, za­wsze do­bry.

Bu­rza obu­dzi­ła Zy­zmę – ze­rwał się i wy­glą­dał oknem, ukła­da­jąc pro­jek­ta wy­pra­wy. Ja­kaś szczę­śli­wa myśl za­świe­ci­ła mu na twa­rzy – roz­po­go­dził ją oczy pro­mie­ni­ły na­dzie­ją, gdy we drzwiach uka­za­ła się fra­so­bli­wa twarz Za­wrzy­kraj­ki, a za nią uśmiech­nię­ta bu­zia Kasi.

– O, mój Zy­zmu­siu, ra­tuj­że mnie, ra­tuj! – mó­wi­ła, la­men­tu­jąc, ko­bie­ta; i zmę­czo­na, ob­cie­ra­jąc chust­ką pot z bla­dej twa­rzy, osu­nę­ła się na ławę.

Zy­zma się wy­pro­sto­wał, wy­dął nie­co po­licz­ki, mar­sa po­sta­wił i rzekł z po­wa­gą:

– Mów­cie, mat­ko, jak to było.

– A cóż ja ci po­wiem? A czyż to nie wiesz, że mnie Szmul Mie­cho­wic­ki z Bie­siem tak cięż­ko skrzyw­dzi­li? Mój od tego zmar­twie­nia po­marł i zo­sta­wił nas z dzie­wu­chą, sie­ro­ty, że nie mamy kęsa chle­ba do ust wło­żyć.

– Mów­cie do­ku­ment­nie, po ko­lei, od sa­me­go po­cząt­ku – po­wtó­rzył po­waż­nie Zy­zma.

– A cóż ja ci po­wiem? tyło to, że, jak nam lu­dzie za­czę­li raić, tak i na­ra­ili do kup­na w Mie­cho­wicz­kach grunt. Ga­lan­ty ka­wa­łek zie­mi, do tego dwie mor­gi łąk i dwa sta wierzb do ob­ci­na­nia na pło­ty! No, któż prze­czuł, że żyd z chło­pem spik­nę­li się na na­sze za­tra­ce­nie!? Szmul mó­wił, że to jego grunt, a Bieś, że Szmu­lo­wi sprze­dał. Tak i za­pła­ci­li­śmy Szmu­lo­wi, a tu ci za­raz po­tem Bieś za­bie­ra grunt, nie chce go od­dać i jesz­cze nas skar­ży, jako my ze Szmu­lem na jego zgu­bę się zmó­wi­li. Wte­dy to mój za­cho­ro­wał i po­marł, a Szmul Mie­cho­wic­ki za ja­kieś ta we­ksle sie­dzi w cie­niu od roku.

– A któż wy­grał?

– Lu­dzie mó­wią że za mną jest pra­wo, ale So­bek Bieś sie­dzi na grun­cie, bo któż go wy­pę­dzi?…

– Gdzie­że­ście te­raz byli?

– A dyć w Tar­no­wie, u ad­wo­ka­ta.

– I cóż?

– No i ad­wo­kat mó­wił, że do­brze, tyl­ko chce, aby mu po­ło­żyć na sto­le dwa­dzie­ścia pa­pier­ków. A zkąd ja je we­zmę?… jed­nę kro­wi­nę ino mam i z niej te kap­kę mle­ka dla dzie­wu­chy.

Łzy no­wym stru­mie­niem wy­try­sły z oczu ko­bie­ty.

– Ad­wo­kat nie chce zbor­go­wać?

– Do­bry czło­wiek, choć do rany przy­łóż; ale cóż? kiej sam nie ma. Jak go za­czę­łam pro­sić i mo­le­sto­wać, to mi opu­ścił dzie­siąt­kę, ale dru­gą ka­zał przy­nieść na stem­ple.

– Bę­dzie­cie na jar­mar­ku w Szczu­ro­wy?

– Mam tam odro­bi­nę ma­sła, to je po­nio­sę.

– Szu­kaj­cie mnie po jar­mar­ku. Co ja się mu­szę na­pra­co­wać, za­nim za­ro­bię parę cen­tów! Ja się gło­dzę, ja so­bie ża­łu­ję na ko­szu­lę!…. Je­stem bied­ny, bied­niej­szy od was! – za­wo­łał z pew­nym ro­dza­jem wy­rzu­tu – ale… – po­pa­trzał na Ka­sie i po­gła­skał ją ręką po twa­rzy. – No, no, szu­kaj­cie mnie po jar­mar­ku… be­dzie, jak Bóg da!

Na­su­nął na kij cha­łat i wo­rek, wziął ko­szyk, uśmiech­nął się do Kasi i wy­szedł, idąc sze­ro­ką uli­cą wio­ski, wy­sa­dzo­nej wierz­ba­mi, w kie­run­ku dwo­ru. Nie wstę­po­wał po dro­dze nig­dzie – tu było wy­ku­pio­ne wszyst­ko, co było do ku­pie­nia, i za­bra­ne wszyst­ko, co było do za­bra­nia.

Ob­szedł ogród i wśród za­bu­do­wań dwor­skich szczę­śli­wie do­bił do sta­rej kuch­ni – wy­wo­łał z niej kre­den­so­we­go chłop­ca i po­słał go po lo­ka­ja.

– Po­wiedz, że Zy­zma przy­szedł po ga­ze­ty – wo­łał za bie­gną­cym.

Za chwi­lę uka­zał się pan Mar­cin, po­wa­ga w sta­rej i no­wej kuch­ni jako też i kre­den­sie. Za nim chło­piec niósł pli­kę za­dru­ko­wa­ne­go pa­pie­ru. We drzwiach sta­nę­ła go­spo­dy­ni z pod­par­te­mi pod bok rę­ka­mi, z poza jej ple­ców wy­glą­da­ła ku­char­ka, a od stro­ny stud­ni zbli­żał się for­nal od cu­go­wych koni. Wszyst­ko to ła­ko­me na po­li­ty­kę i wia­do­mo­ści z ga­zet.

– No, mój źyd­ku, jak taki sztuk pa­pie­ru prze­czy­tasz, to ci chy­ba gło­wa spuch­nie – mó­wił ła­ska­wie pan Mar­cin.

– Co nie mam prze­czy­tać! – od­parł Zy­zma z duma.

– Ja, co prze­cie je­stem bie­głym w mo­wie i arak­te­rze – tu pan Mar­cin spoj­rzał na oto­cze­nie, mru­ga­jąc szcze­gól­nie ocza­mi, – a mo­gło­by mi się prze­wró­cić we łbie.

– Bo pew­no, pa­pie­rzy­sków moc – świad­czy­ła go­spo­dy­ni. – Jak to tam lu­dzie mogą tyle wy­dru­ko­wać!

– Ha, ma­szy­na­mi, i to pa­ro­we­mi – zde­cy­do­wał pan Mar­cin, jako bie­gły w mo­wie i arak­te­rze. A że to, co po­wie­dział, było uwa­ża­ne w sta­rej kuch­ni w po­ło­wie za wy­rocz­nię, nie pro­te­sto­wa­no.

– Ma­cie ostat­nią ga­ze­tę? – spy­tał Zy­zma.

– I to nie­miec­ka! – za­wo­łał pan Mar­cin – nie­ma trzech dni, jak przy­szła.

Zy­zma ode­brał pa­pie­ry, wy­jął z za­na­drza trzy dwu­cen­to­we cy­ga­ra i po­dał je panu Mar­ci­no­wi.

– Prze­czy­tał­byś co, żyd­ku, i opo­wie­dział – ode­zwa­ła się go­spo­dy­ni.

– Nie ma pani tam trosz­kę ko­ści? – za­gad­nął Zy­zma.

– O, jak się to za­raz ży­dow­ska na­tu­ra od­zy­wa! U nie­go nic dar­mo. Han­ka, wy­nieś mu tam te pół ko­szy­ka ko­ści.

– Żyd, na ten przy­kład, musi być za­wsze ży­dem – za­wy­ro­ko­wał pan Mar­cin.

Han­ka wy­nio­sła ko­ści, sy­piąc je do ży­dow­skie­go wor­ka. Zy­zma siadł na wy­wró­co­nych tacz­kach. Obok nie­go umie­ścił się pan Mar­cin; go­spo­dy­ni spar­ła się na ko­new­ce i roz­po­czę­ły się de­ba­ty po­li­tycz­ne na te­mat tłu­ma­czo­nych przez Zy­zmę te­le­gra­mów z "No­wej Pres­sy" wie­deń­skiej.

– Pani idzie! – za­wo­ła­ła Han­ka.

– Do­czy­tasz wie­czór – szep­nął Mar­cin.

Go­spo­dy­ni znik­nę­ła w sta­rej kuch­ni, pan Mar­cin wró­cił do kre­den­su, a Zy­zma, wrzu­ciw­szy do wor­ka pa­pie­ry, ścież­ka­mi wśród bło­nia, kład­ka­mi przez stru­my­ki, ol­szo­we­mi ga­ja­mi, a do­brze zna­ną so­bie dro­gą, szedł do Mie­cho­wi­czek.

Idąc, czy­tał, a ra­czej po­chła­niał ła­ko­mie druk, sia­dał, od­po­czy­wał i znów szedł, a czy­tał wciąż. Gdy skoń­czył jed­nę ga­ze­tę, wyj­mo­wał dru­gą – i znów czy­tał.

Na­mięt­ność do czy­ta­nia wy­ro­bi­li w nim na­uczy­ciel – pan Mar­cin, a po­przed­nio jesz­cze oj­ciec.

Aron na­zwał ojca Zy­zmy prze­klę­tym "apo­kar­są" i nie omy­lił się. Zban­kru­to­wa­ny ku­piec lwow­ski, po śmier­ci żony i dziec­ka, zmar­łych na cho­le­rę, zna­lazł się nie­spo­dzia­nie w oko­li­cach Szczu­ro­wy z ma­łym Zy­zmą. Za resz­tę po­zo­sta­łej mu po ban­kruc­twie go­tów­ki ku­pił w Do­łę­dze po­rząd­ną cha­tę, za­czął han­dlo­wać zbo­żem, a oże­nił się z pan­ną Sara Jur­ną, cór­ką Po­jaw­skie­go rzeź­ni­ka. I do­brze­by mu się po­wo­dzi­ło, gdy­by nie scep­ty­cyzm i wol­no­myśl­ność', gdy­by nie duch opo­zy­cyi i na­mięt­ność do wal­ki za swe prze­ko­na­nia.

Ży­dzi, roz­pro­sze­ni po wio­skach Ga­li­cyi, pra­wie bez wy­jąt­ku zo­sta­ją pod pa­no­wa­niem hu­sy­tów. Oj­ciec Zy­zmy wie­dział, że się znaj­du­je w gnieź­dzie hu­sy­ty­zmu, a mimo to pa­lił w sza­bas cy­ga­ro, a w po­wsze­dni dzień ja­dał chleb z so­lo­nem ma­słem, ku­pio­nem od go­jów.

Za­de­nu­noy­owa­no go Aro­no­wi, Aron za­niósł skar­gę do ra­bi­na – po­wstał krzyk, na któ­ry oj­ciec Zy­zmy od­po­wie­dział wzru­sze­niem ra­mion. Hu­sy­ci go omi­ja­li – uśmie­chał się na to. W bóż­ni­cy przy­ję­to go szme­rem obu­rze­nia – od tego cza­su mo­dlił się w domu. Lecz gdy Lej­zor Jur­na za­brał do sie­bie Sarę, aby z prze­klę­tym wię­cej nie sie­dzia­ła, – wpadł w gniew i gro­zić za­czął. Sara się prze­lę­kła i wró­ci­ła do męża – tem wię­cej, że zbli­żał się czas, w któ­rym zo­stać mia­ła mat­ką.

Od tej chwi­li opo­zy­cya zmie­ni­ła się w ci­chą nie­na­wiść. Ma­łe­go Zy­zmę wy­pę­dzo­no z haj­de­ru; oj­ciec skar­żył przed ra­bi­nem i mu­sia­no go przy­jąć, lecz bel­fer przy pierw­szej spo­sob­no­ści tak go oćwi­czył, że chło­piec w go­rącz­ce le­żał ty­dzień cały. Nie było rady – Zy­zma prze­stał cho­dzić do haj­de­ru; uczył go w domu po he­braj­sku oj­ciec, wpa­ja­jąc w chłop­ca nie­na­wiść do hu­sy­ty­zmu. Gdy Zy­zma za­czął rok siód­my, po­szedł do lu­do­wej szko­ły, w któ­rej pięć lat prze­sie­dział.

Wal­ka z pola re­li­gij­ne­go prze­nio­sła się na eko­no­micz­ne. Oj­ciec Zy­zmy od­bie­rał od swych współ­wy­znaw­ców cios po cio­sie, – po raz dru­gi zban­kru­to­wał – i padł… Lej­zor Jur­na wy­do­był Zy­zmę ze szko­ły, ogo­lił mu gło­wę, na­sa­dził krym­kę i pej­sy roz­ka­zał za­pu­ścić. Lecz – fa­ta­lizm – i on stra­cił na wo­łach, ku­pio­nych za po­ży­czo­ne pie­nią­dze. Chcąc się ra­to­wać, na­był po­kry­jo­mu zde­chłą kro­wę na mię­so, za co ode­bra­no mu kon­sens, – zgryzł się i w sześć mie­się­cy po śmier­ci ojca Zy­zmy po­szedł za nim. Zo­sta­ła Sara z troj­giem dzie­ci i z pa­sier­bem w cha­ła­cie, a krym­ką na gło­wie.

Na parę go­dzin przed za­cho­dem słoń­ca Zy­zma do­bił się do Mie­cho­wi­czek. Roz­ma­rzo­ny wy­czy­ta­ne­mi, a dziw­nie po­spla­ta­ne­mi ide­ja­mi, wal­ka­mi opi­nij, szedł za­my­ślo­ny, za­mknię­ty w so­bie, pe­łen pra­gnień nie­okre­ślo­nej wol­no­ści, czło­wie­czeń­stwa, cy­wi­li­za­cyi i na­resz­cie nie­uga­szo­nej cie­ka­wo­ści.

We dwo­rze ku­char­ka sprze­da­ła mu ćwierć ko­ści i za­ję­czą skór­kę. Za ćwierć ko­ści dał dzie­sięć cen­tów, a weź­mie za nią pięć­dzie­siąt; za za­ję­czą skór­kę za­pła­cił dwa­na­ście, a w Tar­no­wie da­dzą mu trzy­dzie­ści. Przy­tem za­ła­twiał mniej­sze ope­ra­cye, za­mie­nia­jąc szpil­ki ze szkla­ne­mi łeb­ka­mi i pacz­ki za­pa­łek na szma­ty.

Ję­drek Ju­rek miał ocho­tę ścią­gnąć de­skę z nad brze­gu Du­naj­ca, za co psy po­szar­pa­ły mu ko­żuch. Po­ci­chu za­wo­łał Zy­zmę do cha­ty i ka­zał mu go po­ła­tać, aby unik­nąć de­spek­tu w nie­dzie­lę, – gdyż zwy­cza­jem jest w Mie­cho­wicz­kach, że go­spo­da­rze przez cały maj cho­dzą w ko­żu­chach do ko­ścio­ła. Za­brał się Zy­zma żywo do pra­cy, a przy po­gwa­rze z Jur­kiem do­wie­dział się, że Szmul Mie­cho­wic­ki, cho­ciaż sie­dzi w kry­mi­na­le, ma pie­nią­dze po lu­dziach i na­le­ży do spół­ki han­dlu drze­wem na Du­naj­cu, – że cór­ce w po­sa­gu dał pięć stó­wek, zło­ty ze­ga­rek i sa­lo­pę, pod­bi­tą li­sa­mi, – a dzie­ci ma sze­ścio­ro.

Wszyst­ko to Zy­zma za­no­to­wał so­bie w pa­mię­ci. Za po­ła­ta­nie ko­żu­cha wła­sną skó­rą do­stał trzy­dzie­ści pięć cen­tów, a że miał ćwierć ko­ści, huk pa­pie­ru i parć fun­tów gał­ga­nów, wy­ru­szył wprost do Tar­no­wa.

Szedł le­wym brze­giem Du­naj­ca, od­wie­dza­jąc po dro­dze wio­ski dla za­ku­pu szmat i ko­ści. Wiel­ką miał ocho­tę prze­pra­wić się na dru­gą stro­nę rze­ki, lecz się bał. Pra­wy brzeg aż po sar­nę Wi­słę opa­no­wa­ny był przez miesz­kań­ców Żab­na i Dą­bro­wy moj­że­szo­we­go wy­zna­nia. Tam byli oni wszech­wład­ni; a cho­ciaż Zy­zma nie­wie­le ro­bił so­bie z ra­bi­na, lę­kał się współ­za­wod­ni­ków, któ­rzy go mo­gli wy­bić i zmu­sić do od­wro­tu.

W Ra­dło­wie zjadł za dwa cen­ty buł­kę. W Łęce po­szczę­ści­ło mu się: ku­pił skór­kę cie­lę­cą i dwie skór­ki owcze za­bez­cen. Miał więc z czem iść do Tar­no­wa i szedł śmia­ło, dźwi­ga­jąc oprócz cha­ła­tu, wor­ka ko­ści i skór, peł­ną gło­wę pro­jek­tów, opro­mie­nio­nych na­dzie­ja­mi.

Prze­no­co­wał w dro­dze u chło­pa, za­ku­piw­szy so­bie za trzy cen­ty miej­sce w cha­cie, mię­dzy pie­cem a drzwia­mi. Nie miał zwy­cza­ju rano się mo­dlić – wsty­dzi! się chrze­ścian, zresz­tą duch scep­ty­cy­zmu miesz­kał w nim.

Bia­ła­wo – zło­ci­ste słoń­ce ob­rzu­ca­ło swem świa­tłem do­li­nę Du­naj­ca. Upał był prze­raź­li­wy, tra­wy i kwia­ty mdla­ły, lu­dzie i by­dło ucie­ka­li z pola, tyl­ko Zy­zma ob­ła­do­wa­ny to­wa­rem szedł śmia­ło, nie zwa­ża­jąc na pa­lą­ce pro­mie­nie. Nie miał cza­su na to – ob­li­czał za­ro­bek na wy­so­kość trzech gul­de­nów, a pie­nią­dze mia­ły mu dać wol­ność, sza­cu­nek, przy­szłość peł­ną uśmie­chów szczę­ścia… Czyż mo­że­my się dzi­wić, że pra­gnął je mieć i pra­co­wał na nie cięż­ko?

Nie za­wiódł się co do za­rob­ku. Utar­go­wał wię­cej o sześć cen­tów i te po­sta­no­wił prze­jeść i prze­pić, prze­zna­cza­jąc trzy gul­de­ny na ka­pi­tał, z któ­re­go pro­cent za­le­d­wie mógł zu­żyt­ko­wać dla sie­bie.

Za­do­wo­lo­ny, uśmiech­nię­ty, ku­pił buł­kę, ce­bu­lę i piwa, roz­ko­szu­jąc się obia­dem i od­po­czyn­kiem. Lu­bił od­po­czy­wać.

Szu­ka­jąc Zy­zmy, wpadł do szyn­ku żyd chu­dy, wy­so­ki, o śpi­cza­stym no­sie, dłu­giej, bla­dej twa­rzy i dłu­gich pej­sach. Oczy miał nie­bie­skie, duże, wy­ra­zi­ste, la­ta­ją­ce. Zy­zma ski­nął na nie­go, Mor­dek siadł przy nim. Mu­sku­ły na jego twa­rzy drga­ły, ręce były w cią­głym ru­chu, nie mógł usie­dzieć na miej­scu.

– Mam in­te­res, ale to mój in­te­res – rzekł z dumą Zy­zma; – za­ro­bisz przy nim.

– Kup piwa – szep­nął Mor­dek.

– To ty kup; i je­że­li nie ku­pisz, nie po­wiem, znaj­dę so­bie dru­gie­go.

– Szu­kaj – za­wo­łał ob­ra­żo­ny Mor­dek i rzu­cił się ku drzwiom.

Zy­zma go nie wo­łał. Mor­dek po­stał chwi­lę w bra­mie, na­resz­cie wró­cił… Ka­zał dać piwa za czte­ry cen­ty i siadł z za­ci­śnię­te­mi usta­mi, pa­trząc po­gar­dli­wie na to­wa­rzy­sza. Zbie­rał po sto­le reszt­ki cha­ły z obia­du Zy­zmy i gwał­tow­nie je zja­dał.

– Jesz­cze nic w ustach nie mia­łem – szep­nął, pi­jąc chci­wie piwo.

– Ty, taki bo­gacz, mnie bie­da­ka ob­ja­dasz? Mor­dek się uśmiech­nął ner­wo­wo.

– Sły­szysz, ja po­wiem "do­syć," kie­dy będę miał sto ty­się­cy, a bra­ku­je mi dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć. Ju­tro mogę mieć dwa, albo będę taki łap­ser­dak jak ty.

– Ty grasz, a ja cięż­ko pra­cu­ję – rzekł z god­no­ścią Zy­zma.

– Tyś głu­pi, a ja mam ro­zum – od­parł Mor­dek. – Ty bę­dziesz za­wsze łap­ser­dak, a ja pan.

Te­raz ko­lej uśmie­chu przy­szła na Zy­zmę – roz­śmiał się iro­nicz­nie, bęb­niąc pal­ca­mi po sto­le.

– Do­sta­łem po­sa­gu – mó­wił Mor­dek – sto pa­pier­ków; dzie­sięć razy ry­zy­ko­wa­łem i mam ty­siąc! Jesz­cze sto razy za­ry­zy­ku­ję, będę miał sto ty­się­cy; jesz­cze dzie­sięć, i zro­bi się mi­lion.

Mor­dek się ob­li­zał ła­ko­mie, a gło­śno wcią­gał w płu­ca po­wie­trze, mru­ga­jąc ocza­mi.

– A je­że­li ju­tro prze­grasz wszyst­ko? Mor­dek drgnął i roz­śmiał się dzi­ko.

– Nie wszyst­ko – rzekł. – Ga­daj o in­te­re­sie – zwró­cił roz­mo­wę, aby Zy­zma nie prze­po­wia­dał mu nie­szczę­ścia.

– Za­ro­bisz dwa­dzie­ścia gul­de­nów. Mor­dek się skrzy­wił.

– To mój in­te­res, ty przy mnie za­ro­bisz dwa­dzie­ścia gul­de­nów – po­wtó­rzył Zy­zma.

Mor­dek z nie­do­wie­rza­niem po­trząsł gło­wą.

– Mów – szep­nął.

Zy­zma opo­wie­dział spra­wę Za­wrzy­kraj­ki z Mie­cho­wic­kim Szmu­lem.

– A ty dla nich chcesz wy­do­by­wać?

– Dla sie­bie – rzekł Zy­zma.

– To idź ze Szmu­lem do spół­ki.

– Ja chcę mieć wszyst­ko.

– I dla­te­go chcesz Szmu­lo­wi wy­drzeć z gar­dła?

– Chcę.

– Zy­zr­ma, tyś się wściekł, je­że­li ze Szmu­lem roz­po­czy­nasz woj­nę..

– Chcę i wy­gram – po­wtó­rzył Zy­zma. Mor­dek po­tarł ręką po czo­le.

– Dwa­dzie­ścia gul­de­nów to nie za taki in­te­res; ga­daj in­a­czej.

– Trzy­dzie­ści i ani cen­ta. Przy­sta­jesz?

– Zo­ba­czę – od­po­wie­dział Mor­dek z ta­jem­ni­czym uśmie­chem. – Słu­chaj – do­dał, – ty słu­żysz go­jom, ty tref­ne jesz.

– To i cóż?

– To, żeś łaj­dak, bo goje są dla nas.

– Mor­dek, tyś głu­pi – prze­rwał Zy­zma.

– Głu­pi." a za co my mrze­my głód i mar­z­nie­my od zim­na? Ha­ru­je­my dzień cały jak woły, la­ta­my jak psy po bło­cie od świ­tu do nocy. Oni nic nie ro­bią, je­dzą, piją i leżą, oni pa­no­wie, a my lap­ser­da­ki, łach­ma­na­mi trzę­sie­my, ale zbie­ra­my to, co oni roz­rzu­cą. Im za­wsze po­trze­ba, a my mamy, co im po­trze­ba. My nie mar­nu­je­my… żyd roz­po­czy­na z dzie­się­cio­ma gul­de­na­mi i do­cho­dzi do kro­ci; oni mają kro­cie i do­cho­dzą do dzie­się­ciu gul­de­nów. Ty głu­pi je­steś, je­że­li słu­żysz go­jom i dla nich pra­cu­jesz! Dasz pięć­dzie­siąt?

– Nie – od­parł sta­now­czo Zy­zma.

– No, to Szmul bę­dzie o tem wie­dział, że taki łap­ser­dak, jak ty, sta­je mu w dro­dze. Ty za­głu­pi je­steś do ta­kie­go in­te­re­su i dla­te­go wolę ja.

ze Szrau­lem trzy­mać. I to piwo, coś mi wy­pił, i te czte­ry cen­ty niech cię udła­wią!

Wy­szedł, trza­ska­jąc drzwia­mi. Zy­zma z obo­jęt­no­ścią i spo­ko­jem przy­jął prze­kleń­stwo Mord­ka, za­my­ślił się jed­nak­że, szu­ka­jąc dro­gi wyj­ścia.

Po­sta­no­wił ży­dów nie brać do spół­ki, a sa­me­mu wy­stą­pić do wal­ki z po­tęż­nym Szmu­lem Mie­cho­wic­kim. Ko­szyk swój na­peł­nił to­wa­rem, po­trzeb­nym do za­mia­ny pro­duk­tów, i wy­ru­szył w stro­nę Boch­ni, aby brze­giem Raby na Uj­ście Sol­ne do­bić na­za­jutrz do Szczu­ro­wy na jar­mark.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: