Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W cieniu tyrana - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,90
Najniższa cena z 30 dni: 26,90 zł

W cieniu tyrana - ebook

W cieniu tyrana to świetnie skonstruowana powieść opisująca losy przedstawicieli różnych pokoleń i środowisk próbujących odnaleźć się w nowej, powojennej Polsce. Akcja toczy się w ostatnich dniach wojny i w czasach stalinizmu, kiedy następowały stopniowe zmiany upodabniające polski system społeczny i gospodarczy do modelu radzieckiego.

Pełnowymiarowe postacie reprezentujące różne postawy i społeczności (ziemiaństwo, podziemie niepodległościowe, przedwojenna inteligencja, aparat partyjny, chłopi, kształtująca się nowa warstwa urzędników) przedstawiają rzeczywistość ze swojego punktu widzenia. Owa wielogłosowość narracji (również w języku) pozwoliła autorowi uchwycić mentalność nie tylko głównych bohaterów, ale również postaci drugoplanowych. Miłość, przyjaźń, nostalgia, ambicja, smutek i rozczarowanie dotykają wszystkich – tych wspominających dawne czasy i tych wiążących z nowym ustrojem wielkie nadzieje.

Bardzo interesująca, wartościowa książka dla starszych i młodszych czytelników.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7823-509-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Parobcy Okuniewskiego i Pliszki unieśli biurko. Już pokój pusty, ogołocone ściany, próchno maskowane przybrudzonym wapnem. Po kątach, tam gdzie stała szafa i stała otomana, brodate zwały kurzu. Spłoszony pająk niby czarny krzyż tkwi pod sufitem, podłoga poszczerbiona zębami szczurów, otwory zabite rozkruszoną cegłą. Za oknami ogród. Trochę bezlistnych pędów malin, porzeczek, agrestu, parę drzew owocowych, w zagłębieniach bieleje śnieg. Dalej zagajnik olchowo-brzozowy, przecięty polną drogą. Ta droga prowadzi do Niebożyna.

Eustachy stoi pośrodku pokoju. Ubrany do wyjścia: bekiesza, fokowa czapka, przez łokieć przewieszona laska. Parobcy mocują się z prawami fizyki, biurko jest szersze od jednoskrzydłowych drzwi, powinni je przechylić pod odpowiednim kątem, aby przeszło na drugą stronę. Z irytacją obserwuje poczynania chłopaków. Należałoby zwrócić im uwagę. To nie kuchenny stół, żeby pchać się z nim na siłę, obetrą, obtłuką fornir. Wprawdzie to nie antyk, ale dla niego pamiątka wspólnego z Haliną wypadu na Nalewki. Nie mieli w planie gabinetu, szukali kompletu sypialnego, to biureczko obojgu wpadło w oko. Żyd wyczuł intencje zamożnych klientów, zaśpiewał cenę. On zapłacił, prawie się nie targując, to było tuż po ślubie, wielkopańskim gestem pragnął zaimponować młodej małżonce. Dziewiętnaście lat służyło mu to biurko, przy nim przyjmował interesantów, załatwiał korespondencję, grał z Haliną w japonkę, stawiał pasjanse, huśtając na kolanach Wandzię, potem Włodzia.

Zaciska zęby, nic nie mówi, takie czasy, że nie można się nawet rozedrzeć na hołotę. Parobcy wykonują wreszcie odpowiedni zwód, biurko znika za drzwiami. Jeszcze widać plecy w znoszonej kapocie, a już wsuwają głowy pogorzelcy, gapią się łakomie na nagie ściany. Eustachy odwraca się ku swoim, daje znak do wymarszu.

– Chwileczkę.

Halina przymknęła drzwi. Wraca na środek pokoju. Drobna, smukła, wąskie, wcięte w talii futro podkreśla jej wiotkość. Rozpina górny guzik, zdejmuje z szyi łańcuch ze złotym medalionem. Eustachy obnaża głowę, to samo robi Włodek. Halina przytrzymuje medalion dwoma palcami, ostrożnie, jakby był wykonany z najcieńszej porcelany. Za owalnym szkłem, na skrawku purpurowego aksamitu, tkwi czarna paromilimetrowa drzazga. Może to proch z grobu Chrystusa, może ułomek krzyża, na którym rozpięto Zbawiciela, może włókno z odzieży Matki Jezusowej. W każdym razie coś bardzo starego i bardzo świętego, rzecz, którą zmoczyły krew i pot Najświętszej Rodziny – tak zapewniali którąś z pobożnych prababek handlarze dewocjonaliami na placu przed Bazyliką Świętego Piotra.

Halina nisko pochyliła głowę, dotyka szkiełka wargami, przykłada medalion do czoła, piersi, lewego i prawego ramienia. Podaje go mężowi.

– Strzegł nas przez pięć lat. Teraz też doprowadzi szczęśliwie do domu.

Eustachy przeżegnał się, złoto ciepłe, nagrzane jej ciałem. Patrzy na rombowy kształt drzazgi, w pamięci ma scenę sprzed pięciu lat. Wyjechali wtedy z Łaskarzewa. Było południe. Upał. Najcieplejszy dzień tamtego września. Leśna droga, koła mełły piasek. Szli obok karety, aby ulżyć ciężaru koniom. Pod drzewami biwakowali uciekinierzy i żołnierze.

– Poczekajcie do nocy. Dalej szosa lubelska. Latają bez przerwy. Bombardują, strzelają do pojedynczych ludzi – mówili.

Słychać było warkot silników lotniczych, serie z karabinów maszynowych. Spieszył się, chciał wieczorem dojechać do Żelechowa. Zaledwie parę kilometrów szosą Warszawa–Lublin, dalej w kierunku Łukowa i Brześcia nad Bugiem powinno być puściej i bezpieczniej. Dał hasło do drogi i wtedy Halina wyjęła TO ze szkatułki z biżuterią, przeżegnała się, wszyscy się przeżegnali. Wsiedli do karety, Miazia zaciął konie. Galopem. Była cisza, niebo czyste, skręcili w tę drugą szosę, Halina spojrzała za siebie, powiedziała:

– Bóg jest z nami.

Podał medalion córce, Wanda żegna się szybko, wręcza relikwię bratu. Włodek całuje szkło, zwraca medalion matce, Halina z powrotem zawiesza go na szyi. Jej twarz spokojna, ufna.

Teraz mógł już otworzyć drzwi. Wszedł do pokoju, który jeszcze niedawno służył jemu i Halinie za sypialnię, a który po podpaleniu celnym pociskiem czworaka odstąpili służbie folwarcznej. Mnogość ludzi i sprzętów. Łóżka z sosnowych desek, prycze, wyrka, skrzynie na bieliznę, drewniane stołki – wszystko, co ubodzy ludzie zdołali wynieść z pożogi. Pod pierzyną kilkunastoletni chłopak z twarzą pokrytą wrzodami; coraz więcej ludzi choruje na wrzody, może to z niedożywienia, może z zimna.

– Do widzenia wielmożnym państwu. – Stary mężczyzna w połatanej sukmanie ukłonił się nisko. – Szczęśliwej drogi.

– Do widzenia. – Eustachy podał mu rękę. – Pokój wolny. Możecie się wprowadzać.

– Dziękujemy panu dziedzicowi. – Mężczyzna jeszcze raz się ukłonił, cmoknął Halinę w rękę. Jedna z kobiet też się pochyliła ku cienkim, ozdobionym tylko ślubną obrączką palcom.

– Nie trzeba, Pawlikowa. – Halina cofnęła rękę, matczynym ruchem uściskała kobietę. Wszyscy czworo przeszli przez następne drzwi, do kuchni i do sieni. Z tyłu czyjś głos:

– Niech Bóg prowadzi.

Przed gajówką dwa drabiniaste wozy, prawie do wysokości słomianego okapu wyładowane meblami. Przy jednym krowa potrząsała łańcuchową obrożą, z łagodnym zdumieniem wpatrzona w swoje odbicie w lustrzanych drzwiach mahoniowej bieliźniarki. Chłopskie koniki stały cierpliwie, wydmuchując nozdrzami gejzery pary. Tak samo cierpliwie czekali parobcy, nieruchome, twarde twarze chłopaków, którzy nie ukończyli więcej niż cztery oddziały szkoły powszechnej. Dał znak głową. Trzasnęły bicze, podkowa skrzesała iskrę na kamieniu, zaturkotały żelazne obręcze. Eustachy szybkim krokiem wysforował się na czoło pochodu. Nie chciał patrzeć na nędzę przeprowadzki, ale nie mógł nie myśleć o własnym upadku. Jeszcze niedawno wierzył w powtórkę cudu pierwszej wojny światowej: w klęskę wschodniego i zachodniego sąsiada. Bitna Białoruś, bujne Zaporoże pod polskie dążą sztandary... Warszawa środkiem ustali się świata... Powstanie Polska od morza do morza. Przepowiednia krzepiła w chwilach zwątpienia. Bez względu na to, czy traktował ją poważnie, czy nie. Chciał uchodzić za racjonalistę, ufał rozumowi, choć był ostrożny w potępianiu zjawisk nadprzyrodzonych. Ale nawet rozum zdawał się potwierdzać słowa natchnionego wieszcza. Sowiecka Rosja konała w nadwołżańskich stepach, wykrwawiona śmiertelnie nie mogła się liczyć w ostatecznym obrachunku. Rozstrzygnięcie miało zapaść na Zachodzie. Machina wojskowa anglo-amerykańska powali Niemcy, sojusznicy, wraz z wierną Polską, podyktują warunki pokoju. Taki obrót sprawy wydawał się realny prawie do końca 1943 roku. Dopiero potem coś zaczęło się psuć w rachunku. Sowieci parli naprzód, mieli już w rękach całą Ukrainę, wdzierali się na Wołyń i Podole, a w Regierungsbezirk Zichenau czas jakby stanął, żadne oznaki nie wskazywały, aby okupanci mieli przystać na jednostronną kapitulację. Wojna ogarniała tereny Polski, komunikaty wymieniały coraz bliższe miejscowości, a głuche plotki, krążące od pewnego czasu po wsiach, doczekały się oficjalnego potwierdzenia w niemieckich gazetach. Na wyzwolonych terenach Sowieci tworzyli własną administrację, ujawniła się jakaś grupa polityków podporządkowanych Moskwie i zwących się Związkiem Patriotów Polskich, aresztowano i wywożono w głąb Rosji żołnierzy Armii Krajowej i przedstawicieli administracji, parcelowano majątki ziemskie. I wtedy w oczach swoich fornali zobaczył nowy wyraz, coś, co mu przypomniało spojrzenia ojców tych czy też takich samych ludzi w roku 1920, gdy wieś elektryzowały wieści o pochodzie armii Tuchaczewskiego.

W ostatnią Wigilię, gdy Rosjanie mieli już przyczółki na prawym brzegu Narwi i w dniach bitew cała gajówka dygotała, rozkołysana kanonadą, wpadł do nich Seweryn. Nie widzieli go cztery miesiące, od dnia pogrzebu Jadwigi i Edzia. Po aresztowaniu syna Seweryn zaszył się w drugim końcu powiatu. Pod zmienionym nazwiskiem pełnił funkcję tłumacza u tamtejszego verwaltera^(). Trafił na przyzwoitego człowieka niedociekającego, kim jest ów inteligent, który niespodziewanie pojawił się w majątku. Osobiste nieszczęścia sprawiły, iż brat szczególnie czarno patrzył na sytuację polityczną.

– Po przerwaniu frontu uciekam na Zachód – wyznał. – Pewnie niewiele życia mi pozostało, jednak nie chciałbym skończyć na Sybirze.

Eustachy żachnął się, próbował zaprotestować, ale Seweryn skontrował go natychmiast. Nie było szans uniknięcia reformy rolnej, równoznacznej z konfiskatą majątków ziemskich. Reformą kusili zarówno poplecznicy Moskwy, jak przedstawiciele rządu londyńskiego.

– Kto ma nas bronić, Stachu? Socjalista Arciszewski? Ludofil Mikołajczyk? Naszą jedyną szansą byłaby ugoda pomiędzy Churchillem a niemieckimi generałami. Obalenie Hitlera i wspólny atak na Sowietów. Może wtedy znalazłby się jakiś mocny człowiek, który wziąłby lewicę za mordę. Polski Franco.

Nie wyobrażał sobie dobrowolnego przedłużenia pobytu wśród hitlerowców. Był tak zmęczony okupacją, że nawet oddziały diabłów przyjąłby z otwartymi rękoma. Próbował wierzyć, że nie będzie tak źle, że wszystko jakoś się ułoży. I teraz zdawało się, iż racja w tamtej dyskusji była po jego stronie. Zgłosił przecież urzędnikowi z gminy zamiar powrotu do dworu i tamten nie zaprotestował. Bąknął nawet, że po wyjściu sztabu dywizji byłoby dobrze, gdyby ktoś objął opiekę nad pałacem.

Samotny kopczyk oznaczał granicę leśnego folwarku. Oznaczał też kraniec zagajników. Droga łagodną parabolą opadała w dół i obramowana głębią melioracyjnych rowów cięła na pół przestrzeń chłopskich poletek i pastwisk, zaklęśniętych niby dno misy, aż do pierwszych zabudowań wsi i kępy odartych z zieleni drzew, które kryły niewidoczny jeszcze z tego miejsca dwór. Jeden z wozów zachybotał na wybojach, skrzypnęły przeraźliwą skargą meble. Eustachy wzdrygnął się, odwrócił głowę ku parobkom. Szli pod zimnym lutowym niebem obok zaprzęgów; szli skrajem drogi podczas odwilży zrytej gąsienicami czołgów, dziś ponownie zeskalanej; twarze mroczne, niechętne, to nie ich sprzęty kołyszą i tłuką się pomiędzy drabkami. Zaciska zęby, zwraca wzrok ku celowi podróży, wyrzuca do przodu ostrze laski.

Nauczył się nie reagować na chłopskie humory. Zdawał sobie sprawę, jak niezręczna jest sytuacja parobków. Będą na nich patrzyli jako na tych, którzy sprowadzili z powrotem dziedzica. Dopóki trwała okupacja, tworzyli ze wsią wspólny front. Nawet po tym, jak Krause wpadł na pomysł, aby zatrudnić go jako jednego z ekonomów. Służba uprawiała strajk włoski i on z nimi – solidarnie. Ktoś stał na czatach, baczył, czy verwalter nie nadjeżdża. Razem kopcili tytoń, politykowali. Jako nadzorca najwięcej ryzykował. Próżnujący fornal co najwyżej dostałby od Niemca po mordzie, dla niego kula w łeb albo Oświęcim. Za dużo było nienawiści, front za blisko, aby mógł wymagać od ludzi uczciwej pracy. Na szczęście Krause przez palce patrzył na poczynania folwarcznych, nie był taki zły. W styczniu dziwił się, że wydziedziczony dziedzic nie chce uciekać przed Sowietami, proponował mu miejsce w swoim taborze.

– My tu wrócimy – powiedział, sadowiąc się na jednym z długiej kolumny wozów, którymi wywoził dobytek z dworu i folwarku. – Führer ma w przygotowaniu nową broń. Chce pan, żeby front dwa razy się przez was przewalał? – Był spokojny, jakby fakt, że Rosjanie są nie dalej jak o piętnaście kilometrów, nie docierał do jego świadomości. – Oni was zabiją. Oni są gorsi niż hordy Tamerlana.

– Miał ochotę odpowiedzieć:

– A wy? Ilu ludzi żeście zamordowali?

Ale zmilczał. Nie było sensu dyskutować ze starym człowiekiem, obarczać go odpowiedzialnością za czyny szalonego malarza.

Mostek na rowie drenarskim. Stąd już tylko kilkaset kroków do wsi. Serce bije coraz mocniej, strachliwiej. Biło podobnie trzy tygodnie wcześniej, gdy nazajutrz po wkroczeniu Armii Czerwonej zdecydował się pójść na pierwszy wiec. W remizie strażackiej zgromadzona niemal cała ludność Niebożyna. Gospodarze i ci z czworaków. Młody podporucznik, jąkając się i śpiewnie przeciągając wyrazy, czytał jakiś tekst zwany Manifestem Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Dwóch ich było: sowiecki kapitan i polski podporucznik w czapce z orzełkiem, ale bez korony. On stał w grupie zamożniejszych wieśniaków. Spod przeciwległej ściany zerkali ku niemu fornale. Nie potrafił opędzić się od myśli, że któryś z tych ludzi mógłby go wskazać kapitanowi: „To pomieszczik. Na gałąź z nim!”.

W ciągu dwóch dni, kiedy masy wojsk przewalały się na zachód, zdołał oswoić się trochę z obecnością Sowietów. Żołnierze nie różnili się wiele od Rosjan, jakich pamiętał z poprzedniej wojny. I chociaż gotów był uznać, że w ciągu ćwierćwiecza ich bolszewizm złagodniał, obrósł cywilizacją, nie potrafił zbudować pomostu między sobą a nimi. Przynajmniej tego poczucia więzi rasowej, jakie miał w stosunkach z eleganckimi i dobrze ułożonymi oficerami Wehrmachtu.

– Kto z obywateli chciałby zabrać głos? – Porucznik złożył postrzępioną płachtę gazety. Kapitan rozglądał się po sali. Na moment ich wzrok się zetknął. W spojrzeniu Rosjanina przenikliwa ciekawość. Czyżby zafrapowała go twarz uzbrojona w binokle? Z tyłu szepty. I wreszcie czyjś głos:

– Szkoła najważniejsza. Dzieciaki szósty rok się nie uczą.

– Szkoła będzie otwarta we dworze. Jak tylko wojsko odejdzie.

– Nauczyciela nie mamy. Szkopy go zabiły.

– Nauczyciela my wam nie urodzimy. Musicie sami poszukać.

– Nasz pan dziedzic człowiek uczony. Może by się zgodził? Wszystkie oczy na niego. Prędko skinął głową. Nie było czasu się zastanawiać. Propozycja stanowiła degradację. Zapadnię tak głęboką, że nie mogła się z nią równać nawet „posada” karbowego u niemieckiego zarządcy. Równocześnie, czuł to intuicyjnie, była skutecznym pancerzem przeciwko wszelkim niespodziankom. Musiał to rozumieć także Okuniewski. Jego szept:

– Nauczyciela nie mogą zamknąć ani nie wpuścić do szkoły. A jak pan dziedzic raz zamieszka we dworze, to i sam diabeł stamtąd państwa nie ruszy.

Bezpośrednio po wiecu, korzystając z zamieszania, Eustachy przedarł się do podporucznika i spytał, jak ma wyglądać sprawa zaopatrzenia (tak właśnie było napisane w Manifeście: zaopatrzenie, a nie odszkodowanie) dla właścicieli ziemskich. Zasugerował, że skoro najwyższa dopuszczalna wielkość gospodarstw ma wynosić pięćdziesiąt hektarów, jemu należy się podobny obszar, wraz z dworem i budynkami. Oficer odparł, że o tym decydować będzie rząd w Lublinie. On wolał nie dyskutować na temat kompetencji tego rządu, poruszył za to kwestię szkoły. Skoro chłopi obrali go nauczycielem, chciałby jak najprędzej przystąpić do pełnienia swoich obowiązków. W tym momencie z boku wyrósł sowiecki kapitan. Ironiczny, nic dobrego niewróżący uśmieszek.

– Ja bym na waszym miejscu uszedł w czortu. Gdzie indziej też możecie być uczitielem. A tu... po co kłuć sobą ludziom w oczy?

Stało się. Nie posłuchał „życzliwej” rady. Wciąż niepewny, czy dokonał właściwego wyboru. Już drugi raz tą polną drogą wracał po klęsce do miejsca swego urodzenia. Starszy o ćwierć wieku, zgięty pod ciężarem futrzanej bekieszy i odpowiedzialności za los najbliższych. W sierpniu 1920 roku miał dwadzieścia pięć lat, kolanami ściskał śliski grzbiet konia. Ręka na głowicy szabli. Z tyłu, w obłoku kurzu, dziesiątek ułanów. To było niecałe dwa tygodnie po Cudzie nad Wisłą. Niedobitki Armii Czerwonej zostały zepchnięte za pruską granicę, a on otrzymał od dowódcy szwadronu pozwolenie zboczenia z drogi i przejścia przez Niebożyn. Okrążyli wieś, wygonem dla bydła wjechali na podwórze. Tam zostawił ułanów, pieszo minął bramę oddzielającą budynki gospodarcze od parku. Dwór stał nienaruszony i on odetchnął, chociaż w ciągu tygodnia pościgu zdołał już stwierdzić, że na ogół bolszewicy nie palili opuszczonych rezydencji. Wchodził powoli na podjazd, który był biały jak śnieg, zasypany strzępami książek z ojcowskiej biblioteki. Na ten widok coś go zaczęło dławić w gardle, przyspieszył kroku, wpadł w półmrok dębowej boazerii hallu. Dom pusty. Jakby dopiero co zbudowany i jeszcze niezamieszkały. Na prawo i lewo amfilady pokoi. Echo kroków tłukło się po ścianach, gdzie niespłowiałe tapety obrysowywały kształty nieobecnych mebli. Drzwi na werandę były otwarte. Wyszedł na zewnątrz. Słońce przeświecało ukosem przez dziką winorośl. Chciał zapalić papierosa i nie mógł. Ręce mu drżały, złamał kilka zapałek. Od sadu w kierunku czworaków szedł człowiek z koszem. Oborowy Gronowski. Ruszył ku niemu na przełaj przez trawniki, przeciął drogę. Gronowski zerknął spode łba na syna dziedzica, odwrócił głowę. Kosz do połowy wypełniony jabłkami. Eustachy wyciągnął szablę z pochwy. Końcem ostrza strącił chłopu czapkę.

– Może byś się przywitał, chamie!?

Kosz wypadł Gronowskiemu z ręki, jabłka czerwoną ulewą potoczyły się po trawniku.

– Gdzie meble?

– Paniczu... ja nie. To ludzie rozebrali... Zabiliby, gdyby ktoś...

– Ruszaj! – Popędził go przed sobą. Szedł długimi krokami. Na skraju parku się zatrzymał. Stary lemiesz wisiał na swoim miejscu. Zwisał z kasztanowego konara jak srebrna trójkątna gruszka. Rozejrzał się za młotkiem. Nie było go. Naturalnie ukradli. Przerzucił szablę do lewej dłoni, prawą odpiął pochwę od pasa. Podał Gronowskiemu.

– Dzwoń!

Dźwięk. Melodia regulująca życie majątku od najdawniejszych czasów, jakie zarejestrował myślą. Gronowski bił w lemiesz z rosnącą siłą, z pasją niszczenia, czy może rozpaczy. Aż się pochwa zaczęła wyginać. Na drogę wylegli ludzie. Najpierw dzieciarnia. Chmary bosonogiej dzieciarni. Za nimi dorośli. Szli, biegli w kierunku gongu. Fala, lawina, przez chwilę miał wrażenie, że go zaleje, pochłonie, mocniej ścisnął rękojeść szabli. Nagle zwolnili, stanęli. Właśnie jak rzeka, która po dojściu do zapory rozlewa się w szerokie półkole. Dał znak Gronowskiemu. Cisza wypełniona oddechami. W nich nienawiść…

Zatrzymał się. Jakby wrósł w ziemię. Wprawdzie nogi w dalszym ciągu pokonywały rytmicznym ruchem bryłowatą, przyprószoną suchym śniegiem drogę, ale myśl stanęła w miejscu i zdumienie zawisło pod czaszką jak zrzucona na spadochronie flara. Skąd przyszło mu do głowy, że go nienawidzili? Nienawiść to wymysł czerwonych. Czyżby zaczynał myśleć ich kategoriami? Wartość dodatkowa, wyzysk człowieka przez człowieka – teorie niedowarzonych filozofów, płatnych agitatorów. Nie było dysonansu na linii dwór – czworaki. Tamtym wmówiono, że dziedzic już nie wróci, że są teraz panami majątku. Trochę się rozpuścili, rozhulali, jak dzieci zostawione bez dozoru. Potraktował ich właśnie jak dzieci: ostro, lecz bez zawziętości. Kazał do wieczora odnieść skradzione meble, poustawiać tam, skąd je zabrali. Wykonali polecenie sumiennie. Gdy w nocy, wracając z patrolu, podjechał pod oświetlone okna salonu, lokaj z pokojówką naciągali pokrowce na krzesła i kanapy. Poza księgozbiorem nic nie zginęło, tylko co wyższe szafy miały urżnięte nogi i odłamane gzymsy – w całości nie zmieściłyby się w chałupach.

Droga w tym miejscu skręcała w prawo, dwustumetrowy brukowany trakt prowadził do pierwszych zabudowań wsi. Odwrócił się, oparł na lasce. Nadjechały wozy, żelazne obręcze zaturkotały na kamieniach. Zaprząg Okuniewskiego, za nim Pliszki. Twarze parobków coraz bardziej mroczne. Na końcu Halina z dziećmi. Dołączył do nich w milczeniu. Wieś. Gospodarstwa Sikory, Rysickiego, Jarosza. W obejściach ludzie. Ten i ów uchylił czapkę, pozdrowił. Inni, odwróceni tyłem, udawali, że nie widzą, nie słyszą. Koło remizy zatrzymał ich Okuniewski. Miał sensacyjne wiadomości. Rosjanie zdobyli Elbląg, przeprawiali się przez Odrę.

– Jeszcze trochę i dojdą do Berlina. – Eustachy wyrzucił z siebie swój żal. – A tamci będą stali nad Renem, cały czas przygotowując wielką, ostateczną ofensywę.

– Ano, tak to już jest z tymi Amerykańcami. – Gospodarz klepnął krowę po zadzie. – A krasulę mógłbym wziąć do siebie. Nie postawi jej pan dziedzic w dworskiej oborze. Drzwi nie ma, szyby powybijane. Choćby nie ukradli, to zmarnieje z zimna.

– Myślałem o tym. – Z żalem popatrzył na rasową holenderkę. Kiedy verwalter zorganizował im przeprowadzkę na folwark, pozwolił, w drodze łaski, zabrać jedną sztukę z dworskiego stada. Niespodziewanie krowa stała się ich żywicielką. Na kartki otrzymywali siedemdziesiąt deka mięsa i wędlin tygodniowo. Trochę marmolady warzywnej, oleju, kaszy, cukru. Śmietana do postnej zupy, masło ukręcone w masielnicy, zsiadłe mleko z chlebem razowym, ratowały od głodu. – To dojna krowa – dodał. – Nie byłoby pańskiej krzywdy, gdybyśmy na cztery osoby brali...

– Panie dziedzicu! – Okuniewski pokazał w uśmiechu czarne pniaki. – Czy my Żydy, żebyśmy się o każdy liter targowali? Ile mleka potrzeba, to państwo wezmą. Panienka Wanda może co rano przyjść z kanką.

– Nie mógłby wasz chłopak przynosić? – zaryzykował. Zobaczył zakłopotanie na twarzy gospodarza i dodał pospiesznie: – Kiedy się wszystko unormuje, postaram się wam odwdzięczyć. Chyba będzie mnie stać na rewanż.

– Nie chodzi o wdzięczność, panie dziedzicu. Panience spacer przed śniadaniem nie zaszkodzi, a moich mógłby kto pogonić. Jeszcze ci z opaskami powiedzą, że na przeszpiegi chodzimy albośmy łasi na pańskie dobro.

– Nie ma sprawy – pospieszyła z odpowiedzią Wanda.

– To ja zara odczepię krówkę. Po co jej chodzić tam i nazad.

– Chwileczkę, panie Okuniewski – powstrzymała go Halina. – Co pan mówił o ludziach z opaskami?

– Pani dziedziczka nie wie? Fornale komitet utworzyli. Bolszewicki czy obywatelski. Jak to oni po swojemu nazywają. Niby dla ochrony majątku. Gmina im karabiny dała, opaski biało-czerwone ponakładali i udają ważnych.

– Kiedy to się stało?

– Wczoraj pierwszym raz ich widział. – Okuniewski odczepił łańcuch, którym krowa była przywiązana do wozu. – Najstarszego Krzywulaka i dwóch Stępniów. Rychło w czas zebrało im się na stróżowanie. Kiedy już wszystko rozgrabione.

– Do widzenia, panie Okuniewski. – Eustachy wyciągnął rękę. – Dziękuję za pomoc.

Patrzył za gospodarzem, który odchodził, prowadząc krowę. Parobcy zamachali biczami. Wozy potoczyły się po grudach. Halina musnęła palcami jego dłoń. Twarz opanowana, ani śladu niepokoju. Zawsze taka w decydujących momentach. Zwłaszcza przy dzieciach. Mógł liczyć na nią bardziej niż na siebie. Wiedziała, że mężczyzny nie wolno powstrzymywać ani odbierać mu wiary we własne siły.

Ulica półkolem biegła wzdłuż parku. Z jednej strony chłopskie zagrody, z drugiej poprzez bezlistne gałęzie widać białe ściany dworu i gładkie powierzchnie zamarzniętych stawów.

– Idźcie przez ogród. Ja obejdę naokoło z wozami.

– Pójdziemy wszyscy. Niech zobaczą, że wracamy całą rodziną.

Jednak się bała! Rozumiała, że właśnie tu, na tym ostatnim odcinku może dojść do katastrofy. Chciała go osłonić swoją łagodnością, swoim kołem gospodyń wiejskich, swoimi kursami, biblioteką, apteczką, całą tą akcją charytatywną sprzed wojny. Kto dziś o tym pamięta?

Zza ostatnich chat wyłoniły się czworaki. Trzy długie budynki, jak trzy staruszki zgarbione nad drogą. Dwadzieścia cztery mieszkania, blisko dwustu ludzi, wliczając w to dzieci. Wiedział, że nie można przejść niezauważonym. Jeszcze sto metrów. Potem skręcą w dworską bramę. Służba może zagrodzić wozom drogę, ale nie będzie gonić ich w parku. Jeszcze z pięćdziesiąt kroków... Wtem zaroiło się w przejściach między domami. Wyszli jak na komendę. Jakby bezdźwięczny sygnał wygnał ich z ciemnych izb. Szpalerem ustawili się wzdłuż drogi. Poczuł, jak drętwieją mu nogi i dłonie. Halina ujęła go mocno pod rękę, z drugiej strony Włodek ocierał się ramieniem. Parobcy zdzierali cugle. Jeszcze moment i wozy by stanęły.

– Jazda! – krzyknął. – Jazda!

Wyprostował się. Wyciągnął ciało do góry. Byli już tak blisko, że widział każdy grymas na twarzach. Smoleński – jego ulubieniec. Dbał o konie jak o własne. Zięba, przezywany „bolszewikiem”. Prawie co roku zmieniał miejsce pracy, nim trafił do Niebożyna. Eustachy trzymał go, bo był sumienny, dokładny, sprawiedliwy dla powierzonej mu „czwórki”. Zadzierżysty furman Miazia. On jeden potrafił okiełznać Alibabę i Centaura, parę cugowych arabów. Obok pastucha Kruka dwie córki: Ceńka i Emilka. „Mocne jak chłopy, a robotne”, zwykł chwalić je rządca. Krzywula. Jego żona zmarła parę lat przed wojną na suchoty, osierociwszy czworo dzieci. Pokojówka Werka. Chłopcy od Dekarza. I Feliksiak, i Błażejewski... Wszystkich nie zdążył objąć myślą. NASI LUDZIE. Czasem leniwi, czasem na bakier z uczciwością, ale zawsze pokorni, oddani. Na przestrzeni sześciu lat od śmierci ojca z nikim nie miał zatargu, który znalazłby finał w komisji rozjemczej. W zamian za oranie, roztrząsanie nawozu, sianie, pielenie, żęcie zbóż w upalne dni lata i wyrywanie buraków z nasiąkniętej jesiennymi deszczami gliniastej ziemi, dawał im mieszkanie – kuchnię z alkową, oraz ordynarię – piętnaście metrów żyta. Kilkadziesiąt złotych na miesiąc, prawo trzymania krowy i świniaka, kawałek pola pod kartofle. Wiedział, że to niewiele, ale czasy były ciężkie i oni powinni byli cieszyć się, że w ogóle mają pracę i dach nad głową. Stali teraz gęstym falującym tłumem. Ręce w kieszeniach, czapki nasunięte na czoła. Obcy, nastroszeni, nieprzewidywalni.

– Dzień dobry – powiedział tak głośno, że było go słychać na całej długości żywej, niespokojnej fali. Szedł wciąż z podniesioną głową, równym, marszowym krokiem, ledwie muskając ziemię laseczką. Z tyłu człapanie koni, skrzypienie wozów i jeszcze nic się nie działo. Chwila się wydłużała, rozciągała jak guma, groziła zerwaniem. Zgadywał to z coraz mocniejszego uścisku Haliny, z pobladłej twarzy Wandy, z napięcia własnych nerwów i trzewi. A potem Miazia pierwszy podniósł rękę i zdjął niegdyś paradną, dziś zniszczoną furmańską czapkę. Trwał jeszcze w ruchu, w zawieszeniu dłoni, gdy uniosła się czapka pastucha Kruka. Po nim Smoleńskiego, Krzywuli. Wszyscy mężczyźni obnażyli głowy, kobiety się kłaniały. Przez moment miał wrażenie, jakby się nic nie zmieniło, jakby ich powrót był ostatnim przęsłem mostu, po którym przeszli na brzeg opuszczony po wrześniu 1939 roku. W odległości paru metrów zobaczył pokojówkę.

– Chodź, Werka. Pomożesz pani rozpakować rzeczy. Odwrócił się:

– Miazia też. Trzeba wnieść meble.

Minęli ostatni czworak, skręcili w otwór bramy, która wisiała jak złamane ramię, na jednym zawiasie. Przed nimi dziedziniec rozjeżdżony kołami ciężkich pojazdów. Okaleczone drzewa, połamane, wgniecione w ziemię ozdobne krzewy. Na wzniesieniu jednopiętrowy dwór z rozwichrzonymi skrzydłami oficyn, z szeroko otwartymi drzwiami. Pusty, bezludny.

– Tak się bałam. – Szept Haliny.

– To dobrzy ludzie. Nie dali rady ich zdemoralizować.

– Co będzie jutro? – Głos Wandy.

– Nie wiem. Będziemy czekali, dopóki...

– Dopóki? – To Włodek.

Nie dokończył rozpoczętego zdania. Wozy zatoczyły łuk po żwirowanym podjeździe. Oni poszli prosto ku domowi, przecinając krąg, gdzie niegdyś był trawnik i klomb z różami.

^() Verwalter (niem.) – zarządca z ramienia władz okupacyjnych.2

Siedzi we wnęce okna. Nie zdjął futra. Zimno. Każdy oddech zmienia się w obłok pary. W pokoju Halina, Wanda, Włodek. A także Miazia i Werka. Pokojówka zmiata słomę po żołnierskich legowiskach. Furman wybił młotkiem kafel w górnej części pieca. Na podłodze położył kawał blachy, na blasze cztery cegły. Zaraz podłączy kuchenkę do komina. Będzie można rozniecić ogień. Rozpalona do czerwoności żelazna rura w mig podnosiła temperaturę pokoików gajówki. Tutaj wypadnie poczekać dłużej. Dawna sala jadalna ma kilkanaście metrów długości, z sześć albo siedem szerokości. I pewnie z pięć wysokości. Od dziś to ich wspólna sypialnia, stołowy, gabinet. Niepodobna ogrzewać więcej pokoi. Z gajówki przywieźli tylko jeden brzozowy pień i trochę gałązek. A do wiosny jeszcze daleko.

Rura zamontowana. Werka wetknęła pod fajerki wiecheć słomy, przycisnęła drzazgami brzeziny. Trzasnęła zapałka, buchnął płomień. Miazia zestawił łóżka, młotkiem podbił kołki. Razem z Werką dźwignęli sprężynowy materac, wpuścili między deski. Drugie łóżko, drugi materac. Twarz Werki czerwona z wysiłku. Materac się zachybotał, Wanda podskoczyła, podtrzymała.

– Niech panienka uważa na ręce!

Wszystkie łóżka już rzędem przy ścianie. Rozdzielone nocnymi szafkami. Bieliźniarki w sąsiednim pokoju. Miazia i Werka szykują się do odejścia. Eustachy wyjął z portfela dwa pięciomarkowe banknoty. Miazia się cofnął, pokręcił przecząco głową:

– Przy okazji pan dziedzic wynagrodzi.

– To przyjdź jeszcze jutro narąbać drewek.

Sami. Kuchenka promieniuje ciepłem. Zrzuca wreszcie bekieszę, stawia stołek przed piecem. Systematycznie układa piramidę szczapek na palenisku, podpala kawałkiem gazety. Wanda zaściela łóżka. Halina rozpakowuje walizy.

– Możesz mi pomóc?

W ręce żony woreczek z biżuterią. W środku bransolety, broszki, pierścionki, złote zegarki, ordery ojca. Przechodzą do pokoju, gdzie stoją szafy, on wyciąga dobrze znaną szufladę, następnie podnosi deskę maskującą podwójne dno. Pewna skrytka, nawet żandarmi jej nie odkryli podczas wielu z rutynowych rewizji. Woreczek z precjozami znika w czeluści schowka. Eustachy wkłada deskę i szufladę na dawne miejsce.

– Trzeba przygotować obiad.

Obiad? A może obiadokolację? Przed wyjazdem z folwarku zjedli po kawałku chleba, popili mlekiem. Obecnie już zmierzch. Drzewa za oknami gubiły kształty, na szosie pojazdy wojskowe omiatały reflektorami niewidoczny horyzont. Postawił na stole świecę. Wątły płomień poruszał cieniami sterczących pod sufitem haków, na których niegdyś wisiały żyrandole. Teraz nie ma żyrandoli i nie ma lamp naftowych z szerokim okrągłym knotem, których blask docierał w każdy kąt pokoju. W bańce, na dnie, resztki nafty z ostatniego niemieckiego przydziału. Jeśli nic się nie zmieni, za parę tygodni będą musieli kłaść się spać razem z kurami. Na kuchence bulgotały kartofle w garnku. Kolejny raz w tym tygodniu zacierka z mlekiem i kartoflane kotlety. Nie cierpiał jednego i drugiego, ale był głodny. Przed wojną uwielbiał Lukullusa, nie stronił od Bachusa. Jakże odległy i nierealny stał się blask Europejskiego, Adrii, Bristolu, półmiski pełne przysmaków: raki, homary, kuropatwy w śmietanie, ociekające tłuszczem kaczki zapijane starym węgrzynem, wymyślnie zdobione desery, ciężki likier do kawy, francuskie koniaki... Mdła papka puchła w ustach. Tylko Wanda z apetytem zajadała już czwarty kotlet.

– Byle przetrwać do wiosny. – Halina wrzuciła do filiżanek ze zbożową kawą pastylki sacharyny.

„Do wiosny” – słowa powtarzane co roku, od listopada poczynając. Pięć lat czekania na wiosnę. Zawsze z nadzieją na wielką, decydującą ofensywę zachodnich aliantów. I nie tylko na ofensywę. Wiosna to słońce i ciepło. To pełniejsze wymiona krowy, możność kupienia potajemnie jajek. To kwitnące drzewa owocowe i maliny, i poziomki, i jeżyny, i grzyby – zapowiedź pożytecznych spacerów Haliny i Włodka do lasu.

– Na wiosnę oni zaczną dzielić ziemię.

W głosie Wandy ironia. Ale także żal, tłumiona rozpacz, pretensja do całego świata, mściwa, okrutna. Nie po raz pierwszy w ostatnich czasach córka popełniła faux pas. Można ją do pewnego stopnia zrozumieć, ale nie sposób usprawiedliwić. Wszystkim im puszczają nerwy, mimo to należy zachować spokój, nie wspominać głośno o tym, o czym mówić nie wolno. Przynajmniej tak długo, dopóki istnieje nadzieja, wiara w cud. Dopóki klamka nie zapadła, bo gdy chłop raz wejdzie na przydzielony mu zagon, nie będzie siły, która mogłaby go stamtąd wykurzyć; żaden, nawet najbardziej prawicowy rząd, nie wyśle żołnierzy i policjantów, aby nadzorowali zaorywanie świeżo wytyczonych miedz. Jest to oczywistość zrozumiała dla każdego, kto ma jakie takie pojęcie o wsi i jej mieszkańcach, i on myślał o tym codziennie, coraz bardziej natrętnie, z poczuciem narastającej bezsiły. Co innego jednak myślenie, a czym innym kasandryczna zapowiedź nieuchronności. Powinien skarcić dziewczynę, zabrakło mu jednak słów, miał suchość w gardle, język jakby przylepiony do podniebienia. Patrzył w okno. Za szybami park na tle ciemnego nieba, ledwie widoczne zarysy drzew. Za parkiem, za stawami, przykryta nocą ziemia. Jego ziemia, którą bolszewicy chcą mu odebrać. Na razie bezpieczna. Nikt nie będzie wbijał palików granicznych w śnieg. Lecz gdy nadejdą roztopy, gdy spłyną śniegi... Wstał, położył dłoń na ramieniu Włodka.— Chodź, synku. Zobaczymy, czy wszystkie okna pozamykane.

Zapalił kuchenną lampę z kabłąkowym uchwytem, zakrył płomień szkłem.

– Włóżcie coś na siebie – przypomniała Halina. – W pokojach ziąb gorszy niż na dworze.

Posłusznie zarzucili paltoty na ramiona. Wyszli. Światło lampy wyznaczało im trakt. Hall, wielki salon, salonik brydżowy. Pod stopami szeleściła słoma, po kątach leżały zamarznięte grudy ekskrementów, chyba cały pułk załatwiał się w tym pokoju... Przez uchylony lufcik prószył śnieg. Zamknął okno, nogą od roztrzaskanego stolika podparł drzwi prowadzące na werandę. Włodek potknął się o coś, podniósł inkrustowany kawałek drewna, brutalnie odłączony od nieistniejącej całości. Ciężki, pełny mahoń, w miejscu złamania czerwone pyłki próchna.

– Kanapa po szambelanie Roztworowskim. – Eustachy obejrzał ułomek. – Pocięli staruszkę na opał.

Włodek ma minę, jakby się chciał rozpłakać. Rozumie syna, współczuje, ale nie ma w sobie dość woli, aby go pocieszyć. Zagładę domu równie trudno znieść, co myśl o konfiskacie i parcelacji ziemi. Może jeszcze ciężej. Kiedyś każdy sprzęt miał swoje miejsce i swoją historię. Brak czegokolwiek to pusty obszar w pamięci, kartka wyrwana z zeszytu, rana, która nie może się zagoić, nie pozostawiwszy blizny.

Na tej kanapie umarł twój dziadek – mówi. – Czując nadchodzący koniec, wyraził życzenie, aby przejść do pokoju dziecinnego, ostatni raz popatrzeć na ciebie. Nie pozwolił przynieść cię do łóżka, bał się, że mógłbyś się zbudzić. Prowadziliśmy go z doktorem pod ręce. W pewnej chwili zasłabł. Posadziliśmy go na kanapie. Zdążył jeszcze powiedzieć do babci: „Pamiętasz, tutaj przed czterdziestu laty...”.

Płomień pokłonił się westchnieniu. Pusty dom straszył. Tkwił w ciemnościach jak strzaskany okręt na skalnych rafach. Za oknem noc pracowała warkotem motorów zwycięskiej armii, przemieszczającej gdzieś cząstkę swoich dostaw czy odwodów. Z mrocznych kątów patrzyła twarz ojca. Wiele twarzy z siwymi trójkątnymi bródkami. Niewyraźna, jakby wyszła ze źle utrwalonego snu albo ze starej fotografii. Widział ją oprawioną oknem czarnej karety, zawieszoną u szczytu stołu obsiadłego przez rodzinę i sąsiadów, słyszał szelest gazety i głos matki: „Nie przeszkadzaj, kiedy tata czyta”. I jeszcze fale ciepłego deszczu smagającego oczy, czoło, policzki, dzikie przechyły biało kwitnących kasztanów, jasność błyskawic, dalekie wołanie pierwszego po Bogu Autorytetu: „Stachu, co robisz na ganku? Gdzie niania? Jak śmiała wypuścić dziecko na dwór w taką burzę?”.

Nie miał pojęcia, skąd zna te obrazy. Okruchy scen, strzępy rozmów, smak potraw, dźwięki, zapachy – to wszystko tkwiło w nim niby tabliczki z pismem klinowym na dnie jamy wykopanej ręką archeologa. Nie wiedział, co jest oryginałem, a co falsyfikatem, poblaskiem wielu lat dyskusji, wspomnień, wizerunkiem zdjętym z rodzinnych fotografii. Strach przed przyszłością, przed wszechogarniającą pustką, w którą milczący dom dryfuje jak okręt zagubiony na oceanie. I nagle z tej ciemności doszedł go głos syna:

– Ale z domu nas nie wypędzą?

Milczy. Sekunda przyczajenia, nabrania tchu, szukania wykrętu. Wolałby nie odpowiadać, zacisnąć usta, a razem z ustami zamknąć na mocną kłódkę myśli. Odwrócić się od spraw bieżących, jak borsuki i niedźwiedzie odwracają się od świata, zapadając w sen zimowy. Ale wie, że Włodek czeka na odpowiedź i nie wolno go zawieść.

– Wracamy do mamy, synku. Jutro pomyślimy, co dalej.3

Ranek. Mrozowe kwiaty na szybach, podświetlone krwistą zorzą. Różowy blask roztapiał biel plafonu. Przez górne, nieprzesłonięte zmarzliną szyby widać wierzchołek jednej z tui rosnących po obu stronach ganku. Nigdy nie widział jej z tej pozycji, nigdy nie spał w tym pokoju. Tu, gdzie wezgłowie łóżka, stał szafkowy zegar w stylu rokoko. Kupił go prapradziad w Jabłonnie, na licytacji mebli po księciu Józefie. Kunsztowne połączenie drewna i brązu, zwieńczone galeryjką, z której wdzięczyły się misternie cyzelowane nimfy i amorki. Podobnie jak inne cenne przedmioty zegar odjechał na Zachód w taborze Wilego Krausego.

Zza parawanu wyszła Wanda. W chustce na głowie, w butach z cholewami, w kożuchu. Wzięła bańkę na mleko, potupała do drzwi. Wysoka, postawna, gdyby nie spódnica i chustka, można by ją z tyłu wziąć za mężczyznę. Popatrzył na nią z nieokreślonym uczuciem ni to dumy, ni goryczy. Wyrosła mu córka, sam nie wiedział kiedy. Bóg strzegł ją od nieszczęścia, mogła, jak bratanek z Michalewa, wplątać się w konspiracyjne szaleństwo, podzielić los Edzia. Młodzi często szeptali po kątach, kto wie, czy jej nie namawiał, nie wciągał w walkę bez szans na zwycięstwo. Rozsądek przeważył. Mąż będzie miał z niej pociechę. Energiczna, gospodarna, zdrowa. Przez całą okupację nawet kataru nie miała. Co z tego, jeśli nie będzie jej mógł obdarzyć nawet złotówką posagu...

Przymknął oczy. Podrzemałby jeszcze, nie myślał. Ale już ruch w pokoju. Halina przy kuchni rozpalała ogień. Włodek przeciągał się w pościeli. Eustachy spuścił nogi na długowłosą skórę dzika, rozciągniętą przed łóżkiem. Okrył plecy kołdrą, ubrał się na siedząco, od dołu: kalesony, skarpety, spodnie, buty, koszula. W ten sposób najmniej się traci cennego ciepła. Umył ręce i twarz, zawiązał krawat, podszedł do pieca, przesunął palcami po kaflach. Jeszcze ciepłe, można napalić później. Gdy Miazia przygotuje zapas drewek. Sprawdził temperaturę. Osiem stopni Réaumura, czyli dziesięć Celsjusza. Ujdzie, choć przed wojną, gdy cały dwór był ogrzewany, nigdy nie spadała poniżej dwunastu w starej skali. Jeśli zima prędko nie przeminie, trudno będzie ogrzać samotną landarę otoczoną wyziębionymi pokojami.

Wróciła Wanda. Zarumieniona od mrozu. Przyniosła pełną kankę, nie pożałował mleka Okuniewski. Halina pokroiła chleb, przypomniała Włodkowi, aby wreszcie wstał. Eustachy rozpoczął wędrówkę po pokoju. Piętnaście kroków w jedną stronę, pętla przy drzwiach i powrót w przeciwnym kierunku. Dawniej, gdy na środku pokoju stał stół jadalny, można go było okrążać bez zatrzymywania. Lubił spacerować w ten sposób w zimowe ciemne wieczory, gdy pogoda odstraszała od wyjścia na dwór. Często towarzyszyła mu Halina. Krążyli, trzymając się pod rękę, jak dwie wielkie ćmy, a cienie goniły ich po ścianach. Za oknem deszcz lub śnieg, w pokoju jasno, ciepło, przytulnie. Dyskutowali na przeróżne tematy. Głównie on mówił, prezentował racje polityczne, gospodarcze, kulturalne. Toczył monolog z przeszłością. Ostatni prawdziwy władca – Batory. Ostatni wielki wódz — Sobieski. Ostatnia szansa powrotu na szlak jagielloński – rok 1812. Jak strateg przesiewał przez sito błędy cesarza, wskazywał drogi prowadzące do zwycięstwa. Wojna, jego zdaniem, była czymś pośrednim pomiędzy ruletą a szachami. Potrzeba w niej trochę szczęścia, ani na moment nie wolno się zagapić. Rosja to kolos na glinianych nogach, wszystkie zwycięstwa zostały jej darowane. Nawet w 1830 roku zabrakło tylko Żółkiewskiego, aby powtórzył kruszyńską wiktorię.

– Dlaczego – zżymał się – nie poczekali na dogodniejszy moment!? Choćby do wojny krymskiej. Do tego czasu Lubecki uczyniłby z Królestwa potęgę przemysłową na miarę Anglii.

Anglia była jego ideałem. Rządy konserwatystów, synonim rozsądku, umiaru, wykwintu. Właśnie rozsądku i poszanowania tradycji zabrakło w niepodległej Polsce. Nieszczęście kraju to socjaliści, masoni, Żydzi. Arystokracja zepchnięta na margines życia politycznego, zaniedbane rolnictwo, krach przemysłowy, zaprzepaszczone po zwycięskiej wojnie, wydane na łup bolszewickiej Rosji wschodnie prowincje dawnej Rzeczpospolitej. Przeogromne majątki, wspaniałe pałace i dwory – z dziada pradziada własność polskiej szlachty. W tym momencie Halina się ożywiała, gorąco potakując jego wywodom. Pochodziła z Wołynia i wszystko, co dotyczyło tamtych stron było jej bliskie. Rodzinne Czernyhoże niemal dotykało granicy sowieckiej.

Właśnie do Czernyhoża zmierzali we wrześniu 1939 roku. Byli już w pobliżu Kowla. W tym czasie Niemcy opanowali Kobryń, czołgi Wehrmachtu przekroczyły Bug pod Włodawą. Nie było sensu dalej uciekać. Zatrzymali się we dworze samotnej starszej pani. Przez dwa dni spacerowali po zapuszczonym parku, grali w karty, objadali się nabrzmiałymi słodkim sokiem gruszkami. Wojna jakby się gdzieś zapadła, jakby ją wchłonął puszczański, olchowo-wierzbowy krajobraz, tak dobrze znany z lektur Weyssenhoffa i Rodziewiczówny, patronującej tej ziemi z niedalekiej Hruszowej. Zamilkły działa, zniknęli żołnierze, ucichł ryk grasujących nad szosami samolotów. Trzeciego dnia właścicielka poprosiła go na stronę.

– Doniesiono mi, że bolszewicy przekroczyli granicę.

Nie zwlekał ani chwili. Po wczesnym obiedzie i uzupełnieniu zapasu owsa opuścili gościnny majątek. Odprowadzały ich ponure spojrzenia poleskich chłopów. Grupki mężczyzn zbierały się w różnych punktach długiej na kilometr wsi. Dyskutowali, na coś czekali. Jeszcze nie byli pewni. Młody chłopak pedałował na rowerze w kierunku Kowla. Za godzinę sielanka Rodziewiczówny mogła się zmienić w sienkiewiczowskie piekło: „Na pohybel Lachom!”. Odetchnął, kiedy dotarli w pobliże Włodawy, gdzie po raz pierwszy ujrzał motocyklistów Hitlera.

Mleko paruje. Za chwilę zacznie kipieć. Pod fajerkami buzują ostatnie szczapy. Halina zaniepokojona:

– Co z tym Miaziem, dlaczego nie przychodzi?

Eustachy chciałby nie słyszeć jej głosu. Czuje gwałtowną potrzebę wydostania się z kręgu, w którym tkwią od miesiąca. Spotkać się z kimś, porozmawiać, usłyszeć coś nowego, innego... Nie wszyscy ziemianie zostali wymordowani lub wysiedleni do Generalnego Gubernatorstwa. W pobliżu są Zarębowie, jest Mostowska z dziećmi... Zatrzymuje się przy stoliku, na którym stoi metalowe pudełko, z wieczka kolorowy Turek w fezie celuje w niego długim cybuchem, złocone litery biegną półkolem: „pursiczan”. Wewnątrz, zamiast długich złocistych włókien, brunatna krajanka. Oddziera kawałek starej gazety, sypie w nią szczyptę tytoniu. Halina zwraca uwagę, że papierosy na czczo szkodzą. Zresztą śniadanie już gotowe, jest twaróg, są resztki poniemieckiej marmolady.

Siedząc przy stole Eustachy, głośno układał plan dnia. Po śniadaniu wpadnie na czworaki przypomnieć Miazi o drzewie. Potem chciałby pójść do Michalewa sprawdzić, jak wygląda majątek brata. Z Michalewa niedaleko do Woli Opoczyńskiej. Kto wie, może Anna z dziećmi powróciła do dworu? Mieszkają bliżej miasta, mogą mieć jakieś informacje z powiatu, jakąś koncepcję ustawienia się w aktualnej sytuacji.

Posiłek skończony. Włożył krótki kożuszek, poręczniejszy od bekieszy na dalekie wędrówki. W przedpokoju zdjął z frontowych drzwi żelazną antabę. Złudna zapora, zważywszy, że przez werandę lub oficynę każdy może dostać się do dworu, ale dająca przynajmniej pozory bezpieczeństwa. Na ganku mróz chwycił za policzki. Minęła połowa lutego, mimo to żadne znaki nie zapowiadały zbliżania się wiosny. Dobrze to czy źle, sam już nie wiedział. Przez park poszedł ku czworakom. Z niechęcią zbliżał się do wrośniętych w ziemię budynków. Kiedyś bywał tam w sytuacjach wyjątkowych. Czyjaś śmierć, wesele, zagrożenie pożarem. Jego obecność dodawała uroczystościom splendoru, miała łagodzić ból, zapobiegać katastrofom. Zjawiał się na czele orszaku: rządca, pisarz folwarczny, karbowy. Otaczano ich, słuchano z lękiem i nadzieją, prawie jak księdza głoszącego z ambony dobrą nowinę. W czasie wojny przychodził częściej, prosił o taką lub inną przysługę. To jeszcze mogło ujść. Wódz wzięty do niewoli ze swoimi żołnierzami wciąż pozostaje dla nich wodzem. Dopiero wyzwolenie obala hierarchiczne zależności. I albo do nich wraca poprzez rekultywację przeszłości, albo ustanawia nowy obyczaj.

Zawahał się. Kim jest wobec tych ludzi? Jakie ma prawo cokolwiek od nich wymagać? Na co liczyć, prócz tradycji i nawyku? Nie sąsiad przecież, ale i nie rozkazodawca. I już nie pan skrzywdzony przez wspólnego wroga. Wczoraj zwyciężył w decydującej, jak się zdawało, rozgrywce. Dziś zaczynał rozumieć, że nie ma zwycięstw ostatecznych. W każdej sprawie będzie zmuszony staczać batalię od samego początku, potykać się z hydrą, której odrastanie przekracza jego możliwości w zadawaniu ciosów. Czy gra warta świeczki? Czy opłaca się bić o drobiazgi, gdy jedno potknięcie może zniszczyć resztę posiadanego jeszcze autorytetu? Codziennie przyjdzie mu grać w pokera. Pierwszy raz od głupich, szczenięcych lat.

Nie przepadał za hazardem. Odkąd dojrzał, ożenił się, objął w posiadanie majątek ojca. Ryzyko – duża strata, niepewny zysk – nie pociągało go. Nigdy nie dał się wciągnąć do zacisznego gabinetu, gdzie na kupki bilonu rzucano papierowe banknoty. Wolał towarzyską rozmowę, brydż z udziałem statecznych obywateli, stawki w granicach rozsądku, wygrane-przegrane w cenie korca pszenicy. Teraz też najchętniej by zrezygnował, zawrócił, poszukał bezpieczniejszego wyjścia. Ale już nie mógł się cofnąć. Małe okienka pokrywała gruba zamróz i z wnętrza nikt nie zauważy człowieka przemykającego pod okapem. Mimo to wiedział, że tamci już go zwietrzyli lub zwietrzą za chwilę, wyczują im tylko przynależnym instynktem, podobnie jak drób zamknięty w kurniku wyczuwa lisa między opłotkami. Istnieje coś takiego jak telepatia, jasnowidzenie, intuicja, stwierdził to empirycznie jeszcze przed wojną, gdy idąc przez zagajnik, za którym orały pole fornalskie czwórki, słyszał nagłe wystrzały biczów i gorliwe pokrzykiwania na konie, gdy niewidoczna zza pagórka młockarnia zaczynała basować na jego cześć, zachłystując się zwielokrotnioną porcją snopów.

Wysoki próg. Sień ciemna, zagracona skrzynkami i beczułkami. Namacał klamkę, pocisnął. Buchnęło parą, zmieszaną z zapachem gotującej się kapusty. Przez chwilę nic nie widział.

– Dzień dobry. – Ściągnął z nosa zapocone binokle. – Jest Bernard?

Coś się poruszyło w parowo-mrocznej przestrzeni. To Miaziowa. Wytarła fartuchem stołek, podsunęła dziedzicowi. Nie zwracał na nią uwagi, szukał wzrokiem furmana. Miazia stał na tle okna i jego twarz ginęła w cieniu. Z ruchu rąk, z przestępowania z nogi na nogę, z pochylenia głowy należało wnioskować, że nie jest uradowany wizytą.

– Pospiesz się, Bernard. Pani nie ma na czym ugotować obiadu.

– Pan dziedzic wybaczy, ale...

– Weź siekierę i ruszaj. Nie musisz dużo. Żeby starczyło na dwa dni. Mogę ci zaraz zapłacić.

– Nie chodzi o zapłatę. – Miazia rozejrzał się konspiracyjnie, zniżył głos. – Ludzie zabronili mi chodzić do dworu. Takie wszy, za przeproszeniem pana dziedzica. Mówią, że się państwu podlizuję. Że jakby co, działki nie dadzą.

Dławienie w gardle. Słabość. Twarz Miazi szyderczo-pokorna, rozbujana, niby głowa pajacyka na sznurku.

– Pan dziedzic się nie gniewa. My dla państwa zawsze...

– Nie musisz się tłumaczyć. Poradzimy sobie bez was!

Wyszedł. Zatrzasnął za sobą drzwi. Najwyższy czas. Serce przepchnęło całą krew do mózgu. Gorąca fala zalała czaszkę. Zakręciło mu się w głowie. Zawadził o coś nogą, potknął się, oparł o framugę. Stał, dysząc. Otwartymi ustami chwytał zmrożone powietrze. Ciśnienie w głowie powoli opadało, mógł już widzieć, słyszeć, odzyskiwał władzę w kończynach. Ruszył się wreszcie, rozpuścił nogi, długie skoki laski. Byle prędzej, byle dalej. Minął resztki parkanu okalającego park. Parę spróchniałych kołków, pordzewiałe druty. Plecy wciąż wystawione na spojrzenia czworacznych okien. Bezlistne gałęzie nie dawały żadnej ochrony. Dopiero na podjeździe zwolnił kroku. W jadalni Halina cerowała skarpety, Wanda zmywała naczynia, Włodek czytał książkę.

– Miazia nie przyjdzie. Boby mu zgromadzenie fornalskie nie przydzieliło działki z naszego majątku.

Przerwali swoje zajęcia. Halina wzięła go za rękę, ścisnęła współczująco.

– Mam nadzieję, że się nie zdenerwowałeś.

– Najmiemy kogoś ze wsi. Albo sam narąbię po powrocie z Michalewa. Mógł rąbać drzewo cesarz Wilhelm dla przyjemności, mogę i ja z musu.

– Okropne czasy – westchnęła. – Kiedy to się skończy?

– Po wojnie – odparł już od drzwi. – Musimy przetrwać. Dopóki Sowieci od nas nie wyjdą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: