Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W pisarskim czyśćcu. Sylwetki dwudziestowiecznych pisarzy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,00

W pisarskim czyśćcu. Sylwetki dwudziestowiecznych pisarzy - ebook

Nie ma literatury polskiej bez Zbigniewa Herberta, ale i bez Wisławy Szymborskiej, bez Tadeusza Konwickiego i Marka Nowakowskiego, bez zapisującego w jej historii najnowsze rozdziały Jarosława Marka Rymkiewicza. O nich wszystkich i o wielu innych dwudziestowiecznych pisarzach polskich opowiada książka Krzysztofa Masłonia.

Każdy z bohaterów książki zmierzał własną drogą do pisarskiego nieba, niejednego jednak poprowadziła ona w odwrotnym kierunku. A, jak to zwykle bywa, dla większości metą okazał się półmetek – znaleźli się w literackim czyśćcu. Od Czytelników zależeć będzie, kiedy i czy w ogóle się z niego  wydostaną.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8116-002-5
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tytułem wstępu

W 2015 roku ukazał się tom Od glorii do infamii, zawierający trzydzieści jeden sylwetek dwudziestowiecznych pisarzy polskich. Łączyło ich — jak pisałem — miejsce w historii; jednych wyniosła ona na wyżyny, drugich zepchnęła na dno. Dla zdecydowanej większości z nich cezurą życia stała się wojna. To ona zadecydowała o takich, a nie innych kolejach losu, osobistych i pisarskich: Jana Lechonia i Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Melchiora Wańkowicza i Pawła Jasienicy, Józefa Mackiewicza i Stanisława Rembeka, Adama Ważyka i Jerzego Putramenta.

W tamtej książce pisałem o wielu twórcach emigracyjnych, w nowej — W pisarskim czyśćcu, którą właśnie oddaję w ręce Czytelników — zdecydowaną przewagę mają autorzy krajowi. Bohaterami, tym razem trzydziestu dwóch opowieści, stali się również pisarze młodsi. W chwili oddawania książki do druku dwaj z nich — Jarosław Marek Rymkiewicz i Roman Bratny — żyją, a niektórzy odeszli ledwie wczoraj, jak Marek Nowakowski czy Janusz Krasiński.

Każdy z przedstawionych tu ludzi pióra, łącznie ze, zdawałoby się, należącymi do zupełnie innej bajki Agnieszką Osiecką czy Edwardem Stachurą, kroczył drogą wiodącą go do pisarskiego nieba lub piekła. Najczęściej, na półmetku, trafiali do czyśćca.

W istocie książki te nie mają początku ani końca. Zamykając tom Od glorii do infamii, wyliczałem autorów, których w nim zabrakło, a powinni się znaleźć, i to bezwzględnie. W jakiejś mierze wypełniłem teraz tę lukę, pisząc o Herbercie i Szymborskiej, Różewiczu i Grochowiaku. Ale wciąż czeka Witold Gombrowicz i Aleksander Wat, a gdzie jest Sławomir Mrożek i Stanisław Lem?

Z II wojny światowej literatura polska nie otrząsnęła się na dobre do dzisiaj. Wraz z wojennym pokłosiem w postaci komunizmu stała się przekleństwem piszących po polsku, ale także wyzwaniem dla nich i wielkim, wciąż otwartym tematem. Kiedy po 1989 roku pisarze młodszego pokolenia, wzorem poprzedników, postanowili zrzucić z ramion płaszcz Konrada, okazało się, że nie mają nic do powiedzenia. Widzimy to dziś nadto wyraźnie. Dlatego namawiam do odkurzenia książek z minionej epoki. Jeśli komuś się wydaje, że wie o nich i ich autorach wszystko, to bardzo się myli.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiProrok z Kolonii Wileńskiej

Tadeusz Konwicki

W spektaklu Andrzeja Barta Bezdech z 2013 roku Bogusław Linda jako reżyser powracający do kraju po dłuższym pobycie w Ameryce spotkanego na ulicy Tadeusza Konwickiego całuje w rękę. W podzięce za Salto i wszystko inne, zapisane na kartach książek i na taśmie filmowej. Tak wyglądało artystyczne — tylko trochę przedwczesne — pożegnanie twórcy, który naprawdę zmarł 7 stycznia 2015 roku, po ciężkiej chorobie, w swym warszawskim mieszkaniu. Miał osiemdziesiąt osiem lat.

W połowie lat siedemdziesiątych zeszłego wieku stwierdził, że „wymiera pokolenie schorowane na literaturę. Wymierają literaci chorzy na literaturę i znikają w niepamięci czytelnicy chorzy na literaturę”. Kalendarz i klepsydrę, a to z tej książki pochodzi cytat, czytelnicy bowiem wyrywali sobie z rąk. Pożyczano ją sobie na jedną noc, niczym publikacje emigracyjne. Kalendarzowe anegdoty z dnia na dzień stały się kanoniczne, a kot Iwan, którego autor sportretował w kilku rzewnych epizodach, został najpopularniejszym czworonogiem między Odrą a Bugiem. Trudno więc nie uznać przywołanych zdań za przejaw pisarskiej kokieterii i nic ponad to. Naprawdę literatura podupadająca w Polsce od 1989 roku dopiero teraz znajduje się w agonii. Śmierć Tadeusza Konwickiego pieczętuje ją.

Książki, które napisał w wolnej Polsce — Czytadło (1992) i Pamflet na siebie (1995) — były kompletnie nietrafione i pisarz wyciągnął z tego właściwe wnioski. Złamał pióro, bo to, co miał ważnego do powiedzenia, powiedział wcześniej. W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, osiemdziesiątych... Zażartował kiedyś z wyroków, na jakie mogą być skazani jego czytelnicy, np. dwa lata z Konwickim. A ćwierć wieku? To już nie wyrok, to wyróżnienie. Każda, ale to każda książka autora Nic albo nic (1971) stawała się wydarzeniem. Niezależnie od tego, czy pisarz był aktualnie źle, czy bardzo źle widziany przez władze, o tym, co napisał, dyskutowano, spierano się, skakano sobie do oczu. Takie książki, jak Sennik współczesny (1963), Wniebowstąpienie (1967), Kompleks polski (1977) czy Mała apokalipsa (1979), stawały się punktami odniesienia w każdej poważnej debacie w Polsce, o naszej historii, tradycji, kulturze, literaturze — oczywiście — także.

Książki, które Tadeusz Konwicki napisał w wolnej Polsce — Czytadło (1992) i Pamflet na samego siebie (1995) — były kompletnie nietrafione i pisarz wyciągnął z tego właściwe wnioski. Złamał pióro, bo to, co miał ważnego do powiedzenia, powiedział wcześniej.

Ulf Andersen/Agencja BEWphoto

Chory na ten naród

Zabolało go, gdy po Małej apokalipsie usłyszał zarzut: „pan widzi nasz naród jako kupę gnoju”. „No cóż, można i tak — replikował. — gdybym miał za nic ten naród, to bym się nie szamotał, ile potrafię, przez kilkadziesiąt lat na okoliczność tego narodu ja jestem trochę chory na ten naród”.

Piękną chorobą trudno byłoby jednak nazwać tę przypadłość. W Pół wieku czyśćca, wywiadzie rzece, jaki przeprowadził z nim w połowie lat osiemdziesiątych Stanisław Bereś (podpisany jako Stanisław Nowicki), Konwicki dosłownie wściekł się, gdy rozmówca nazwał jego Rojsty paszkwilem. „Przecież pan doskonale wie — mówił Bereś — że ten pamflet powstawał wtedy, gdy AK-owcy lądowali nie na atłasowych kanapach, ale na więziennych pryczach w gmachach UB”. „Cała Europa była na lewo! — wydarł się urażony pisarz. — Ja chcę pisać o rzeczach bolesnych, a nie produkować paskudną, wstrętną, patriotyczną literaturę! To już lepiej, żebym pisał utwory probolszewickie!!! Wtedy przynajmniej za to czymś odpowiadam! Ciągle mnie nie znosili i nie znoszą. Chcą, żebym pisał w drugą stronę. Ale ja wiem, że nigdy nie napiszę w drugą stronę!”.

To pisarskie oburzenie nie było bynajmniej szczere. Szczery to Konwicki nie był nigdy i maska fałszywego Litwina, z której sobie dowcipkował, świetnie do niego pasowała. Nie chodziło bowiem o to, by pisał on „utwory probolszewickie”, sęk w tym, że on już je dawno napisał. „Powiedzmy jednoznacznie — wykrztusił z siebie w Kalendarzu i klepsydrze — byłem pryszczatym i byłem stalinistą”. Zaraz jednak rozwodnił to wyznanie w wojennej traumie i niesłychanie pięknych horyzontach, jakie roztaczał komunizm, by w końcu to niebagatelne wyznanie zamienić w czystą groteskę: „Ech, pryszczaci, ech, stalinowcy, sokoły kulawe, prorocy z Koszykowej, samobójcy, którym gaz się zatkał. Pożyliście sobie junacko, upapraliście się co niemiara, rozbiegliście się na wszystkie strony jak kuropatwy z pypciem na języku. Każda menda, którą ktoś przypadkiem począł o dziesięć lat za późno, może was dopaść i wyruchać bezwstydnie na oczach rozbawionej gawiedzi”.

Kropla w morzu

Zanim jednak Konwicki wszedł do literatury „arcydziełami” w rodzaju Przy budowie (1950) czy Władzy (1954–1955), zdążył w czasie wojny pobłąkać się po Puszczy Rudnickiej, jako żołnierz 8. Oszmiańskiej Brygady Armii Krajowej, strzelając przy tym nie w tę stronę, co trzeba było. Słowem, było to „sześć miesięcy partyzantki antyradzieckiej”. W 1947 roku opisał ją w Rojstach, wydanych dopiero w 1956 roku. To był obraz — jak określił go Ryszard Kiersnowski, kolega z tego samego oddziału, autor świetnych wspomnień Tam i wtedy. W Podweryszkach, w Wilnie i w puszczy 1939–1945 — „lepki, niby to realistyczny, a w istocie odrealniony, podporządkowany idei złej rzeczywistości”. Z siebie samego zrobił Konwicki nieudacznika, któremu bez przerwy zacina się broń, za to sukcesy miłosne odnosi na każdym kroku. Cóż, licencja twórcy — machnął ręką na te wynurzenia okupacyjnego „Bobra” jego eksprzyjaciel. Gorsze było co innego: „Uderza bezsens walki, jesteśmy przecież, podobnie zresztą jak i podczas akcji wileńskiej, tylko kroplą w morzu, nieuzbrojoną, nieliczną i nie liczącą się grupą, więc po co to wszystko? — A czym jest, zapytam, żołnierz regularnej, milionowej armii, jeżeli nie podobną, a nawet jeszcze mniejszą, kroplą? — To była tylko zabawa w wojnę. — Nieprawda, tam gdzie zaczynają ginąć ludzie, czy to po jednej, czy po drugiej stronie, tam kończy się wszelka zabawa i wojna jest prawdziwa i śmiertelnie poważna”. „Z Rojstów — czytamy dalej — przebija bezmyślność, bezideowość oddziału, nękają go konflikty społeczne i narodowościowe, bo należący doń chłopi to Białorusini i cały kraj — poza Wilnem — jest czysto białoruski, a Polski w ogóle tam nie ma, wyłączywszy ów dworek z chętną do romansów panienką”.

Pisząc Władzę, autor nie miał już żadnych wątpliwości. Oddział partyzancki AK był integralną częścią reakcyjnego podziemia, działającego na rzecz imperializmu amerykańskiego. W pozostałych powieściach Konwickiego dotyczących partyzantki jego bohater nic nie pamięta, wprawdzie coś kołacze mu się po głowie, ale co, tego dokładnie nie wie, poza tym głowa go boli bez przerwy. Z takich wojennych zwidów, z tego całego „było nie było” narodziły się potem dziwne postaci filmów Konwickiego — Salta czy Jak daleko stąd, jak blisko, niemogące uwolnić się od czasu wojennego i tego, że gdzieś, kiedyś, do kogoś strzelali...

Ciekawe natomiast jest to, że Konwicki wiedział z całą pewnością, iż jego oddział ścigał w 1947 roku Żydów. „To nie jest kłamstwo!” — stawiał wykrzyknik w rozmowie z Beresiem. Skąd to wiedział? Przecież już w kwietniu 1945 roku przedostał się do Gliwic, a potem do Krakowa. W 1947 roku pracował pod Wawelem w piśmie „poświęconym kulturze Związku Radzieckiego”, zatytułowanym „Kultura” właśnie, a następnie w „Odrodzeniu”, w którym pod dobrotliwym okiem Jerzego Borejszy hartował swe pióro pod przyszłe sukcesy.

Manifest miłości do człowieka

W końcu 1949 roku odłożył pióro, biorąc do ręki łopatę, by wcielić się w robotnika ziemnego pod Czyżynami przy budowie Nowej Huty. Opisał to potem w cyklu reportaży (?) Przy budowie, za który otrzymał w 1950 roku Państwową Nagrodę Artystyczną. Później przedstawiał to tak, że nagrody te rozdawano niemal wszystkim chętnym, na których polowano niczym w jakiejś łapance. Przeciwnie, przeciwnie... To było niesłychane wyróżnienie, którym nagle uhonorowano dwudziestoczteroletniego debiutanta. Konwicki był bowiem w „pryszczatej” awangardzie, walcząc o palmę pierwszeństwa z takimi tuzami pisarstwa, jak Roman Bratny, Andrzej Mandalian, Aleksander Ścibor-Rylski i wielu innych, o których słuch zaginął. Jak jeden mąż uznawali oni ideowe przywództwo Witolda Woroszylskiego, wpatrując się przy tym jak w obraz w swego drugiego guru — Tadeusza Borowskiego. Po śmierci Borowskiego Konwicki stworzył liryczny obraz tego chorego z nienawiści człowieka, jako tego, który z miłości do ludzi „tak wielki i gorący brał udział w naszej Budowie, dlatego tak nieustępliwie potrafił walczyć z wrogami ludowej ojczyzny”. A o co walczył? Oczywiście o to, „żebyśmy szybciej zbudowali komunizm”.

Po raz drugi Państwową Nagrodę Artystyczną Konwicki otrzymał już po czterech latach. W międzyczasie, w 1951 roku, wstąpił w szeregi Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Towarzysze z literackiej podstawowej organizacji partyjnej szczegółowo zbadali jego przeszłość (zaiste udział w antysowieckiej partyzantce był znakomitą rekomendacją) i mimo początkowego sprzeciwu dwóch partyjnych ortodoksów przyjęli autora Przy budowie w szeregi „najlepszych z najlepszych”. Niewątpliwie skłonić ich mogło do tego takie oto wyznanie obiecującego kandydata: „Od 1944 roku do końca 1945 roku byłem w antyradzieckim AK-owskim oddziale. Oddział ten miał na celu mordowanie działaczy demokratycznych, członków Partii i pracowników Bezpieczeństwa”. Jeśli chodzi o Sowietów, to aspirujący do czerwonej legitymacji Konwicki przyznał się do ranienia jednego. Zarzekł się, że wszystkie swoje grzechy wyznał UB, a stosunek do naszego wschodniego sąsiada zmienił diametralnie.

Rzeczywiście, nie minęło wiele czasu i oto w 1952 roku niegdysiejszy „Bóbr” wraz z drugim adeptem sztuki pisarskiej — Tadeuszem Papierem — wybrał się w rejs wzdłuż Wisły, podczas którego młodych inżynierów ludzkich dusz starsi inżynierowie wodni wprowadzali w tajniki hydrologii. Rozmawiali jednak nie tylko o regulacji Wisły, którą przewidzieli na rok 1960 (sic!). W wydanej naprędce przez wydawnictwo Książka i Wiedza publikacji Nad Wisłą i Pilicą mogliśmy przeczytać: „Inżynier pochylił się ku nam i rzekł prawie szeptem: — Kiedy byłem dzieckiem, ojciec prowadził mnie pod zamek w Warszawie i pokazywał Czerkiesów pełniących służbę. «Patrz — mówił — i pamiętaj: Zaborcy, Rosjanie». W 1905 roku pokazywał Kozaków szarżujących na tłum: «Patrz, co robią Rosjanie». Prowadził pod cytadelę i uczył: «Tu Rosjanie mordują Polaków...».

Inżynier wydobył pudełko z papierosami. Zapalił zapałkę trochę drżącymi palcami.

— W takiej atmosferze rosłem... W ciągu lat kamieniało to w głowie...

Milczeliśmy. Pod pokładem buczało jękliwe dynamo.

— Dziś z całym przekonaniem należę do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej”.

Gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, pozbyłby się ich ostatecznie po lekturze innej książeczki — Wśród przyjaciół, zawierającej plon wyprawy Tadeusza Konwickiego i dziewięciu innych polskich adeptów pióra do stolicy Kraju Rad, jaka odbyła się w grudniu 1952 roku. Były „Bóbr” po skrupulatnym opisie Kremla i „muzeum miłości do człowieka”, w którym zgromadzono dary nadsyłane Chorążemu Pokoju przez masy pracujące całego świata, swoje wypracowanie kończy tak:

„Nasza miłość do Józefa Stalina nie jest abstrakcyjna. Bo każdy nasz poszczególny, osobisty los jest ściśle związany z jego życiem. Bo nawet młody polski literat, który mozoli się nad swą pierwszą książką, nauczył się pisać w wielkim pociągu historii, który On prowadził. Bo ten młody pisarz, świadcząc prawdzie swoich czasów, żywił gdzieś tam w głębi serca cichą, niepokojącą nadzieję, że jego książkę, jego człowieczy manifest miłości do człowieka, przeczyta kiedyś Józef Stalin”.

Niestety, towarzysz Stalin zmarł 5 marca 1953 roku i z obiektywnych powodów nie mógł przeczytać ani tego wzruszającego aktu strzelistego, ani książki, o powstaniu której napomyka towarzysz Konwicki w zakończeniu. Najprawdopodobniej chodziło tu o Władzę, bo przecież nie o Rojsty.

Niebo gwiaździste i prawo moralne

Ta ostatnia powieść znalazła sobie za to po latach wielbiciela w osobie Adama Michnika, który nazwał ją tyleż efektownie, ile bezmyślnie „najuczciwszą relacją z dziejów absurdu polskiego honoru i z dziejów honoru polskiego absurdu”. Przy okazji „jąkający się chłopiec” (przypomnę, że to Tadeusz Konwicki napisał, włączając w 1991 roku do Zórz wieczornych, prześliczny Portret jąkającego się chłopca) z charakterystycznym dla siebie wdziękiem flekował prof. Ryszarda Kiersnowskiego, który śmiał powiedzieć kilka słów prawdy o pisarstwie swego wileńskiego kolegi.

Tych, którym nie podoba się ta układanka z klocków niepasujących do obrazu Tadeusza Konwickiego, zwierciadła polskich sumień, autora antykomunistycznej Małej apokalipsy i obowiązkowej lektury Salonu Warszawskiego — Kalendarza i klepsydry, postaram się ułagodzić, przypominając, w jakich okolicznościach pisarz, po piętnastu latach, rozstawał się z tą, której — jak powiedział — chciał być żołnierzem: z Partią.

Otóż 25 listopada 1966 roku został poproszony przez specjalną komisję, pod kierownictwem Zenona Kliszki, o napisanie oświadczenia w sprawie usuniętego właśnie z PZPR Leszka Kołakowskiego. Odmówił: „Ja was bardzo przepraszam, ale nie będę pisał oświadczenia, one bardzo mnie upokarzają. Przyrzekłem sobie, że nie będę już pisał żadnych oświadczeń. Kiedyś je pisałem”. Po dwóch tygodniach, 6 grudnia, krnąbrny — jak się okazało — towarzysz Konwicki został wezwany przed oblicze Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej. Po jego wyjaśnieniach członek tego zespołu, Tadeusz Galiński, nie kryjąc irytacji, orzekł: „Wy mówicie gorzej aniżeli jakiś korespondent zagraniczny”. Konwicki, zdaje się, miał już wszystkiego dosyć i sam przypomniał, że uprzednio „towarzysz Kliszko na koniec rozmowy powiedział, że nie widzi mnie w partii”. W związku z tym przewodniczący zespołu CKKP, Roman Nowak, zadał sakramentalne pytanie: „Czy wam zależy na partii?”. Konwicki odpowiedział: „Szczerze mówiąc — nie”.

Wcześniej jednak jako świadomy członek tejże partii napisał Władzę. Co się pięknie zaczęło, skończyło się jednak fatalnie, bo nie minęło wiele miesięcy, a występujący w jego powieści zdradziecki szef prawicowo-nacjonalistycznego odchylenia, niejaki Gomułka, został I sekretarzem KC PZPR, a naród zechciał zobaczyć w nim swego wodza, o czym towarzysza Wiesława zapewniano na wiecach jak Polska długa i szeroka. Skonfundowany Konwicki musiał przyjąć do wiadomości, że w tym systemie nikt o zdrowych zmysłach jego Władzy nie wznowi. Tym sposobem ostatnia edycja tego, rzadko już spotykanego w antykwariatach, dzieła ukazała się w 1956 roku.

Pisarz nie uważał jednak Władzy za swoją najgorszą książkę, to mało zaszczytne miano pozostawiając innej powieści z 1956 roku — Z oblężonego miasta. Rzeczywiście, też obrzydliwej. A Władzę udało mu się tak przerobić, że wyszły mu z niej filmowe Zaduszki, czego nie domyślili się widzowie wpatrzeni w zjawiskową Ewę Krzyżewską.

Tadeusz Konwicki już wcześniej, jak na wilnianina przystało, przypomniał sobie też nagle o tym, że „Gustavus obiit, Hic natus est Conradus” i w połowie 1957 roku wyjechał nad morze, gdzie nakręcił swój pierwszy, nagrodzony na festiwalu w Wenecji, film Ostatni dzień lata. „I tam, nad tym zimnym jak lodownia morzu — roznamiętniał się pisarsko — w strasznym i samotnym sierpniu, miesiącu bezksiężycowym, miesiącu spadających gwiazd, co podobno spełniają ludzkie marzenia albo zachcianki, tam jednej nocy z zadartą do góry głową zrozumiałem, że nade mną jest niebo gwiaździste, a prawo moralne we mnie”.

Odrobinę wzniosły, nieziemski

Dzieciństwo pisarza nie było najszczęśliwsze. Miał trzy i pół roku, gdy zmarł jego ojciec. Matka z sowieckiego kołchozu przyjechała do Polski dopiero po 1956 roku. Zamieszkała u siostry w Szczecinku, gdzie zmarła w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat. „Nieustannie była w podróży — opowiadał Tadeusz Konwicki. — Bardzo lubiła grać wielką panią i nigdy w życiu nie miała własnego kąta. Ale to było z wyboru”.

Polka Krywkę, dziecięcego bohatera Dziury w niebie (1959), wychowywali dziadkowie Linsrumowie. Prawdziwi dziadkowie Tadeusza Konwickiego nazywali się podobnie — Blinstrubowie: „Dziadkowie byli ludźmi starszymi: dziadek był po siedemdziesiątce, a babka po sześćdziesiątce. W związku z tym nieustannie byłem w domu potrzebny i w odróżnieniu od innych, którzy mogli się nieustannie obijać, miałem jakieś obowiązki i zadania domowe. Oczywiście próbowałem się od nich wykręcić i biegać samopas. Uwielbiałem więc uciekać z domu. Dręczyłem tym babcię”.

Dziura w niebie to klasyczna powieść inicjacyjna. Dzieciństwo spędzone w Kolonii Wileńskiej będzie jednak wracało i w innych książkach Konwickiego, między innymi w Zwierzoczłekoupiorze (1969) i Kronice wypadków miłosnych (1974). Ciągle w jego prozie natrafiamy na Puszkarnię i Młyn Francuski, Bujwidze i patefon grający Gariacze bubliczki, Nową Wilejkę, w otoczeniu jakichś Białorusinów, Karaimów, Żydów.

Tu uwaga. Jako że ojciec pisarza był nieślubnym dzieckiem, przyszły autor Bohini (1987) wymyślił sobie romans babki Konwickiej, szlachcianki z wileńskiej prowincji, z jakimś tajemniczym przybyszem... „Usłużna wyobraźnia — wspominał — podsuwała mi natychmiast obraz dziadka, którym mógł być młody piekny Żyd z Oszmiany, Mejszagoły albo Święcian. Młody Żyd, kupiec wędrowny, uczony talmudysta lub poeta piszący nostalgiczne wiersze w strasznym żargonie jidysz. I zrozumiałem szalone świętokradztwo miłości mojej babki, i zrozumiałem okrutne fatum, które jak gradowa chmura okryło życie ojca i trochę moje życie. I stałem się odrobinę wzniosły, nieziemski, dosyć bliski świętości.

Ale potem Żydzi mnie zdenerwowali, a właściwie zdenerwowali niektórzy koledzy, i przestałem się czuć Żydem, i od tego czasu raczej rzadko czuję się Żydem”.

Nie przeszkodziło to jednak pisarzowi sprokurować kapitalny romans — wspomnianą Bohiń — chyba najbardziej filmową z jego książek i zapewne dlatego nigdy niezekranizowaną. Choć, jeśli wierzyć Konwickiemu, stało się tak dlatego, że na starość (przepowiedziano mu długie życie) zrobił się skąpy i usiłował „zachować coś na czarną godzinę”.

W 1949 roku pisarz się ożenił. Matką dwóch jego córek, z którą przeżył ponad pół wieku, została Danuta Lenica, zmarła w 1999 roku córka znanego malarza, ilustratorka książek dla dzieci. Zdolności plastyczne po rodzicach (Konwicki też, o czym się zapomina, sporo rysował) odziedziczyła mieszkająca głównie w Nowym Jorku córka Maria.

Rodzina żony pochodziła z Wielkopolski, państwo Konwiccy zaś całe swoje wspólne życie przeżyli w Warszawie. A przecież w istocie autor Nowego Świata i okolic (1986), choć doceniony nawet za zasługi dla Warszawy Nagrodą Literacką przyznaną mu w 2009 roku (w latach pięćdziesiątych, czym specjalnie się nie chwalił, był radnym miasta stołecznego Warszawy), do znudzenia indagowany przez dziennikarzy o rolę, jaką w jego życiu odegrał Pałac Kultury i Nauki (straszył go codziennie rano, gdy wychylał się ze swej nyży przy ulicy Górskiego), duchem nie ruszył się z Kolonii Wileńskiej. I to jest pełna odpowiedź na poruszaną wielokrotnie kwestię, dlaczego na początku lat dziewięćdziesiątych Konwicki podjął się tak karkołomnego zadania, jak nakręcenie Lawy według Dziadów Adama Mickiewicza. On sam, opowiadając o tym, jak kręcił Lawę, konstatował: „Jestem utkany z jakichś resztek po Pieślakach, Kieżunach, Wieszunach, a może nawet Mickiewiczach. Zastygłem w krysztale tamtego powietrza, w wątłym świetle północnego słońca, w urokach nocy zimowych zakłóconych wyciem wilków, którym także nie najlepiej wiedzie się na tym naszym świecie”.

Palił, ale się nie zaciągał

We Wschodach i zachodach księżyca (1982) Tadeusz Konwicki doszedł do wniosku, że swój (i pokolenia) stalinowski portret w Kalendarzu i klepsydrze zdemonizował: „Brałem udział, ale byłem obok. Przeżywałem, ale nie utrwaliłem w pamięci. Grzeszyłem, ale nie chce mi się codziennie spowiadać”. Codziennie? Powiedziałbym, raz a dobrze. Tymczasem nadto często usiłował racjonalizować coś, co racjonalne nie było. „Czytelnicy udawali, że nas czytają — opowiadał — a my udawaliśmy, że przynosimy im wiedzę o nich samych. Mnie to zawstydzało i nie umiałem tego robić. Ale uczestniczyłem w tym procederze”. Po prostu, palił, ale się nie zaciągał.

Starsi ludzie bywają pamiętliwi. Dawno temu pewien starszy mężczyzna, cierpliwie wysłuchawszy moich zachwytów nad akurat wtedy wydanym Nic albo nic, splunął i dobitnie powiedział, że po Władzy niczego, co napisałby jej autor, do ręki nie weźmie. Patrzyłem na niego jak na kogoś niespełna rozumu, usiłowałem nawet starszego pana przekonywać. Ale po co? On miał swoją prawdę, Konwicki zaś z roku na rok rósł wtedy, choć naprawdę w jego życiu niewiele się zmieniało. Tyle może, że zaczął wyjeżdżać na Zachód, co samo w sobie było interesujące, jako że poza rosyjskim języków obcych — jak się wtedy mówiło — nie posiadał. A jednak to, co przywiózł w latach siedemdziesiątych z podróży po Stanach Zjednoczonych, było świeże, nie wspominając o jego korespondencjach sportowych z Olimpiady w Monachium w 1972 roku, kiedy to po zamachu terrorystycznym na sportowców izraelskich znalazł się w centrum światowych wydarzeń. Do pewnego czasu zresztą, jak utrzymywał, narkotyzował się sportem. Później przestał, tak jak jego również zainfekowani kibicowaniem przyjaciele: Stanisław Dygat i Gustaw Holoubek.

Bezbłędna intuicja moralna

Rytm jego życia był monotonny, wyznaczany spotkaniami o tej samej porze, przy tym samym stoliku, w tym samym lokalu. Przez długie lata była to stołówka „Czytelnika”, porzucona przez Konwickiego na znak protestu po reportażu Jacka Żakowskiego w „Gazecie Wyborczej”, gdzie ranga owego pisarskiego stolika została, jego zdaniem, nadmiernie wyolbrzymiona i upolityczniona. Przeniósł się wtedy na parę lat do Bliklego, potem jednak uznał, że karencja się skończyła, i powrócił na Wiejską. Instytucję stolika przejął po Antonim Słonimskim i niewątpliwie to stolik Konwickiego stał się na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych najważniejszym środowiskowym miejscem, a opinie wydawane przy nim miały wielką moc. Jerzy Urban żartował, że skoro tak jest, to stała bywalczyni tych spotkań — Irena Szymańska, jednoosobowo decydująca o tym, co jest złe, a co dobre w literaturze polskiej, nie ma wprawdzie takiej mocy sprawczej, by wiedziała, co zdarzy się w PRL-u jutro lub pojutrze, ale o tym, jak to zostanie przyjęte w kraju i za granicą — poinformowana jest z całą pewnością.

W swoich książkach sylwicznych Konwicki obgadywał przyjaciół i kolegów po piórze. Trzeba jednak przyznać, że miernotami się nie zajmował. A nieraz mocno ukłuci przez niego pisarze i filmowcy, zachowujący na ogół olimpijski spokój, potrafili się obrazić, jak Stanisław Dygat, nad czym Konwicki szczerze bolał. Pióro miał ostre, dostało się więc od niego i Wajdzie („Nie posiada uczniów i naśladowców. Bo nie można naśladować naśladownictwa”), i Iwaszkiewiczowi („Wypełnił istotną lukę w polskiej literaturze dziewiętnastowiecznej”), i Tyrmandowi („Jeśli był antykomunistą, to tak jakby należał do jachtklubu”). Czynił jednak, rzadkie bo rzadkie, wyjątki. Po pierwsze, dla Antoniego Słonimskiego, który z kolei — z racji wieku i urzędu — szydził sobie z niego, zastanawiając się na przykład, jakie miejsce w literaturze zajmowałby jego młodszy kolega, gdyby po wielokroć opisywał nie swoje Miasto (czyli Wilno), a — dajmy na to — Bydgoszcz. Konwicki przecierpiał te złośliwości, by w Kalendarzu i klepsydrze uhonorować starego skamandrytę aktem strzelistym: „Jest on dla mnie niedoścignionym wzorem i jak nad bezcennym wzorcem, jak nad platynowym wzorcem przechowywanym co prawda nie w Sèvres pod Paryżem, ale też dobrze, bo w alei Róż, nad tym moim wzorcem czuwam pilnie od rana do nocy, chuchając i leciutko dmuchając, a w tym chuchaniu i leciutkim dmuchaniu pomaga mi wielu ludzi, którzy również kochają Antoniego”. Po drugie, dla Adama Michnika, bo miłość do Słonimskiego przeniósł na jego sekretarza. Portret jąkającego się chłopca przynależy bardziej do literatury konfesyjnej niż jakiejkolwiek innej: „Patrzyłem na głowę Adasia i myślałem, jakim to wzorem chemicznym przebiegają w tej tak zwyczajnej czaszce tak niezwykłe procesy, których wynikiem jest jego, Adasia, bezbłędna intuicja moralna. Wszyscy już zdążyliśmy wielokrotnie pomylić się. Michnik ma jeszcze to przed sobą. Ale coś mi mówi, coś mi podszeptuje, coś mnie upewnia, że Adasia to ominie”. Akurat! Ale jakby tego było mało, przypomnę jeszcze tę lapidarną charakterystykę: „Płowe włosy, jasne, śmiałe oczy, poczucie honoru oraz imperatyw moralny w piersi — czyż to nie zbiorowy portret Zawiszy, Skrzetuskiego i Adama Chmielowskiego”.

Gorąca głowa i zimne serce

Tak to też bywało z proroctwami Tadeusza Konwickiego. Jedne się udały, drugie nie. Przypisano mu jednak wizjonerstwo, a on zgrabnie udawał, że lekceważy te przejawy ufnej wiary w jego profetyczne zdolności. Ale to był profetyzm społeczno-narodowy. Z tym wszystkim, co dotyczyło komunizmu, szło mu łatwiej. PRL nie tylko w filmach Barei był krainą nie z tej ziemi. Czegokolwiek by obdarzony nielichą fantazją pisarz nie wymyślił, władze wdrażały to w życie z żelazną konsekwencją. We Wschodach i zachodach księżyca wyliczał: „Powiadam do kogoś: «Zająłem ci miejsce w kolejce do fortepianów». Rzeczywiście w Alejach Ujazdowskich przed sklepem muzycznym ustawił się ogonek, bo ogromna ciężarówka z przyczepą przywiozła pianina i fortepiany firmy «Calisia». A pół godziny przedtem widziałem długi ogon przed radzieckim sklepem «Natasza». Dlaczego na mrozie stali przed tym kiepskim sklepem potomkowie hetmana Żółkiewskiego i generała Dowbor-Muśnickiego? Może «rzucono» do sklepu złote radzieckie pierścionki. Wymyśliłem z rozpaczy kilka marnych grepsów w swoich książkach i moi rodacy z posępnym uporem realizują te moje grepsy. Przed rokiem moje filmy szły na przeglądzie w warszawskim kinie «Zdrowie» pod tytułem Lenin w Polsce. Dzisiaj film dokumentalny z sierpnia ubiegłego roku Robotnicy 80 idzie w kilku kinach pod tytułem Seanse zarezerwowane. A to przecież ja zażartowałem w Małej apokalipsie, że w kinie «Wołga», dawniej «Skarpa», pod szyldem radzieckiej komedii muzycznej Świetlana przyszłość idzie polski film niepokoju moralnego Transfuzja”.

Mała apokalipsa, umiejscowiona w — mogło się zdawać — wcale nie tak dalekiej przyszłości, w której Polska, oczywiście na własne życzenie, miała przyłączyć się do Kraju Rad, była tym ciekawsza, że niebezkrytyczna wobec opozycji. Tadeusz Konwicki, wieczny „podpisywacz” listów do władz, uznawanych w tamtym czasie za akty wielkiej odwagi, wyraźnie znudził się ich problematyczną skutecznością. Stąd wzięły się w Małej apokalipsie ewidentnie komiczne sceny, łącznie z tą najważniejszą, gdy do bohatera powieści przychodzą emisariusze opozycji demokratycznej z radosną wieścią, że oto wytypowany został do podpalenia się na schodach Pałacu Kultury i Nauki, by jego spektakularna śmierć wstrząsnęła sumieniami rządzących i rządzonych.

W istocie odkąd został skreślony z listy członków PZPR, wielokrotnie podpisywał listy protestacyjne do władz, między innymi List 59 w 1975 roku czy apel intelektualistów protestujących przeciw stanowi wojennemu w 1982 roku. A w 1989 roku, już u schyłku komuny, odmówił przyjęcia Nagrody Ministra Kultury i Sztuki I stopnia. Inna sprawa, że na karesy ze strony władzy nie był szczególnie łasy. Krzyż Kawalerski otrzymał już w 1962 roku, a dwa lata później Krzyż Oficerski.

Do „Solidarności” nigdy nie wstąpił, choć stać go było na gesty, które sporo w okresie PRL-u kosztowały. Nieprzypadkowo ostentacyjnie wręcz oddał maszynopisy swoich książek: Kompleksu polskiego i Małej apokalipsy podziemnemu wydawcy, co sprawiło, że ukazały się one jako trzeci i dziesiąty numer wydawanego poza cenzurą kwartalnika „Zapis”. Później stosował już płodozmian pisarski, na przykład Wschody i zachody księżyca wyszły w drugim obiegu, ale Nowy Świat i okolice jak najbardziej oficjalnie. Żartował, że to takie gierki starszego pana z cenzurą i opresyjnym, tyle że często bezsilnym, systemem.

Od czasu do czasu robił tajemniczą minę i pytał: „A może naszym przeznaczeniem jest zagłada komunizmu? Może z naszych rąk, z rąk krnąbrnych weteranów niewolnictwa musi zginąć ta straszliwa odmiana totalitaryzmu. Polacy nie obłaskawiają potwora, nie malują na jego pysku ludzkiej twarzy, nie humanizują wściekłego zwierza. Polacy chcą go wysadzić w powietrze razem ze sobą. Albo pociągnąć na dno jak młyński kamień”.

Trudno po takim horoskopie — oczywiście z lat osiemdziesiątych — całkowicie serio traktować samookreślenie Tadeusza Konwickiego, który oznajmił kiedyś, że ma gorącą głowę i zimne serce. A jednak, jak się zdaje, był w tym stwierdzeniu bardzo bliski prawdy.

Niezależnie od naszych ocen jego twórczość zarówno pisarska, jak i filmowa (był niewątpliwie najwybitniejszym przedstawicielem kina autorskiego w Polsce) jest nie do podrobienia. Przekonali się o tym jego naśladowcy, których przez grzeczność nie wymienię. Ponieśli klęskę, choć zapewne dołożyli wszelkich starań, by tak się nie stało. Zatem dlaczego? W Pamflecie na siebie Tadeusz Konwicki napisał: „Najczęściej okradano mnie z moich banałów”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: