Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W rodzinie ojca mego - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
18 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W rodzinie ojca mego - ebook

W rodzinie ojca mego to zbiór reportaży o zwartych szeregach środowisk kościelnych, które same nazywają siebie Rodziną Radia Maryja. Autor, były dziennikarz „Gościa Niedzielnego”, próbuje zmierzyć się z fenomenem toruńskiego imperium medialnego skupiającego kilkanaście milionów zaangażowanych katolików. Wójcik oddaje głos wiernym, kapłanom i kościelnym prominentom, cytuje audycje radiowe i listy pasterskie, jeździ na msze odprawiane przez księdza Piotra Natanka i pikietuje pod Krajową Radą Radiofonii i Telewizji, a nawet zapisuje się na studia na uczelni ojca Rydzyka. Dzięki temu, że nie boi się pytać ani słuchać, jego książka, pisana od wewnątrz, napędzana ciekawością i chęcią przeniknięcia do źródeł wspólnotowości, staje się bezprecedensowym portretem jednego z obliczy polskiego Kościoła.

Reportaże Wójcika fascynują, ale nie dają łatwych odpowiedzi na pytania, czy możliwa jest wspólna płaszczyzna dialogu i jaka jest przyszłość naszego katolicyzmu.

"W rodzinie tego ojca bywa zabawnie, ale częściej strasznie. Chrześcijańskiej pokorze towarzyszy pycha, a miłości bliźniego zapiekła nienawiść. Polski katolicyzm pokazuje tu swoją „wykrzywioną twarz”. To opowieść o słuchaczach Radia Maryja, ze środka – bolesna dla autora, który martwi się o przyszłość Kościoła, wstydliwa dla hierarchów, dla polityków kompromitująca. Brawurowa. Czyta się ją z poczuciem zażenowania. Jakim jesteśmy społeczeństwem, skoro pozwoliliśmy Tadeuszowi Rydzykowi przejąć rząd dusz nad odtrąconymi? Czemu dopuściliśmy, by sympatyczne panie w moherowych beretach pakowały w koperty kał i wysyłały je urzędnikom państwa?" Lidia Ostałowska

"Marcin Wójcik poszedł do nieba. Zagląda w mdłe od kadzideł korytarze obklejone obliczem Ojca Dyrektora. Siada z jego przyjaciółmi ciasnym różańcem w pozłacanych plastikowych fotelach ogrodowych. Ojciec Dyrektor długimi, sprawnymi jak u kieszonkowca palcami masuje wszystkim portfele na wysokości serc. Jest żonobójca z Bogiem na ustach, żądne krwi moherowe starowiny, młodzież o katatonicznych spojrzeniach i przestrojonych radiem umysłach. Nowa kategoria: "catholic thriller". Nie sposób się oderwać, bo Wójcik zna się na czarciej, reporterskiej robocie." Marcin Kącki

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-052-9
Rozmiar pliku: 886 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii ukazały się ostatnio:

Peter Robb Sycylijski mrok

Michał Książek Jakuck. Słownik miejsca

Luca Rastello Przemytnik doskonały. Jak transportować tony kokainy i żyć szczęśliwie

Stefano Liberti Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy

V. S. Naipaul Indie. Miliony zbuntowanych

Magdalena Grochowska Wytrąceni z milczenia (wyd. 2 zmienione)

Florian Klenk Kiedyś był tu koniec świata

Angelika Kuźniak Marlene (wyd. 2)

Elisabeth Åsbrink Czuły punkt. Teatr, naziści i zbrodnia

Frank Westerman Czysta biała rasa. Cesarskie konie, genetyka i wielkie wojny

Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy

Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem

Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci

Mateusz Janiszewski Dom nad rzeką Loes

Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch

Witold Szabłowski Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji (wyd. 2 rozszerzone)

Peter Harris Słuszny opór. Konstruktorzy bomb, rebelianci i legendarny proces o zdradę stanu

Liao Yiwu Bóg jest czerwony. Opowieść o tym, jak chrześcijaństwo przetrwało i rozkwitło w komunistycznych Chinach

Dariusz Rosiak Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista

Anthony Shadid Nadciąga noc. Irakijczycy w cieniu amerykańskiej wojny

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen

Iza Klementowska Samotność Portugalczyka

V. S. Naipaul Poza wiarą. Islamskie peregrynacje do nawróconych narodów

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka

Drauzio Varella Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii

Ewa Winnicka Angole

Michał Olszewski Najlepsze buty na świecie

Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii

Grzegorz Szymanik Motory rewolucji

V. S. Naipaul Maska Afryki. Odsłony afrykańskiej religijności

Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro

Pin Ho, Wenguang Huang Uderzenie w czerń. Morderstwo, pieniądze i walka o władzę w Chinach

Liao Yiwu Pociski i opium. Historie życia i śmierci z czasów masakry
na placu Tiananmen

W serii ukażą się m.in.:

Frances Harrison Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance

Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Wilki żyją poza prawem.
Jak Janukowycz przegrał UkrainęDni, noce i poranki

Śni się Jadwidze Pani Dama w koszuli jedwabnej – białej, z guzikami przy mankietach, pulchnymi jak pestka czereśni. I śni się jej brązowa spódnica do kostek, co smaga wierzchołki błota wyrzeźbionego kołami wozów i kopytami koni. Krowy też mają swój wkład w błoto, bo dwa razy dziennie przechodzą przed oknami dworu, wyganiane rano i zganiane po południu. Pani Dama spódnicę i tak oszczędza – krów nie zgania, ma od tego parobków. W domu jest służba, więc mleka nie gotuje – ugotują jej, dzieciom, mężowi. Mąż ostatnio szorstki, bo nocami i dniami leje jak z cebra, przez co ziemniaki mu gniją, nawet w najlepszych ziemiach.

Pani Dama boi się zimy tak jak lata. Gdy zasypie, nie pojedzie końmi do miasta. Gdy latem żniwna pogoda, też nie jedzie. A to w mieście oddycha pełną piersią, czuje się tam szczęśliwa, kiedy uderza parasolką w bruk. Ostatnio przestaje być jednak w mieście wielką panią, bo z parasolkami chodzą już żony kamieniczników i sklepikarzy. Słońce zachodzi nad dworami.

Pani Dama ma jeszcze inny kłopot, skryty. Nie kocha męża tak, jak jej się wydawało, że kocha. Kocha innego, miastowego. Wszedł raz dla niej do stawu i zbierał z lustra wody kwitnące nenufary. Potem musiała odejść od niego, wsiąknęła w wieś i żeby nie dać się sponiewierać życiem wiejskim, założyła białą bluzkę z guzikami przy mankietach – tymi, co są pulchne jak pestka czereśni, oraz brązową spódnicę do kostek.

Bluzkę i spódnicę filmowej Barbarze Niechcic uszyła Jadwiga z Legionowa.

Raz w roku śnią się Jadwidze Noce i dnie, a chciałaby więcej, chciałaby wrócić do czasów, kiedy mówili jej, że za obszycie Niechcicowej powinny zwrócić się na nią oczy paryskich projektantów.

– Nie od razu pracowałam w kostiumologii. Najpierw szyłam żakiety i płaszcze w zakładach Cora przy Terespolskiej w Warszawie. Trafiłam tam po szkole podstawowej, w wolnym czasie robiłam eksternistyczne technikum odzieżowe. Nie skończyłam. Cała klasa się rozeszła, nie mieli czasu, żeby szkoły kończyć.

Mieszkałam z rodzicami i czterema braćmi na wsi, za Legionowem. Od dziecka ciągnęło mnie do szycia. Nie była to tradycja rodzinna, bo mama specjalizowała się w pieczeniu (nie zapomnę jej pączków na głębokim oleju). Mnie wychodziło szycie. Jako nastolatka uszyłam sobie szare spodenki, takie trzy czwarte. Wieś się ze mnie śmiała, bo wtedy dziewczynki chodziły w sukienkach albo spódniczkach. Brałam rower i na przekór wsi jechałam drogą w tych moich spodenkach, z włosem rozpuszczonym, z piosenką na ustach.

Kilka lat później wszystkie dziewczynki we wsi chodziły w spodenkach trzy czwarte. A ja byłam dumna, że popchnęłam na wsi postęp.

Jadwiga miała dość przyszywania rękawów do żakietów i płaszczy, dlatego z Terespolskiej przeszła na aleję Solidarności, gdzie na sposób artystyczny naszywała na bluzki i spódnice cekiny. Ale w zakładzie wybuchł pożar, a po pożarze były zwolnienia. Dostała nową pracę, w Teatrze Rampa na Targówku.

– Przyjmował mnie Marian Jonkajtys. Cudowny dyrektor, chwalił mnie za kostiumy na scenę. Szyłam również na plany filmowe, najbardziej znany to Noce i dnie. Trzy dni i trzy noce szyłam Barbarze Niechcic białą bluzkę z guziczkami przy rękawach, z falbaneczkami pod szyją. Ciężko, bo to był jedwab, a jedwab niepokorny, podnosi się. Uszyłam jej także – ale z bawełny – brązową suknię. Oj, właściwie to ona nie była brązowa, tylko kakaowa. W święta proszę się przyjrzeć, na pewno będą powtarzać.

Ale najbardziej cieszę się z sukni dla Aliny Janowskiej. Grała w niej w sztuce Miejsce dla gwiazdy. Błyszcząca, różowa, z bistoru. Występowała w niej w wielu teatrach i ponoć wszędzie mówiła, że to suknia od Jadwigi.

Jadwiga szyła w pracowni teatralnej, ale pracy było tyle, że zabierała szycie do domu. Jak wtedy, gdy kazali jej w cztery dni uszyć dwanaście kwadratowych bluzek na wzór bluzek zespołu ludowego z Azerbejdżanu. Uszyła. Dostała tyle pieniędzy, że kupiła sobie czarno-biały telewizor.

Nie chciała zbyt często zabierać pracy do domu, bo w domu miała obowiązki: pranie, sprzątanie, mąż wymagający ciepłych obiadów. Mąż o trzynaście lat młodszy, ludzie mówili, że przystojny, jak generał. Przed ślubem powtarzała mu: „Nie żeń się ze mną, znajdź sobie młodszą”. Chciał tylko Jadwigę – bo ona wysoka, szczupła, dystyngowana, nikt nie widział różnicy wieku. Teściowa ją uwielbiała. Nie widywały się zbyt często, teściowa mieszkała na Podlasiu, ale jak już się spotkały, to siedziały w kuchni do rana i obierały jabłka na kompoty.

Dzieci nie mieli, to znaczy urodziła im się córka, ale ledwie otworzyła oczy i umarła. Może dlatego on zaczął nadużywać, a Jadwiga uciekała w szycie, zostawała w pracy po godzinach, aż raz weszła do kościoła, żeby się zwierzyć Bogu.

– Gdy po Solidarności przyszła wolność, w teatrach zaczęli zwalniać. Na pierwszy ogień poszły krawcowe. Nie wiem dlaczego, przecież szata zdobi aktora i bez dobrej szaty aktor dobrze nie zagra. Tak mi się wydaje, ale nie wiem, bo nie było czasu chodzić na przedstawienia.

Nie mogłam przejść na emeryturę, brakowało mi kilku miesięcy. Koleżanka poradziła, żebym poszła na bezrobocie: „Kryśka, idź teraz, to się dopiero zaczyna, potem ci nie dadzą, powiedzą, że bezrobotnych tyle co szarańczy”. Stuknęłam się w głowę i powiedziałam jej: „Ja? Na bezrobocie? Chyba zgłupiałaś! Znajdę nową robotę”.

Znalazłam w krawiectwie. Potem dostałam emeryturę. To był szok. W sklepach nie było kolejek, półki uginały się od towarów, ale emerytury miałam tyle, że ledwie starczało na mleko, chleb i rachunki. Wałęsa mówił w telewizorze o wolności gospodarczej, że można zakładać biznesy, że to dobry moment, bo kraj się podnosi i potrzeba przedsiębiorczych. Posłuchałam go.

W małym pokoju zrobiłam zakład z poprawkami krawieckimi. Drugi taki w mieście. Ludzie przestali jeździć do Warszawy, tylko przychodzili do mnie – ze spodniami, sukienkami, firankami. Wysłuchałam, doradziłam, a jak mi się czyjaś wizja wydawała zbyt artystyczna, to potrafiłam artystyczny umysł sprowadzić na ziemię.

Jadwiga nadal robi poprawki, ale drzwi otwierają się sporadycznie. Bo już dziesięć zakładów poprawia Legionowo. A poza tym Jadwiga ma dość grzebania przy spódnicach, spodniach, firanach. Chce teraz poprawiać siebie.

Powiedziała mężowi: „Albo ja, albo wódka”.

– Będzie z dziesięć lat, jak nie mieszka ze mną. Zostałam sama. To nic. Mam więcej czasu, żeby pomyśleć o sobie. Człowiek, gdy był młodszy, to nie myślał o sprawach ostatecznych. Teraz, jak coś mądrego i pięknego usłyszę albo przeczytam, to szybko zapisuję w zeszycie, żeby mi to nie uleciało.

Potrzebujemy chleba posmarowanego miłością!

Jadwiga odpoczywa na wsi. Jeździ do domu rodzinnego, gdzie brat prowadzi gospodarstwo. Lubi plewić jarzyny, patrzeć, jak odchwaszczone pięknie rosną. Gdy się zmęczy, idzie do domu, czyta gazetę, słucha radia.

Módlcie się, żebyśmy wytrwali, żebyśmy prawdę mówili każdemu z miłością.

Gdy plewi, czuje się potrzebna. Czuje też, że plewienie dobrze wpływa na jej stawy, mięśnie, a słońce rozdaje za darmo witaminę D. Gdy uzna, że ma jej w nadmiarze, idzie do domu, czyta gazetę, słucha radia.

Człowieka nie można kopnąć, chyba że czerwonego.

– A nie mówiłam jeszcze, że szyłam w teatrze kapelusze. Z filcu, zdobione plastikowymi kwiatami. Gdy któraś aktorka chciała, to załatwiałam żywe róże lub stokrotki.

Diabeł zawsze kłamie, a teraz w Polsce jest pokaz tego krętactwa przez media.

– Będzie z dziesięć lat, jak słucham Radia Maryja – dniami, nocami, porankami. Czytam „Nasz Dziennik”. Jak nie zdążę kupić, to na następny dzień jadę do Warszawy, na aleję Solidarności, do księgarni Nasz Dziennik. Tam mają archiwalne numery. Nie, nie chcę prenumeraty, wolę wyjść do kiosku, kogoś spotkam, zagadam. Czasami kupię „Gazetę Polską”. Trzeba wiedzieć, co się w Polsce dzieje, bo z normalnych gazet człowiek się tego nie dowie.

Ja tego nie biorę do ręki, „Gazety Wyborczej” nie biorę nigdy do ręki – musiałbym się myć. Nie wiem, czybym się wymył. Tak samo nie biorę niektórych innych gazet do ręki, to by mi ubliżało, ja jestem Polakiem!

Jadwiga angażowała się w protesty uliczne przed ratyfikacją traktatu lizbońskiego w 2009 roku. W Radiu Maryja powiedzieli, że nie wolno dopuścić do ratyfikacji, bo Unia odbierze suwerenność. Powiedzieli też, że będzie protest pod Pałacem Prezydenckim. Przyjechała. Nie pamięta, co to był za miesiąc, ale musiała być umiarkowana pogoda, bo miała na sobie skórzaną spódnicę i skórzaną kurtkę. Tak ubrana poszła w pochodzie za trumną. W trumnie leżała posiniaczona, pokaleczona, zdradzona Niepodległość. Pochód chciał wejść do prezydenta Lecha Kaczyńskiego i w imieniu narodu dać mu trumnę.

Naród dał mu trumnę rok później, kiedy prezydent zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. Tym razem Radio Maryja zrobiło z niego męczennika za posiniaczoną, pokaleczoną, zdradzoną Niepodległość.

Bez wątpienia był to nasz najlepszy prezydent po II wojnie światowej. Nie tylko wykształcony, ale także wierzący, odważny, dzielny. Nieraz się zastanawiam, czy komuś się bardzo nie naraził.

Jadwiga usłyszała w radiu, że trzeba walczyć o krzyż, który stanął przed Pałacem po katastrofie.

– Nie byłam jak taka Joanna, która wieszała się na krzyżu, piszczała, krzyczała, telewizje ją filmowały, ludzie myśleli, że wariatka. Stałam w tłumie, daleko i tylko się modliłam. Potem podeszłam bliżej, atmosfera mnie uniosła. Na następny dzień przyniosłam brzozowy krzyż i przywiązałam go naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego, na ogrodzeniu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Pomógł mi młody chłopak – patriota. Zobaczył to policjant i kazał mu zdjąć krzyż z ogrodzenia. A on na odczepne do policjanta: „A ty zdejmij buty”.

Zginęli liderzy odradzającej się polskiej prawicy. Przeciwnikom prawdy będzie na rękę, że my się będziemy wzruszali i na tym poprzestaniemy, a oni będą umacniali swoją władzę.

– Któregoś ranka pojechałam na czuwanie pod krzyżem. Nie, nie tym moim brzozowym, ale tym głównym, upamiętniającym ofiary smoleńskie. O, jak mnie serce zakłuło, gdy zobaczyłam, że nie ma krzyża. Na tekturze po zniczach napisałam drżącą ręką: „Hańba, że zabrano krzyż!”. Janusz – obrońca, który też już był – napisał: „Panie Komorowski, gdzie jest krzyż?”. Władza mówiła, że schowali nocą przed burzą. Pytałam się ludzi z Warszawy i mówili, że w nocy nie było burzy. Proszę mi powiedzieć, jak władza może aż tak kłamać.

Polska jest dalej niszczona, na naszych oczach ginie. Niszczona jest kultura, gospodarka, własność, rolnictwo. To jest zaplanowane, a krzyż jest podrzucony nam tylko teraz!

– Wielu, zwłaszcza młodych, śmiało się z nas, że protestujemy i domagamy się krzyża. Podchodziłam do nich i tłumaczyłam, że krzyża nie można się wstydzić, że jest symbolem Polski, że musi być obecny, że człowiek, gdy się rodzi, to od razu polskie, katolickie pielęgniarki kreślą mu na czole znak krzyża i z tym znakiem na czole umiera.

Prezydent elekt na kilka dni przed wyborami czy tygodniami ileż razy był na uroczystościach religijnych w pierwszych ławkach? I do komunii w pierwszym szeregu! I ludzie patrzą, kamery pokazują, biskup czy arcybiskup go pozdrawia, to wszystko myli ludzi!

– W miesięcznicę katastrofy poszłam z obrońcami złożyć kwiaty pod Pałacem. Na następny dzień kwiatów już nie było, chyba z zazdrości Komorowski kazał posprzątać. Zaproponowałam obrońcom, żeby zrobić kilkudniowe dyżury przy kwiatach, tak żeby mogły tam poleżeć, żeby Komorowski ich nie sprzątał. Ci, co mają najdalej, mieli czuwać za dnia, ci z Warszawy czuwaliby nocą. Na razie nikt tego pomysłu nie wdrożył.

Spotykamy się codziennie przed Pałacem dwadzieścia po dwudziestej. Przychodzi kilkanaście, kilkadziesiąt osób – to zależy od pogody. Różni ludzie przychodzą, niektórzy kłótliwi, czepialscy. Jest różaniec, pieśni patriotyczne, Apel Jasnogórski – w łączności z Jasną Górą, a łączy nas Radio Maryja. Trzymam krzyż, taki nasz, zastępczy, nie ten, co stał w 2010 roku. Trochę to niebezpieczne, bo śmieją się z nas różne grupki. A niech jeden czy drugi rzuci butelką w krzyż albo we mnie, i co wtedy będzie? Zanim obejmę krzyż, modlę się o bezpieczeństwo. Również inni modlą się za mnie i pozostałych obrońców – i Radio Maryja się modli, i Jasna Góra, i wielu biskupów w swoich prywatnych kaplicach. Dzięki takiemu wsparciu człowiek ma pewność, że idzie właściwą drogą.

Jadwiga myśli, żeby zrobić dla Polski coś więcej. Nie wie co, ale coś wymyśli. Na razie będzie się domagać, żeby przed Pałacem Prezydenckim stanął pomnik ku czci ofiar katastrofy. Tego nie popuści władzy, zwłaszcza prezydent Warszawy Hannie Gronkiewicz-Waltz.

Dlaczego pani Gronkiewicz-Waltz daje w Warszawie na drugi meczet i nikomu ten półksiężyc nie będzie przeszkadzał? Ile Warszawa daje na muzeum Holocaustu? A czy pozwoliła na pomnik KL Warschau? To jest polskie? Komu służą? Oczywiście, że Polska miała wielu zdrajców.

– Słuchając Radia Maryja, jest się na falach prawdy. Człowiek może się mylić, uważać, że coś jest dobre, ale w rzeczywistości to coś może być złe. Radio prostuje nasze myślenie. Weźmy takie gender. Ono jest złe i w radiu o tym mówią. Przykro mi, że ludzie na stanowiskach interesują się gender. Rozumiem, że brukowce interesują się gender, ale żeby ludzie na stanowiskach się nim interesowali? Ich dzieci i wnuki chodzą do szkoły i się tego gender nauczą. Tego nie da się odgrodzić, że tu jest szkoła gender, a tu szkoła nie-gender. Kto widział, żeby chłopcy obowiązkowo mieli chodzić w sukienkach.

Ja już nie mogę się na to wychowanie seksualne patrzeć. I popatrzcie, jak ono jest wprowadzane w Polsce. Rękami katolików jest wprowadzane. To jest normalny instruktaż. Dzieci się instruuje, jak robić samogwałt.

– Oburzona również jestem tym, co rząd robi z sześciolatkami. Jak sześciolatka można budzić z samego rana, dawać mu plecak na ramię i pchać do szkoły. Przecież ten sześciolatek nie ma jeszcze wystarczająco ukształtowanych chrząstek. Nie daje się ludziom pensji, to i sześciolatki są niedożywione, bo rodzice nie mają na śniadania. Kazałabym dzieciom chodzić do szkoły dopiero od ósmego roku życia. Wtedy dziecko umie się ubrać, zasznurować buty, przejść na drugą stronę ulicy, ma ukształtowane chrząstki. To nie do pomyślenia, żeby tak niszczyć człowieczeństwo, kulturę, wszystko niszczyć.

Wiosna przyjdzie i będzie pięknie, jeśli my będziemy silni. I tego wam życzę. Życzę, aby przez was stawała się wiosna w Kościele i naszej Ojczyźnie, a także w świecie.

– Byłam na rocznicy Radia Maryja w Toruniu. Na mszy niosłam w delegacji dary – kwiaty i ofiarę pieniężną od naszego Koła Przyjaciół Radia Maryja. Miałam okazję uścisnąć dłoń ojca Tadeusza. W przyszłym roku padnę przed nim na kolana i ucałuję jego szaty. Za to wszystko, co dla nas zrobił, powiedział, napisał.

Dziękuję wam za życzliwość w ogóle, a jak mówią w różnych gazetach, piszą – to słuchajcie, wiedzy szuka się u źródeł, a nie z plotek.

Jadwiga chodzi na mszę do kościoła w Legionowie. Jest tam obraz, w który lubi się wpatrywać. Na obrazie wzburzone morze, kołysząca się arka Noego.

– Gdy patrzę na ten obraz, to myślę sobie, że burza nadal trwa. Każdy musi dopłynąć do arki. Ja dopłynęłam.Krzyże księdza Zygmunta

Szyje przekręcał w stodole kościelny, a pierze skubała Halinka, córka gospodyni. Gospodyni powiedziała, że nie będzie patrzyła na konwulsje gołębi, bo to tak, jakby przyszła i patrzyła na egzekucję byłego proboszcza.

Nowy proboszcz objawił się parafii jako „wyperfumowany przeciwnik ptactwa w locie srającego” – tak mówią w sklepie za przystankiem. I jako miłosierny, bo dał po gołębiu tym z bloków socjalnych. Ponoć wystarczyło wrzucić gołębia do garnka i woda puszczała tłuste oka. Ale nie wszyscy te oka dostrzegli, nawet po godzinnym gotowaniu. Tych od razu zniechęcił i w niedzielę na powitanie nie przyszli. Szkoda, bo proboszcz wszedł na ambonę z posrebrzaną gołębicą, kazanie ładne powiedział – o tym, że przyjaciele jednego Boga muszą się trzymać razem, jak razem trzyma się rodzina.

– Ksiądz Zygmunt jest uczonym zakonnikiem – zapewniają w sklepie.

Przyjechał z Rzymu, gdzie mówił studentom, że „refleksja pastoralna zmierza do opracowania kryteriów dotyczących praktycznej działalności Kościoła”. Wieś nie chce tego słuchać, ale wdzięczna jest Bogu i biskupowi za proboszcza z doktoratem. Jedni liczą, że zabierze ich do Ojca Świętego (stary zabierał co najwyżej do Matki Boskiej Licheńskiej); drudzy, że podniesie prestiż parafii.

Decyzją o zagładzie gołębi zdobył poważanie, bo już nikomu dachówek nie paskudzą. I dzwonami na pilota też wiele zyskał, bo żadna parafia w dekanacie takich nie ma. Wygrywają melodie pieśni: rano Kiedy ranne wstają zorze, w południe Czarna Madonno, wieczorem Zapada zmrok. Ale proboszcz z Rzymu wsławił się w okolicy zupełnie czymś innym.

– Chciałbym dać parafii coś więcej niż to, co w proboszczowskim pakiecie – mówi ksiądz Zygmunt. – Jeszcze w tym roku do kościoła dobuduję czytelnię. Widzę to tak: stoliki, na każdym lampka, w kącie barek z herbatą, na regałach Andersen, Konopnicka, Prus, Sienkiewicz, Reymont. Otwarte w niedzielę i święta po każdej mszy. W sobotę od wpół do dziesiątej do szesnastej. Najmłodszym będzie czytała katechetka. Z najstarszymi sam będę dyskutował, na przykład o cierpieniach Hioba.

Jak do tej pory proboszcz w swojej biblioteczce ma: Program duszpasterski na rok 2013/2014, Alfabet braci Kaczyńskich, Poradnik homiletyczny, Stanisław Wielgus – człowiek, który wystraszył „elity”, Obrączki. Opowieść o rodzinie Marii i Lecha Kaczyńskich, Świadectwo kardynała Stanisława Dziwisza.

Sam ma ochotę napisać świadectwo.

A o czym?

Najpierw wyciąga koniak marki Courvoisier. Wie o nim wszystko. Pochodzi z destylarni założonej w XIX wieku przez Felixa Courvoisiera. Sukces zawdzięcza podwójnej destylacji, leżakowaniu w beczkach z francuskiego dębu. Dojrzewa dłużej niż trzy lata, dzięki czemu ma zaokrąglony smak.

O swoim dzieciństwie napisałby:

Rozpieszczany byłem przez rodziców i starsze rodzeństwo. Nie żebym krów nie pasał, przy świniobiciu jelit nie czyścił, tak zwyczajnie mnie rozpieszczali. No bo w żniwa tylko ja miałem herbatę z sokiem, tylko ja mogłem legnąć pod drzewem. Brali mnie do pszenicy i owsa. Nie brali do twardego żyta. Mówili, że powinienem oszczędzać dłonie. Nie wiem, może już wtedy przeczuwali, że będę księdzem?

Na pewno widzieli, jak odprawiam msze w pokoju gościnnym. Świadkiem niebieskim była Twoja Matka, o Panie, wisząca nad łóżkiem, taboret ołtarzem, prześcieradło ornatem – stare, po babci, taka łączność z pokoleniami. Na początek „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”, w środku kazanie – że trzeba być grzecznym i pomagać rodzicom w polu, na koniec Przeistoczenie – kromka chleba zamieniała się w Chrystusa. Później Go zjadałem. Nie gryzłem, żeby Mu bólu nie sprawiać.

O seminarium w mieście napisałby:

Na wsi widziałem co najwyżej rzędy jabłoni, a tu rzędy kamienic po jednej i drugiej stronie ulicy. Ludzie zadeptywali chodniki, tramwaje szlifowały szyny, z każdej strony waliło się na mnie miasto. Tęskniłem za wsią. Powtarzałem w myślach: „Wsi spokojna, wsi wesoła! Który głos twej chwale zdoła?”. I nieraz łezka mi się w oku zakręciła. Ale zaciskałem wargi i szedłem, bo chciałem być księdzem, łączyć niebo z ziemią, ludzi z aniołami. Tobie, Boże, oddawać całe stworzenie.

W seminarium było nas kilku na roku, na wszystkich latach czterdziestu, w pokojach mieszkaliśmy po dwóch. Ja z Krzyśkiem, synem handlarza końmi. Bogaty był. Dzielił się ze mną jedzeniem. W refektarzu były tylko chleb, ser żółty, dżem. Dzielił się ze mną też przypadłością. A było to tak: wieczorem w piątek piliśmy z Krzyśkiem wódkę, do późna, bo w sobotę nie mieliśmy porannych modlitw, obowiązkowego śniadania, wykładów ani widzeń z ojcem duchownym. Lato, lało się z nas. Przed snem skorzystaliśmy z umywalek, były w pokoju – nogi, pachy, twarz, zęby. Krzysiek skończył pierwszy. Kiedy płukałem zęby, stanął za mną i się przytulił – bardzo czule, nie tak jak przyjaciel czy brat. Nie protestowałem, nic nie mówiłem, on też nic nie mówił, tylko się przytulał. Podzieliliśmy się przypadłością.

Do święceń doszliśmy razem. Krzysiek zrobił karierę w Kościele, ale związał się z kobietą. Ponoć młodą, ładną i mądrą. Z kobietami jest tak: niewinny flircik, dziecko w drodze, ksiądz uziemiony. A Bóg jak wołał, tak woła nadal. Modlę się za niego.

O studiach doktoranckich w Niemczech napisałby:

Po święceniach zostałem wikarym w miasteczku gminnym. Na rękach mnie nosili. Nieraz myślałem sobie: „Niech tak będzie w niebie”. Przyjąłbym takie niebo z humorami Solniczki – gospodyni, która smaku nie miała, i z kościelnym, co szczerze mnie nienawidził, bo przeciągałem niedzielne msze, przez co nie miał czasu zjeść śniadania. Przeciągałem, gdyż lubiłem na ogłoszeniach parafialnych zdać relację z tygodnia – kto umarł, kto się urodził, kto przyniósł sernik na plebanię. Sernik ważny, parafianie winni dbać o duszpasterzy.

Chciałem być pasterzem – wyobrażałem sobie, że prowadzę owce, dzięki mnie mają wodę, soczystą trawę, przeganiam wilki. Ale przełożeni pozbawili mnie trzody, kiedy kazali jechać na studia do Niemiec. Zrobić miałem teologię pastoralną.

Za księdzem Franciszkiem Blachnickim powtórzę, że teologia pastoralna to pośrednictwo zbawcze Kościoła, które musi być sprawowane w tym celu i w taki sposób, by uobecniało udzielanie się Boga w Chrystusie przez Słowo i sakrament oraz warunkowało wolne przyjęcie tego udzielania się w Duchu Świętym przez wiarę i miłość dla wzrostu Kościoła.

Ludziom na ambonie tłumaczyłem, że teologia pastoralna to nic innego jak rozważania o działalności pasterskiej Kościoła.

O pracy naukowej w Rzymie napisałby:

Po studiach zostałem skierowany na rzymską uczelnię, gdzie miałem wykładać. Zaproponowano mi pokój w jednym z domów mojego zgromadzenia, niedaleko Watykanu. Mieszkali tam głównie starzy ojcowie. Kiedy przyjechałem, pili kawę w salonie. Przywitali mnie chórem: „Ale ciasteczko!”.

Dostałem duży pokój z łazienką na poddaszu. Okno w ścianie wychodziło na ogród, okno w dachu na niebo, a jego framugi układały się w krzyż. Więc kiedy zasypiałem, widziałem krzyż, kiedy się budziłem, widziałem krzyż, kiedy drzemałem po obiedzie, widziałem krzyż. Panie, nawet w pościeli kazałeś mi myśleć o krzyżu.

Ten mój ulubiony ma wyrzeźbiony kaloryfer i gęsty włos poniżej pępka. Ale parły na mnie głównie niechciane krzyże. W deszczowe noce o dwudziestej trzeciej, w księżycowe o pierwszej, bo nie mogły zasnąć. Chude, grube, łyse, ładniejsze, brzydsze. Wszystkie cuchnęły apteką. Dopiero Francesco – złota rączka zgromadzenia – temu zaradził, dorabiając mi klucz. Wreszcie w każdą pogodę mogłem spokojnie zasnąć przed dwudziestą trzecią.

Wykłady miałem w poniedziałki, środy i piątki. W pozostałe dni mogłem przesiadywać w barze na Zatybrzu. Po tygodniu barman Massimo nie pytał, co podać. Po dwóch nie pytał, tylko brał na zaplecze. On był krzyżem ulubionym. Żona go nie chciała, bo Massimo wolał Carlosa, a Carlos Johna – Irlandczyka, z którym Carlos gdzieś wyjechał, chyba do Barcelony.

Jako kapłan chciałem, aby Massimo zapamiętał coś więcej niż nasze cielesne zespolenie, dlatego sporo rozmawialiśmy. Wierzyłem, że każda rozmowa przybliża go do Ciebie, o Panie. Ale cóż z tego, skoro każda rozmowa kończyła się naszym zespoleniem. Taka syzyfowa praca. W tej historii ptaszysko nie pożerało wątroby, tylko serce. Moje odrastało po każdej spowiedzi świętej, jego po rozmowach ze mną. Ale tylko na chwilę. Uzależniliśmy się od siebie jak pogrzebowe dzwony.

Tęsknię za nim. Przyjechał raz do Polski. Mieszkał w hotelu Marriott, w apartamencie z widokiem na Pałac Kultury. Tłumaczyłem mu, że to dar zaprzyjaźnionego narodu, takie nasze architektoniczne zespolenie.

Raz zgubiłem klucz do pokoju w barze na Zatybrzu. Znowu krzyże mnie przygniatały, coraz boleśniej – parły już przed dwudziestą drugą, nawet między jutrznią a kompletą. Drzwi się otwierały, kołdra podnosiła, do pleców się przytulały.

Wróciłem do Polski.

O polskim Kościele napisałby:

Zastanawiam się, bo chcą mnie zrobić kimś ważnym w Kościele. Nie wiem, czy przyjmę propozycję. Wiem, jak powinien wyglądać Kościół. Powinien być jednością i prawdą, jak prawda o tym, że Abraham był ojcem Izaaka; Izaak ojcem Jakuba; Jakub ojcem Judy i jego braci; Juda zaś był ojcem Faresa i Zary, których matką była Tamar.

A teraz mamy pokolenia dziwne, jakby nie-Chrystusowe. Za Kazimierzem Nyczem jest Józef Kowalczyk, za Kowalczykiem Wiktor Skworc, za Skworcem Tadeusz Pieronek, za Pieronkiem Józef Guzdek, za Guzdkiem Piotr Libera, za Liberą Ludwik Wiśniewski, za Wiśniewskim Adam Boniecki, za Bonieckim Kazimierz Sowa, a ich matką zguba.

Mamy też pokolenia Chrystusowe. Za ojcem Tadeuszem Rydzykiem jest Pacyfik Dydycz, za Dydyczem Zenon Grocholewski, za Grocholewskim Ignacy Dec, za Decem Adam Lepa, za Lepą Józef Michalik, za Michalikiem Wacław Depo, za Depą Kazimierz Ryczan, za Ryczanem Mieczysław Mokrzycki, za Mokrzyckim Józef Zawitkowski, za Zawitkowskim Sławoj Leszek Głódź, za Głodziem Ireneusz Pękalski, co jest biskupem w Łodzi, za Pękalskim Wiesław Mering, co jest biskupem we Włocławku, a ich matką Maryja.

O państwie polskim napisałby:

Sprawy najwyższej rangi nie zostały wyjaśnione, na przykład taki zamach na samolot prezydencki w Smoleńsku. Słuchałem w Radiu Maryja pana Stanisława Krajskiego, wykładowcy w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. Przekonywał, że za zamachem stoi polska loża masońska. Ta sama loża stoi za rozbiciem polskiego Kościoła, między innymi szkaluje ona autorytet biskupów. Wrogowie Owczarni powtarzają: Uderz w pasterza, a owce same się rozproszą.

W ojczyźnie kuleją kwestie fundamentalne. Powiedziałem w niedzielę z ambony, że prawdziwi katolicy nie mogą głosować na tych, którzy chcą zniszczyć rodzinę poprzez wprowadzenie związków partnerskich, zwłaszcza jednopłciowych. Od zawsze w rodzinach rodziły się dzieci, a potem te dzieci dorastały, znajdywały sobie mężów albo żony, zakładały swoje rodziny i znów rodziły się następne dzieci. O homoseksualizmie nikt nie mówił. Przy okazji stanąłem w obronie poseł Krystyny Pawłowicz, która nazwała związki homoseksualne jałowymi i nieużytecznymi dla państwa. Wytłumaczyłem mojej trzódce, co znaczy „jałowy” i „nieużyteczny”:

Jałowy – brak drobnoustrojów.

Nieużyteczny – zbyteczny, nikomu niepotrzebny.

Te dwa pojęcia mogą tworzyć nową definicję homoseksualizmu.

Język mi się rozplątał i powiedziałem jeszcze, że taki poseł Grodzki, co każe zwracać się do siebie per Grodzka, powinien zostać w Bangkoku – tam, gdzie zostawił przyrodzenie. Przynosi wstyd dla Polski; pierwszy transseksualny poseł w Europie. W naszym kraju nie ma tradycji transseksualnych ani gejowskich, ani lesbijskich, tylko narodowo-katolickie. Zapytałem z ambony, dlaczego wielowiekową tradycję liberalny rząd chce zastąpić eksperymentem nowoczesności. Proste. To próba odebrania dusz Kościołowi, a co za tym idzie – Najwyższemu. Widziałem na Zachodzie, co takie eksperymenty robią z ludźmi. Tam mężczyźni zostawiają żony i wiążą się z mężami innych żon. Dzieci patrzą, jak tata mizdrzy się do „wujka”, zamiast przytulać się do mamy.

Kto ma problem z seksualnością, niech weźmie krzyż na ramiona. Ale niech nie idzie głównymi ulicami, tylko zamknie się w swoim pokoju.

O pewnej nocy napisałby:

Dopadła mnie przypadłość w sypialni, było koło pierwszej. Najpierw napisałem SMS-a o treści „Chciałbym…” i wysłałem mojemu gościowi, który spał za ścianą, w pokoju gościnnym. Przyzwoliłem sobie na tego SMS-a. A może nie było w tym dobrowolności? Może Courvoisier zbałamucił mój rozum i moją duszę?

Napisałem jeszcze „Zbliżenia…” i wysłałem.

Wolną ręką wystukałem „Seksualnego…” i też wysłałem.

Chwilę później było „Mam twardego i masuję go”.

Przypadłość odeszła ode mnie po jego SMS-ie: „Dobrej nocy życzę!”.

Courvoisier go nie zbałamucił.

Rano ksiądz Zygmunt poszedł odprawić mszę.

W salonie zostawił włączone radio. Akurat ojciec Tadeusz Rydzyk nawoływał do wspierania Radia Maryja, Telewizji Trwam, Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej, bo to dzieła polskie i katolickie.

Spiker radiowy wołał, aby nie dzwonić z pretensjami, że jest problem z odbiorem, bo za zły odbiór nie odpowiada „Maryja”.

Później kawa, autobus do Warszawy. A po mszy ksiądz Zygmunt wysłał jeszcze jednego SMS-a: „Dziękuję za spotkanie. Zachowuję nadzieję na następne. Szczęść Boże”.

Tym razem nie odpisałem.Miasto na górze

Słyszę głos w telefonie:

– Niech pan przeczyta Marka 6, 17–28.

Czytam.

Herod kazał pochwycić Jana i związanego trzymał w więzieniu, z powodu Herodiady, żony brata swego Filipa, którą wziął za żonę. Jan bowiem wypominał Herodowi: „Nie wolno ci mieć żony twego brata”. A Herodiada zawzięła się na niego i rada byłaby go zgładzić, lecz nie mogła. Herod bowiem czuł lęk przed Janem, znając go jako męża prawego i świętego, i brał go w obronę. Ilekroć go posłyszał, odczuwał duży niepokój, a przecież chętnie go słuchał. Otóż chwila sposobna nadeszła, kiedy Herod w dzień swoich urodzin wyprawił ucztę swym dostojnikom, dowódcom wojskowym i osobom znakomitym w Galilei. Gdy córka Herodiady weszła i tańczyła, spodobała się Herodowi i współbiesiadnikom. Król rzekł do dziewczęcia: „Proś mię, o co chcesz, a dam ci”. Nawet jej przysiągł: „Dam ci, o co tylko poprosisz, nawet połowę mojego królestwa”. Ona wyszła i zapytała swą matkę: „O co mam prosić?”. Ta odpowiedziała: „O głowę Jana Chrzciciela”. Natychmiast weszła z pośpiechem do króla i prosiła: „Chcę, żebyś mi zaraz dał na misie głowę Jana Chrzciciela”. A król bardzo się zasmucił, ale przez wzgląd na przysięgę i biesiadników nie chciał jej odmówić. Zaraz też król posłał kata i polecił przynieść głowę Jana. Ten poszedł, ściął go w więzieniu i przyniósł głowę jego na misie; dał ją dziewczęciu, a dziewczę dało swej matce.

Głos w telefonie dodaje:

– Za to, co głosiłem, mojej głowy zażądał od prowincjała ojciec Rydzyk. Ścięto mnie po sześćdziesięciu latach życia w klasztorze. Wyślę im teraz w plastikowej misie swój habit.

– Musimy się spotkać – mówię.

– Za miesiąc będę w Polsce, u brata, w Kwidzynie. Wie pan, gdzie jest Kwidzyn?

– Pewnie.

Skłamałem.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

e-mail: [email protected], [email protected],

[email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

tel. +48 18 351 00 70

e-mail: [email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Hoża 42/1, 00-516 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

e-mail: [email protected], [email protected],

[email protected], [email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected],

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52

e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2015

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: