Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W sidłach niedoli - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W sidłach niedoli - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 205 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sta­nąw­szy na pro­gu miesz­ka­nia o go­dzi­nie dzie­sią­tej wie­czo­rem po po­wro­cie z dłu­giej włó­czę­gi w par­ku Ła­zien­kow­skim, Ja­kub Ule­wicz drgnął ca­łym cia­łem. Ude­rzy­ło go z nie­zwy­czaj­ną siłą po­czu­cie bru­du i tej okrop­nej nę­dzy. Usiadł na łóż­ku i dłu­go my­ślał o mat­ce i ojcu, daw­no zmar­łych, o do­stat­nim domu ro­dzin­nym i prze­cu­dow­nych wie­czo­rach let­nich, spę­dza­nych tam u ko­lan ko­cha­nych ro­dzi­ców, na gan­ku sta­re­go dwo­ru. Roz­my­ślał tak aż do go­dzi­ny dru­giej w nocy, cią­gle ma­jąc na uwa­dze swój ogrom­ny, pu­sty po­kój z łóż­kiem na ko­śla­wych no­gach, brud­nym prze­ście­ra­dłem, ze sło­mą wy­la­tu­ją­cą z dziu­ra­we­go sien­ni­ka, ze spa­czo­nym sto­łem, któ­ry hań­bił­by każ­dą kuch­nię, z po­gru­cho­ta­ną lam­pą, ster­tą pu­de­łek po za­pał­kach i gil­zach, oraz za­du­chem po­myj, od trzech ty­go­dni wca­le nie wy­no­szo­nych. Gdy nie­ustan­ny a tak nie­zno­śny trzask do­ro­żek pę­dzą­cych po bru­ku uci­chać za­czął i na scho­dach pło­my­ki ga­zo­we przy­krę­co­no, zniósł z czwar­te­go pię­tra dwa peł­ne do ostat­niej li­nii wia­dra po­myj i wy­lał je na śmiet­nik. Ope­ra­cja ta trwa­ła bar­dzo dłu­go, na­le­ża­ło bo­wiem stą­pać tak ostroż­nie, aby jej stróż Wik­tor nie spo­strzegł i aby nie trze­ba było na­za­jutrz ob­ser­wo­wać jego fi­glar­ne­go uśmie­chu. Na­stęp­nie po­szedł z dzban­kiem po wodę. Jak­że dłu­gą chwi­lę nędz­ne­go cier­pie­nia prze­trwać mu­siał, gdy od­krę­cał kran wo­do­cią­gu tuż obok okna stró­ża! Z jaką po­gar­dą sie­bie zno­sił dud­nie­nie wody, wpa­da­ją­cej w głąb pu­ste­go dzban­ka, dud­nie­nie, co na­peł­nia­ło hu­kiem, ło­sko­tem, grzmo­ta­mi to całe za­mknię­te po­dwór­ko, wszyst­kie, zda­wa­ło się, sie­nie, ko­ry­ta­rze, klat­ki scho­do­we, przed­po­ko­je, miesz­ka­nia na wszyst­kich pię­trach, po­ry­wa­ło ze snu i sta­wia­ło na rów­ne nogi wszyst­kich miesz­kań­ców, po­czy­na­jąc od zło­śli­we­go stró­ża, a koń­cząc na prze­ślicz­nej blon­dyn­ce z dru­gie­go pię­tra!…

Na szczę­ście było to tyl­ko przy­kre złu­dze­nie. Cały dom spał jak po­przed­nio, gdy Ku­buś prze­ska­ki­wał po czte­ry stop­nie, zdą­ża­jąc na swo­ją górę z dzba­nem peł­nym wody.

Zna­la­zł­szy się na­resz­cie u sie­bie, upadł bez tchu na łóż­ko. Póź­niej, od­po­cząw­szy, za­pa­lił lam­pę i za­jął się ra­dy­kal­nym re­for­mo­wa­niem miesz­ka­nia. Prze­su­nął łóż­ko pod okno, obok łóż­ka tak umie­ścił sto­lik, aby sie­dząc na pierw­szym, moż­na było pi­sać na dru­gim, nie ucie­ka­jąc się do po­mo­cy krze­seł­ka, któ­re­go zresz­tą zu­peł­nie w miesz­ka­niu nie było. Pod sto­li­kiem umie­ścił ku­fe­rek. Sta­ry ku­fe­rek, pa­mię­ta­ją­cy lep­sze cza­sy, kie­dy przy­mo­co­wy­wa­no go w tyle po­wo­zu star­szych pań­stwa Ule­wi­czów!… W po­bli­żu pie­ca młod­szy pan Ule­wicz umie­ścił bla­sza­ne wia­der­ka na po­my­je, ma­szyn­kę do go­to­wa­nia her­ba­ty, mied­ni­cę za zło­ty gro­szy osiem, któ­rą na­wet moż­na cał­kiem bez­stron­nie na­zy­wać obrzy­dli­wą gli­nia­ną mi­chą, szklan­kę i her­bat­nik fa­jan­so­wy. Naj­więk­sza w tej izbie ścia­na nie wy­ma­ga­ła żad­nych zgo­ła ulep­szeń, po­nie­waż nic na niej ani obok niej nie było, wy­jąw­szy ma­łej, rzeź­bio­nej pó­łecz­ki, na któ­rej spo­czy­wa­ła nie­wiel­ka sto­sun­ko­wo war­stew­ka ku­rzu.

Na trze­ciej ścia­nie wi­sia­ły roz­ma­ite przed­mio­ty, a przed in­ny­mi na­der pod­łe­go po­cho­dze­nia szaf­ka na książ­ki. Była to swe­go cza­su paka na my­dło. Ja­kub Ule­wicz ode­rwał de­skę na­kry­wa­ją­cą, a resz­tę przy­bił do ścia­ny du­żym bret­na­lem. Sta­ło tam i le­ża­ło kil­ka ksią­żek, któ­re przy­by­ły z naj­roz­ma­it­szych stron świa­ta. Le­ża­ły tedy zwło­ki słow­ni­ka pol­sko-nie­miec­kie­go obok dzie­ła Hi­po­li­ta Ta­ine'a O li­te­ra­tu­rze an­giel­skiej i kil­ka luź­nych ar­ku­szów li­to­gra­fo­wa­ne­go kur­su far­ma­ko­lo­gii obok tomu po­ezyj Ma­rii Ko­nop­nic­kiej, uwi­kła­ne­go w wę­żo­wych uści­skach dwu nie­rów­nych ka­wał­ków wy­strzę­pio­nych sze­lek. W są­siedz­twie tej pół­ki gwóźdź wbi­ty w ścia­nę za cza­sów tak za­mierz­chłych, że był kil­ka­krot­nie wraz z ca­łym po­ko­jem bie­lo­ny i ma­lo­wa­ny, słu­żył za wie­sza­dło na pe­wien sym­bol pal­to­ta. Sym­bol na­le­żał do współ­lo­ka­to­ra po­ko­ju, stu­den­ta me­dy­cy­ny, i po­zo­sta­wio­ny zo­stał Ule­wi­czo­wi nie tyle na pa­miąt­kę, ile z proś­bą o da­ro­wa­nie go ja­kie­mu­kol­wiek two­ro­wi tej zie­mi, gdy­by na­tu­ral­nie twór. po­dob­ne pal­to przy­jąć ze­chciał. Na dwu na­stęp­nych gwoź­dziach dyn­da­ły jesz­cze dwa przed­mio­ty, a mia­no­wi­cie: na pierw­szym – ja­sno­po­pie­la­ta ma­ry­nar­ka, a na dru­gim ręcz­nik, za­słu­gu­ją­cy rów­nież na mia­no ścier­ki, prze­waż­nie ze wzglę­du na nie­zwy­kłą ob­fi­tość po­kry­wa­ją­cych go na­gro­ma­dzeń brud­ne­go iłu. We fra­mu­dze okna sta­ły ka­ła­ma­rze atra­men­tu i zda­wa­ła się roz­pa­czać lam­pa z roz­bi­tym i za­kop­co­nym klo­szem w to­wa­rzy­stwie za­rdze­wia­łe­go ko­zi­ka, ły­żecz­ki od her­ba­ty i flasz­ki, na dnie któ­rej czer­nia­ło tro­cha skrze­płej jo­dy­ny. Za pie­cem le­ża­ło i sta­ło kil­ka spa­dłych z eta­tu sło­ików musz­tar­dy, wspa­nia­ła ko­lek­cja po­roz­bi­ja­nych ru­rek, fioł, kolb, re­tort, pal­ni­ków i sło­jów, a nad­to wy­tar­ta do ostat­nie­go wło­sa szczot­ka do bu­tów. Na szczy­cie pie­ca pię­trzy­ła się ba­ry­ka­da z "ar­ty­ku­łów", dru­ko­wa­nych w po­stę­po­wych ty­go­dni­kach, po­ży­czo­nych przez roz­ma­ite oso­by w róż­nych miej­scach mia­sta War­sza­wy, praw­do­po­dob­nie z za­pew­nie­niem szyb­kie­go prze­czy­ta­nia i zwro­tu nie­mniej po­spiesz­ne­go. I nic już wię­cej nie było w tym po­ko­ju oprócz zgni­łe­go po­wie­trza, któ­re, jak ta­jem­ni­cza zmo­ra, wdzie­ra­ło się przez otwar­te okno, pły­nąc ze śmiet­ni­ków, i oprócz po­czu­cia nę­dzy.

To ostat­nie nada­wa­ło przed­mio­tom ów wy­raz za­gad­ko­wy i zło­wiesz­czy, któ­ry tak nę­kał Ku­bu­sia. Na­uczo­ny przez bie­dę czuł on w so­bie tę pew­ność, któ­ra zresz­tą ist­nia­ła w nim nie w po­sta­ci my­śli sfor­mu­ło­wa­nej, ale ra­czej jako bo jaźń ner­wo­wa, że ani na ca­łym świe­cie, ani na­wet we wła­snym mó­zgu, zmy­słach i cie­le nie ma żad­ne­go punk­tu opar­cia, żad­nej gwa­ran­cji po­sia­da­nia, żad­ne­go pra­wa wła­sno­ści, że wy­da­ny jest na… łup przy­pad­ków, pę­dzą­cych w cha­osie, z któ­rych jed­ne ude­rza­ją jak tępe kije, inne palą jak pło­ną­ce ża­gwie, inne ka­la­ją jak ba­gno albo za­mie­rza­ją się jak wro­go­wie i w chwi­li śmier­tel­nej trwo­gi omi­ja­ją z chi­cho­tem, po­grą­ża­jąc całe je­ste­stwo w tym więk­szym upad­ku. Okrut­nie cier­piał czu­jąc, że czło­wiek na zie­mi nie wie dnia ani go­dzi­ny, że dzię­ki dłu­go­trwa­łym gło­dom i dzię­ki wy­ni­ka­ją­cym z nich pra­wom, któ­re gdzieś w nie­zna­nych głę­biach pra­cu­ją bez ustan­ku, utra­cić może nie­po­strze­że­nie wzrok, słuch, wła­dzę cho­dze­nia, ko­cha­nia ko­biet, zdol­ność tra­wie­nia i lo­gicz­nej kal­ku­la­cji, nie prze­sta­jąc być sobą, któ­ry wie, oraz nie wy­zby­wa­jąc się rdze­nia i tre­ści wszyst­kich nie­szczęść, to jest ze­sta­wień i roz­my­ślań. Je­dy­ną dzie­dzi­ną i je­dy­ną for­mą wła­sno­ści po­sia­da­nia, któ­rej czuł się pew­nym o tyle, o ile pew­nym był po­sia­da­nia mó­zgu i żo­łąd­ka, sta­wa­ły się cza­sa­mi wspo­mnie­nia. Dzia­ło się to jed­nak wów­czas tyl­ko, gdy nie pod­le­gał głu­chym na wszyst­ko i skost­nia­łym za­mro­cze­niem roz­pa­czy, gdy do­bro­tli­wa wła­dza pa­mię­ci jak anioł za­sła­nia­ła skrzy­dła­mi rze­czy­wi­stość.

A chwi­le ta­kie przy­cho­dzi­ły co­raz rza­dziej i trwa­ły co­raz kró­cej. Wła­śnie tej nocy le­żał na łóż­ku w sta­nie re­mi­ni­scen­cyj. Roz­my­ślał o tym, jak nie­zmier­ną prze­biegł dro­gę ży­cia, choć prze­żył do­pie­ro lat dwa­dzie­ścia czte­ry! Zda­wa­ło mu się, że na wie­le se­tek lat przed Chry­stu­sem za­szły te wy­pad­ki, któ­re wła­śnie prze­su­wa­ły się w jego pa­mię­ci niby mar­twe wid­ma na bia­łym ekra­nie. Był wy­rwa­ny do Owi­diu­sza, wca­le do­brze od­po­wie­dział, póź­niej za­pa­ko­wał tor­ni­ster i wraz z trze­ma to­wa­rzy­sza­mi, ze wzglę­du na przy­pa­da­ją­cą uro­czy­stość "ostat­ków", po­wziął idio­tycz­ny za­miar uda­nia się do knaj­py, do rze­czy­wi­stej knaj­py, peł­nej pi­ja­nych szew­ców i oby­wa­te­lów nie­wia­do­mej kon­dy­cji. Zda­wa­ło mu się, że bie­rze udział w tym ban­kie­cie, skła­da­ją­cym się z trzech ku­fli nędz­ne­go piwa, że jesz­cze od­czu­wa przy­jem­ność pią­to­kla­si­sty, upi­ja­ją­ce­go się po raz pierw­szy. I uczuł zno­wu ten ostry ból w ser­cu, to drgnie­nie w so­bie, ja­kie uczuł wów­czas, gdy na­gle we drzwiach cuch­ną­ce­go szyn­ku zja­wi­ła się uśmiech­nię­ta twarz in­spek­to­ra gim­na­zjum. Przez dłu­gie ośm lat wspo­mi­nał ten wy­pa­dek, a jed­nak nie moż­na go wy­rwać z pa­mię­ci. Ba! – gdy­byż to nie owe trzy okrop­ne ku­fle piwa… Wy­pę­dzo­no go z gim­na­zjum raz na za­wsze, jako ło­tra "ze­psu­te­go do szpi­ku ko­ści".

Dwaj współ­wi­no­waj­cy byli sy­na­mi lu­dzi za­moż­nych, to­też skon­sta­to­wa­no, że szpik ich ko­ści w lep­szym jest sta­nie, po­zwo­lo­no im tedy udać się do in­nych gim­na­zjów i po­koń­czyć je chlub­nie. A nę­dza­rzo­wi wiatr w oczy. Nę­dzarz zo­stał na bru­ku, opusz­czo­ny przez wszyst­kich i wska­zy­wa­ny pal­cem przez oględ­nych oj­ców ro­dzin sy­nom z kla­sy pią­tej z jed­nej stro­ny jako przed­miot obrzy­dze­nia, a z dru­giej jako "przy­kład".

I słu­żył przez czas dłu­gi jako ów przy­kład. Da­le­cy krew­ni, któ­rzy po to, zda­je się, są na kuli ziem­skiej, aby da­wać znać o swym ist­nie­niu wów­czas, gdy trze­ba gro­mić da­le­kich a nie­za­moż­nych krew­nia­ków, speł­ni­li, co do nich na­le­ża­ło. Zgro­mi­li "za­ka­łę ca­łej fa­mi­lii" już to sło­wem usty wy­po­wie­dzia­nym, już wy­pi­sa­nym przy po­mo­cy wiel­kiej ko­lek­cji błę­dów or­to­gra­ficz­nych na du­żych ar­ku­szach pa­pie­ru – i za­ję­li się swy­mi in­te­re­sa­mi nie cier­pią­cy­mi zwło­ki. Jak­że wie­le wów­czas prze­cier­piał! Nie tyl­ko ciot­ki, wu­jen­ki, sio­stry cio­tecz­ne, na­uczy­cie­le, ko­le­dzy, de­wot­ki i ulicz­ni­cy, ale na­wet pi­ja­cy z na­ło­gu, jaw­ni lub ukry­ci żło­pa­cze tego sa­me­go piwa i sto­kroć bar­dziej wy­sko­ko­wych ro­so­li­sów uwa­ża­li za rzecz "wska­za­ną" ob­da­rzać go, je­że­li nie wy­ra­za­mi, to przy­najm­niej spoj­rze­nia­mi po­gar­dy. Nie mógł prze­su­nąć się przez uli­cę, aby nie usły­szeć za ple­ca­mi ta­kie­go albo ten sens za­wie­ra­ją­ce­go dia­lo­gu:

– Ten ka­wa­ler to już po­dob­no nie­źle piw­ko żło­pie. Już na­wet i no­sek mu doj­rze­wa w bar­wie od­po­wied­niej. Ład­ne cza­sy na­sta­ły! O wą­sach jesz­cze ani dudu, a już go po­dob­no za nogi spod ławy u Cent­kie­wi­cza po­li­cja wy­wle­kła. Taki go prze­cie na­łóg ogar­nął! Wy­rzu­ci­li, szel­mę, z klas – i słusz­nie. Par­szy­wa owca… Całą szko­łę mógł­by do pi­cia przy­uczyć!

Po­gar­da, któ­rą przy­tłu­kli go lu­dzie, mia­ła w so­bie coś z kupy ka­mie­ni. Ile­kroć usi­ło­wał dźwi­gnąć się spod niej, tyle razy do­świad­czał, jak nie­zmier­nym jest jej cię­żar, i upa­dał na nowo. Te­raz prze­cho­dził całą dro­gę daw­nej roz­pa­czy i tego cze­goś, co za­pew­ne mie­li na my­śli pra­wo­daw­cy, wy­ko­naw­cy i spo­łe­czeń­stwo, to jest skru­chy i żalu. Tyl­ko już te­raz nie bo­la­ło to tak bar­dzo. Już to daw­no prze­szło i naj­głęb­sze rany od naj­zło­śliw­szych ude­rzeń od daw­na się za­bliź­ni­ły. Tyl­ko skut­ki ich głę­bo­ko ukry­te do dziś dnia trwa­ły. Naj­wy­raż­niej­szym z nich była bez­rad­ność.

Może zresz­tą nie­za­rad­nym był od uro­dze­nia i opie­ka ludz­ka je­dy­nie ten zły przy­miot znie­czu­la­ła i trzy­ma­ła w sta­nie mar­two­ty. Do­pie­ro bo­wiem od cza­su wy­pę­dze­nia z gim­na­zjum stał się ofia­rą roz­wa­gi, któ­ra "czy­ni­ła go tchó­rzem" wów­czas na­wet, kie­dy wca­le nie do­świad­czał uci­sku ludz­kiej nie­na­wi­ści. Roz­wa­ga ta mia­ła nad­to wie­le skła­do­wych czę­ści za­bo­bo­nu i mi­stycz­ne­go ze­sta­wia­nia zja­wisk od­le­głych. Jak­kol­wiek bądź wkrót­ce po ka­ta­stro­fie udał się do pre­ze­sa Izby Skar­bo­wej i po­dał proś­bę o przy­ję­cie go na pi­sar­czy­ka biu­ro­we­go. Wie­dział do­brze, co ów pre­zes, ów wy­traw­ny Mo­skal są­dził o jego mo­ral­no­ści, o kon­du­icie "wy­pęd­ka", któ­re­go pal­ca­mi wy­ty­ka­ło całe mia­sto, o po­stęp­kach siedm­na­sto­let­nie­go pi­ja­ka, wy­włó­czo­ne­go za nogi od ja­kie­goś Cent­kie­wi­cza. Nie wie­dział tyl­ko o tym, że pre­zes, przyj­mu­jąc go do kan­ce­la­rii i wy­zna­cza­jąc mu 15 ru­bli pen­sji mie­sięcz­nej, od­da­wał się ma­rze­niom pa­trio­tycz­nym.

Wy­cią­gnąć za uszy to­ną­ce­go w oce­anie nę­dzy, przy­gar­nąć sie­ro­tę, dać opie­kę i nie­ja­ką otu­chę po­gar­dzo­ne­mu przez ogół – zna­czy­ło dla tego pa­trio­ty zdo­być "czło­wie­ka", jed­ne z tych po­czwar mo­ral­nych, ja­kie roz­pła­dza i ho­du­je duch mo­skiew­ski, jed­ne z tych istot głu­pich i pod­łych, któ­re są zim­ne, ja­do­wi­te i plu­ga­we jak ro­pu­chy. Gdy­by nie okru­szyn­ka wie­dzy zdo­by­ta w szko­łę, i dru­ga am­bi­cji – pew­no speł­ni­ło­by się ma­rze­nie pre­ze­sa, nikt bo­wiem nie wsparł Ku­bu­sia ani jed­nym życz­li­wym spoj­rze­niem. Mło­dzie­niec za­opa­trzo­ny w jego wia­do­mo­ści, a nie wy­zu­ty z od­wa­gi i spry­tu, był­by w prze­cią­gu lat czte­rech, na­wet nie prze­cho­dząc na pra­wo­sła­wie, do­bił się w biu­rze zno­śne­go ka­wał­ka chle­ba. Ule­wicz nie do­bił się ni­cze­go, po­nie­waż tę­sk­nił. A za czym? Za czymś, co le­ża­ło w jego na­tu­rze, a cze­qo nie znał.

Był­by do­brym oby­wa­te­lem na każ­dym sta­no­wi­sku, gdy­by tyl­ko nie zmu­sza­no go do wal­ki o byt, do bi­twy i dep­ta­nia. On miał wstręt do ro­bie­nia z ni­cze­go ka­rie­ry – no i bał się. Był jak po­wój "czy bra­tek, kró­ry po­trze­bu­je do­bre­go i cie­płe­go grun­tu, tkli­we­go świa­tła i mięk­kiej opie­ki, a mu­siał być jak pod­ły bluszcz, któ­ry wbi­ja pa­zu­ry na­wet w mur i ssie z nie­go soki. Swo­ją dro­gą lu­bio­no go tam w owej pa­ła­cie za pil­ność i na­wet, co dziw­niej­sza, za pe­wien ga­tu­nek dys­tynk­cji.

Przy­szedł wszak­że czas, że Ku­buś nie mógł wy­żyć w ro­dzin­nym mie­ście. Ko­le­dzy, z któ­ry­mi spo­ty­kał się od cza­su do cza­su, po­koń­czy­li gim­na­zjum i ru­szy­li do War­sza­wy. Wów­czas uczuł się tak sa­mot­nym i opusz­czo­nym, jak­by utra­cił naj­bliż­szych współ­bra­ci w tych, któ­rzy za­le­d­wie to­le­ro­wa­li go w swo­im to­wa­rzy­stwie. Nie­zno­śna re­flek­sja drę­czy­ła go cią­głym po­wro­tem i przy­po­mi­na­niem, że za owe trzy ku­beł­ki piwa prze­han­dlo­wał ży­cie. Bo czy­liż moż­na było ży­ciem na­zy­wać prze­by­wa­nie w ro­dzin­nym Włoc­ku? Pół dnia tra­wił w biu­rze na wy­ko­ny­wa­niu fi­gla­sów ka­li­gra­ficz­nych, w po­łu­dnie zja­dał obiad za 40 ko­pie­jek, a póź­niej od­by­wał włó­czę­gę po mie­ście, ła­że­nie z uli­cy na uli­cę, ła­że­nie bez celu, bez za­mia­ru, nud­ne, jed­no­staj­ne, obrzy­dłe samo w so­bie, za­bi­ja­ją­ce, okrop­ne, je­że­li do­pi­sy­wa­ła po­go­da, albo wy­sia­dy­wał w za­kop­co­nej cu­kier­ni pod­czas sło­ty, od­czy­tu­jąc trzy czy czte­ry ga­ze­ty kon­ser­wa­tyw­ne, co było czyn­no­ścią sto­kroć nud­niej­szą niż samo wy­dep­ty­wa­nie chod­ni­ków. Cza­sa­mi gry­wał w bi­lard, je­że­li ta sa­tys­fak­cja nie gro­zi­ła prze­sko­cze­niem bu­dże­tu. Poza tym nic się nie zda­rzy­ło na tym ste­pie dni jed­no­staj­nych, w tej za­tę­chłej sa­dzaw­ce, jaką (dla urzęd­ni­ków pa­ła­ty) jest mia­sto gu­ber­nial­ne.

Naj­uboż­szy czło­wiek w Eu­ro­pie może za swo­je trzy cwan­cy­gie­ry na­być nu­mer li­be­ral­ne­go czy hu­mo­ry­stycz­ne­go pi­śmi­deł­ka i po­śmiać się, po­zło­ścić, na­od­gra­żać albo przy­najm­niej ro­ze­rwać umysł skło­po­ta­ny ja­kąś wia­do­most­ką o rze­czach cie­ka­wych. W mia­stach gu­ber­nial­nych Azji nad­wi­ślań­skiej dla urzęd­ni­ków Izby Skar­bo­wej nic nig­dy nie uka­zu­je się na ho­ry­zon­cie, nie ma zja­wisk zaj­mu­ją­cych, al­bo­wiem rze­czy cie­ka­we po­chła­nia po­li­cja. Urzęd­ni­cy pa­ła­ty są tam du­ży­mi, grzecz­ny­mi dzieć­mi, któ­re ni­cze­go się nie na­pie­ra­ją i któ­re ni­cze­go nie są cie­ka­we, wsku­tek tego praw­do­po­dob­nie, że nie przy­pusz­cza­ją ist­nie­nia rze­czy cie­ka­wych. Je­dy­nym sfink­sem, któ­ry nie­po­koi ich umy­sły przez rok cały – jest no­wo­rocz­na gra­ty­fi­ka­cja. Kap­nie czło­wie­ko­wi dzie­sięć ru­bli czy nie kap­nie – oto jest je­dy­ne god­ne pa­ła­cia­rza py­ta­nie. Poza tą roz­kosz­ną dy­wer­sją – żad­nych wzru­szeń. Na­wet mło­dość nie może uka­zy­wać tego ży­cia w od­mien­nych, żyw­szych ko­lo­rach. Na­wet mi­łość jest tam tak mar­twą i skost­nia­łą, jak inne my­śli i uczu­cia. I w rze­czy sa­mej, czyż mi­łość żywa nie by­ła­by okrut­ną nie­do­lą dla czło­wie­ka po­bie­ra­ją­ce­go mie­sięcz­nie dwa­dzie­ścia ru­bli pen­sji? Mło­dzian tam­tej­szy oże­nić się może tyl­ko ze sta­rą i brzyd­ką babą, je­że­li jest bo­ga­tą, i wów­czas jest, jak wia­do­mo – głup­cem, albo z mło­dą, pięk­ną i uko­cha­ną, ale szwacz­ką, i wte­dy jest, jak stwier­dza mą­drość wszyst­kich cio­tek na zie­mi – głup­cem.

W du­szy Ku­bu­sia zro­dzi­ło się roz­pacz­li­we pra­gnie­nie: do War­sza­wy! Choć­by przy­szło uli­ce za­mia­tać albo drwa rą­bać – by­le­by mieć przy­najm­niej wię­cej ga­zet kon­ser­wa­tyw­nych do czy­ta­nia, wię­cej twa­rzy do wi­dze­nia i wię­cej ulic do spa­ce­ru. I stał się cud. Oto je­den z ko­le­gów Ule­wi­cza, a wów­czas już stu­dent me­dy­cy­ny w uni­wer­sy­te­cie war­szaw­skim, da­wał lek­cje w domu wy­so­ko po­sta­wio­ne­go urzęd­ni­ka fi­lii ban­ku pań­stwa. Dy­gni­tarz by­wał li­be­ra­łem w chwi­lach wol­nych od pra­cy biu­ro­wej i od za­trud­nień w prze­róż­nych ko­mi­te­tach to­wa­rzy­sko-spo­łecz­nych, wy­raź­nie lub skry­cie ru­sy­fi­ka­tor­skich. Lu­bił wte­dy roz­pra­wiać o byt­no­ści Boga i spie­rać się z mło­dym stu­den­tem o ową "du­szę" i o owe "praw­dy" oraz "hi­po­te­zy"…

Pew­ne­go razu stu­den­to­wi uda­ło się zręcz­nie za­le­cić Ja­kub­ka, z któ­rym cza­sa­mi ko­re­spon­do­wał. Dzia­ło się to w cza­sach ta­kich, kie­dy jesz­cze mło­dzi Sar­ma­ci nie byli ku­pa­mi wy­rzu­ca­ni z urzę­dów, czy­li w cza­sach nie tyle od­le­głych, ile od­mien­nych od chwi­li obec­nej tak wy­raź­nie, jak epo­ka na­sza od­mien­ną jest od mio­ce­nicz­nej. Wiel­ki urzęd­nik ka­zał Ja­kub­ko­wi przez stu­den­ta po­dać skrypt zwa­ny do­kład­na­ja za­pi­ska i wkrót­ce po­tem dał mu miej­sce w ban­ku z pen­sją 35 ru­bli na mie­siąc. Z dresz­czem ra­do­ści w ser­cu pu­ścił się Ule­wicz do War­sza­wy… A te­raz, gdy leży bez­wład­nie na łóż­ku, tak nie­na­wist­nie ową chwi­lę prze­kli­na!

Przez pół­to­ra roku wzo­ro­wo słu­żył w ban­ku i za­ro­bił na przy­jaźń ko­le­gów biu­ro­wych, a na­wet na życz­li­we uśmie­chy zwierzch­ni­ków.

Na­gle, jak pio­run, wy­pa­dło nie­szczę­ście.

Od daw­na za­uwa­żył, że je­den z na­czel­ni­ków, Mo­skal prze­wrot­ny i in­try­gu­ją­cy, zwra­ca na nie­go uwa­gę. Ile­kroć spo­ty­ka­li się na ko­ry­ta­rzach, Kuba czuł na so­bie wzrok zim­ny, bez­li­to­sny i zło­wiesz­czy. Stop­nio­wo za­czął się oba­wiać tej po­sta­ci. Nie­raz w toku za­jęć, czy­ta­nia, we­so­łej po­ga­węd­ki nie­świa­do­me my­śle­nie wy­no­si­ło z mro­ku tę twarz su­chą, z rzad­kim, sza­rym za­ro­stem i z tru­pim uśmie­chem groź­by na wą­skich war­gach. Z tej głu­chej oba­wy wy­ro­sła nie­na­wiść i idą­ce po jej tro­pach nie­od­stęp­ne złe prze­czu­cie. I nie za­wio­dło…

Jak się póź­niej oka­za­ło, ów Mo­skal był śmier­tel­nym nie­przy­ja­cie­lem Ja­kub­ko­we­go pro­tek­to­ra. Pew­ne­go razu za­szła oko­licz­ność taka, że Ule­wicz mu­siał w spra­wie urzę­do­wej ze­tknąć się oko w oko ze swym wro­giem i zo­stał prze­zeń po­trak­to­wa­ny w taki spo­sób, że się uniósł i wpadł w pa­sję. Za ostre sło­wa wów­czas wy­po­wie­dzia­ne w chwi­li upo­ko­rze­nia i gnie­wu – stra­cił po­sa­dę.

Ten wy­pa­dek roz­bił go zu­peł­nie. Uga­nia­nie się za no­wym miej­scem, po­szu­ki­wa­nie za­rob­ków przy­god­nych, cała wresz­cie dzia­łal­ność in­ten­syw­na przed­sta­wia­ła te­raz zu­peł­ny ob­raz nie­do­łę­stwa. Na miej­scu resz­tek wy­trwa­ło­ści i od­wa­gi roz­siadł się za­bo­bon i we­ssał w sie­bie wszyst­kie wła­dze du­cha. Co­dzien­nie Kuba wy­sia­dy­wał w ad­mi­ni­stra­cji Ku­rie­ra po­spo­łu z tłusz­czą szu­ka­ją­cą po­sad, aby na­tych­miast po uka­za­niu się nu­me­ru od­czy­tać jed­nym tchem dział "Po­sa­dy i pra­ce", po­tem bez na­my­słu rwać w ja­kimś kie­run­ku, do ja­kie­goś celu i przy­by­wać za póź­no.

Nie wie­dział o tym, że owo po­szu­ki­wa­nie pra­cy po upły­wie pew­ne­go cza­su było już tyl­ko śmiesz­ną głu­po­tą. W wy­ści­gu, gdzie po­sa­dę chwy­tał naj­sil­niej­szy, Ku­buś nie mógł otrzy­mać żad­ne­go miej­sca, po­nie­waż miał z nę­dzy po­zór wa­ria­ta czy ja­kie­goś sen­ty­men­tal­ne­go zło­dzie­ja. Oczy jego z gło­du i roz­pa­czy na­bra­ły wy­ra­zu pół­obłę­du czy idio­ty­zmu, twarz mia­ła bar­wę zie­ło­na­wo­żół­tą, ubra­nie spa­da­ło. Ostat­nia ko­szu­la zgni­ła i cuch­nę­ła na cie­le brud­nym i po­cą­cym się z nie­ustan­nej go­rącz­ki. Kie­dy sprze­dał wszyst­ko aż do ostat­nich brud­nych strzę­pów, po­zo­sta­ło, jako je­den je­dy­ny śro­dek do ży­cia w li­te­ral­nym zna­cze­niu tego wy­ra­zu – za­cią­ga­nie po­ży­czek. Wy­szu­ki­wa­nie kry­nic kre­dy­tu uła­twiał ów stu­dent me­dy­cy­ny, ko­le­ga gim­na­zjal­ny i współ­lo­ka­tor miesz­ka­nia. Wkrót­ce jed­nak i on wy­je­chał na kon­dy­cję let­nią. Za nim po­wy­jeż­dża­li nie­co bli­żej zna­ni Ja­kub­ko­wi mło­dzi lu­dzie. Uda­wał się tedy w chwi­lach okrut­nych upad­ków na si­łach do dal­szych i co­raz dal­szych zna­jo­mych. Nie­raz od­cho­dził od przy­tom­no­ści ze wsty­du, kie­dy spo­ty­kał na uli­cy lu­dzi le­d­wie mu zna­jo­mych, do któ­rych trze­ba było przy­cze­piać się, wy­ma­wiać zda­nia o tre­ści okrop­nie ob­cej, strasz­li­wie obo­jęt­nej i koń­czyć ich sze­reg nie­dba­łym za­py­ta­niem:

– Czy nie mógł­by mi pan na pe­wien prze­ciąg cza­su po­ży­czyć 20 ko­pie­jek?

Cza­sa­mi od­no­sił nad sobą strasz­li­we zwy­cię­stwo: nie przy­cze­piał się do osób, któ­re by­ły­by mu po­ży­czy­ły z pew­no­ścią na­wet dwa­dzie­ścia pięć ko­pie­jek. Miesz­ka­nia od trzech mie­się­cy nie opła­cał, a nie mógł się stam­tąd wy­pro­wa­dzić, choć było nie­sły­cha­nie dro­gie, bo do­ką­dże miał się wy­nieść i ja­kim spo­so­bem? W cią­gu kil­ku ostat­nich ty­go­dni nie jadł nic go­to­wa­ne­go, nie pił na­wet ohyd­ne­go na­po­ju zwa­ne­go her­ba­tą, po­nie­waż, nie miał za co ku­pić naf­ty. Zja­dał tyl­ko chleb po 12 gro­szy bo­che­nek, je­że­li na­tu­ral­nie zdo­łał "po­ży­czyć" od ko­goś pie­nię­dzy. A ileż to razy mu­siał obiec pół Wa­sza­wy za­nim owe 12 gro­szy zdo­być mu się uda­ło! Ile razy brak dwu gro­szy ruj­no­wał ma­rze­nie o kup­nie chle­ba i ły­ka­niu wiel­kich kę­sów, ogrom­nych kłu­sków cia­sta!

Za­zwy­czaj sie­dział w Ła­zien­kach na pew­nej ław­ce w naj­bar­dziej od­da­lo­nym ką­cie par­ku. Cza­sa­mi wto­czy­li się po tej za­pusz­czo­nej ulicz­ce żoł­nie­rze z ohyd­ny­mi łaj­dacz­ka­mi, a w ogó­le pa­no­wa­ła tam już ci­sza i było sa­mot­nie. Ja­ku­bek roz­cią­gał się na ła­wie, zże­rał swój bo­che­ne­czek chle­ba i już to pła­kał ca­ły­mi go­dzi­na­mi, je­że­li był w na­stro­ju li­rycz­nym, już wpa­dał do głę­bo­kich szy­bów głu­pie­go cy­ni­zmu.

Mię­dzy nim i owy­mi pew­ni­ka­mi, w któ­rych po­mro­ce błą­kał się nie­raz, do­zna­jąc mo­ral­nych ran i roz­tłu­czeń, sta­ła owa na­by­ta bez­rad­ność, owo tchó­rzo­stwo na­wet wo­bec grze­chu. Jak w tra­che­oto­mii, tym sztucz­nie wpro­wa­dza­nym po­wie­trzem od­dy­chał. Czę­sto­kroć zry­wał się z ław­ki i wiel­ki­mi kro­ka­mi szedł – kraść. Do­cho­dził do koń­ca alei i po­wra­cał nie dla­te­go wca­le, aby się bu­dzi­ło w jego cho­rej isto­cie su­mie­nie, lecz dla­te­go, że mu się prze­wra­cać za­czy­na­ły urzęd­ni­cze wy­obra­że­nia. Kie­dy in­dziej zry­wał się z ław­ki i szedł pra­co­wać. Rą­bać drwa, za­mia­tać rynsz­to­ki, czy­ścić klo­aki, roz­wo­zić wę­gle!… Po­wra­cał na swą ławę jesz­cze szyb­ciej gdyż wie­dział, że do żad­nej z tych ro­bót za­brać się nie jest: w sta­nie. Wie­dział rów­nież, że do żad­nej z tych ro­bót go nie przyj­mą. Na­uczo­no go ta­jem­nic ut con­se­cu­tiy­um, pi­sa­nia jat' we wła­ści­wych miej­scach, ułam­ków al­ge­bry, na­zna­czo­no mu du­szę nie­zma­za­nym zna­mie­niem tu­żur­ko­we­go do­sto­jeń­stwa i nic nad­to. Tu­żur­ko­wość była w nim tą ce­chą, któ­ra go wy­łą­cza­ła ze sfe­ry mo­tło­chu. Ani jed­ną ar­te­rią nie był zwią­za­ny ze świa­tem pra­cu­ją­cych i wy­zy­ski­wa­nych, a wszyst­ki­mi zro­śnię­ty ze świa­tem jeż­dżą­cym do­roż­ka­mi. Te­raz miał się wy­rzec sie­bie, prze­stać być "jed­nost­ką in­te­li­gent­ną", skryć się w sze­re­gu ro­bot­ni­ków czy stró­żów. Zu­peł­nie jak na za­wsze sko­czyć w ba­gno i za­nu­rzyć się wy­żej oczu… To­też z dnia na dzień ła­ził po­kry­ty bru­dem i wsza­mi, tra­wio­ny przez go­rącz­kę, ści­ga­ny przez ję­dzę spodle­nia w każ­dej mi­nu­cie dnia i nocy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: