Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W sieci złudzeń - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
29 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W sieci złudzeń - ebook

Kolejna książka autorki bestsellerów "New York Timesa". Przejmująca opowieść o prawdziwym znaczeniu i prawdziwej cenie przyjaźni.

Z powodu nadużywania alkoholu Helen straciła męża i opiekę nad siedmioletnim synem Olliem. Kiedyś chciała zajmować się fotografią artystyczną, a teraz robi zdjęcia dzieciom w szkole i dorabia w firmie cateringowej. Próbując wyjść z uzależnienia, spędza samotne wieczory na oglądaniu profili na portalach randkowych. Weekendowe spotkania z synem stają się coraz trudniejsze. Kiedy spragniona emocjonalnej więzi poznaje Avę i Swifta Havillandów, jest nimi z miejsca oczarowana. Bogaci filantropi mają własną fundację ratującą psy, ich wspaniały dom jest pełen dzieł sztuki, mają cudownych przyjaciół, dla których urządzają olśniewające przyjęcia. Helen jest tak bardzo zafascynowana swoimi nietuzinkowymi przyjaciółmi i pozostaje pod takim ich wpływem, że zrywa nawet kontakty ze swoim nowym mężczyzną. Urokowi Havillandów ulega także Ollie, który pewnego dnia jest świadkiem wypadku z udziałem Swifta i jego syna. Helen znalazła się w sytuacji, w której musi wybrać między prawdą a swoimi ekscentrycznymi przyjaciółmi.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0558-6
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Listopad dobiegał powoli końca, a deszcz już drugi tydzień nie dawał za wygraną. Razem z synem przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania jakiś czas temu, zanim jeszcze zaczął się rok szkolny, ale dopiero teraz zdecydowałam się zabrać z wynajętej przechowalni resztę naszych rzeczy. Dwa dni przed końcem miesiąca uznałam, że nie ma co czekać na lepszą pogodę. Kilka mokrych kartonów to nie najgorsze, co może się przytrafić. Kto jak kto, ale ja coś na ten temat wiedziałam.

Dobrze, że w końcu opuściliśmy to miasteczko. Niedawno udało mi się spłacić dług u prawnika, który kilkanaście lat temu reprezentował mnie w sprawie o opiekę nad dzieckiem. Teraz Oliver i ja wynajmowaliśmy większe mieszkanie bliżej mojej nowej pracy w Oakland – lokal, w którym mój syn nareszcie miał nieco przestrzeni, a ja miejsce na niewielkie studio. Po długim, trudnym okresie przyszłość rysowała się obiecująco.

Ollie spędzał akurat weekend u ojca, a że – jak zwykle – nie narzekałam na nadmiar gotówki, sama postanowiłam zawieźć do Goodwill rzeczy, których już nie potrzebowaliśmy. Wszystko, łącznie ze mną, było mokre od deszczu. Na skrzyżowaniu zatrzymałam się na światłach. Jedyne, czego pragnęłam w tamtej chwili, to opuścić to miasteczko; wiedziałam, że kiedy to zrobię, nigdy więcej do niego nie wrócę.

Prawie dziesięć lat minęło, odkąd po raz ostatni widziałam Avę Havilland. I nagle zobaczyłam ją tego właśnie dnia.

Już kiedyś zwróciłam uwagę na pewne zjawisko: w szerokim planie, na który składa się tak wiele pozornie nieistotnych informacji wizualnych, twój wzrok przyciąga jedna mała rzecz pośród tysięcy innych – rzecz, która cię przywołuje, i nagle, nie zważając na wszystko inne, skupiasz się na tym jednym miejscu, które jest albo dziwne, albo sygnalizuje niebezpieczeństwo, albo po prostu coś ci przypomina. I nie jesteś już w stanie odwrócić wzroku.

To ta rzecz, której się nie spodziewasz. Ten fragment krajobrazu, który nie pasuje do reszty. Dla innej pary oczu może nie znaczyć zupełnie nic.

Pamiętam dzień, w którym zabrałam Olivera na mecz baseballowy. Była to jedna z tych niekończących się prób spędzenia z synem szczęśliwych, normalnych chwil podczas nienaturalnie ograniczonych, zbyt rzadkich, sześciogodzinnych wizyt. Na trybunach, mniej więcej w połowie rzędów krzeseł, w zupełnie innym sektorze pośród tysięcy innych fanów baseballu dostrzegłam mężczyznę, który tak jak ja brał udział we wtorkowych mityngach AA. W ręku trzymał piwo i śmiał się w sposób sugerujący, że to nie pierwsze tego dnia. Zalała mnie fala smutku – właściwie przerażenia – ponieważ zaledwie tydzień wcześniej świętowaliśmy trzy lata jego trzeźwości. A skoro on mógł pójść taką drogą, to czemu nie ja?

Wtedy odwróciłam wzrok. Skierowałam go na mojego syna, rzuciłam jakąś uwagę na temat miotacza – uwagę, jaką osoba z pewną wiedzą na temat tego sportu mogła wygłosić do swojego syna w chwili takiej jak ta, kiedy matka pragnie cieszyć się razem z dzieckiem meczem, zapominając o wszystkim innym. Matka, której syn nigdy nie musi oglądać, jak chowa butelki po winie na dnie kosza pod opakowaniami po płatkach, ani jak zakuta w kajdanki jest prowadzona do radiowozu – taka matka, która widuje swoje dziecko każdego wieczoru, a nie tylko przez sześć godzin w dwie soboty w miesiącu. Przez kilka lat jedyne, czego pragnęłam, to być taką właśnie matką.

Tak było dawno temu. Wtedy jeszcze nie znałam Havillandów. Nie znałam Elliota (który, kiedy już go poznałam, zrobiłby wszystko, żeby zabrać mojego syna i mnie na mecz baseballu i być częścią naszej małej, borykającej się z problemami rodziny). Wiele rzeczy miało się dopiero wydarzyć.

A teraz za kierownicą wiekowej hondy civic czekałam na skrzyżowaniu w mało reprezentacyjnej części San Mateo, gdzie startujące lub lądujące na pobliskim lotnisku samoloty latały tak nisko, że czasami odnosiło się wrażenie, iż zerwą ci zaraz dach z samochodu.

Obok mnie zatrzymało się czarne auto – nie radiowóz i nie limuzyna, ale wyglądało jakoś tak oficjalnie. To nie kierowca zwrócił moją uwagę, lecz siedząca z tyłu pasażerka. Patrzyła przez mokrą od deszczu szybę i na chwilę nasze spojrzenia się spotkały.

W ciągu kilku sekund, które minęły, nim czarny samochód zjechał ze skrzyżowania, rozpoznałam ją i moim pierwszym odruchem było, żeby krzyknąć, jak na widok dawno niewidzianego przyjaciela. Na jedną chwilę zalała mnie fala czystego, nieskomplikowanego szczęścia. To była Ava.

A potem sobie przypomniałam. Ava nie jest już moją przyjaciółką. Choć minęło tyle czasu, dziwnie było ją zobaczyć i nawet się do niej nie odezwać. Nie unieść nawet ręki w geście powitania.

Zwalczyłam w sobie ten pierwszy odruch. Zachowałam kamienną twarz. Jeśli mnie rozpoznała (a coś w jej oczach patrzących na mnie przez chwilę wskazywało, że owszem), nie dała tego po sobie poznać.

Bardzo się zmieniła od naszego ostatniego spotkania. Nie tylko dlatego, że była starsza. (Pamiętałam, że Ava skończy niedługo sześćdziesiąt dwa lata). Zawsze była szczupła, ale teraz jej twarz w szybie samochodu wydawała się koszmarnie wychudzona – skóra naciągnięta na kości. Można ją było wziąć za nieboszczyka, którego jeszcze nie pochowano. Albo ducha – właśnie nim teraz dla mnie była.

Dawniej, kiedy rozmawiałyśmy ze sobą każdego dnia – zwykle częściej niż raz dziennie – Ava zawsze miała mi milion rzeczy do powiedzenia. Ale chyba najbardziej uwielbiałam w niej to, że z niezmiennym zainteresowaniem słuchała mnie i moich opowieści.

Zawsze realizowała akurat jakiś niesłychanie ekscytujący projekt. Nie znałam nikogo, kto miałby w sobie tyle zdecydowania i pewności siebie. Kiedy się pojawiała, wiadomo było, że coś się wydarzy. Coś wspaniałego.

Osoba, którą wypatrzyłam tamtego dnia na tylnej kanapie czarnego samochodu, wyglądała jak ktoś, komu już nigdy nie przytrafi się nic dobrego, jak ktoś, czyje życie się skończyło. Ktoś, do kogo to jeszcze nie dotarło.

Jej włosy posiwiały i większość kryła się pod dziwacznym czerwonym beretem. Ava, którą znałam, nigdy by takiego nie włożyła. Tego rodzaju nakrycie głowy kupowało się na jarmarku z rękodziełem seniorów; beret wydziergany przez jakąś staruszkę z przędzy poliestrowej, ponieważ kosztowała mniej od wełny. „Poliester – rzekła do mnie kiedyś. – Już sama nazwa sugeruje, że to badziewie, prawda?”

Ale to niezaprzeczalnie była Ava. Z nikim nie dało się jej pomylić. Tyle że nie siedziała już za kierownicą srebrnego mercedesa sprintera. Ta Ava nie była już panią wielkiego domu na Folger Lane z wyłożonym czarnymi płytkami basenem, z egzotycznym ogrodem różanym i pielęgnującym go ogrodnikiem. Gwatemalska gosposia nie odbierała już z pralni jej ubrań i nie wieszała w wielkiej garderobie według kolorów, nie dbała o to, aby piękne buty znajdowały się w oryginalnych pudełkach, a apaszki i podarowana przez Swifta biżuteria leżały na aksamitnych tackach. Kobieta zajmująca tylne siedzenie czarnego samochodu nie obdarowywała już kaszmirowymi szalami i skarpetkami szczęśliwców, których zaliczała do grona przyjaciół, nie częstowała zapiekanką pasterską bezdomnych weteranów z Wietnamu, a kośćmi bezpańskich psów. Wyobrazić sobie Avę bez jej psów? Niemożliwe. A jednak to była prawda.

Ale najbardziej niepojęte ze wszystkiego było to, że Avie nie towarzyszył Swift.

Pamiętałam czas, kiedy rozmawiałyśmy ze sobą praktycznie codziennie. Niemal wszystko, co robiłam, inspirowane było tym, co usłyszałam od Avy. Wierzyłam jej bezkrytycznie. A potem nadszedł długi, mroczny okres po tym, jak wykreśliła mnie ze swojego życia, a zdrada ta stała się – obok utraty prawa do opieki nad synem – czymś, co zdefiniowało moje życie. Straciwszy przyjaźń Avy, nie potrafiłam uzmysłowić sobie, jaką osobą mogę być bez niej. Choć Ava zniknęła z mojego świata, skutki naszej znajomości okazały się długofalowe.

Ze zdziwieniem uświadomiłam więc sobie, ujrzawszy Avę przez szybę czekającego na skrzyżowaniu samochodu, że nie myślałam o niej już od kilku tygodni. I zawładnęło mną smutne poczucie straty. Nie chodziło o to, że pragnęłam powrócić do dawnych czasów w domu na Folger Lane. W tamtej chwili żałowałam, że w ogóle się w nim znalazłam.2

Dom Havillandów. Zacznę od niego. Ktoś inny teraz w nim mieszka; zlikwidowano podjazd dla wózków inwalidzkich i wycięto kamelie Avy, aby zrobić miejsce na dodatkowe miejsce parkingowe. Zajmuje je obecnie srebrny hybrydowy SUV. Niedawno widziałam, jak wysiada z niego dwoje jasnowłosych dzieci i kobieta wyglądająca na nianię. I choć jest mi smutno podczas tych rzadkich okazji, kiedy tamtędy przejeżdżam, pamiętam także mój każdy raz, kiedy zatrzymywałam się na podjeździe: pewność, że wreszcie dotarłam do miejsca, w którym czuję się jak u siebie. Miejsca, w którym mogłam spokojnie oddychać i gdzie unosił się zapach jaśminu.

Nie mieszkałam w tamtym domu. Ale moje serce owszem. U Havillandów czułam się bezpiecznie, choć po wszystkim, co się wydarzyło, to stwierdzenie zakrawa na ironię. To poczucie bezpieczeństwa stanowi integralną część mojej historii, a powodem, dla którego miało dla mnie takie znaczenie, był fakt, że w ciągu trzydziestu ośmiu lat przed moją pierwszą wizytą na Folger Lane rzadko, o ile w ogóle, miałam szansę go doświadczyć.

Kiedy w tym domu mieszkali jeszcze Ava i Swift, to gdy ona zajeżdżała przed wejście, pierwsze z mercedesa wybiegały zawsze psy – trzy nieokreślonej rasy przygarnięte ze schroniska. („To psy ze schroniska” – informowała każdego, kto jeszcze o tym nie wiedział). Samochód był wyposażony w elektrycznie sterowaną rampę, opuszczającą na ziemię nowoczesny wózek Avy. Kiedy tam przyjeżdżałam, Ava na ogół jechała nim w moją stronę, a wolną rękę – tę, której nie używała do operowania wózkiem – unosiła w geście powitania.

– Mam dla ciebie fantastyczne getry – oświadczała. Albo kubek, albo śliczny, oprawiony w skórę notatnik, albo miód od pszczół zbierających pyłek wyłącznie z pól lawendy. Zawsze miała dla mnie jakiś mały prezent: sweter w kolorze, w którym nigdy nie chodziłam, a który nagle okazywał się idealnie pasować do mojej karnacji; książkę, co do której uznała, że mi się spodoba, albo wazon, a w nim bukiet groszku pachnącego. Nie zorientowałam się, że zużyły się podeszwy w moich tenisówkach, ale Ava owszem i znając mój rozmiar i ulubioną markę (albo, co było bardziej prawdopodobne, lepszą), kupiła mi nowe. Kto inny kupiłby przyjaciółce buty? A do nich skarpetki w paski? Wiedziała, że mi się spodobają, i miała rację.

Sammy i Lillian (dwa mniejsze kundelki) lizały mi wtedy kostki, a Rocco (ten problematyczny, który zawsze trzymał się na uboczu, z wyjątkiem sytuacji, kiedy postanawiał cię ugryźć) biegał w kółko, jak to miał w zwyczaju, gdy był podekscytowany, to znaczy zawsze, i machał szaleńczo ogonem. A Ava, kiedy już miała wolną rękę, ujmowała moją dłoń, i razem wparowywałyśmy do domu i ona wołała do Swifta: „Popatrz tylko, kogo przyprowadziłam”, choć on oczywiście to wiedział.

Kiedy zjawiałam się na Folger Lane, Ava zawsze mnie karmiła, a ja delektowałam się wszystkim, czym mnie częstowała. Gdzieś tymczasem, na przestrzeni lat – nawet tego nie dostrzegając – przestałam czerpać przyjemność z jedzenia. Przestałam czerpać przyjemność z życia albo prawie przestałam. To właśnie odzyskałam dzięki Havillandom. Myślałam o tym za każdym razem, kiedy szłam wyłożoną płytkami ścieżką w stronę otwartych drzwi ich domu, kiedy docierały do mnie wszystkie apetyczne zapachy. Zupa na gazie. Kurczak w piekarniku. W każdym pokoju misa z pływającymi gardeniami. I dochodzący z dworu zapach dymu z palonego przez Swifta kubańskiego cygara.

Potem śmiech. Tubalny, serdeczny śmiech Swifta, głośny niczym godowe wołanie samca ary w dżungli. „Domyślam się, że Helen!” – odkrzykiwał.

Słysząc, jak mężczyzna pokroju Swifta wypowiada moje imię, czułam się ważna. Niewykluczone, że po raz pierwszy w życiu.3

Swift już od lat nie jeździł do pracy. Wcześniej zrealizował w Dolinie Krzemowej kilka start-upów – ostatni to aplikacja umożliwiająca podróżującym służbowo zamożnym biznesmenom dokonywanie rezerwacji last minute w restauracjach. Dzięki nim zarobił tyle pieniędzy, że mógł zrezygnować z pracy. Kiedy ich poznałam, on i Ava zajęci byli tworzeniem organizacji o charakterze non profit; nazwali ją HAU, a jej celem statutowym było szukanie domów dla porzuconych psów oraz zdobywanie funduszy na sterylizacje i kastracje. Obecnie Swift zarządzał ich fundacją z zadaszonej altany przy basenie, skąd także sprawował nadzór nad rodzinnymi inwestycjami. Dużo dzwonił, stojąc przy wysokim biurku i rozmawiając z potencjalnymi darczyńcami HAU tym swoim tubalnym głosem. Ale gdy tylko wracała Ava, rzucał wszystko i wpadał do domu. I nie mógł oderwać od niej rąk.

– Powiem ci, dlaczego Swift tak dobrze rozumie zwierzęta – rzekła mi Ava na samym początku. – Dlatego, że sam jest zwierzęciem. Ten człowiek żyje dla seksu. Po prostu. Nie potrafi utrzymać rąk z dala ode mnie.

W jej głosie pobrzmiewało wtedy raczej rozbawienie niż irytacja. Mówiąc o Swifcie, często przybierała ten ton, jakby jej mąż był pchłą, która na niej wylądowała, ale taką, którą można bez problemu strząsnąć. Niemniej jednak nie miałam wątpliwości, że go uwielbia.

On z kolei, choć Ava stanowiła centrum jego wszechświata, miał kilka innych obsesji: motocykl Vincent Black Lightning rocznik tysiąc dziewięćset czterdziesty dziewiąty (kupiony po długich poszukiwaniach dlatego, że Swift uwielbiał tę piosenkę Richarda Thompsona i po prostu musiał go mieć), sponsorowaną przez siebie szkołę dla dzieci ulicy w Nikaragui, prywatne zajęcia qigong, lekcje szermierki, naukę chińskiej medycyny i gry na bębnach afrykańskich. Znakiem tych różnorodnych zainteresowań był także niekończący się pochód młodych nauczycieli reiki, speców od energii i instruktorów jogi, którzy zjawiali się w domu Havillandów na sesje indywidualne. Choć mogłoby się wydawać, że to ciało Avy potrzebuje więcej terapii, to kiedy ktoś przychodził – prawie zawsze kobieta, na ogół bardzo ładna, taszcząca matę, stół do masażu albo jakiś trudny do zidentyfikowania sprzęt – okazywało się najczęściej, że ma się zająć Swiftem.

To w domu na Folger Lane wszystko się działo. Swift i Ava mieli jeszcze drugą posiadłość, nad jeziorem Tahoe, do której jeździli raz na jakiś czas, ale nie licząc tego i sporadycznych wyjazdów Swifta w celu promowania fundacji, Havillandowie nie podróżowali. Swift twierdził, że nie mają ochoty rozstawać się ze sobą. Ani z psami, dodawała Ava.

W skład rodziny wchodził jeszcze ukochany syn – jego, nie jej – ale Cooper studiował w wyższej szkole biznesu na Wschodnim Wybrzeżu, a kiedy się zjawiał w rodzinnych stronach, na ogół zatrzymywał się u swojej matki. Każdy jednak, kto miał okazję bywać w domu na Folger Lane, widział po liczbie zdjęć wiszących na ścianach w bibliotece Swifta (przedstawiających Coopera i jego kolegów z bractwa studenckiego szusujących na nartach w górach Kolumbii Brytyjskiej albo jeżdżącego konno po plaży na Hawajach razem ze swoją dziewczyną Virginią, albo jego i ojca, dzierżących ogromne kufle piwa podczas meczu drużyny 49ers), że Swift uwielbia swojego syna.

Dziećmi Avy były psy, tak mi powiedziała. Wydawało mi się wtedy, że być może fakt, iż nie ma własnych dzieci, stanowi powód jej szczodrości w stosunku do kochanych przez siebie ludzi i zwierząt. Oczywiste było, że główni adresaci jej uczuć to psy, ale moja przyjaciółka miała tę niesamowitą umiejętność rozpoznawania, kiedy ocalenia potrzebuje także człowiek.

Nie tylko ja, która zajmowałam u Avy wyjątkową pozycję, ale również osoby jej obce. Jadłyśmy na przykład lunch w jakiejś małej restauracji (to ona mnie, oczywiście, zaprosiła) i Ava wypatrzyła na parkingu mężczyznę grzebiącego w śmieciach. Chwilę później przywołała kelnerkę, wręczyła jej dwadzieścia dolarów i poprosiła, aby zaniosła nieszczęśnikowi hamburgera z frytkami i piwo korzenne. Jeśli na poboczu stał bezdomny z tabliczką i towarzyszył mu pies, Ava zawsze się zatrzymała, aby dać mu garść organicznych psich przysmaków, które trzymała w dużym pudełku z tyłu samochodu.

Zakumplowała się z facetem o imieniu Bud pracującym w kwiaciarni, do której jeździłyśmy po mnóstwo róż i gardenii. Lubiła mieć je w misie obok łóżka. Potem przez pewien czas nie widywałyśmy Buda i Ava się dowiedziała, że wykryto u niego raka. Tego samego popołudnia wybrała się do szpitala razem z książkami, kwiatami i iPodem z wgranymi ścieżkami dźwiękowymi Facetów i laleczek i Oklahomy!, ponieważ wiedziała, jak bardzo Bud lubi musicale.

Odwiedziła Buda nie tylko ten jeden raz. Swego czasu mówiłam o Avie, że to najbardziej lojalna przyjaciółka, jaką można mieć. Jeśli ktoś stawał się dla niej potrzebującym pomocy, mógł liczyć na jej nieograniczone wsparcie.

– Nigdy się mnie nie pozbędziesz – oświadczyła mi kiedyś. Jakbym w ogóle tego chciała.4

Havillandów poznałam późną jesienią na otwarciu galerii w San Francisco, prezentującej obrazy osób z niepełnosprawnością umysłową. Dorabiałam wtedy w firmie cateringowej. Dwa miesiące wcześniej skończyłam trzydzieści osiem lat, od pięciu byłam rozwódką i gdyby tamtego dnia ktoś mnie poprosił, abym wymieniła jedną dobrą rzecz w moim życiu, miałabym ogromny problem.

Była to impreza, z której dochód wspierał fundację zajmującą się zdrowiem psychicznym. Dziwna impreza. Większość jej uczestników stanowili artyści z różnymi zaburzeniami i ich rodziny, które także sprawiały wrażenie ciut zaburzonych. Był tam mężczyzna w pomarańczowym kombinezonie, który przez cały czas wzrok miał wbity w ziemię, i bardzo niska kobieta uczesana w warkoczyki i z grzywką podpiętą mnóstwem spinek, która bez przerwy mówiła do siebie i co jakiś czas gwizdała. Nic więc dziwnego, że Ava i Swift wyróżniali się w tłumie, choć tak po prawdzie Ava i Swift wyróżnialiby się wszędzie.

Wtedy nie znałam jeszcze ich imion, ale moja przyjaciółka Alice, która pracowała za barem, owszem. Jako pierwszego dostrzegłam Swifta, nie dlatego że był przystojny czy atrakcyjny. Jego fizjonomię można określić mianem pospolitej, ale w tej pospolitości zauważyłam coś fascynującego – coś pierwotnego i dzikiego. Był dość masywnie zbudowany i miał niesforne ciemnobrązowe włosy, które sterczały na wszystkie strony. Do tego ciemną karnację, duże dłonie i dżinsy – świetnie uszyte, porządnej marki, nie z Gapa czy lewisy. Jego dłoń spoczywała na karku Avy w geście, który wydawał się bardziej intymny, niż gdyby Swift dotykał jej piersi.

Nachylał się ku siedzącej żonie i mówił jej coś do ucha. Wcześniej jednak na chwilę znieruchomiał z twarzą zanurzoną w jej włosach, jakby wdychał ich zapach. Nawet gdyby zjawił się tutaj sam, od razu wiedziałabym, że to nie jest mężczyzna, który zwróciłby na mnie uwagę. A potem zaczął się śmiać, a śmiech miał naprawdę donośny; bardziej przypominał odgłos wydawany przez hienę niż przez człowieka. Słychać go było w całym pomieszczeniu.

Początkowo nie zauważyłam wózka inwalidzkiego. Sądziłam, że Ava po prostu sobie siedzi, ale po chwili tłum się rozstąpił i zobaczyłam jej nieruchome nogi odziane w spodnie uszyte ze srebrnego jedwabiu i śliczne pantofle, które nie stykały się z podłogą. Nie była klasycznie piękna, ale miała tego rodzaju twarz, na którą zwraca się uwagę: duże oczy, duże usta, a kiedy mówiła, poruszała rękami niczym tancerka; ręce miała długie i szczupłe, a mięśnie wyraźnie zarysowane. Na palcach obu dłoni nosiła duże srebrne pierścionki, a nadgarstek oplatała gruba srebrna bransoleta, wyglądająca jak kajdanki. Gdyby stała, byłaby bardzo wysoka – prawdopodobnie wyższa od swojego męża. Choć siedziała, widać było, że to kobieta wpływowa. Wózek zdawał się pełnić funkcję tronu.

Choć zajęta byłam tego wieczoru roznoszeniem przekąsek, pozwoliłam sobie na chwilę zastanowienia, jak to jest doświadczać tego tłumu z jej pozycji – kiedy na wysokości wzroku znajdują się głównie klatki piersiowe. Nawet jeśli nie czuła się z tym komfortowo, nie dawała tego po sobie poznać. Siedziała wyprostowana niczym królowa.

Uznałam, że jest jakieś piętnaście lat ode mnie starsza i niedawno przekroczyła pięćdziesiątkę. Jej mąż, choć był w świetnej formie, miał gładką twarz i bujną fryzurę, według mnie zbliżał się raczej do sześćdziesiątki. Później okazało się, że miałam rację. Pamiętam, jak pomyślałam wówczas, że kiedy będę starsza, chciałabym wyglądać jak ta kobieta. Mogłam o tym jednak tylko pomarzyć.

Pracowałam wtedy jako fotograf specjalizujący się w portretach, co może i fajnie brzmiało, ale wiązało się z wielogodzinnym staniem za aparatem – w szkołach, centrach handlowych, podczas różnorakich imprez – i zachęcaniem znudzonych biznesmenów i krnąbrnych dzieciaków, żeby się uśmiechali. Godziny pracy były długie, zarobki niskie. Dlatego dorabiałam jeszcze w firmie cateringowej. Dobra byłam w czytaniu z twarzy i wiedziałam, co można wyczytać z mojej. Nieduże oczy. Nos, który nie jest ani duży, ani mały, ale brak mu wyrazistości. Wagę miałam zawsze w normie, ale nic w moim wyglądzie – dłonie, stopy, włosy – nie było godne zapamiętania. Może dlatego zdarzało się, że niektórzy, choć widzieli mnie po raz kolejny, nie pamiętali, że mieli już okazję mnie poznać. Tym bardziej zaskakujący okazał się fakt, że ze wszystkich osób, z którymi Ava mogła porozmawiać tego wieczoru w galerii, wybrała właśnie mnie.

Krążyłam z tacą z sajgonkami i szaszłykami z kurczakiem po tajsku, kiedy oderwała wzrok od eksponatów.

– Gdybyś miała kupić jedno z tych dzieł, wiedząc, że będziesz je widzieć na swojej ścianie codziennie do końca życia, które byś wybrała?– zapytała.

Stałam z tacą w ręce, a mężczyzna z twarzą pozbawioną wyrazu (pewnie cierpiący na autyzm) poczęstował się czwartym albo piątym szaszłykiem, umoczył go w sosie z orzeszków ziemnych, odgryzł spory kęs, po czym ponownie wsadził szaszłyk do sosu. Niektórych pewnie by to odstręczyło, ale nie Avę. Zanurzyła sajgonkę w miseczce z sosem zaraz po nim i włożyła całą do ust.

– Trudny wybór – odparłam, rozglądając się po galerii. Wisiał tu portret Lee Harveya Oswalda, namalowany na kawałku drewna, z długim ciągiem słów na samym dole, mającym mniej więcej tyle sensu, co lista zakupów wymieszana ze zdaniami z licealnego podręcznika do chemii. Była rzeźba przedstawiająca różową błyszczącą świnię otoczoną wianuszkiem mniejszych ceramicznych świnek, także jaskrawo różowych; ustawione zostały tak, jakby ją ssały. Wisiał także cykl autoportretów przysadzistej kobiety w okularach, z ogniście rudymi włosami. Choć namalowane zostały dość prymitywnie, to ich autorkę rozpoznałam od razu, kiedy się tu zjawiła. Jednak najbardziej podobał mi się, co powiedziałam Avie, obraz przedstawiający chłopca ciągnącego wózek, w którym siedział chłopak z podobnym, ale mniejszym wózkiem i z psem.

– Masz dobre oko – oceniła. – Ten właśnie obraz kupuję.

Skrępowana spuściłam wzrok. Wystarczająco długo ją obserwowałam, aby wiedzieć, że ma niezwykłą fizjonomię: łabędzią szyję, gładką śniadą cerę. Poczułam się w tamtej chwili jak pochwalone przez nauczycielkę dziecko. Dziecko, które nieczęsto ma do czynienia z uznaniem.

– Naturalnie brak mi obiektywizmu – dodała. – Jestem miłośniczką psów. – Wyciągnęła rękę. – Ava – rzekła, patrząc mi prosto w oczy, co było rzadkością.

Przedstawiłam się i choć rzadko już do tego się przyznawałam, wyjaśniłam, że jestem fotografem. A raczej byłam. Moja specjalność to portrety. Dodałam, że tak naprawdę lubię opowiadać swoimi zdjęciami jakieś historie. Uwielbiałam opowiadać historie, koniec, kropka.

– Kiedy byłam młoda, sądziłam, że czeka mnie przyszłość Imogen Cunningham. Ale teraz zajmuję się tym. – Zaśmiałam się z żalem, pokazując głową na pustą tacę.

– Ta negatywna energia jest zupełnie niepotrzebna – powiedziała Ava. W jej głosie słychać było życzliwość. Ale i stanowczość. – Nie masz pojęcia, czym się będziesz zajmować za rok. Do tego czasu wszystko może ulec zmianie.

O tym akurat doskonale wiedziałam. I wiedziałam, że w moim przypadku nie zmieni się nic na lepsze. Był czas, kiedy mieszkałam z mężczyzną, którego, jak sądziłam, kocham z wzajemnością, i z czteroletnim chłopcem, dla którego moja codzienna obecność była czymś tak niezbędnym, że pewnego dnia próbował zmusić mnie do złożenia obietnicy, że nigdy nie umrę. („Na pewno szybko to nie nastąpi – powiedziałam. – A kiedy tak się stanie, w twoim życiu będzie już obecna jakaś naprawdę fantastyczna osoba, która będzie cię kochać równie mocno jak ja. I pewnie będziesz miał dzieci. I psa”. Od zawsze pragnął psa, ale Dwight się nie zgadzał).

Dwight wściekał się, kiedy Ollie przychodził do sypialni i właził do naszego łóżka, mnie to jednak nie przeszkadzało. Teraz sypiałam sama i śnił mi się gorący oddech synka na szyi, obejmująca mnie mała wilgotna rączka, i jego ojciec, burczący po drugiej stronie: „No to dziś nici z seksu, co?”.

Dwight miał wybuchowe usposobienie i im dłużej trwał nasz związek, tym częściej jego złość nakierowana była na mnie. Kiedyś jednak mój mąż, wypatrzywszy mnie na jakiejś zatłoczonej imprezie albo na festynie w szkole naszego syna, uśmiechał się tak samo jak dzisiejszego wieczoru mąż Avy; uśmiechał się, następnie podchodził, dotykał moich pleców albo obejmował mnie i szeptał do ucha, że pora wracać do domu, do łóżka.

Tamte dni bezpowrotnie minęły. Nikt nie zwracał uwagi na kobietę z tacą. Aż poznałam Avę.

Przyglądała się mojej twarzy z taką uwagą, że aż zrobiło mi się gorąco. Miałam ochotę odejść i zaproponować przekąski innemu gościowi, ale kiedy prowadzi się rozmowę z osobą na wózku, coś takiego wydaje się nie fair. Przez to, że ma się większe pole manewru niż ta osoba.

– Które ze zrobionych przez siebie zdjęć lubisz najbardziej? – zapytała.

– Serię ujęć przedstawiających mojego śpiącego syna, kiedy skończył trzy latka – odparłam bez wahania. – Przez rok co wieczór, gdy zasnął, stawałam nad jego łóżkiem i robiłam zdjęcie. Na każdym wyglądał inaczej.

– Już tego nie robisz?

Zazwyczaj tak się nie zachowuję – nie lubię opowiadać o swoich problemach – ale w Avie było coś takiego, co świadczyło, że rzeczywiście chce poznać odpowiedź, że jej zależy, więc zareagowałam bardzo nietypowo. Mało brakowało, a bym się rozpłakała.

– On już ze mną nie mieszka – rzekłam, zasłaniając twarz. – Nie mogę teraz o tym mówić.

– Przykro mi – powiedziała cicho. – No i w dodatku odciągam cię od twojej pracy.

Poprosiła, abym się nachyliła. Nasze twarze znalazły się na tej samej wysokości. Otarła mi oczy serwetką.

– No proszę – stwierdziła zadowolona. – Znowu piękna.

Wyprostowałam się, zdumiona tym, że ta urocza kobieta nazwała mnie piękną.

Chciała dowiedzieć się czegoś więcej na temat moich zdjęć. Wyjaśniłam, że od roku nie wyjęłam aparatu z pokrowca. Tego, czym zajmowałam się zarobkowo, w ogóle nie traktowałam jako fotografii.

Zapytała także, czy w moim życiu jest obecny jakiś mężczyzna, a kiedy odparłam, że nie, oświadczyła, że musimy temu zaradzić. Powiedziała „my”, jakbyśmy grały już w jednej drużynie.

Tematu Olliego nie zamierzałam poruszać.

– Nie twierdzę, że mężczyzna jest lekiem na całe zło – rzekła. – Ale problemy nie wydają się tak bardzo przytłaczające, jeśli co wieczór kładziesz się spać w ramionach kogoś, kto za tobą szaleje. – Z tonu jej głosu można było wywnioskować, że ona tak ma. – No i jest jeszcze kwestia seksu.

Nieco dalej stał jej mąż. Od Alice wiedziałam, że ma na imię Swift. Pogrążony był w rozmowie z ekscentrycznie ubraną kobietą – bez wątpienia jedną z artystek – której szyję otaczało coś, co wyglądało jak folia aluminiowa. Kiwał głową w sposób sugerujący zaangażowanie. I w tej właśnie chwili napotkał spojrzenie Avy, i obdarzył ją szerokim uśmiechem. Idealne białe zęby.

– Za nic nie wolno ci obniżać standardów – oświadczyła. – Czekaj na prawdziwe uczucie. Jeśli nie masz bzika na punkcie faceta, odpuść go sobie. A jeśli nadejdzie dzień, kiedy związek dobiegnie końca, odejdź. Zakładając, że możesz chodzić – dodała ze śmiechem.

Jej słowa sugerowały, że zasługuję na coś niezwykłego i wspaniałego. Niezwykłą i wspaniałą karierę, niezwykłego i wspaniałego partnera i kochanka. Niezwykłe życie. Ale dlaczego?

– Musisz nas odwiedzić – usłyszałam od Avy. – Musisz mi wszystko opowiedzieć.5

Jadąc nazajutrz na Folger Lane – w Portola Valley, zaledwie dwa zjazdy z autostrady od mojego maleńkiego mieszkania w Redwood City – myślałam o słowach Avy. „Musisz mi wszystko opowiedzieć”. W opowiadaniu historii byłam dobra od zawsze, o ile tylko nie dotyczyły mojego życia. Tę akurat historię skrzętnie ukrywałam, a perspektywa wydobycia jej na światło dzienne przed kobietą, która obdarowała mnie tym zaskakującym zaproszeniem, sprawiła, że mało brakowało, a w ogóle bym tam nie pojechała. Zajechawszy starą hondą na miejsce, przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zawrócić i nie puścić wszystkiego w niepamięć.

Nigdy dotąd nie miałam okazji gościć w takim domu. Nie było w nim przepychu, tak jak w domach z kolorowych magazynów. Tutaj widziało się coś radośnie żywiołowego: obite miękką białą skórą sofy zarzucone poduszkami w gwatemalskie hafty, kolekcję włoskiego szkła, japońskie sztychy o tematyce erotycznej, wazony pełne peonii i róż, ścianę z afrykańskimi nakryciami głowy, zaskakująco tradycyjny w stylu żyrandol rozsiewający tęczowe zajączki, misy z muszelkami i kamieniami, bęben kongo, kolekcję miniaturowych samochodów wyścigowych, kości do gry. Wszędzie psie zabawki. No i psy.

Te wnętrza tętniły życiem – życiem i ciepłem. A duszą domu z całą pewnością była Ava.

W holu przy wejściu stał niski kredens, a na nim coś przecudownego: dwie maleńkie, kościane figurki, leżące na kunsztownie rzeźbionym, ślicznym łóżku. Mężczyzna i kobieta, spleceni w uścisku. Choć figurki miały nie więcej niż pięć centymetrów, wykonano je z wielką dbałością o szczegóły. Palcem wskazującym przesunęłam po idealnym łuku pleców kobiety. Mimowolnie, nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, wydałam długie westchnienie. Ava to oczywiście zauważyła. Nic jej nigdy nie umknęło.

– I znowu się okazuje, że masz dobre oko, Helen – stwierdziła. – To chińskie figurki z dwunastego wieku. W starożytnych Chinach możnowładcy otrzymywali je w prezencie ślubnym jako talizman mający zapewnić szczęście.

Kiedy rozmawiałyśmy, w nogach wózka siedziały Lillian i Sammy. Lillian lizała kostki Avy. Głowa Sammy’ego spoczywała na jej kolanach. Ava poinstruowała wcześniej Estellę, pochodzącą z Gwatemali gospodynię, aby na pół godziny zamknęła Rocco w samochodzie.

– Staje się za bardzo pobudzony – wyjaśniła.

Miał się w tym czasie wyciszyć.

– Nazywam te figurki radosnymi cudzołożnikami, bo wyglądają razem na niezwykle szczęśliwych – rzekła Ava. – Powinnaś więc dotykać ich za każdym razem, kiedy się tu zjawisz.

Za każdym razem, tak powiedziała. Co znaczyło, że to nie jest moja jedyna wizyta w tym domu.

Tamtego pierwszego dnia Estella („moja pomocnica”, tak określiła ją Ava) podała lunch na oszklonej werandzie. Uraczyła nas serem pleśniowym, figami i ciepłym francuskim chlebem, a następnie sałatką z gruszką i cykorią oraz kremem z pieczonej papryki.

– Nie poradziłabym sobie bez Estelli – powiedziała Ava, kiedy gospodyni udała się do kuchni. – To członek rodziny. Mi corazón.

Siedząc na wózku naprzeciwko mnie i spoglądając na ogród – słychać było szmer spływającej po kamieniach wody, odgłosy wydawane przez ptaki i szczęśliwe psy, a z oddali dobiegał śmiech rozmawiającego przez telefon Swifta – Ava nie zapytała, dlaczego osoba, która określa się mianem fotografa, roznosi tace z sajgonkami na otwarciu galerii. Ani co się stało z synem, którego śpiącą twarz fotografowałam swego czasu każdego wieczoru i na wspomnienie którego nie dalej jak wczoraj zebrało mi się na płacz. Kiedy zaproponowała mi kieliszek chardonnay, a ja odparłam, że nie piję, w ogóle tego nie skomentowała.

Przed przyjazdem do Avy bałam się potencjalnych pytań. Ale ona nie wypytywała o przeszłość. Chciała wiedzieć, co dzieje się teraz. Chciała wiedzieć, co musimy zrobić, żebym była szczęśliwa i spełniona. Jako że sama wyglądała na bezgranicznie szczęśliwą i spełnioną, tamtego dnia zdecydowałam, że będę postępować według jej instrukcji.

– Musimy załatwić ci prawdziwe życie – oświadczyła takim tonem, jakbyśmy rozmawiały o zakupie bluzki czy zaawansowanego sprzętu kuchennego ze sklepu Williams-Sonoma.

Niesamowicie spodobało mi się, że Avę bardziej zainteresowało to, kim jestem teraz, niż to, skąd się wywodzę i w jaki sposób się tu znalazłam. Dotyczyło to także jej samej. Raz wspomniała, że dawno temu mieszkała w Ohio, nigdy jednak nie mówiła o rodzicach. Jeśli miała rodzeństwo, nie stanowiło ono części jej obecnego życia. Gdyby nie pochłaniało mnie tak bardzo skrywanie własnej przeszłości, możliwe, że zwróciłabym na to większą uwagę. Avę uwielbiałam za to, że nie musiałam wracać do tego, co było. Mogłam się skupić na przyszłości.

Havillandowie kolekcjonowali mnóstwo rzeczy. Naturalnie sztukę. W swojej kolekcji mieli obrazy Sama Francisa, Diebenkorna, Susan Rothenberg i Erica Fischla (malarzy wcześniej zupełnie mi nieznanych), a także rysunek Matisse’a, który Swift podarował Avie na rocznicę ślubu, i trzy szkice o tematyce erotycznej, wykonane przez Picassa w ostatnich latach jego życia. („Możesz w to uwierzyć? – spytała mnie. – Ten człowiek miał dziewięćdziesiąt lat, kiedy to narysował. Swift mówi, że kiedy jemu stuknie dziewięćdziesiątka, chciałby być taki jak Picasso. Stary, napalony cap”).

Ale na ścianach domu Havillandów wisiały nie tylko bezcenne dzieła. Ava miała słabość do sztuki, nazwijmy ją, z marginesu, przede wszystkim autorstwa ludzi takich jak tamten mężczyzna w restauracji i bezdomni z psami – i oczywiście ja – po których widać, że sporo przeszli. Na honorowym miejscu, zaraz pod Diebenkornem, wisiał obraz namalowany przez tego faceta z autyzmem z galerii, w której się poznałyśmy: kuliste akwarium, a w nim kobieta.

Ava chciała mi pokazać kolekcję niedawno zakupionych fotografii: wykonaną w latach dwudziestych serię czarno-białych portretów paryskich prostytutek. Oświadczyła, że coś w twarzy jednej z nich przypomina jej mnie.

– Jest taka piękna – rzekła, przyglądając się uważnie fotografii. – Ale nie zdaje sobie z tego sprawy. Jest zablokowana.

Wpatrywałam się intensywnie w zdjęcie, próbując odnaleźć w kobiecie podobieństwo do siebie.

– Niektórzy potrzebują w życiu silnej osoby, która ich wesprze i odpowiednio nimi pokieruje – stwierdziła Ava. – Robienie wszystkiego w pojedynkę jest po prostu zbyt trudne.

Nie musiałam nic mówić. Na mojej twarzy malowała się wystarczająco jasna odpowiedź.

– I taka jest moja rola – dodała Ava.6

Kiedy Ava poznała Swifta, miała trzydzieści osiem lat – tyle, co ja teraz, co według niej stanowiło dobry znak. Wcześniej nie była mężatką. Nie miała nawet pewności, czy w ogóle chce stawać przed ołtarzem.

– Wtedy na nim nie jeździłam – rzekła, klepiąc podłokietnik wózka. – Dzień przed poznaniem Swifta przebiegłam maraton.

Zapytałabym ją, co się stało, wiedziałam jednak, że gdy będzie gotowa, sama mi powie.

– Wiodłam wspaniałe życie – kontynuowała. – Podróżowałam po całym świecie. Miałam niesamowitych kochanków. Ale kiedy poznałam Swifta, wiedziałam, że to coś zupełnie innego. Otaczało go silne pole. Na tyle silne, że jeszcze nie zdążył wejść do domu, a już wiedziałam, że jest blisko.

Wziął kiedyś ślub z matką swojego syna. Krótko przed poznaniem Avy udało mu się wyplątać z tego nieudanego związku.

– Gdybym ci powiedziała, ile ta kobieta dostała pieniędzy, tobyś nie uwierzyła. Powiem jedynie, że sam dom oszacowano na dwanaście milionów dolarów. Do tego jeszcze alimenty na nią i na dziecko.

Najważniejsze jednak, że Swift odzyskał wolność. A on i Ava odnaleźli się nawzajem. Czy coś takiego dawało się wycenić?

– Dwa tygodnie po naszym poznaniu Swift sprzedał firmę i biuro w Redwood City – kontynuowała swoją opowieść. – Przez sześć kolejnych miesięcy prawie nie wychodziliśmy z łóżka. To było tak intensywne, że aż myślałam, że umrę.

Próbowałam sobie wyobrazić, jak to jest nie opuszczać łóżka przez sześć miesięcy czy choćby tylko przez jeden dzień. Co się robi przez cały ten czas? No a zakupy i pranie, i opłacanie rachunków? Myśląc o tym wszystkim, czułam się taka zwyczajna. Nudna. Zawsze sobie mówiłam, że kochałam Dwighta, i nawet potrafiłam przywołać wspomnienia z czasów, kiedy jedyne, co zdawało się mieć znaczenie, to nasz związek, jednak kobieta, którą tymczasem się stałam, żywiła przekonanie, że nigdy więcej nie odda się namiętności. Sama nie była już pewna, czy w ogóle wie, co to takiego.

– Tuż przed moimi czterdziestymi urodzinami zmierzyliśmy się z pierwszym poważnym testem naszej miłości – ciągnęła Ava, nalewając sobie drugi kieliszek wina, gdy tymczasem ja sięgnęłam po wodę. – Chodziło o dziecko.

Do tamtej chwili wiedziała, że chce zostać matką. Swift uważał, że dziecko nie jest im potrzebne do szczęścia.

– Nie chodziło o to, że sam jest już ojcem – wyjaśniła. – Nie chciał się mną po prostu dzielić. Nie chciał, aby cokolwiek mogło stanąć na drodze tego, co nas łączy. No i generalnie wiedziałam, że ma rację. A potem doszło do wypadku. Samochodowego, tak mi się wydawało, choć nie miałam pewności, skąd to wiem. Usłyszałam jedynie słowa „uszkodzenie rdzenia kręgowego”, wypowiedziane tonem, który sprawił, że od razu wiedziałam wszystko co trzeba. – Dla Avy oznaczało to koniec poruszania się o własnych siłach i koniec myślenia o dzieciach.

– Od tamtej pory minęło wiele lat. Dwanaście. – Poprawiła srebrną bransoletę na szczupłym nadgarstku, jakby sygnalizowała koniec tematu.

– Nasze życie jest bajeczne. I nie mam na myśli tego domu, rezydencji nad jeziorem Tahoe czy łodzi ani pozostałych rzeczy. – Długą szczupłą ręką wykonała gest w kierunku ogrodu, domku dla gości i basenu. – To wszystko tak naprawdę nie ma znaczenia. – Po chwili dodała: – Zabawne, jak się wszystko układa. Nigdy bym się nie dowiedziała, co może łączyć dwoje ludzi. Jak silna może być ta więź.

Obecnie poświęcała się Swiftowi: kochaniu go i byciu kochaną przez niego. No i oczywiście mieli jeszcze psy.

Zapytała mnie o to, czy w moim życiu obecny jest pies. (Ava nigdy nie używała sformułowania „mieć psa”. Relacja między człowiekiem i psem polegała na wzajemności, nie było mowy o posiadaniu. Większość ludzi nigdy nie doświadczy – ani w przypadku kochanka, ani rodzica czy dziecka – tak bezwarunkowej akceptacji i oddania, jakimi pies obdarza człowieka. Większość, ale nie ona i Swift).

Był tylko jeden problem, jeśli chodzi o kochanie psa i oddanie swojego serca jemu, a nie dziecku.

Psy umierały.

Samo wypowiedzenie na głos tych słów przychodziło Avie z trudem.

„Obiecaj, że nie umrzesz”, błagał mnie kiedyś syn. Cóż, nie mogłam mu tego obiecać. Może i lubiłam opowiadać zmyślone historie, ale nie byłam kłamczuchą.

Tamtego dnia, kiedy siedziałyśmy na patio, a wózek Avy skierowany był w stronę słońca, tak jak lubiła, nie przeszkadzało jej, że to ona przez cały czas mówi.

– Weźmy na przykład Sammy’ego. – Miał jedenaście lat i był najstarszy z trójki. Dzięki trosce Avy o jego dietę i miłości, którą go darzyła (czynnik, o którym nigdy nie powinno się zapominać). – Długo jeszcze pożyje. – Ava zawahała się. – Cóż, kilka lat na pewno. Ale większości ludzi nie dokucza świadomość, że przeżyją swoje dzieci. Gdy tymczasem w przypadku psa… – Nie była w stanie dokończyć tego zdania.

– Oczywiście przyszło nam się już z tym zmierzyć – powiedziała. Przeniosłyśmy się wtedy do jadalni, gdzie pokazała namalowany na zamówienie Swifta portret dwóch psów – boksera i kundelka. Obraz zajmował większą część jednej ze ścian, tej naprzeciwko długiego orzechowego stołu.

– Alice i Atticus – wyjaśniła. – Dwa najlepsze psy na świecie.

Stałam i przyglądałam się obrazowi. Pokiwałam głową.

– Odwiedź mnie niedługo, dobrze? Chętnie obejrzę twoje fotografie. I może zrobiłabyś kilka zdjęć psom. Ja, ty i Swift możemy zjeść razem kolację.

Bardzo mi było miło, że interesowały ją moje zdjęcia. Ale jeszcze bardziej cieszyła mnie świadomość, że Ava ma ochotę znowu się ze mną spotkać… Odsunęłam od siebie pytanie, czemu ktoś tak niezwykły jak ona miałby się ze mną przyjaźnić. Twierdziła, że coś we mnie widzi – coś, co dostrzegła w twarzy tamtej paryskiej prostytutki, którą mi pokazała. Może chodziło po prostu o to, że aż się prosiłam o ratunek, a Ava miała w zwyczaju przygarniać zbłąkanych.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: