Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W Wilnie i w dworach litewskich. Pamiętnik z lat 1815-1843 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W Wilnie i w dworach litewskich. Pamiętnik z lat 1815-1843 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 577 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Ten pa­mięt­nik wy­ra­sta z opo­wia­dań ro­dzi­ców mo­ich, któ­rzy, w cie­ka­wej epo­ce ży­jąc i opo­wia­da­jąc o niej dzie­ciom swo­im, nada­li ich ży­ciu pod­sta­wę, a przy­cho­dzą­ca na świat mała Ga­br­jel­ka z koń­cem 1815-go roku, jak­by kło­siar­ka po skoń­czo­nem żni­wie, zna­la­zła bez tru­du spo­czy­nek. To też pierw­sze jej spoj­rze­nia na świat pa­dło na lu­dzi, wy­po­czy­wa­ją­cych po dłu­gich la­tach nie­po­ko­ju na świe­żej mo­gi­le, po­ra­sta­ją­cej mu­ra­wą i gdzie­nieg­dzie kwia­ta­mi. Wszyst­ko już się było ukoń­czy­ło nie­tyl­ko w Li­twie, ale i na świe­cie, wstrzą­śnio­nym pod ber­łem no­we­go Ce­za­ra; a epi­log świet­nej epo­pei w 30-tu pie­śniach no­sił już imię Ś-tej He­le­ny.

Zło­żyw­szy do cza­su broń i na­dzie­je, wszy­scy w Li­twie i w Ko­ro­nie wró­ci­li do płu­ga. Myśl o sła­wie i wol­no­ści ustą­pi­ła sta­ra­niu o chleb po­wsze­dni. Dłu­go, bar­dzo dłu­go wspo­mi­na­no rok 1812-ty. On był tre­ścią roz­mów i tłem ży­cia każ­dej ro­dzi­ny. Aneg­do­ta­mi z 1812-go roku ko­ły­sa­no mło­de po­ko­le­nie, bo rok ów, jak­by bo­gi­ni o dwóch prze­ciw­nych li­cach, miał po­czą­tek uro­czy jak na­dzie­ja, a ko­niec mroź­ny jak roz­cza­ro­wa­nie. W każ­dej nie­mal ro­dzi­nie ktoś no­sił tę datę wy­pi­sa­ną w ser­cu krwa­we­mi li­te­ra­mi sie­roc­twa, lub na­kre­ślo­ną na czo­le pa­ła­szem. Tkwi­ła ona w ra­mie­niu z kulą, bu­dzą­cą się na każ­dą zmia­nę po­wie­trza; stu­ka­ła drew­nia­ną nogą; świe­ci­ła na pier­siach w kształ­cie krzy­ża, jako na­gro­da za wa­lecz­ność!… A wdo­wy i mat­ki dźwi­ga­ły ją, jak krzyż Pań­ski, na zglisz­czach szczę­ścia do­mo­we­go! O! tak, rok 1812-ty, gło­śny w dzie­jach Eu­ro­py, sta­no­wił epo­kę w na­szym kra­ju, a w roz­mo­wie wra­cał czę­sto, jak zwrot­ka pio­sen­ki, śpie­wa­nej u ogni­ska…

W ro­dzi­nie na­szej rok 1812-ty pa­mięt­nym był w roz­ma­ity spo­sób, cho­ciaż mniej bo­le­sny, niż w in­nych. Oj­ciec mój śmier­tel­nie prze­cho­ro­wał go na ty­fus w Miń­sku (Li­tew­skim), za­ra­ziw­szy się w szpi­ta­lu wo­jen­nym, któ­re­go nad­zór był mu po­wie­rzo­ny wraz z in­ny­mi przez Na­po­le­ona (Wań­ko­wicz, ko­le­ga mo­je­go ojca, przy­pła­cił ży­ciem ten ho­nor). Mat­ka moja u łoża bez­przy­tom­ne­go męża, trwoż­na o swe­go ojca i dwóch bra­ci, bę­dą­cych w służ­bie woj­sko­wej pod Na­po­le­onem, o mat­kę miesz­ka­ją­cą w Wied­niu, o sio­strę po­zo­sta­łą w Wil­nie w kwie­cie wie­ku przy daw­nej na­uczy­ciel­ce, wi­dzia­ła jesz­cze oprócz tego co­dzien­nie z okien swe­go miesz­ka­nia, na wscho­dach swo­ich, w bra­mie, na dzie­dziń­cu Fran­cu­zów, umie­ra­ją­cych z zim­na i gło­du, a wy­rzu­ca­nych na plac, jak drew­ka. A tu trze­ba było przyj­mo­wać na kwa­te­rę i roz­mó­wić się w ob­cej mo­wie z ge­ne­ra­łem Tucz­ko­wem, przy­sła­nym na uśmie­rze­nie Miń­ska, któ­ry straż sta­wiał u drzwi cho­re­go, ten zaś w go­rącz­ce i bez­przy­tom­ny nic nie wie­dział, że prze­szedł z pod wła­dzy Ce­sa­rza Fran­cu­zów pod wła­dzę Mo­nar­chy Ro­sji. A gdy dwu­let­nia już ich có­recz­ka Ma­tyń­ka (naj­star­sza z ro­dzeń­stwa), uro­dzo­na w chwi­li bu­dzą­cych się świet­nych na­dziei dla kra­ju, bęb­ni­ła rącz­ka­mi na każ­de wspo­mnie­nie o Na­po­le­onie, im­pro­wi­zu­jąc wia­do­mo­ści z ga­zet, niby czy­ta­nych przez nią, młod­sza Idal­ka, przy­cho­dząc na świat w roku 1813-tym, przy­nio­sła z sobą za­ro­dek nie­po­ko­jów i łez za lada drob­nost­ką, któ­re wpły­nę­ły na jej cha­rak­ter i całą przy­szłość, a były skut­kiem wy­żej już wspo­mnia­nych trwóg i nie­po­ko­jów mat­czy­nych, ta­jo­nych i zno­szo­nych w ci­cho­ści w tym roku cięż­kiej pró­by.

Ko­niec roku 1812-go, pa­mięt­ny amne­stją bez­wa­run­ko­wą, roz­po­go­dził za­sę­pio­ne nie­bo nad Ko­ro­ną i Li­twą. A już zimę z 1815-go roku ro­dzi­ce moi spę­dzi­li w we­sel­szej War­sza­wie, przy bab­ce na­szej Mar­jan­nie z hr. Prze­zdziec­kich Ty­zen­hau­zo­wej, któ­ra tam za­miesz­ka­ła, przy­by­wa­jąc z Wied­nia, po la­tach kil­ku­na­stu spę­dzo­nych za kra­jem.

War­sza­wa od­zna­cza­ła się zdaw­na ła­two­ścią, z jaką prze­cho­dzi­ła od łez do śmie­chu, od woj­ny do tań­ca. Ba­wio­no się też bar­dzo w War­sza­wie zimą 1815-go roku, a ozdo­bą wszyst­kich ze­brań były szcze­gól­nie dwie mło­de pięk­no­ści: księż­nicz­ka Anna Sa­pie­żan­ka, pą­czek roz­wi­ja­ją­cy się w 16-to­let­niej wio­śnie, bru­net­ka o czar­nych ogni­stych oczach, i ja­sno­wło­sa, peł­na gra­cji i nie­wy­po­wie­dzia­ne­go wdzię­ku, Jo­an­na Gru­dziń­ska. Obie ce­lu­ją­ce w sa­lo­no­wych tań­cach, tam­bu­ri­no, szal etc, a gdy w me­nu­ecie sta­nę­ły na­prze­ciw sie­bie, szał był nie do opi­sa­nia! Wła­żo­no na krze­sła, po­trą­ca­no się, tło­czo­no, by wi­dzieć tę naj­młod­szą z Gra­cyj i tę Terp­sy­cho­rę, jed­ną ula­tu­ją­cą w po­wie­trzu, dru­gą ry­su­ją­cą na po­sadz­ce ara­be­ski ma­lut­ką nóż­ką. Ka­wa­le­ra­mi ich byli Alek­san­der hr. Po­toc­ki i Sta­ni­sław hr. Kos­sa­kow­ski. Dziś z tych dwóch par, ja­śnie­ją­cych na­ten­czas mło­do­ścią i ży­ciem, po upły­wie pół wie­ku, cóż po­zo­sta­ło?… Trzy gro­by!… Terp­sy­cho­ra, księż­nicz­ka Anna, umar­ła księż­ną Czar­to­ry­ską, jak­by kró­lo­wą pol­skiej emi­gra­cji. Dru­ga, owa naj­młod­sza z Gra­cyj, dla któ­rej brat ce­sar­ski wy­rzekł się tro­nu Ro­sji, – i tan­cerz jej hr. Po­toc­ki od­daw­na też nie żyją. Je­den tyl­ko Sta­ni­sław hr. Kos­sa­kow­ski po­zo­stał – i dziś w tej sa­mej War­sza­wie cza­ru­je dru­gie i trze­cie już po­ko­le­nie świe­żo­ścią roz­mo­wy, i tą po­go­dą ob­li­cza, któ­ra, jak blask za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, do­wo­dzi, że dzień, co upły­nął, był ja­sny. Hra­bi­na Alek­san­dro­wa Po­toc­ka (w rok już po­tem Wą­so­wi­czo­wa), Tysz­kie­wi­czów­na z domu, a wnucz­ka ostat­nie­go Kró­la na­sze­go, przyj­mo­wa­ła licz­nych go­ści w dol­nych po­ko­jach swe­go pa­ła­cu na Kra­kow­skiem Przed­mie­ściu. Tło­czo­no się tam na­ów­czas, a im cia­śniej, im go­rę­cej, tem le­piej się ba­wio­no. W cią­gu kar­na­wa­łu był tam zko­lei bal dzie­cin­ny ko­stju­mo­wy, do któ­re­go ro­dzi­na Za­moy­skich do­star­czy­ła pięk­nych, jak ich mat­ki, dzie­ci. Była tam i moja naj­star­sza sio­stra w roli kwia­ciar­ki z ko­szem peł­nym kwia­tów świe­żych; a gdy za­uwa­żył ją w. ks. Kon­stan­ty, roz­ma­wia­ją­cy z ks. wo­je­wo­dzi­ną Ra­dzi­wił­ło­wą, ta mu na­zwa­ła swo­ją wnucz­kę (pe­ti­te ni­èce). Ale na­próż­no dy­ga­ła raz po raz mała dziew­czyn­ka, Ksią­żę, za­pa­trzo­ny na przy­szłą księż­nę Ło­wic­ką, za­po­mniał o tej musz­ce, wy­glą­da­ją­cej z róż, aż ją Księż­na wska­za­ła po­wtór­nie. Wstał sro­gi na­czel­nik, a kła­nia­jąc się temu pącz­ko­wi, jak­by roz­kwi­tłej już róży, rzekł do Księż­nej: „Com­ment les fem­mes ne se­ra­ient-el­les pas co­qu­et­tes, si el­les com­men­cent de si bon­ne heu­re?” Nie zgadł jed­nak Ksią­żę tym ra­zem – bo sio­stra moja, wy­ró­sł­szy na pięk­ną pan­nę i sta­jąc się przy­stoj­ną mę­żat­ką, cho­ciaż z wiel­kim da­rem po­do­ba­nia… się, nig­dy za­lot­ną nie była.

Mat­ka moja więk­szą część ży­cia swe­go prze­pę­dzi­ła na Li­twie przy ojcu, któ­ry, po­sia­da­jąc roz­le­głe do­bra i re­zy­den­cje w Gro­dzień­skiem i Wił­ko­mier­skiem, ko­le­ją w nich prze­sia­dy­wał, – ale uro­dzo­na i wy­cho­wa­na w War­sza­wie, za­wsze wię­cej lgnę­ła i tę­sk­ni­ła do Ko­ro­ny. Cór­ka chrzest­na het­ma­no­wej Ogiń­skiej, sio­strze­ni­ca wo­je­wo­dzi­ny Ra­dzi­wił­ło­wej (twór­czy­ni Ar­ka­dji), mat­ka moja czu­ła się śród swo­ich, gdy się do War­sza­wy do­sta­ła. Naj­mil­sze opo­wia­da­nia jej były z epo­ki dzie­ciń­stwa i mło­do­ści: jak w 1794-tym roku z bal­ko­nu domu na Lesz­nie rzu­ca­ła szpil­ki strze­la­ją­cym z uli­cy dla prze­pęk­nię­cia na­bo­ju, jak mi­nia­tu­rę Ko­ściusz­ki, któ­rą wszyst­kie damy no­si­ły na pier­siach, a w chwi­li trwo­gi, rzu­ca­ły w pło­mień ko­mi­na, – mat­ka moja prze­cho­wa­ła w ca­ło­ści i do­tąd ist­nie­je w na­szej ro­dzi­nie, jako po­dwój­na pa­miąt­ka, wraz z brat­kiem ze­rwa­nym przez Bo­ha­te­ra… Jak po­tem, gdy Pru­sa­cy rzą­dzi­li kra­jem, pięk­na Kró­lo­wa, przy­by­wa­jąc do War­sza­wy, przy­ję­ła bal, da­wa­ny na jej cześć, i zko­lei prze­mó­wi­ła do mo­jej mat­ki. Jak brat jej cio­tecz­ny, An­to­ni ksią­żę Ra­dzi­wiłł, oże­nił się z Lu­dwi­ką księż­nicz­ką Pru­ską, któ­ra ser­cem krew­nej przy­lgnę­ła do ro­dzi­ny swe­go męża, i usu­wa­jąc na bok wszel­ką ety­kie­tę, prze­wod­ni­czy­ła fi­glom i żar­tom w Nie­bo­ro­wie i t… d.

Tyle razy opo­wia­da­ne też same wspo­mnie­nia utkwi­ły w pa­mię­ci dzie­cin­nej tak żywo i głę­bo­ko, że go­to­wam je za­li­czyć do swo­ich wła­snych, gdy­by one o ja­kie lat 20 nie wy­prze­dzi­ły mo­je­go przyj­ścia na świat! Wi­dzę, zda­je się, wła­sne­mi ocza­mi przy­pły­wa­ją­cą wy­spę na wo­dach Spree pod okna pa­ła­cy­ku Bel­le­vue pod Ber­li­nem, gdzie ro­dzi­ny ksią­żąt Pru­skich i ksią­żąt Ra­dzi­wił­łów prze­by­wa­ły w cza­sie za­rę­czyn księ­cia An­to­nie­go z księż­nicz­ką Lu­dwi­ką – a tą wy­spą były pły­ty z po­ma­rań­czar­nią, za­ku­pio­ną w Niem­czech przez Księż­nę Wo­je­wo­dzi­nę do Nie­bo­ro­wa, z cze­go ona sko­rzy­sta­ła, by dać pod­wie­czo­rek dla przy­szłej sy­no­wej na swo­jej zie­mi, i zaco ksią­żę de Li­gne dał jej przy­do­mek Ar­mi­dow­skiej, gdyż la­ską cza­ro­dziej­ską umia­ła całą wy­spę z łona wód wy­wo­łać.

Ksią­żę de Li­gne i Księż­na Wo­je­wo­dzi­na były to dwie po­sta­cie wy­jąt­ko­we, na­wet eu­ro­pej­skie; któż nie czy­tał o dow­ci­pach księ­cia, o twór­czy­ni zaś Ar­ka­dji wspo­mniał De­lil­le w po­ema­cie „Ogro­dy”, prze­ło­żo­nym na ję­zyk pol­ski przez wo­je­wo­dę Cho­miń­skie­go, gdzie sła­wi jej ro­zum na­rów­no z wdzię­ka­mi; a pięk­ność mo­jej bab­ki z in­nej stro­ny mia­ła tę od­ręb­ną od in­nych ce­chę, że wło­sy, zbie­la­łe przed 30-tym ro­kiem przy kwit­ną­cej i świe­żej twa­rzy, wy­glą­da­ły, jak śnieg wcze­sny na ró­żach, i nie­raz w nie świe­że wty­ka­ła róże. We­so­ła, żywa, peł­na wy­obraź­ni, śmia­ła i gło­śna w ob­ja­wach swych uczuć, zdań i my­śli, zda­le­ka już za­po­wia­da­ła swo­je przy­by­cie wy­krzyk­ni­ka­mi; zna­no ją taką nie­tyl­ko w ro­dzi­nie, ale i na dwo­rze ber­liń­skim, i też na dwo­rze pe­ters­bur­skim, gdzie przyj­mo­wa­na na sto­pie bar­dzo zna­jo­mej przez Ka­ta­rzy­nę, na­le­ża­ła do jej wie­czor­ków „in­ti­mes” w Er­mi­ta­żu; póź­niej za­szczy­co­na przy­jaź­nią obu ce­sa­rzo­wych, Mar­ji i Elż­bie­ty, nada­wa­ła im i ce­sa­rzo­wi Alek­san­dro­wi róż­ne przy­dom­ki, któ­rych oni uży­wa­li, pi­sząc do niej, wza­jem­nie na­zy­wa­jąc Ad­o­ra­cją, od wy­ra­zu uży­wa­ne­go przez nią. Nie że­no­wa­ła się by­najm­niej z w. ks. Kon­stan­tym i mó­wiąc o nim lub do nie­go, na­zy­wa­ła go pu­blicz­nie „Hur­lu­ber­lu”. A gdy raz „Hur­lu­ber­lu” ofia­ro­wał jej san­ki swo­je na szlich­ta­dę, a sie­bie za woź­ni­cę (a było to na balu), Księż­na, zwra­ca­jąc się do po­lic­maj­stra, rze­kła mu, wska­zu­jąc na Wiel­kie­go Księ­cia: „Nie sadź tego… mło­dzi­ka do kozy, bo to mój fur­man”.

Mia­ła ona oprócz An­to­nie­go, żo­na­te­go z księż­nicz­ką Pru­ską, jesz­cze trzech sy­nów: Wa­len­te­go, Lu­dwi­ka i Mi­cha­ła, i trzy cór­ki: Kry­sty­nę i Różę, zmar­łe pan­na­mi, i Anie­lę, wy­da­ną za księ­cia Kon­stan­te­go Czar­to­ry­skie­go. Cho­ciaż sio­stra ro­dzo­na Księż­ny Wo­je­wo­dzi­ny, nie była do niej po­dob­ną bab­ka moja Ty­zen­hau­zo­wa. Słusz­nej uro­dy, pięk­ne­go, ale po­waż­ne­go lica, ciem­ne gę­ste jej wło­sy się­ga­ły pra­wie zie­mi, a ręce były tak kształt­ne, że je rów­nie pięk­ne­mi za­cho­wa­ła do póź­nej sta­ro­ści. Ci­cha, nie­śmia­ła, lu­bi­ła żyć na ustro­niu, za­ba­wy świa­to­we ją nu­ży­ły, ruch mę­czył, a wcze­sna oty­łość czy­ni­ła ocię­ża­łą. Naj­młod­sza z ro­dzeń­stwa, stra­ciw­szy ro­dzi­ców w nie­mow­lęc­twie, wy­cho­wa­ła się z dzieć­mi swo­jej naj­star­szej sio­stry, Chrep­to­wi­czo­wej: Ada­mem, Ire­ne­uszem i sio­strą ich wy­da­ną za hr. Brzo­stow­skie­go. Były to dzie­ci Jo­achi­ma Chrep­to­wi­cza, kanc­le­rza, któ­ry swą pie­częć zło­żył do­bro­wol­nie, by nie pod­pi­sać aktu Tar­go­wi­cy. Ba­bu­nia mia­ła jesz­cze dwóch bra­ci Prze­zdziec­kich: młod­szy, Do­mi­nik, żo­na­ty z Anną Ra­dzi­wił­łów­ną (póź­niej Mo­stow­ską), miał je­dy­ne­go tyl­ko syna Mi­cha­ła; star­szy Mi­chał żo­na­ty z Mar­ją Mo­stow­ską, wo­je­wo­dzian­ką ma­zo­wiec­ką, zo­sta­wił dwóch sy­nów: Kon­stan­te­go i Ka­ro­la.

Bab­ka moja, Mar­jan­na z Prze­zdziec­kich Ty­zen­hau­zo­wa, ro­dzi­ła się z Ogiń­skiej, a Ogiń­ska z Wi­śnio­wiec­kiej.

Na­tem niech bę­dzie prze­rwa fa­mi­lij­ne­go wy­wo­du, a w mia­rę opo­wia­da­nia dal­sze sto­sun­ki i ko­li­ga­cje roz­wi­ną się same.LATA 1816–1820

Zimę 1816-go roku czte­ro­mie­sięcz­na już Al­bi­na Ga­br­jel­ka prze­pę­dza­ła z ro­dzi­ca­mi w Wil­nie. Uro­dzo­na tam­że 24-go wrze­śnia 1815-go roku, ochrzczo­na wodą Ś-to Jań­ską, trzy­ma­ną była do chrztu przez hra­bi­nę Fe­li­cję z Mo­ry­ko­nich Plo­te­ro­wą, już wdo­wę po Wa­cła­wie Pla­te­rze, i przez Ka­ro­la Prze­zdziec­kie­go, cio­tecz­ne­go bra­ta mo­jej mat­ki. Przyj­ście na świat trze­ciej zrzę­du cór­ki nie­ma­łym było za­wo­dem dla ro­dzi­ny, któ­rej pro­to­pla­sta, Mi­chał Gün­ther von Hej­del­shelm, prze­nie­sio­ny z nad Renu do Li­twy za So­bie­skie­go, jed­ne­go już tyl­ko miał po­tom­ka tego na­zwi­ska w moim ojcu. Ale „Ben­ja­min­ka” piesz­czo­na na­rów­ni z sio­stra­mi star­sze­mi nie uczu­ła nig­dy skut­ków tego za­wo­du na so­bie, ho­du­jąc się w po­god­nej at­mos­fe­rze wra­ca­ją­ce­go do po­ko­ju i po­myśl­no­ści kra­ju. Już było woj­sko na­sze w Kró­le­stwie, już i Li­twa mia­ła swo­ich żół­tych uła­nów pod na­zwą kor­pu­su li­tew­skie­go – a na­czel­ni­ka­mi gu­ber­nij byli Po­la­cy. W Wil­nie spra­wo­wał urząd wi­ce­gu­ber­na­to­ra hr. Zy­berg-PIa­ter, je­den z sy­nów kanc­le­rza, a było ich 7-miu bra­ci wca­le „nie­śpią­cych,” bo kil­ku z nich za­li­cza­ło się na­wet do uczo­nych, a wszy­scy byli to lu­dzie sta­ran­nie ukształ­ce­ni i sa­lo­no­wi. W tej wła­śnie epo­ce two­rzył się na nowo Uni­wer­sy­tet Wi­leń­ski, jak ro­śli­na za – sa­dzo­na przez Ba­to­re­go, kwit­ną­ca za Alek­san­dra I-go, któ­rą miał ściąć Mi­ko­łaj po 1831 roku. Dwóch Fran­ków (oj­ciec i syn), spro­wa­dzo­nych z Wied­nia do Wil­na, bra­cia Śnia­dec­cy z Kra­ko­wa – da­tu­ją z tej epo­ki, słyn­nej dla Uni­wer­sy­te­tu, pod za­rzą­dem ku­ra­to­ra księ­cia Czar­to­ry­skie­go i pod opie­ką sa­me­go Ce­sa­rza.

Sa­lon mo­ich ro­dzi­ców w zi­mie 1816-go roku sty­kał się z sa­lo­nem ks. Lu­dwi­ko­stwa Ra­dzi­wił­łów. Te dwa domy, te dwie ro­dzi­ny po­krew­ne two­rzy­ły dom je­den i jed­ną ro­dzi­nę. Ksią­żę Lu­dwik, naj­star­szy z ro­dzeń­stwa, żo­na­ty był z wdo­wą, p. Wa­lew­ską; oprócz trzech pa­sier­bów było tam jesz­cze dwo­je dzie­ci z dru­gie­go mał­żeń­stwa. Księż­na była rzad­kiej do­bro­ci, Ksią­żę we­so­ły i to­wa­rzy­ski – dom za­tem miły i oży­wio­ny. Pan­ny Zo­fja i Ga­br­je­la Wa­lew­skie (póź­niej Ka­miń­ska i Ty­mow­ska), już do­rod­ne pan­ny, oży­wia­ły dom roz­mo­wą, wdzię­ka­mi i mu­zy­ką. He­len­ka Ra­dzi­wił­łów­na, pięt­na­sto­let­ni pod­lo­tek, za­po­wia­da­ła już nie­zwy­czaj­ną pięk­ność; blask cery nie­po­rów­na­nej świe­żo­ści nie był jed­nak do­wo­dem zdro­wia i wy­da­na za swe­go ku­zy­na Wil­hel­ma, syna An­to­nie­go, nie­baw­nie umar­ła z su­chot. Za to­wa­rzysz­kę nauk i za­baw mia­ła ona rów­ną so­bie wie­kiem – cór­kę emi­gran­ta Fran­cu­za, Jana de Neve, któ­ry zaj­mo­wał się wy­cho­wa­niem bra­ta He­len­ki, księ­cia Le­ona. Mó­wio­no, że mło­dziut­ka Alek­san­dry­na była ślicz­ną jak pą­czek róży – o czem nikt nie wąt­pił na­wet wów­czas, gdy mia­ła lat 50.

Oj­ciec mój miał swo­je do­bra, Sta­rzy­cę, Po­kor­szew, Za­mość, w gu­bern­ji miń­skiej. Bab­ka moja, z Wo­łod­ko­wi­czów Gün­the­ro­wa, już wdo­wa, miesz­ka­ła sta­le w Sta­rzy­cy, a ro­dzi­ce moi spę­dza­li lato w Po­kor­sze­wie, zna­jo­mym mi tyl­ko z wi­docz­ku, ry­so­wa­ne­go ręką mo­jej mat­ki, gdyż tam już od roku 1817-go nie miesz­ka­li, prze­nió­sł­szy się do Wil­na. A w roku 1818-tym na­by­li ma­jęt­ność Do­brow­la­ny, w gu­bern­ji wi­leń­skiej, w po­wie­cie świę­ciań­skim (na­ów­czas za­wi­lej­skim, bo za Wil­ją) – i tam już od­tąd za­miesz­ka­li, sprze­daw­szy na ten­że cel po­sa­go­wy ma­ją­tek mo­jej mat­ki Sa­wi­czu­ny, w po­wie­cie wił­ko­mier­skim, dru­gi zaś, Ihu­me­nów w dzi­śnień­skim, zo­sta­wia­jąc w ręku rząd­ców. Do­brow­la­ny zo­sta­ły na­by­te od Igna­ce­go Abra­mo­wi­cza, któ­re­mu tak pil­no było użyć swo­jej wol­no­ści i mil­jo­nów, iż za­le­d­wie ośm­na­sto­let­ni, po­zbyw­szy się wła­sno­ści w kra­ju, po­le­ciał do Pa­ry­ża, by tam całą war­tość dzie­dzicz­ną, roz­ło­żo­ną na raty, przez lat kil­ka zjeść, prze­hu­lać, jed­nem sło­wem, pu­ścić z dy­mem.

Do­brow­la­ny… po­ło­żo­ne o mil 10 od Wil­na, za trze­ma rze­ka­mi, Oszmian­ką, Wi­len­ką i Wil­ją, mię­dzy Świę­cia­na­mi a Smor­go­nia­mi, były sta­rą re­zy­den­cją ksią­żąt San­gusz­ków, a lipy, rów­no­wiecz­ne z to­po­la­mi kró­la Jana w Wi­la­no­wie, fi­gu­ro­wa­ły już w in­wen­ta­rzu, spi­sa­nym 1700 roku, wraz z pa­ła­cem mu­ro­wa­nym.

Ja­kem się zna­la­zła w Do­brow­la­nach, pa­mięć pół­trze­cio­rocz­na tego nie za­cho­wa­ła, bu­dząc się za­le­d­wo zimą wo­bec okrą­głe­go sto­łu, na któ­rym ga­tun­ko­wa­ły się na­sio­na kwia­to­we i ziar­na psze­nicz­ne, lub ba­wiąc się z kar­ta­mi pol­skie­mi o zło­co­nych brze­gach i na wi­dok wie­wió­rek ła­ska­wych, któ­re, choć wy­pusz­czo­ne do ogro­du, wra­ca­ły na­po­wrót bia­lut­kie od śnie­gu i w łap­kach ja­dły orze­chy i su­char­ki w cza­sie na­sze­go śnia­da­nia.

Była to zima 1819-go roku.

Dru­gim ob­raz­kiem już w ca­ło­ści za­pa­mię­ta­nym była po­dróż w Wił­ko­mier­skie do dzia­du­nia Ty­zen­hau­za w Ra­kisz­kach.

Dzia­du­nio mój, Igna­cy Ty­zen­hauz, kie­dy prze­pę­dzał lato w Ra­kisz­kach, zbie­rał do­ko­ła sie­bie całą ro­dzi­nę, t… j… dwie cór­ki za­męż­ne – moją mat­kę, Alek­san­drę i młod­szą od niej o lat 10 Zo­fję hra­bi­nę de­Cho­iseul, – dwóch sy­nów jesz­cze ka­wa­le­rów, Ru­dol­fa i Kon­stan­te­go – a na świę­ty Igna­cy przy­jeż­dża­li też do Ra­ki­szek i dal­si krew­ni: wdo­wa po Fe­lik­sie Po­toc­kim z hra­biów Pa­ców, cór­ka ro­dzo­nej sio­stry mego dzia­da, Prze­zdziec­cy i t… d… i t… d. Tam były moje naj­pierw­sze wra­że­nia, bo tam rze­czy­wi­ście je­że­li nie przy­szłam na świat, to świat sta­nął przede mną i snać pa­mięć ta jest wier­ną, kie­dy, nie bę­dąc już od­tąd nig­dy w Ra­kisz­kach, wi­dzę, zda się, każ­dą bu­dow­lę – ów pa­łac w sty­lu wło­skim ze wscho­da­mi na­zew­nątrz i z ko­pu­łą obi­tą bla­chą świe­cą­cą na słoń­cu, któ­rą zwa­li­śmy po dzie­cin­ne­mu bom­be­lą, zbie­ra­jąc z zie­mi blasz­ki, ła­mią­ce­go się da­chu, któ­re z domu spa­da­ły, – i ów pięk­ny młyn ho­len­der­ski z ka­mie­nia i ko­ściół mu­ro­wa­ny, pa­trzą­cy oko w oko pa­ła­co­wi. Pach­ną mi do­tąd bu­kie­ty re­ze­dy, lew­ko­nij, goź­dzi­ków i róż, od­na­wia­ne co­dzień na go­to­wal­ni mo­jej mat­ki. Sto­ją mi w oczach te duże po­ko­je, a w nich ob­ra­zy mi­strzów i sala z fre­ska­mi egip­skie­mi i ów ga­bi­net mały, gdzie dzia­dul­ko uczył czy­tać Idal­kę, zna­cząc li­te­ry trze­śnia­mi… Dzia­du­nio, sy­no­wiec pod­skar­bie­go Ty­zen­hau­za, mógł mieć na­ten­czas lat 60; słusz­nej uro­dy, o tro­chę si­wej czu­pry­nie, o pięk­nych ry­sach, brwiach gę­stych, pa­lą­cy ty­toń z dłu­giej faj­ki, wy­glą­dał sro­go, lę­ka­łam się go tro­chę… Był to (jak o tem sły­sza­łam póź­niej) pan całą gębą i szar­mant nie­la­da. Lu­bił wy­sta­wę i, zi­mu­jąc w mie­ście z cór­ka­mi, da­wał bale i obia­dy świet­ne, trzy­mał pięk­ne ko­nie, hoj­nie sy­pał za loże i krze­sła na do­bro­czyn­ność, był dum­ny, grzecz­ny, ale w sto­sun­kach z dzieć­mi chłod­ny. Wu­jo­wie moi wie­kiem trzy­ma­li śro­dek mię­dzy moją mat­ką a cio­cią Zo­sią. Star­szy, Ru­dolf, nie miał by­stro­ści młod­sze­go bra­ta, ani star­szej sio­stry, jed­nak cze­go nie dało przy­ro­dze­nie, wy­ro­bi­ła pra­ca. Grał ład­nie na skrzyp­cach, pi­sał zręcz­ne li­sty, na­wet cza­sa­mi wier­szem, i po­mi­mo mru­kłi­wo­ści, któ­ra zra­ża­ła pan­ny, wca­le był mi­łym w to­wa­rzy­stwie dam, a ser­ce miał naj­lep­sze. Młod­szy, Kon­stan­ty, dzi­kus, uni­ka­ją­cy sa­lo­nów, lu­bił po­lo­wa­nie i to­wa­rzy­stwo uczo­nych; już za­wcza­su zdra­dzał się w nim przy­szły or­ni­to­log. Z twa­rzy przy­po­mi­nał naj­wię­cej swe­go ojca, a ro­zu­mem sym­pa­ty­zo­wał z moją mat­ką. Bar­dziej lep­ki na­po­zór od swe­go bra­ta, zim­niej­szym był w grun­cie, ale we­sel­szy od nie­go, lu­bił się ba­wić, draż­nić z nami dzieć­mi, ry­so­wał nam ko­nie i psy za­wsze w ka­ry­ka­tu­rach i le­pił z chle­ba całe go­spo­dar­stwo z wiel­kim ta­len­tem rzeź­biar­skim. Cio­cia Zo­sia, jed­no­rocz­na do­pie­ro mę­żat­ka, pięk­na, we­so­ła i wra­ca­ją­ca z Pa­ry­ża, na­wio­zła nam ład­nych ca­cek. Lu­bi­ły­śmy ją bar­dzo i mę­czy­ły nie­mi­ło­sier­nie fry­zu­jąc jej wło­sy, tak, że nie­raz od nas ucie­kać i za­my­kać się mu­sia­ła. Mał­żo­nek jej, syn sta­re­go emi­gran­ta, dzie­dzic wiel­kich dóbr na Żmu­dzi, Pło­te­le, nada­nych jego ojcu przez ce­sa­rza Paw­ła, był nie­mło­dy już i po­wtór­nie żo­na­ty. Pierw­szą jego żoną była hra­bian­ka Wik­tor­ja Po­toc­ka, cór­ka nie­szczę­sne­go Szczę­sne­go, póź­niej żona Bach­mie­tje­wa – a roz­wód z pierw­szym mę­żem na­stał po­mi­mo, że mie­li już trzech sy­nów i cór­kę. Cóż mo­gło skło­nić mło­dą, pięk­ną i po­saż­ną ciot­kę na­szą do po­ślu­bie­nia roz­wod­ni­ka i nie­mło­de­go?… Chy­ba tyl­ko wiel­ka chęć po­zna­nia Pa­ry­ża, co jed­nak mo­gła­by usku­tecz­nić nie wy­cho­dząc za Fran­cu­za, wbrew nie­chę­ci ca­łej ro­dzi­ny… Dość że się upar­ła i wy­szła za nie­go. Hra­bia Oktaw de Cho­iseul Gouf­fier, po­to­mek sław­ne­go mi­ni­stra za Lu­dwi­ka XV, był ty­pem sta­rych ary­sto­kra­tów fran­cu­skich. Nie­uro­dzi­wy, z so­ko­lim i tro­chę za­ro­słym no­sem, miał oczy czar­ne, duże i wy­pu­kłe, wło­sy za­wsze w nie­ła­dzie, ubie­rał się zwy­kle do fra­ka, no­sił buty ze stem­pla­mi i za­kła­dał nogę na nogę. U sto­łu przy­po­mi­nał księ­cia de Chaul­nes z li­stów p… de Se­vi­gne, jadł brud­no, roz­ry­wa­jąc dzie­się­ciu pal­ca­mi nie­tyl­ko chleb, co jemu słu­żył, ale i cia­sto, któ­re inni po nim brać mie­li. Mó­wił gło­śno, pręd­ko, nie­zro­zu­mia­le, krzy­czał, śmiał się też ha­ła­śli­wie, am­pli­fi­ku­jąc swe opo­wia­da­nie, a gdy się po­strze­gał, co­fał się, mó­wiąc: „Qu­and je dis que c'est ain­si, ce n'est pas ab­so­lu­ment com­me cela, mais à peu près!”… Wszyst­ko też u nie­go było à peu près, nie­po­rząd­ne, nie­do­koń­czo­ne tak w domu, tak w ubra­niu i w in­te­re­sach, któ­re poj­mo­wał „en grand se­igneur d'au­tre­fo­is”, a zby­wał lada czem wie­rzy­cie­li, w do­brej wie­rze, że jego sło­wa, to pie­nią­dze, bo jed­nak oszu­kać ni­ko­go nie chciał. Po­ży­cie jego z moją ciot­ką nie było bar­dzo szczę­śli­we, cho­ciaż przy­kład­ne. On gwał­tow­ny, ona żywa i sa­mo­wol­na, sprze­cza­li się wza­jem­nie, ale to nie trwa­ło dłu­go: on ją prze­pra­szał, ona prze­ba­cza­ła i zno­wu był po­kój, zgo­da – a punk­tem za­war­te­go kon­trak­tu nowa po­dróż do Pa­ry­ża, nowe wy­dat­ki, nowe dłu­gi i kło­po­ty, któ­re co św. Je­rzy (ter­min wy­płat w Wil­nie) zwy­kle spro­wa­dza­ły ciot­kę moją do Li­twy, ale to na­le­ży do lat póź­niej­szych.

Ra­kisz­ki – ogrom­ny, ży­zny ma­ją­tek, szcze­gól­nie na len (bo jest sław­ny do tej pory w Ry­dze Jen ra­ki­ski) – miał kształt nie­wy­god­ny dla go­spo­da­ro­wa­nia, ale bar­dzo przy­jem­ny ze wzglę­du na to­wa­rzy­skość. Do­żyn­ki w Ra­kisz­kach były uro­czy­sto­ścią nie­la­da, gdy na jed­nej tacy po­da­wa­no panu wie­niec, zło­żo­ny z 18-tu wian­ków mniej­szych, a w każ­dym z nich była kar­tecz­ka z wy­mia­ną fo|war­ku, z któ­re­go wia­nek po­cho­dził. Za­ba­wa od­po­wia­da­ła ofie­rze, przy­bie­ra­jąc roz­mia­ry uro­czy­sto­ści na­po­le­onow­skich.

Wra­ca­jąc do Do­brow­lan, zwie­dzi­li­śmy kil­ka zna­jo­mych do­mów. W So­łach, ma­jąt­ku sta­ro­sty hr. Mo­ry­ko­nie­go, ba­wi­ła bra­to­wa jego, sio­stra Księ­cia „Pa­nie Ko­chan­ku”, pi­sa­rzo­wa li­tew­ska – Mo­ry­ko­ni­na. We­so­ła, oty­ła ma­tro­na, naj­lep­sze­go ape­ty­tu, w cią­głych dys­trak­cjach i mó­wią­ca przez nos – z ogrom­ne­mi chust­ka­mi do nosa, w ca­łej sze­ro­ko­ści płót­na Webe, któ­re­mi za­gar­ty­wa­ła chust­ki i rę­ka­wicz­ki ca­łe­go to­wa­rzy­stwa, prze­pra­sza­jąc za każ­dym ra­zem przy od­da­niu ich na­po­wrót. Ba­wi­ła też i pani Jó­ze­fo­wa Ło­pa­ciń­ska z Mo­ry­ko­nich, do­brze zna­na w Wil­nie, daw­niej jako pan­na Do­ro­ta, póź­niej jako fi­lar sa­lo­nów wi­leń­skich. Wy­szedł­szy za­mąż już nie mło­do, mia­ła wów­czas dwie có­recz­ki: Ma­ry­nię i Jó­zię.

W Po­sta­wach przyj­mo­wał nas wuj Kon­stan­ty, jesz­cze ka­wa­ler. Z Po­staw do Do­brow­lan już tyl­ko mil 8, a to zbli­że­nie sio­stry do bra­ta nie­ma­ło wpły­nę­ło na kup­no ma­jąt­ku, gdyż daw­niej mil kil­ka­dzie­siąt dzie­li­ło ich z sobą. Dziw­nym zaś tra­fem są­siedz­two Do­brow­lan skła­da­ło się po naj­więk­szej czę­ści z osób, z któ­re­mi mat­ka moja zna­ła się daw­niej w War­sza­wie, a któ­re, dro­gą mał­żeń­stwa do­staw­szy się na Li­twę, tęż samą stro­nę za­miesz­ka­ły. Były to: pierw­sza, w Wor­nia­nach, szam­be­la­no­wa Abra­mo­wi­czo­wa, nie­gdyś pięk­ność „z pod Bla­chy”, Bach­miń­ska z domu, lo vo Ci­choc­ka, któ­ra wy­szedł­szy po­wtór­nie za młod­sze­go od sie­bie o łat 20, nie­raz z tego po­wo­du gorz­ko za­pła­ka­ła; dru­gą była ostat­nia z domu Sie­kie­rzyń­skich, wdo­wa po Jó­ze­fie Mo­stow­skim, bra­cie Ta­de­usza, mi­ni­stra, aż z Ga­li­cji do Li­twy przy­by­ła nato, by ze świa­to­wej damy stać się skrzęt­ną na­wet go­spo­dy­nią dla oca­le­nia bar­dzo nad­we­rę­żo­nej już przez męża i syna młod­sze­go, Wła­dy­sła­wa, for­tu­ny, w czem po­sag sy­no­wej – Wań­ko­wi­czów­ny z domu – nie­ma­ło jej do­po­mógł.

Trze­cia zaś to se­na­to­ro­wa Ogiń­ska, lo vo Na­gór­ska, Włosz­ka ro­dem. Mi­cha­ło­stwo ks. Ogiń­scy mie­li trzy pięk­ne cór­ki, a dom, pe­łen na­uczy­cie­li i na­uczy­cie­lek cu­dzo­ziem­ców, we­so­ły, oży­wio­ny, czy­nił pięk­ne Za­le­sie ra­jem ziem­skim.

Wpraw­dzie te damy, za­miesz­ka­łe o mil 5 i 7 od Do­brow­lan, li­czyć się nie mo­gły za są­siad­ki, ale że kil­ka razy do roku od­wie­dza­ły się wza­jem­nie, że co zimę spo­ty­ka­ły się w Wil­nie, a nie wi­dząc się ko­mu­ni­ko­wa­ły li­stow­nie przy za­mia­nie ksią­żek i na­sion kwia­to­wych, więc nie in­a­czej jak są­siad­ka­mi na­zy­wa­ły się mię­dzy sobą.

O mil 5 był też brat cio­tecz­ny mo­jej mat­ki, Ka­rol Prze­zdziec­ki, mój oj­ciec chrzest­ny, z kre­są na czo­le, otrzy­ma­ną w kam­pan­jach na­po­le­oń­skich, przy boku ks. Jó­ze­fa Po­nia­tow­skie­go. Nie­pięk­ny, już nie­mło­dy, z żoną nie żył, bo ta mia­ła obłą­ka­nie. Wiel­bi­ciel dam w du­chu śred­nich wie­ków, na ich po­chwa­ły uży­wał fra­ze­sów ze sta­rych ro­man­sów, któ­re mu przed nocą czy­tał ka­mer­dy­ner, Fran­cuz, co mu nie prze­szka­dza­ło za­pro­wa­dzić w swo­ich do­brach, Smor­go­niach i Woj­sto­miu, wzo­ro­wej go­spo­dar­ki, fa­bry­ki po­jaz­dów, ber­lin­ka­mi zwa­nych, sta­da koni z ujeż­dżal­nią i ga­tun­ko­we­go by­dła. Smor­go­nie były wzo­rem go­spo­dar­ki na kil­ka­na­ście mil do­ko­ła, a hra­bia Ka­rol uczyn­ny, go­ścin­ny, ser­decz­ny nie­tyl­ko nie za­zdro­ścił, ale cie­szył się, gdy in­nym się po­wo­dzi­ło.. Trzy­mał na dwo­rze swo­im ko­za­ków, praw­dzi­wych Ukra­iń­ców, far­bo­wał wąsy i resz­tę swo­ich si­wych wło­sów i tań­co­wał nie w takt, ale z wiel­kim ogniem ma­zu­ra.

Naj­bli­żej Do­brow­lan były aż dwa domy Su­li­strow­skich; w Wisz­nie­wie miesz­ka­ła pani szam­be­la­ni­co­wa, z domu Prze­uska, już wdo­wa, zna­na w War­sza­wie za cza­sów pru­skich, któ­ra mia­ła cór­kę Ce­li­nę o kla­sycz­nym pro­fi­lu, i syna Ed­mu­sia mo­je­go wie­ku.

W Czur­lo­nach miesz­ka­ła pani pi­sa­rzo­wa Su­li­strow­ska, wdo­wa po Alo­izym (zo­bacz „Dwor­ki na An­to­ko­lu” Igna­ce­go Chodź­ki). Sę­dzi­wa ta ma­tro­na prze­ży­ła też i syna swe­go Ka­zi­mie­rza, któ­ry bę­dąc w Miń­sku gu­ber­na­to­rem, naj­pięk­niej­szą po so­bie zo­sta­wił pa­mięć. Jego to cór­ką była owa An­to­ni­na Śnia­dec­ka, któ­rej zgon Wil­no opła­ku­jąc w roku 1853-im uczci­ło nie­tyl­ko przez pa­mięć sy­no­wej An­drze­ja Śnia­dec­kie­go, ale wię­cej może jako cór­ki czci­god­ne­go Ka­zi­mie­rza Su­li­strow­skie­go. Pani pi­sa­rzo­wa koń­czy­ła swój dłu­gi ży­wot zwy­cza­jem daw­nych ma­tron, oto­czo­na licz­nym frau­cy­me­rem, a od­wie­dza­na raz na rok przez cafe są­siedz­two w dniu jej imie­nin na św. An­to­ni. Cho­ciaż to świę­to przy­pa­da la­tem, jed­nak z po­wo­du nie re­pe­ro­wa­nych dróg i mo­stów, od cza­su jak pani pi­sa­rzo­wa nie wy­jeż­dża­ła z domu, od­wie­dzi­ny te nie były wca­le przy­jem­ne­mi, ale na usil­ne proś­by pana ko­mi­sa­rza go­ście kła­ma­li na po­tę­gę, chwa­ląc do­brą dro­gę, a so­le­ni­zant­ka dzię­ko­wa­ła mu pu­blicz­nie, że jej wolę tak świę­cie wy­peł­nił. Po­dob­na ko­me­dja ode­gry­wa­ła się też przy obie­dzie i pod­wie­czor­ku, bo go­ście uprze­dze­ni przez frau­cy­mer, by nie zdra­dzić ogrod­ni­ka, dzi­wi­li się wo­bec póź­nych szpa­ra­gów i me­lo­nów, jak gdy­by to była no­wal­ja. „Czy do­praw­dy?” py­ta­ła, nie­do­wie­rza­jąc, zdzi­wio­na sta­rusz­ka.

Do kil­ko­mi­lo­wych są­sia­dów za­li­czał się Ol­szew Cho­miń­skich, w któ­rym miesz­ka­ła na­ten­czas tyl­ko sa­mot­na wdo­wa, Te­re­sa z Oskier­ków cho­rą­ży­na Cho­miń­ska z cór­ką, a trzech sy­nów uczy­ło się w Uni­wer­sy­te­cie Wi­leń­skim.

Naj­bliż­szem są­siedz­twem Do­brow­lan były Nie­sta­nisz­ki, o milę nad Wil­ją, ma­jęt­ność po­waż­nej ma­tro­ny z Kon­try­mów Świę­cic­kiej. Już wdo­wa, mia­ła syna je­dy­na­ka Adol­fa, lat 19-tu, ale tak był oty­ły, że wy­glą­dał na 30. Każ­dej nie­dzie­li albo my do nich, albo oni do nas przy­by­wa­li w po­czwór­nych far­tu­cho­wych drąż­kach.

Wszyst­ko w domu pani Świę­cic­kiej i sam jej dom no­sił ce­chę sta­ro­pol­ską: dach był ła­ma­ny z wy­so­kie­mi szczy­ty, we­wnątrz wy­so­ko sta­lo­wa­ne izby, okna duże, a w sali ja­dal­nej, trzy­ma­ją­cej śro­dek domu, drzwi szkla­ne pro­wa­dzi­ły do ogro­du, któ­re­go ozdo­bą – sta­re kasz­ta­ny Na oknie w ba­wial­ni le­ża­ły ko­ko­so­we jabł­ka, na sto­le – dzie­ło księ­dza Klu­ka, za­ło­żo­ne prób­ką far­bo­wa­nej w domu weł­ny. Kan­tor­ki były ro­co­co, a pie­ce na du­żych to­czo­nych no­gach, któ­rym, bio­rąc je za sza­chy, dzi­wi­łam się, że ta­kie duże i że pod pie­cem.

Po­mię­dzy go­ść­mi w Nie­sta­nisz­kach by­wa­ła oso­ba wy­so­ka, ko­ści­sta, z ogrom­nym no­sem, spo­ty­ka­ją­cym się z bro­dą na wklę­słych ustach, w czep­cu spa­da­ją­cym na za­pa­dłe oczy, okrę­co­na w dłu­gi szal sza­fi­ro­wy w drob­ne pal­my, a suk­nia weł­nia­na, po­pie­la­ta, zwią­za­na pod szy­ją, oszy­ta była praw­dzi­wą bra­banc­ką ko­ron­ką. Była to nie­gdyś pięk­ność z cza­sów „Pa­nie Ko­chan­ku”, pa­mię­ta­ją­ca bale nie­świe­skie, któ­rych była ozdo­bą, jako pan­na Zu­zan­na Mir­ska, póź­niej puł­kow­ni­ko­wa De­der­ko­wa. W póź­nej swo­jej sta­ro­ści ks. Ka­rol Ra­dzi­wiłł chciał ją, jako wów­czas nie­za­męż­ną, po­ślu­bić, gdy­by in­try­gi fa­mil­ji Księ­cia nie sta­ły temu na prze­szko­dzie; je­dy­nym śla­dem i do­wo­dem tego sen­ty­men­tu są li­sty Księ­cia, pi­sa­ne do „ko­cha­nej Zul­ki” wła­sną jego ręką, z któ­rych kil­ka, udzie­lo­nych nam przez samą bo­ha­ter­kę, po­sia­da­my u sie­bie, a je­den jest w ręku pana Alek­san­dra Prze­zdziec­kie­go.

Pani puł­kow­ni­ko­wa, nie­gdyś za­moż­na, zno­si­ła zmia­nę losu fi­lo­zo­ficz­nie, a ra­czej po chrze­ści­jań­sku. Dow­cip­na, we­so­ła, ser­decz­na, prze­jeż­dża­ła się z domu do domu krew­nych i przy­ja­ciół, któ­rych li­czy­ła dużo na Li­twie, ale mia­ła za­wsze swój wła­sny ką­tek w Nie­świe­żu, a na­wet do­mek, na­ję­ty bli­sko ko­ścio­ła, w Nie­sta­nisz­kach, aby za­cho­wać swą nie­za­leż­ność. Ca­łem jej bo­gac­twem była sta­ra brycz­ka kry­ta, z dwo­ma chu­de­mi koń­mi i ku­fer­kiem od „nie­boszcz­ki ka­re­ty” (jej wła­sne wy­ra­że­nie), a ulu­bio­nem za­ję­ciem ro­bie­nie pier­ni­ka to­ruń­skie­go i cu­dow­ne­go pla­stra, któ­re­mi po ko­lei i we­dług po­trze­by cho­rych i zdro­wych trak­to­wa­ła przy­ja­ciół. Nie­prze­bra­ny też był re­per­tu­ar sta­ro­świec­kich pio­se­nek, któ­re śpie­wa­ła na­pa­mięć gru­bym do­no­śnym gło­sem i bez for­te­pia­nu; na każ­dą oko­licz­ność była pieśń inna.

Pa­łac do­brow­lań­ski, za­by­tek po ksią­żę­tach San­gusz­kach, stał bez da­chu i miał le­d­wo kil­ka po­ko­jów ca­łych, mo­gą­cych słu­żyć na skła­dy i kuch­nię. Za­miesz­ka­li­śmy sami w ofi­cy­nie. Ogród zaś o sta­rych, wspo­mi­na­nych już li­pach, urzą­dzo­ny świe­żo na wzór ogro­dów fran­cu­skich XVII wie­ku, cały w kon­dy­gna­cjach sy­pa­nych, mu­ro­wa­nych, drze­wa wszyst­kie miał nie­tyl­ko pod­krze­sa­ne, ale strzy­żo­ne w gał­ki, ar­ka­dy, słu­py, pi­ra­mi­dy – przy­tem był la­bi­rynt li­po­wy bez Mi­no­tau­ra wpraw­dzie, ale że słu­żył za nie­po­trzeb­ną kry­jów­kę dla próż­nia­ków, ro­dzi­ce moi go zbu­rzy­li z wiel­kim ża­lem nie­któ­rych są­sia­dów, któ­rzy w nim upa­try­wa­li je­den z cu­dów świa­ta. Mat­ka moja za­ję­ła się prze­isto­cze­niem tego kla­sy­cy­zmu w ro­man­tyzm, za­czy­na­jąc od od­ko­pa­nia lip, któ­re były za­sy­pa­ne na kil­ka­na­ście łok­ci zie­mią; jed­ne za­sa­dza­ne były w dłu­gą i sze­ro­ką uli­cę, dru­gie w kształ­cie al­ta­ny, niby świą­ty­ni… za­skle­pio­nej u góry ga­łę­zia­mi tak gę­sto, że ani słoń­ce, ani deszcz prze­bić tej gę­stwi­ny nie mo­gły, a wszyst­kie ro­sły tak pro­sto do góry, jak­by ko­ściel­ne ko­lum­ny. Nie­któ­re pnie ta­kiej były ob­ję­to­ści, iż trzy oso­by do­rod­ne, trzy­ma­jąc się za ręce, za­le­d­wie ob­jąć je mo­gły.

Ogród cały ob­le­wał ru­czaj roz­ko­pa­ny sze­ro­ko, któ­ry ob­ra­cał młyn­kiem i pły­nął da­lej łąką pod Świr. Mat­ka moja pa­trząc na „ten bieg wody”, już w my­śli za­sa­dza­ła u brze­gu „brzóz kil­ka” i wierz­by pła­czą­ce srebr­ne i zło­te, któ­rych koły i ga­łąz­ki przy­wio­zła z sobą z Rygi.

Oso­bliw­sze też rady spo­ty­ka­ły moją mat­kę wzglę­dem ogro­du. Zja­wił się do Do­brow­lan pod te cza­sy ja­kiś sta­ry ogrod­nik, tak sta­ry, że pa­mię­tał ostat­nie­go kró­la, a po­rów­ny­wu­jąc lipy na­sze do wi­la­now­skich, ra­dził, aby je ścię­to do po­ło­wy, dla wy­mosz­cze­nia góry na al­tan­kę. „Jak to bę­dzie ślicz­nie!” mó­wił sze­pie­tli­wym gło­sem (bo już nie miał ani jed­ne­go zęba) „jed­ni się będą ba­wić na dole, a dru­dzy na gió­zie!” a na po­par­cie tej rady opo­wia­dał jak kró­lo­wi Sta­ni­sła­wo­wi zro­bił „siu­pry­zę”, ści­na­jąc jed­ną lipę wi­la­now­ską, aby w jej pniu po­sa­dzić „ju­zię” (mia­ło to zna­czyć różę), z cze­go król bar­dzo się śmiał. Ów ogrod­nik na­zy­wał się Bol­man.

Od­tąd z każ­dym ro­kiem uby­wał ja­kiś za­by­tek złe­go sma­ku, a two­rzy­ły się masy drzew, krze­wów; wiły się z wdzięcz­nym za­krę­tem ścież­ki żwi­ro­wa­ne, za­kwi­ta­ły klom­by kwia­to­we na ak­sa­mit­nej mu­ra­wie ko­szo­nej razy kil­ka w cza­sie lata, a gła­dzo­nej sta­ran­nie że­la­znym wal­cem. Dziw­nym tra­fem śród płasz­czy­zny kil­ko­wior­sto­wej ogród był cały w pa­gór­kach, co na ob­sza­rze ca­łej włó­ki z drze­wa­mi i wodą nada­wa­ło mu fi­zjo­gnom­ję, jak­by ja­kie­go kra­iku.

Z ca­łe­go daw­ne­go ogro­du po­zo­sta­wio­no tyl­ko, jak­by na pa­miąt­kę, pół­ko­le przed sta­rym pa­ła­cem, z je­dli­nek strzy­żo­nych z otwo­ra­mi, niby okna, z łeb­ka­mi okrą­głe­mi, któ­re, gdy śnieg ubie­lił, wy­glą­da­ły jak mar­ki­zy upu­dro­wa­ne z dwo­ru Lu­dwi­ka XV, a gdy mój oj­ciec ma­rzył o prze­ro­bie­niu sta­rych mu­rów na pa­łac no­wo­cze­sny, mat­ka moja stro­iła ofi­cyn­kę o ma­łych oknach i ni­skich su­fi­tach, gdzie duże ta­flo­we zwier­cia­dła, po­kry­wa­ją­ce całe ścia­ny, wazy por­ce­la­no­we sewr­skie i ob­ra­zy mi­strzów w zło­co­nych ra­mach, przy­wie­zio­ne z Po­kor­sze­wa, wy­glą­da­ły jak nie u sie­bie, ale zato czy­ni­ły sa­lo­ni­ki bar­dzo ele­ganc­kie­mi a na­wet wy­kwint­ne­mu Sam dom był nie­po­kaź­ny, pe­łen, mró­wek i grzy­bów od wil­go­ci, bo sta­wia­ny bez fun­da­men­tu; a jed­nak, z wy­jąt­kiem zim, któ­re dla na­sze­go wy­cho­wa­nia ro­dzi­ce prze­pę­dza­li w mie­ście, dwa­na­ście lat upły­nę­ło nam w tej ofi­cy­nie, a na jej ga­necz­ku bez pod­pór, a na­wet bez oka­pu, co mi­łych go­ści z Li­twy i Ko­ro­ny wi­ta­li­śmy i że­gna­li­śmy z ra­do­ścią lub ża­lem! Do­tąd we śnie lub ma­rze­niu sta­je w oczach ko­cha­na ofi­cy­na i wi­dzę ów pierw­szy po­kój z okrą­głym sto­li­kiem na środ­ku, z zie­lo­ne­mi po ro­gach ka­na­pa­mi, od któ­rych po­dusz­ki za ko­ni­ki nam słu­ży­ły, i szaf­kę, w któ­rej za­klę­te cac­ka i pa­miąt­ki pa­trzy­ły na nas przez go­tyc­kie szkla­ne okien­ka, jak jaka za­cza­ro­wa­na księż­nicz­ka; po dru­giej stro­nie za salą ja­dal­ną po­kój ojca, za­sta­wio­ny sza­fa­mi, a w sza­fach książ­ki; w głę­bi sta­ło biu­ro do pi­sa­nia, a przed biu­rem krze­sło wy­bi­te sa­fja­nem zie­lo­nym, okrę­ca­ją­ce się wraz z sie­dzą­cym, je­że­li trze­ba było zwró­cić się do sto­ją­ce­go za po­rę­czem; za biur­kiem tyle tyl­ko miej­sca, jak na przej­ście jed­nej oso­by dla do­by­cia książ­ki z pół­ek, lub dla zo­ba­cze­nia ba­ro­me­tru, cel czę­stych od­wie­dzin dzie­ci szcze­gól­nie w dnie słot­ne, w na­dziei wi­dze­nia idą­cej pod górę ga­łecz­ki ży­we­go sre­bra.

W sa­lo­nie ro­go­wym była sofa obi­ta nie­bie­ską weł­nia­ną morą, na niej zwy­kle sia­da­ła mat­ka z ro­bo­tą fri­vo­li­té lub z ba­ty­stu two­rząc kwia­ty, jak na­tu­ral­ne. Zda­je się, wi­dzę ją do­tąd w szla­frocz­ku bia­łym bez fałd, o rę­ka­wach ob­ci­słych, w cze­pecz­ku z praw­dzi­wych ko­ro­nek, któ­re sama pra­ła na bu­tel­ce. Na bia­łych jej de­li­kat­nych pal­cach było dużo pier­ścion­ków, oprócz ob­rącz­ki ślub­nej i za­rę­czy­no­wej, same tyl­ko pa­miąt­ko­we. Per­ły o bry­lan­to­wym fer­mu­arze no­si­ła za­wsze na szyi, aby le­żąc nie mar­twia­ły. Inne zaś fa­mi­lij­ne kosz­tow­no­ści spo­czy­wa­ły w ma­łej szka­tuł­ce, oku­tej w sta­lo­we ob­rę­cze, a otwie­ra­ją­cej się tyl­ko w mie­ście przed ba­lem lub na­wet i na wsi, je­że­li ja­kie na­sta­wa­ło prze­bie­ra­nie.

Ogród do­brow­lań­ski po­sia­dał też oran­żer­je i trep – hau­zy, za­ło­żo­ne w kwa­dra­cie nie­gdyś la­bi­ryn­tu, któ­re­mu zo­sta­wio­no, jako ogro­dze­nie, je­den rząd lip, for­mu­ją­cy gę­sty szpa­ler. Każ­dy pięk­niej­szy kwiat, wy­kwi­tły w oran­żer­ji czy w ogro­dzie, prze­cho­dził za­raz na pa­pier za­po­mo­cą pędz­la mo­jej mat­ki, któ­ra, bę­dąc ucze­ni­cą Nor­bli­na i Or­łow­skie­go, ślicz­nie ma­lo­wa­ła akwa­re­lą à la gou­ache i olej­ne­mi far­ba­mi. W ten spo­sób unie­śmier­tel­ni­ły się do­tąd w fa­mi­lij­nych te­kach Yuc­ca glo­rio­sa ze swym ży­ran­do­lem o dwu­stu tu­li­pa­nach, kak­tus, na go­dzin 6 tyl­ko i to noc­nych wy­kwi­ta­ją­cy pach­ną­cym wa­nil­ją słoń­cem, lil­je i t… p. Dużo było pięk­nych ro­ślin w Do­brow­la­nach, a wszyst­ko przy­wie­zio­ne z Po­kor­sze­wa, bo mój oj­ciec, bę­dąc jesz­cze ka­wa­le­rem, lu­bił i zaj­mo­wał się bar­dzo kwia­ta­mi. In­try­go­wa­ły nas bar­dzo list­ki mi­mo­zy, kur­czą­ce się za lada do­tknię­ciem i zbli­że­niem ręki; za­chwy­cał Bry­ophy­lum cri­sta­li­num, błysz­czą­cy jak­by bry­lan­ta­mi, lub pod szro­nem śnież­nym na słoń­cu.

Ży­cie na­sze w Do­brow­la­nach było bar­dzo pa­tr­jar­chal­ne. Mat­ka moja zaj­mo­wa­ła się cho­ry­mi wło­ścia­na­mi, szcze­gól­nie dzieć­mi, le­cząc ich z wła­sne­go do­świad­cze­nia i z dzieł Fran­ka i Dzierz­kow­skie­go. W dol­nej szu­fla­dzie wiel­kie­go biu­ra o ta­flach ma­lo­wa­nych ze zło­tem było dużo bie­li­zny, a ta szła na ban­da­rze dla ka­lek i na odzież dla że­bra­ków, któ­rych co­dzień po kil­ku za­cho­dzi­ło lub za­jeż­dża­ło z roz­ma­itych stron.

Wie­czo­rem po wie­cze­rzy mat­ka moja sia­da­ła do for­te­pia­nu, by śpie­wać bę­dą­ce w mo­dzie w jej mło­do­ści ro­man­se kró­lo­wej Hor­ten­sji, Blan­gi­nie­go, Pa­er­ra i Mi­cha­ła Ogiń­skie­go, lub coś ze „Śpie­wów hi­sto­rycz­nych” Niem­ce­wi­cza, w czem i star­sza cór­ka jej po­ma­ga­ła. Po kon­cer­cie na­stę­po­wał bal, skocz­ne ma­zu­ry i an­gle­zy, a gdy cór­ki tań­co­wa­ły ze sobą, przed mat­ką wy­wo­ła­ni tą mu­zy­ką sta­wa­li w pa­mię­ci pa­ra­mi to­wa­rzy­sze jej za­baw: ku­zyn­ki Ra­dzi­wił­łów­ny z Nie­bo­ro­wa, Anna Tysz­kie­wi­czów­na, póź­niej Po­toc­ka, spół­za­wod­nicz­ka ro­zu­mu, Mo­ry­ko­nian­ki, są­siad­ki Ra­ki­szek, sied­miu bra­ci Pla­te­rów, to­wa­rzy­sze lek­cyj tań­ców i nauk, Jó­zef Szy­ma­now­ski, póź­niej­szy ge­ne­rał, pierw­szy ad­o­ra­tor, Se­we­ryn Ho­uwald, któ­ry w sza­bał­ta­sie swo­im no­sił trze­wicz­ki bia­łe na zmia­nę dla swo­ich tan – ce­rek, i Ka­rol Czap­ski, sta­ra­ją­cy się na ser­jo o rękę i po­mi­mo re­ku­zy sta­ły do koń­ca ży­cia przy­ja­ciel i t… d.

Gdy mat­ka tak ma­rzy, cór­ki bez wspo­mnień jesz­cze i bez na­dziei na­wet ska­ka­ły, bez in­nej my­śli jak ta, że ju­tro jesz­cze tań­co­wać będą.

Z oj­cem gra­li­śmy cza­sem w „ka­le­bra­ka”, co oprócz za­ba­wy wpra­wia­ło jesz­cze do licz­by. Je­sie­nią roz­bie­ra­ły­śmy groch i psze­ni­cę na za­siew, lub na­sio­na ogro­do­we. Każ­da z nas mia­ła swój ogró­dek.ROK 1822

Zima 1822 roku ze­bra­ła pra­wie całą na­szą ro­dzi­nę do Wil­na. Na cze­le jej był dzia­du­nio, już bar­dzo za­pa­da­ją­cy na zdro­wiu; zbie­ra­no się u nie­go wie­czo­rem i na obia­dy, ale sam z domu nie wy­jeż­dżał. Wu­jo­stwo Ru­dol­fo­stwo za­ję­li pierw­sze pię­tro domu Dmo­chow­skie­go przy uli­cy Zam­ko­wej, my dom Wo­el­ka przy uli­cy Nie­miec­kiej. Wuj Kon­stan­ty przy­wiózł na ty­dzień swo­ją mło­dziut­ką, a po­waż­ną żonę, ale, nie da­jąc jej ani razu uka­zać się w pysz­nych tur­ku­sach, od­wiózł ją na­po­wrót do swo­ich Po­staw, gdzie pa­łac, za­bu­do­wa­ny w kwa­drat, ra­czej na wię­zie­nie, niż na miesz­ka­nie mło­de­go mał­żeń­stwa, wy­glą­dał. Tam jed­nak mia­ło im upły­nąć lat dwa­dzie­ścia ży­cia, ści­śle obo­wiąz­ko­we­go. Bra­ko­wa­ło nam cio­ci Zosi, cie­szy­ła się swo­im pier­wo­rod­nym w wil­li, któ­rą pan de Cho­iseul po­sia­dał pod Eper­nay w Szam­pan­ji z wła­sną win­ni­cą. W miej­scu jed­nej była dru­ga cio­cia Zo­sia, Fe­lik­so­wa Po­toc­ka, Pa­ców­na z domu; ro­dzi­ła się z ro­dzo­nej sio­stry dzia­da na­sze­go, Ty­zen­hau­za. W dzie­ciń­stwie stra­ciw­szy ro­dzi­ców, wy­cho­wa­na przez bez­dziet­ną ciot­kę, wo­je­wo­dzi­nę Cho­miń­ską, piesz­czo­na i psu­ta przez nią, mia­ła dużo dzie­cin­nych dzi­wactw. Słusz­nej uro­dy, oty­ła, aż do kil­ko­pią­tro­we­go pod­bród­ka, mia­ła duże, wy­pu­kłe, siwe oczy, nos orli i usta drob­ne, za­ci­śnię­te; z tego kor­pu­su rzym­skiej ma­tro­ny wy­cho­dził gło­sik cien­ki, pi­skli­wy, kwa­sko­wa­ty i zbied­nio­ny, któ­rym przy­ma­wia­ła się u krew­nych o wie­czor­ki i obiad­ki nato, by, przy­byw­szy na nie, ka­pry­sić, wy­my­ślać, wą­chać po­tra­wy i od­trą­cać pół­mi­ski, na co już wkoń­cu nikt nie uwa­żał. Była na­ten­czas wdo­wą i, po­dob­no, nie mia­ła lat 40-tu. Je­dy­na jej cór­ka Iza­be­la, su­chot­ni­ca po ojcu, była na­wet ułom­ną, ale wy­kształ­co­na mo­ral­nie i dziw­nej do­bro­ci.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: