Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wakacje Fryderyka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wakacje Fryderyka - ebook

Pierwszy tom znakomitej serii Waltera R. Brooksa o prosiaczku Fryderyku i jego przyjaciołach. Na farmie państwa Beanów, jak nigdzie indziej, zwierzęta mówią ludzkim głosem! Ostatnia zima była długa i męcząca, zwierzęta postanawiają więc wybrać się na wakacje w jakieś słoneczne miejsce. Ich wyprawa staje się prawdziwą przygodą, a cierpliwość i odwaga zostają należycie nagrodzone.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-199-9
Rozmiar pliku: 4,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Kogut Karol wyszedł przed kurnik i niespiesznym krokiem przemierzył podwórze. Na dworze panowały jeszcze ciemności: nic dziwnego, było dopiero w pół do piątej nad ranem, słońce jeszcze nie wzeszło. Wzdrygnął się i pomyślał o wygodnej grzędzie w ciepłym kurniku, miał jednak istotny powód, żeby na nią nie powrócić. Gospodarz, pan Bean, nie miał zbyt wiele pieniędzy, nie mógł sobie pozwolić na kupno budzika, więc to na kogucie spoczywał obowiązek budzenia go każdego ranka. Kiedy ostatnim razem Karol zaspał, pan Bean bardzo się rozgniewał i zagroził, że pani Beanowa upiecze go w cieście na niedzielny obiad. Karol wcale nie lubił zrywać się przed świtem, kiedy wszystkie inne zwierzęta jeszcze smacznie spały, uważał jednak, że lepsze to od brytfanny, choć nie do końca wierzył groźbom pana Beana. Tak więc również tego ranka wskoczył na płot, bardzo jeszcze zaspany, odchrząknął kilka razy i zapiał na cały głos:

– Kukuryku! Kukuryku! Kukuryku!

Niebo na wschodzie rozjaśniało się, różowiało coraz bardziej, ale poza tym jeszcze przez dłuższy czas nic się nie wydarzyło. Potem odezwały się drozdy na wielkim wiązie rosnącym koło stodoły. Zaczęły cicho rozmawiać. Niedaleko Karola przebiegł po płocie młody pręgowiec, siadł na słupku obok płotu i zaczął myć pyszczek łapkami. Z chlewika dochodziły pochrząkiwania i kwiki, co pozwoliło Karolowi zorientować się, że świnie myślą już o śniadaniu. Zapiał znowu.

Aż wreszcie, daleko za polami, gdzie niebo spotyka się z horyzontem, rozbłysła złota iskierka, rosła i rosła, przypominała już ognisko, za chwilę wyglądała jak stojący w płomieniach dom, potem jak płonące miasto. Ukazała się górna krawędź słońca, przybywającego z tamtej strony planety, gdzie przez całą noc zalewało swoim blaskiem chińskie pagody, Himalaje i dżungle Afryki, i wszystkie inne dziwne miejsca, gdzie ludzie pracują oraz bawią się, podczas gdy my sobie smacznie chrapiemy.

A kiedy tylko słońce zaczęło wyłaniać się zza widnokręgu, w oknie sypialni pojawiła się głowa pana Beana. Gospodarz miał na niej białą bawełnianą szlafmycę z czerwonym frędzlem, a jego twarz niemal całkowicie zakrywał bujny, szpakowaty zarost – za sprawą którego nawet pani Beanowa nie wiedziała, jak jej mąż naprawdę wygląda. Gospodarz patrzył przez okno, żeby zobaczyć, jaki dzień się zapowiada.

Gdy tylko pan Bean wychylił się z okna, Karol zeskoczył z płotu. Spełnił swoje obowiązki na ten dzień. Co prawda nadal było mu zimno i chciało mu się spać, ale nie wrócił do kurnika. Wiedział, że o tej porze nie śpi już jego żona i jej osiem sióstr.

– Nikt nie zmrużyłby oka wśród tego gdakania – mruknął gniewnie. – Utnę sobie drzemkę w stajni.

– Dzień dobry, Karolu – odezwał się Hank, stary siwy koń, którego boks znajdował się najbliżej wrót stajni. – Już czuć w powietrzu nadchodzącą zimę.

Karol podfrunął, żeby zasiąść na krawędzi żłobu.

– Czuć zimę?! – zawołał. – I to jak! Ja bym raczej powiedział: ziąb jak wszyscy diabli, ot co!

– Cóż, jesień – stwierdził Hank. – Trudno spodziewać się czego innego. Za miesiąc czy dwa spadnie śnieg.

– Fuj! – powiedział Karol i wzdrygnął się.

– Co prawda zimą mam mniej pracy – stwierdził Hank – ale przyznam, że lato lubię bardziej. Dokucza mi reumatyzm w tylnej nodze, zwłaszcza podczas mroźnych nocy.

– Pewnie – rzekł ze współczuciem Karol. – To musi być okropne. To wstyd, powinieneś mieć koc albo jakąś derkę do przykrycia, w tej stajni przecież hulają przeciągi. Ale pan Bean nigdy nie pomyśli, że zwierzęta cierpią, śpi sobie pod pierzyną i czterema pledami. Co go to obchodzi, przecież on nie marznie! A pomyśl o mnie. Każdego ranka, zimą i latem, muszę zerwać się przed świtem, zwlec się z wygodnej grzędy i piać, zdzierać sobie gardło, tylko dlatego, że on skąpi pieniędzy na budzik. Nieważne, czy pada, czy mróz, piać trzeba. A gdyby któregoś dnia zdarzyło mi się zaniedbać ten obowiązek, co mnie czeka? Zostanę upieczony, ni mniej, ni więcej!

– Ciężki los – przyznał Hank.

– Oj, los, los! A teraz znów nadchodzi zima. Nie znoszę zim! Nawet w największy mróz będę musiał wychodzić, brnąć przez śnieg, ryzykując, że odmrożę sobie dziób. Jakoś bym to przebolał, gdybym resztę dnia mógł spędzić w cieple. Gdyby w kurniku był piecyk i kilka porządnych, wełnianych koców, pod którymi można by spać. Aha, poza tym pod kurnikiem powinna być piwnica, bo podłoga jest zimna jak lód.

Hank westchnął.

– Tak – rzekł. – Życie nie jest łatwe. Trudno zaprzeczyć. Tylko co możemy na to poradzić?

– Możecie wybrać się do ciepłych krajów – odezwał się niespodziewanie świergotliwy głosik spod sufitu.

Spojrzeli w górę, ale panował tam jeszcze mrok, niczego nie widzieli.

– Kim jesteś? – spytał Karol. – I o czym właściwie mówisz?

– Jestem jaskółką – odpowiedział głosik – a mówię o wędrówce na południe. My, ptaki, co roku migrujemy do ciepłych krajów, a skoro nie lubicie zimy, nie ma powodu, żebyście wy również nie mieli się tam wybrać.

– Co ty powiesz?! – rzekł Karol raczej niechętnym tonem. – To może opowiedz coś więcej, jeżeli masz do powiedzenia coś godnego uwagi. Skąd mamy wiedzieć, czym się zajmują jakieś tam małe ptaszki?

Karol, jako ptak domowy, czuł się istotą nieskończenie wyższą od dzikich ptaków. Wypiął dumnie pierś. Jaskółka tylko zaśmiała się szczebiotliwie.

– Nie musisz się tak nadymać – powiedziała. – W gruncie rzeczy nigdy nie wyściubiłeś dzioba poza swoje podwórko i musisz robić, co ci każą, bo inaczej wylądujesz w brytfance. A ja przebyłam w moim życiu tysiące mil i nikt nie może mi niczego nakazać.

– No, wiecie co…! – zaczął Karol, ale Hank uciszył go.

– Zaczekaj, ona naprawdę może mieć coś ciekawego do powiedzenia – rzekł, po czym spytał grzecznie jaskółkę, czy mogłaby dokładniej wytłumaczyć, o co chodzi z tymi wędrówkami na południe.

Opowiedziała im więc, jak każdej jesieni, kiedy zaczyna się robić chłodno, ptaki gromadzą się w wielkie stada, a potem odlatują. Przebywają setki mil, niektóre zatrzymują się na Florydzie, inne lecą jeszcze dalej, do Ameryki Środkowej albo Południowej. Tam, na południu, przez całą zimę świeci słońce i jest ciepło. Śnieg nie pada nigdy, nie wieją zimne wiatry, zawsze bez trudu można znaleźć pożywienie. Aż wreszcie nadchodzi wiosna i ptaki wybierają się wtedy z powrotem na północ.

Skończyła swoją opowieść, sfrunęła z belki, ćwierkając, po czym wystrzeliła jak strzała przez drzwi na dwór, na słońce.

– Wierzysz jej? – spytał Karol, kiedy już się oddaliła. Uważał, że to poniżej jego godności, żeby traktować poważnie coś, co mówi byle jaskółka – chociaż tak naprawdę ta opowieść bardzo go zainteresowała.

– Wierzę – odparł Hank. – Słyszałem już wcześniej, że ptaki odlatują na południe. Dobry pomysł. Niestety, nie dla mnie. Stąd na Florydę jest kawał drogi. Ale gdybym umiał latać, nie powiem, chyba bym spróbował.

– Też nie umiem latać – powiedział Karol. – To znaczy, trochę umiem, ale nie za bardzo. Gotów jednak byłbym przejść wiele mil, aby dotrzeć do miejsca, gdzie jest ciepło i słonecznie przez całą zimę i gdzie nie musiałbym wstawać rano, dopóki się nie wyśpię. Oczywiście, wyruszyć samotnie to żadna przyjemność, ale gdyby udało się zgromadzić więcej chętnych…

– Gdyby znalazło się więcej chętnych – rzekł Hank – też chętnie bym się wybrał.

Karol zeskoczył ze żłobu.

– W takim razie porozmawiam z innymi zwierzętami – zapowiedział. – Jeżeli będą chciały, spotkamy się wszyscy wieczorem i omówimy sprawę.

Wyszedł na podwórze.

Im dłużej się zastanawiał nad tym pomysłem, tym większe podniecenie go ogarniało. Podreptał do sadu, gdzie spotkał wilgę i parę kosów, z którymi uciął sobie pogawędkę. Kiedy opowiedziały mu, jak przyjemnie, jak beztrosko się żyje w tropikalnym słońcu południa, nabrał ogromnej ochoty, żeby natychmiast tam się znaleźć. Potem odwiedził świnie, krowy i inne zwierzęta. Wszystkie wyraziły zainteresowanie, wszystkie przyznały, że lękają się nadchodzącej długiej, mroźnej zimy, więc jeżeliby Karol znał takie miejsce, gdzie jest ciepło i słonecznie, chętnie się tam z nim udadzą. Zaprosił je na wieczorne zebranie w oborze i obiecał, że wtedy wszystko opowie, a potem kto będzie chciał, może zabrać głos w dyskusji. Następnie zastanowią się, kiedy wyruszyć w drogę.II

O tym, co opowiedziały mu ptaki wędrowne, Karol rozmawiał z wieloma zwierzętami na farmie, jednak nie zająknął się ani słowem na ten temat przy swojej żonie.

O zebraniu w oborze nie powiadomił ani Henrietty, ani jej ośmiu sióstr.

– Ona kręci nosem na wszystko, co tylko wymyślę – mruknął do siebie – a siostry oczywiście zawsze się z nią zgadzają. Zebranie uda się lepiej, jak Henrietty na nim nie będzie. Potem mogę jej o wszystkim opowiedzieć.

Żona Karola, Henrietta, była bardzo zajętą kurą, miała bowiem na głowie dziesięć małych kurcząt. I spoglądała koso na Karola, który rzadko imał się jakiejś pracy, a tylko wciąż właził jej w drogę i przeszkadzał.

Tego wieczoru, kiedy Karol wychodził, kazała mu zawrócić i spytała, dokąd to się wybiera.

– Mam ważne spotkanie w interesach – rzekł wyniośle. – Wygłoszę podczas niego mowę.

– Phi! A co komu po twojej mowie? – obruszyła się Henrietta, ale miała mnóstwo roboty, bo trzeba było ułożyć do snu wszystkie kurczaki, więc Karol zdołał wymknąć się, nim zdążyła powiedzieć coś więcej.

Zebranie udało się znakomicie. Przybyły prawie wszystkie zwierzęta z farmy, więc obora była pełna aż po wrota. Karol przemawiał długo i kwieciście, w żywych barwach odmalowując obraz życia na południu, błogiego nieróbstwa w cieniu drzewek pomarańczy, dni spędzonych na pogawędkach oraz wesołej zabawie. Świnie, które zjawiły się licznie i zasiadły w pierwszym rzędzie, przyklasnęły mu z całym entuzjazmem; krowy muczały, kaczki kwakały, a psy szczekały i nawet myszy, które rozsiadły się rządkiem na jednej z belek stropu, popiskiwały entuzjastycznie.

– Tak więc, drodzy przyjaciele – rzekł Karol, gdy przekazał im już wszystko, czego dowiedział się od ptaków – przedstawiłem wam fakty. Teraz do was należy decyzja, jak się do nich odniesiecie.

Jeśli o mnie chodzi, pragnę pójść za przykładem ptaków wędrownych i udać się na południe, by tam spędzić zimę. Co prawda, im jest łatwiej niż nam. Ptaki mogą przefrunąć nad rzekami, które my będziemy musieli przepłynąć lub przebyć w bród, ponad górami, które dla nas oznaczają konieczność mozolnej wspinaczki. Nie będę ukrywał, że uczestników wyprawy czekają prawdopodobnie niemałe trudy. Jednak z mojego doświadczenia wynika, że niczego, co naprawdę zdobyć warto, nie da się zdobyć łatwo. Chętnie jednak usłyszę, co macie na ten temat do powiedzenia – a więc przystąpmy teraz do dyskusji.

Pośród burzy oklasków zeskoczył ze starej bryczki, która służyła mu za trybunę.

Przez jakiś czas wszystkie zwierzęta mówiły naraz. Wszystkie obawiały się długiej, mroźnej zimy, a kiedy ktoś – mam wrażenie, że był to Fryderyk, najmłodszy i najbystrzejszy z prosiaków – zawołał: „Ruszajmy już dziś!”, odpowiedziały trzykrotnym „hurra!”, po czym naprawdę zaczęły zbierać się do wymarszu.

Jednak wtedy głos zabrał Dżok, większy z dwóch psów, mądry owczarek szkocki:

– Panie i panowie – zaczął. – Wszyscy słyszeliśmy, co powiedział mój przyjaciel kogut. Trudno mi się z nim nie zgodzić, pięknie by było, gdybyśmy wszyscy mogli spędzić tę zimę na południu.

– Tak, tak! – zawołały wszystkie zwierzęta chórem.

– Jednak chyba zapomnieliśmy o jednym. Nie umiem się tak pięknie wysławiać jak Karol, ale chciałem tylko powiedzieć, że nie wolno nam zapomnieć o naszych obowiązkach. Nie możemy wszyscy porzucić pana Beana, bo bez nas sobie nie poradzi…

Tutaj Karol przerwał mu:

– Pan Bean?! – zawołał z oburzeniem. – A co nas obchodzi pan Bean? Czy on kiedyś coś dla nas zrobił? On nie marznie podczas mroźnych nocy, ma piec i pierzynę, a my co? My się nie liczymy! Mógłby się przecież postarać, żeby i w naszych domach było ciepło. Dlaczego.

– Tak, tak, Karolu – powiedział Dżok – ale daj mi skończyć. Posłuchaj, pan Bean karmi nas, zapewnia nam dach nad głową, dba o nas, kiedy któreś z nas zachoruje. Nie możemy go przecież nagle porzucić.

– No, może i masz rację – przyznał niechętnie Karol.

– Oczywiście, że mam rację – podjął Dżok, a następnie stwierdził, że te zwierzęta, których pan Bean nie będzie potrzebował zimą, mogą wyruszyć na południe, jeżeli mają na to ochotę, natomiast jego zdaniem inne powinny zrezygnować z wyprawy. – Ja nie mogę wyruszyć na południe – oświadczył. – Poza tym jeden z koni musi tu zostać, żeby pan Bean mógł pojechać bryczką do miasta. Musi też być w gospodarstwie przynajmniej jedna z krów i kilka kur, żeby pan Bean miał jajka oraz mleko. To wszystko, co mam do powiedzenia.

Ukłonił się i usiadł.

Wywiązała się długa dyskusja, jednak ponieważ wszystkie zwierzęta chciały wyruszyć, żadne z nich poza Dżokiem nie zamierzało przyznać, że jest niezbędne na farmie. Mówiły jedno przez drugie coraz głośniej, coraz bardziej złościły się na siebie i mało brakowało, a zebranie przerodziłoby się w bijatykę, kiedy rozległo się rozdzierające:

– Miaaauuuuuu!!! – po czym przez wrota wmaszerował kot Jinx.

Zapadła cisza, wszystkie myszy na belce pisnęły w przelęknieniu, wstały jak jedna mysz i cichutko skryły się w mysiej norce.

– Cześć, zwierzaki – rzucił Jinx. – O co tyle zamieszania? Słychać was aż przy stawie młyńskim, polowałem tam na żaby. Nie róbcie takiego hałasu, bo staruszek Bean przyjdzie tu ze strzelbą. No, o co chodzi?

– Pięknie! – stwierdził z uznaniem, gdy dowiedział się, w czym rzecz. – Świetna myśl! Doskonale, Karolu! Kto by się spodziewał, że właśnie ty wpadniesz na taki wyśmienity pomysł. Ale wiecie co? Nie ma sensu się kłócić, kto wyruszy, a kto zostanie. Ciągnijmy losy, tak będzie najsprawiedliwiej. Powiadacie, że na wyprawę może się wybrać tylko jedna krowa, a są trzy: Pani Wanda, Pani Wilhelmina i Pani Wiśnia. Dżok, weź do pyska trzy słomki, jedną długą i dwie krótkie. Niech losują – ta, która wyciągnie dłuższą słomkę, zobaczy Florydę.

Dżok przygotował źdźbła, w losowaniu zwyciężyła Pani Wanda.

– Widzicie? Można wszystko załatwić uczciwie i bez kłótni – stwierdził Jinx. – A teraz konie. Pospieszcie się, już późno.

Odkąd pojawił się kot, zebranie przebiegało płynniej. Ponieważ Jinxowi udało się zaprowadzić w obradach jaki taki porządek, dość szybko zapadły decyzje co do tego, bez których zwierząt pan Bean będzie mógł się obyć zimą. Kiedy już wszystko zostało postanowione, Karol znowu zabrał głos. Nie miał już co prawda nic do powiedzenia, ale uwielbiał przemawiać, zresztą mówił tak pięknie, że lubiano go słuchać i nikomu nie przeszkadzało, że po zakończeniu przemowy nic z jego słów nie zostawało w pamięci.

– A teraz, drodzy przyjaciele – zagaił – nim zakończymy nasze doniosłe spotkanie, chciałbym podzielić się z wami pewną refleksją; pragnę, żebyście zabrali ją w waszych sercach, gdy się rozejdziecie, jako pamiątkę tego porozumienia i poczucia wspólnoty, które nas dziś połączyło. Gdy tak spoglądam na te młode, pełne zapału oblicza, zgromadzone pod jednym dachem, staje się dla mnie jasne.

Na zawsze pozostanie tajemnicą, co stało się jasne dla Karola, bo właśnie w tym momencie nagle przerwał i pospiesznie zeskoczył z bryczki. We wrotach obory pojawiła się jego żona, Henrietta.

Pośród milczących zwierząt ruszyła prosto ku niemu. Chwyciła go za skrzydło.

– Młode, pełne zapału oblicza, co?! – zawołała gniewnie. – Ja ci zaraz urządzę młode, pełne zapału oblicze!

– To mówiąc, trzepnęła go w głowę prawą nogą. – Masz tu coś, co możesz zanieść sobie do domu! – huknęłą i uderzyła go z drugiej strony. – W życiu jeszcze nie słyszałam takich bzdur! – Karol skulił się i wcisnął głowę między ramiona.

– Ależ, moja droga…! – zaprotestował.

– Żadna tam „moja droga”! – zagdakała Henrietta.

– Wracaj do domu, tam jest twoje miejsce. Żeby tak się wałęsać po nocach! Żeby się szlajać w towarzystwie niemądrych świń i płochych krów! Co za pomysł! – Rozgniewana kura bezceremonialnie pchnęła męża w stronę wrót.

Jednak nim zdążyli wyjść, pojawiła się kolejna postać – niewysoki, brodaty mężczyzna w długiej, białej koszuli nocnej i dywanikowych kapciach. Harmider obudził w końcu pana Beana, więc gospodarz wyszedł z domu, żeby zobaczyć, co się dzieje. W jednej ręce trzymał latarnię, w drugiej bat. Na głowie miał białą bawełnianą szlafmycę z czerwonym frędzlem.

– Marsz do łóżek, zwierzaki! – zarządził zrzędliwie. Nie czekając na ich odpowiedź, odwrócił się i poczłapał z powrotem do domu.

Nie minęło pół minuty, a w oborze nie było już nikogo. To znaczy nikogo oprócz Pani Wandy, Pani Wilhelminy i Pani Wiśni, które tam mieszkały.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: