Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wangowie kontra świat - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wangowie kontra świat - ebook

Niezwykle zabawny debiut powieściowy o zamożnej, acz rozbitej rodzinie chińskich emigrantów, którzy mieli wszystko, ale pewnego dnia stracili majątek do ostatniego centa, oraz o podróży przez Amerykę, która ich połączyła.

Charles Wang jest wściekły na Amerykę. Krzykliwy i sympatyczny biznesmen zbudował imperium kosmetyczne, ale kryzys finansowy doprowadził go do ruiny. Teraz Charles pragnie tylko umieścić dzieci w bezpiecznym miejscu, a samemu pojechać do Chin, by odzyskać ziemię przodków – i własną dumę.

Charles zabiera Andrew, aspirującego do zostania stand–upowcem, i opętaną modą Grace ze szkół, na które go dłużej nie stać. Razem z Barbrą, swą kolejną żoną, wyruszają w podróż z zajętego przez bank domu w Bel–Air na drugi koniec kraju do stanu Nowy Jork, gdzie przed światem kryje się jego najstarsza córka Saina, okryta niesławą piękna plastyczka. Wziąwszy jednak pod uwagę uwiedzenie syna przez kusicielkę w Nowym Orleanie, gotowość do ucieczki żony zwabionej pościelą najlepszej jakości i spektakularną katastrofę w Karolinie Północnej, Charles przypuszczalnie będzie musiał wybrać pomiędzy starym a nowym światem, pomiędzy utrzymaniem rodziny a spełnieniem swojego marzenia o nowym początku w Chinach.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-198-1
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

一 Bel Air, Kalifornia

Charles Wang był wściekły na Amerykę.

Ściślej rzecz biorąc, Charles Wang był wściekły na historię.

Gdyby pałający śmiertelną żądzą Japończycy nie najechali kiedyś na Chiny, gdyby milion – miliard – oszukanych studentów i niewolników nie czciło bałwochwalczo łysiejącego akademika, który papugował rosyjskiego szaleńca i nie był w stanie zapłacić za swoje obietnice, to Charles nie stałby tutaj z aspiryną w dłoni, wypatrując z okna swojego ukochanego domu w Bel Air tych wyrachowanych dupków z banku (tego samego, który przed laty padł przed Charlesem na kolana i całował go po tyłku), żeby przyszli i odebrali mu życie.

Bez historii wcale by go tu nie było.

Byłby tam, mieszkałby na przynależnych mu z urodzenia ziemiach przodków, rozpieszczony książę w jedwabnych szatach, pisałby pikantne, błyskotliwe wiersze, uwodził służące, pobierał dziesięcinę od swoich chłopów i zaskarbiał sobie ich głęboką wdzięczność za to, że w zrujnowanych domach zostawia im tyle ziarna, żeby wystarczyło na spłodzenie kolejnych głodnych dzieci.

Ale świat, który powinien istnieć, rozpadł się na kawałki, potężny brzuch Azji wzdął się od trującej obcej niestrawności i wypluł Charlesa, boleśnie nim obijając, na Tajwan, ten tropikalny żart, a kiedy udało mu się stanąć na nogi, smrodliwymi wyziewami posłał go przez rozległy Pacyfik i rozsmarował na powierzchni bezosobowej zielonej krainy pełnej łapczywych przybyszów, w tym jego pozostawionych samym sobie rodaków: biednych, niepiśmiennych, drapiących się po jajach kulisów z Kantonu i Fujianu, których szczytem marzeń był fartuch kucharza i ruchanko od tyłu w jakimś zaułku.

Och, nie powinien być wulgarny.

Charles Wang nie powinien nawet wiedzieć, co się dzieje w lepkich od brudu pokojach i pod poplamioną pościelą. Pokolenia wspaniałych przodków, uczonych, mężów stanu i posiadaczy ziemskich przysposobiły go do aromatycznych herbat rozwijających płatki w świeżej źródlanej wodzie, do kaligraficznych muśnięć pędzelkiem z sierści białego wilka zanurzonym w czarnym tuszu z klejem z jelenich rogów, do niefrasobliwych gier hazardowych rozgrywanych pomiędzy prawdziwymi przyjaciółmi.

A nie do tego. Do tego nie. Nie dla niego skundlona kaczka po pekińsku zjadana w restauracji pana Chow przy stoliku sąsiadującym ze stolikiem aspirujących do sławy raperów i ich niskich, pulchnych, noszących kolorowe szkła kontaktowe filipińskich dziewczyn. Nie dla niego zatłoczone wernisaże, na których cienki jak papier kołnierz jego kaszmirowego swetra przesiąkał potem, a on wpatrywał się w jakieś unoszące się w formaldehydzie przecięte na pół zwierzę z flakami nieraczącymi nawet wypłynąć. Nie dla niego białe kobiety ze srebrnymi pałeczkami we włosach, uśmiechem dopraszające się pochwały. Absolutnie nic w jego długiej linii genealogicznej nie przygotowało go na uwielbienie Zachodu dla Dalajlamy, na gwiazdy pop noszące jadeitowe paciorki modlitewne i na powszechne popijanie cholernych boba chai.

Wcale nie powinno go tu być. Nigdy nie powinien z własnej woli postawić stopy w Nowym Świecie, to nie ulegało wątpliwości. Historia zaczęła ruchać Charlesa Wanga, a Ameryka dokończyła robotę.

I to było najgorsze, ponieważ Ameryka, ta kapryśna suka, w przeszłości kochała Charlesa Wanga.

Dała mu ten dom, piękną posiadłość w stylu georgiańskim, niegdyś należącą do pomniejszej gwiazdki MGM, która wyszła za prawnika studia, a ten prawdziwe pieniądze zarabiał na handlu bronią u Mickeya Cohena. W każdym razie tak mówił Charles swoim gościom, kiedy oprowadzając ich po domu, wskazywał ukryty tunel w piwniczce z winem oraz dziurę po kuli w oknie salonu.

– Włosi żydowskim gangsterom nie podskoczą! – mawiał, gładząc mezuzę, którą pozostawił na framudze drzwi. – W Starym Testamencie nie ma piekła!

Potem zapraszał gości na zewnątrz, prowadził ich wzdłuż symetrycznych rzędów ozdobnie przystrzyżonych krzewów i układających się w wiry płatków róż Madame Louis Lévêque, by wreszcie zatrzymać się przed statuetką kłaniającego się dżokeja, którego uśmiechniętą czarną twarz dawno temu taktownie pomalowano na lśniący róż. Z uniesioną brwią Charles mówił gościom, że dom, którego przeznaczeniem było stać się siedzibą Wangów, zaprojektował Paul Williams, pierwszy czarny architekt w mieście. Facet zbudował też dom Franka Sinatry, tę dziwaczną restaurację na lotnisku w Los Angeles z gwiazdami i statkami kosmicznymi, wyglądającą, jakby przeniesiono ją żywcem z Jetsonów, oraz zamek dla Charlesa Wanga.

Martha Stewart rozpływała się wręcz w pochwałach domu. Nazwała go skarbem, położyła Charlesowi Wangowi bladą, zgrabną dłoń na rękawie letniej marynarki z granatowego jedwabiu z polerowanymi mosiężnymi guzikami, uszytą przez krawca, który miał apartament w hotelu Peninsula Hong Kong i także nosił nazwisko Wang, choć dzięki Bogu nie był krewnym. Martha Stewart chwyciła rękaw Charlesowej marynarki, spojrzała na niego z niebywałą szczerością i wyrzuciła z siebie:

– To niezwykle ważne, Charles, naprawdę istotne, że utrzymujemy ducha tych domów.

W gruncie rzeczy Ameryka dała mu też troje dzieci, uroczych i cudownych, chociaż żadne nie nauczyło się mówić po mandaryńsku bez akcentu i wszystkie mieszkały osobno, odmawiając mu podstawowej godności bycia głową rodziny. Niejaką rolę odegrała w tym pierwsza żona Charlesa, aczkolwiek to on przyjechał do Ameryki i poprosił tę kobietę o rękę, to on padał na kolana na wieść o każdej ciąży, to on kucał przy szpitalnym łóżku i kibicował kolejnym dzieciom wkraczającym w świat niczym wojownicy.

Tak, Ameryka niegdyś go kochała. Dała mu jaja, żeby przekształcić w imperium kosmetyczne nędzną fabryczkę ojca na obrzeżach Tajpej, trzykominowy biznes dostarczający mocznik producentom nawozów sztucznych. Mocznik. Jego ojciec handlował sikami! W dodatku nie prawdziwymi, tylko sztucznymi. Fałszywymi. Substytutem związku amoniaku i azotu, który można wyprodukować z materiałów nieorganicznych i po zabiegach reklamowych nazwać mocznikiem, choć w gruncie rzeczy to tylko manewr, który sprawia, że siki przestają być tak strasznie sikowate.

Świadomość, że jego ojciec, wysoki i dumny ojciec, lekko mrużący oczy jak uczony, noszący zapięte pod szyję pikowane kamizelki, spokojnie przeszedł od zarządzania akrami żyznej chińskiej ziemi do prowadzenia fabryki sików na Tajwanie – cóż, to było upokorzenie tak wielkie, że nikt nie potrafi nawet o nim wspomnieć.

Ojciec chciał, żeby Charles studiował na tutejszym uniwersytecie i został mężem stanu nowego państwa, młodym człowiekiem w zachodnim garniturze, który przejmie dziedzictwo Sun Yat Sena, ale Charles ułożył inny plan – zamierzał odzyskać dla rodziny dawne życie. Armia dobrze mu życzących (z której nikogo nie miał więcej spotkać) zapakowała go do samolotu z dwoma zwojami z zaklęciami na szczęście, pokruszonym wieńcem z orchidei oraz listą amerykańskich producentów nawozów sztucznych – ewentualnych odbiorców taniego mocznika.

Charles połowę lotu spędził zamknięty w toalecie, pozbywając się pozostałości po bankiecie pożegnalnym: zupy z ptasiego gniazda oraz tłustej wieprzowiny duszonej w wijącej się masie strzykiew. Kiedy uznał, że ani sekundy dłużej nie zniesie widoku własnej wypranej z kolorów twarzy, wziął do ręki miniaturowe mydełko w woskowanym papierze i zajął się lekturą etykietki, ćwicząc przy okazji swój angielski. Opakowanie było śliczne, pachnące liliami i ozdobione fioletowymi kwiatami. „Nawilżające”, obiecywał napis na froncie. „Skóra tak miękka, że to musi być Glow”. Z drugiej strony widniała stłoczona gęsto lista składników, która Charlesa zaskoczyła. Działo się to w czasach, gdy na Tajwanie nie istniał nakaz podawania składu produktu i żaden nieprzekupny wydział zdrowia nie monitorował przechwałek w rodzaju, że opakowanie suszonych fig nie zawiera nic ponad, dajmy na to, „najświeższe figi suszone na zdrowym złotym słońcu”.

Charles stał, kołysząc się w przód i w tył na obcasach wyglansowanych, ręcznie robionych butów, i zezował na mydełko, usiłując odczytać maleńki druk. Słodki olej migdałowy, stearynian sodu, olej jojoby, hydrolizat protein pszenicy i to: MOCZNIK. Hydroksyetylomocznik, wciśnięty pomiędzy masło shea a kokoiloizetionian sodowy.

Mocznik!

Mocznik na ślicznym amerykańskim mydełku!

Charles się wyprostował, ochlapał twarz zimną wodą i wrócił na swoje miejsce z mydełkiem w zaciśniętej dłoni. Z luku nad głową wyciągnął kraciastą marynarkę, wyjął z kieszeni listę producentów nawozów sztucznych i wepchnął ją do kieszeni na fotelu tuż za pomarszczoną torebkę na wymioty. Kiedy wysiadł z samolotu, nie miał przy sobie także zwojów z zaklęciami i wieńca z orchidei. Wsunął mydełko do kieszonki koszuli, przewiesił marynarkę przez ramię i przełknął resztki żółci. Charles Wang zamierzał z Ameryki wycisnąć słodycz. Nie wątpił w to.

– Czekolada z gówna – powiedział do siebie na głos, powtarzając jedną ze swoich ulubionych amerykańskich kwestii filmowych.

I udało mu się.

Zamienił gówno w wartą dwieście milionów dolarów czekoladę. Stał się królem kosmetyków z ośmioma fabrykami w Los Angeles, fabrykami, do których najpierw dostarczał mocznik, a potem przejął je na własność i każdą przekształcił w połyskliwe, pachnące tęczą morze kremów, pudrów, szminek i tuszów do rzęs.

Na początku fabrykami zarządzał oddzielnie, wysyłał klientów jednej w ramiona drugiej, kiedy się skarżyli na stale rosnące ceny. Wciąż od nowa dawali się złapać na haczyk – „Oferta specjalna! Tylko dla ciebie tak obniżamy ceny!” – po czym się przekonywali, że raz jeszcze rachunki tajemniczo się powiększają, odrobinę, lecz na tyle, by poczuli się niewygodnie. Później, gdy stało się jasne, że kobiety są gotowe płacić dwadzieścia, dwadzieścia pięć, trzydzieści dolarów za pomadkę do ust, tego rodzaju podstępy stały się zbędne, niezliczona ilość sieci hotelowych chciała mieć swoją markę szamponów, a wizażyści pragnęli wypuścić własną linię produktów.

Jedna z wizażystek, drobna młoda Japonka, która spoglądała na świat oczami postaci z anime, przyszła do niego z pustymi kieszeniami i listą celebryckich klientów. Przyjął jej pierwsze zamówienie na KoKo, zestaw wściekle jaskrawych cieni do powiek w okrągłych białych pojemnikach z wytłoczoną na froncie jej twarzą otoczoną idealnie przyciętymi włosami; półprzezroczyste źrenice żarzyły się barwami cyklamenu, żółci, błękitu. Linia momentalnie podbiła rynek, z wybiegów i łamów czasopism trafiła prosto do drogerii oraz do zamszowych torebek miliona nastolatek. A Charles jakimś sposobem zyskał sławę wizjonera, ryzykanta, pełnoprawnego członka nowej generacji utalentowanych biznesmenów, którzy zarabiają fortunę na masowej indywidualizacji, na otaczaniu splendorem roli pośrednika, na handlowaniu cudzym talentem.

Tak, Ameryka go kochała. Ameryka była wobec niego na tyle uczciwa, że włączyła chemiczne siki do listy składników produktów upiększających; Ameryka rozumiała, że piękno tworzy się z groteski.

Makijaż był amerykański, a Charles rozumiał makijaż. Podstęp i uczciwość. Nauka, psychologia i moda, przede wszystkim jednak chodziło o poczucie, że się jest bogatym. Nie o pieniądze, ale o bogactwo. Związane z nim nieskończone możliwości i przyjemną pewność. Połyskliwe egejskie lazury, gładkie wilgotne czerwienie i soczyste czernie, ciężkie pudełka z satysfakcjonująco płynnie działającymi zawiasami i dobrymi zamknięciami.

Podstęp, myślał Charles, jest prawdziwą uczciwością. Przyznanie się do pragnienia zmiany, gotowość do wysiłków – to miało sens. Prawdziwymi oszustami byli ci, którzy wypierali naturalne impulsy. Kochająca koty uczona niedbająca o niesfornie kręcące się włosy i niepróbująca ukryć śladów po trądziku należy do najbardziej podstępnego rodzaju kłamców, wkłada fałszywą maskę obojętności, chociaż na dnie serca musi, po prostu musi chować pragnienie bycia piękną. Przecież każdy tego pragnie. Tłusta dziewczyna niezaprzątająca sobie głowy wyskubywaniem brwi grubych jak dżdżownice? Gdyby życie było baśnią, jej zadarty nos urósłby taki długi, jak ogromny jest jej potężny brzuch. Przez wiele zyskownych lat dobrzy Amerykanie się z tym zgadzali.

Na przełomie tysiącleci był już bogaty. Przypuszczalnie dostatecznie bogaty, by odkupić w Chinach całą utraconą przez rodzinę ziemię; jego ojciec umarł, nie postawiwszy ponownie na niej stopy. Co tam, że komuniści nigdy by się nie zgodzili, żeby ziemia ta trafiła w prywatne ręce, wystarczała świadomość, że Charlesa było na to stać. Nie zrobiłby nic z tymi nieużytkami, wsunąłby tylko akt własności do kieszeni, przyjął korne pokłony swoich wieśniaków i kazał kierowcy jechać do Suzhou, gdzie podobno kobiety są tak piękne, że ich arogancja i nieposłuszeństwo przestają mieć znaczenie.

W sumie jednak Charles Wang za dobrze bawił się w Ameryce, żeby snuć rozważania o Chinach, które mogłyby do niego należeć.

Zaledwie cztery lata temu kazał pomalować kadłub swojej zgrabnej motorówki stu dwoma litrami Suicide Blonde, najlepiej sprzedającym się kolorem lakieru do paznokci w jego ofercie, idealną czerwienią z niebieską nutą, która podkreśliła mahoniowe wykończenia i białe skórzane siedzenia. Gdy tylko lakier wysechł, łódź pomknęła z Marina del Rey do Costa Careyes z uroczym ładunkiem modelek na fotograficzną sesję reklamową, cztery dni, które Charles zapamiętał głównie jako paradę młodych ciał w najróżniejszych odcieniach brązu i różu, przetykanych tylko tu i tam nieistotnymi plamami jaskrawego neoprenu.

Teraz łodzi nie było. Jakiś okrutny urzędnik z podkładką na dokumenty i urazą w sercu przykleił zapewne zawiadomienie na wejściu do jego hangaru albo przysłał brzydki holownik i powlókł biedną Dragon Lady (jak bardzo Charles się śmiał, kiedy kapitan mariny zapytał, czy wie, że to rasistowskie określenie) do lodowatego magazynu, żeby tam drżała z zimna.

Popełnił błąd, zakochując się w Ameryce.

Powinien o tym wiedzieć w chwili, gdy radosny, grający na gitarze chrześcijański misjonarz, który uczył go angielskiego, zapisał nazwisko Charlesa i przeliterował jako W-A-N-G.

Trzeba było trzymać się z daleka od każdego kraju, w którym może dojść do takiej niesprawiedliwości, który na całym globie rozprzestrzenia tego krtaniowego językowego bękarta z samogłoskami i podstępnym „r”.

W Chinach, w ustach każdego Chińczyka, Wang to nazwisko rodowe będące przedmiotem dumy. Oznacza „króla”, zapisuje się je znakiem prostym i silnym, a wypowiada z leniwym podwojonym „o”, sugerującym wygodne życie w letnich pałacach i łowienie z pozłacanych barek słodkich krewetek rzecznych. Ale człowiek przenosi się do Ameryki i to dumne „Wang” staje się nosowym żartem słownym; człowiek się przeprowadza i zmienia z „króla” w „fiuta”¹.

Nie ma łodzi. Nie ma samochodu. Nie ma fabryk. Nie ma modelek. Nie ma szminek. Nie ma KoKo. Nie ma kraju. Nie ma królestwa. Nie ma przeszłości. Nie ma perspektyw. Nie ma szacunku. Nie ma ziemi. Nie ma ziemi. Nie ma ziemi.

Teraz, gdy stracił cały dobytek w Ameryce, Charles mógł myśleć wyłącznie o ziemi w Chinach.

O życiu, które powinno być jego.

O Chinach, gdzie Wangowie przynależeli.

Nie Ameryka. Nigdy Tajwan.

Gdyby mieszkali w Chinach, jego niewdzięczne dzieci nie rozpierzchłyby się po całym kontynencie. Gdyby mieszkali w Chinach, jego rozczarowana żona reagowałaby na każde słowo męża wyłącznie uwielbieniem. Znowu rozgniewany Charles odwrócił się od okna i podszedł do pustego biurka. Prawie pustego. Na środku, pomniejszona w zestawieniu z rozległym mahoniowym blatem, leżała ciężka pieczęć wyrzeźbiona z kwadratowego bloku cennego jasnego nefrytu.

Na większości pieczęci władzę podkreślał nadmiar, kwieciste zwroty tłoczące się na rzeźbionej podstawie, ta jednak, niegdyś należąca do dziadka Charlesa, miała w tym miejscu tylko jeden znak.



Tylko nazwisko. Wang.

Pieczęć wykonano ponad sto lat temu i wtedy jej dno było kremowobiałe, teraz czerwone od cynobrowej pasty. Pieczęcią tą dziadek sygnował dokumenty wymagające jego aprobaty, w tym akty własności ziemi, niegdyś stanowiące dowód stałego wzrostu stanu posiadania rodziny Wangów. Charles był wdzięczny losowi, że dziadek umarł, zanim ziemię utracono, zanim Chiny bez reszty uległy propagandzie i kłamstwom. Mężczyźni z rodu Wangów czasami żyli krótko, ale zawsze z rozmachem.

Ziemia, która kotwiczyła i wynosiła Wangów ponad inne rody, ziemia, która dawała im miejsce i cel, przestała do nich należeć. Charles jednak nadal miał pieczęć i akty własności, wszystko, co potwierdzało jego prawa do niej.

Po kilku gorączkowych godzinach spędzonych na poszukiwaniach w internecie odkrył historie, dość mgliste, o działających z dala od centralnych kręgów partii lokalnych radach, które oddawały kontrolę dawnym właścicielom, o potomkach, którym po latach uwięzienia w obozach reedukacyjnych udawało się zamieszkać w siedzibach rodowych porzuconych na pastwę losu, z całymi skrzydłami zajętymi przez dziki, ponieważ wieśniaków przekonano do wyparcia się własnej przeszłości i nigdy nie umieliby docenić poezji i wspaniałości tych domów. Charles każdą taką opowieść z nadzieją magazynował w sekretnej komorze swego serca i układał plan. Upewni się, że trójka jego dzieci jest bezpieczna, że jego bojaźliwej, ukochanej drugiej żonie niczego nie brakuje, że cała rodzina znajduje się pod jednym dachem, a potem on, Charles Wang, upomni się o ziemię w Chinach.

Wrzucił aspirynę do ust, odpychając to nowe stare wrażenie więżącego go w sobie tunelu, mrocznego i niemal nie do uniknięcia, po czym rozgryzł tabletkę i sięgnął po telefon.二 Helios, Nowy Jork

Saina Wang wygładziła „Catskills Chronicler” rozmiarów tabloidu i zaczęła przerzucać stronice, pomijając felietony na odwrocie strony tytułowej oraz listę nowych absolwentów liceum i ślizgając się wzrokiem po fotografiach z grilla urządzonego przez burmistrza w Święto Pracy oraz zdjęciu Zwierzaka Tygodnia, zależało jej bowiem na horoskopie. Zwykle czytywała „New York Timesa” (zmuszała się do tej lektury, to było przypomnienie o życiu, które mogła, a nawet powinna prowadzić), ale tamta gazeta nigdy nie zamieściłaby czegoś równie frywolnego i pożytecznego jak horoskopy.

Tutaj. Tu są. Upchnięte na stronie z przepisami pod fotografią śmietankowego purée z kukurydzy i fasoli z kruchą szynką prosciutto.

Waga (23 września – 22 października)

Współbrzmisz z rzeczami i ludźmi, których kochasz. Im silniej pozwalasz sobie kochać, tym lepiej się czujesz. Im lepiej się czujesz, tym jesteś zdrowszy. Miłość jest uzdrowicielem, tak samo jak ty.

Zawsze się obawiała, że coś takiego jest prawdą.

Od najwcześniejszego dzieciństwa Saina martwiła się, że zawsze będzie tą, która kocha, i nigdy tą, która jest kochana.

Potem dorosła i sprawy się skomplikowały. Teraz uważała, że zawsze będzie tą, która ratuje zranioną na wieki duszę jakiegoś artysty – niechętną boginią, obiektem czci i uwielbienia, ale nigdy, przenigdy przedmiotem troski i opieki. Nikomu nie przychodzi do głowy zrobić bogini herbatę, nieustannie zasypują ją bezużytecznymi perfumowanymi olejkami i nieprzydatnymi rzeźbionymi fetyszami.

Gigantyczne płótna wychwalające jej nagie piersi i półuśmiech, piosenki rymujące Saina i upragniona panna, nieukończone powieści o tajemniczej dziewczynie ze snu – nic z tego (a dostała wszystko) nie było nawet w przybliżeniu tak romantyczne jak chłopak, który zauważyłby, że żarówka w korytarzu się spaliła, i zmieniłby ją, nie czekając, aż poprosi go o tę przysługę.

Czasami, kiedy kochasz artystę, możesz w porę nie dostrzec, że wcale nie chodzi tu o ciebie. Pogrążasz się w okazywanej ci uwadze, głębokich, wypełnionych emocjami spojrzeniach i sondującym poważaniu. A potem stopniowo zaczynasz sobie uświadamiać, że nie tyle jesteś kobietą, co posągiem. Posągiem na piedestale, który on wyrzeźbił i upozował, pomniejszoną postacią, którą on widzi jedynie przez zmrużone oko. Kiedy kochasz artystę, przestajesz właściwie być sobą, jesteś kochającym i wielkodusznym uosobieniem kobiecości, ze swojego życia zręcznie splatasz fundamenty dla jego pracy.

I nie ma znaczenia, jeśli ty też jesteś artystką. Na Whitney Biennial zajmujesz całą salę – może i małą, ale całą. Galeria w Berlinie do tego stopnia popada w paranoję na myśl o twojej potencjalnej ucieczce do konkurencji, że musisz wymyślić ekscentryczne żądanie cotygodniowych dostaw robionych na zamówienie żelków Haribo w kształcie ośmiornic po to tylko, żeby przestali cię pytać, czym jeszcze mogliby cię uszczęśliwić; twoja marszandka w Nowym Jorku odpiera ataki na listę oczekujących wypełnioną tłumnie wymagającymi milionerami i jesteś stałym gościem na stronach plotkarskich „Artforum” oraz NewYorkSocialDiary.com, ale twój piękny chłopak z wiecznie brudnymi paznokciami nadal pozostaje bez reszty opętany własną twórczością i wszystko to przyjmuje, całując cię z roztargnieniem, a potem pyta raz, drugi i piętnasty, czy usłyszałaś różnicę pomiędzy niemal identycznymi pętlami dźwiękowymi na ścieżce towarzyszącej jego najnowszej instalacji.

A później cię porzuca. Uczyniwszy z ciebie swoje dzieło sztuki, przekształciwszy twoją miłość do niego w swój symbol i temat, ofiarowawszy ci ciężką, ręcznie robioną złotą obrączkę wyłożoną od środka nieoszlifowanym czarnym diamentem (pierścionek zasłużył na wzmiankę w „Vogue”), po tym wszystkim on nadal zmienia twoje życie w materiał do kolumny plotkarskiej, zostawiając cię dla dziedziczki firmy produkującej materace i projektantki biżuterii – dla Sabriny z brzydkimi kolanami i doprowadzającą do szału grzywą jedwabistych włosów barwy kukurydzy. I tak, owszem, to ta sama dziedziczka i projektantka, która zrobiła twój olśniewający, rozdzierający serce, głupi, łamiący prawa człowieka pierścionek.

Tego rodzaju rzeczy już nie zaskakiwały Sainy. Miała dwadzieścia osiem lat i nic nie było w stanie jej zszokować. Kiedy więc zadzwonił telefon i w słuchawce usłyszała płaczącego ojca, jej serce pozostało spokojne.

– Skończyło się – wykrztusił, kaszlem maskując gniewne drżenie w głosie.

– Co się skończyło?

– Całe nasze życie.

Saina rozejrzała się po pokoju. Moje życie już się skończyło, pomyślała. Została zmyta, porzucona, zrujnowana, ośmieszona i wygnana z magicznej wyspy Manhattan. Co gorszego może się stać?

– Baba, nie dramatyzuj. Co się dzieje?

– Wyjeżdżamy.

– Co to znaczy?

– Skończyło się. Przegrałem. Jiejie, przegrałem.

– Co? – zapytała Saina. Teraz serce zaczęło jej szybciej bić. – Co straciłeś? Powiedz mi. Musisz mi powiedzieć. Nie możesz mówić tak, jakby chodziło o… o wszystko.

Z ust ojca słowa popłynęły strumieniem, jakby pękła gigantyczna tama.

– Wszystko. Baba stracił wszystko. Wan le. Rozumiesz, co to znaczy? Wszystko się skończyło.

– Sklepy. Mówisz o sklepach, tak? To straciłeś? Już o tym rozmawialiśmy. – Czyżby zaczynał zapominać? Był za młody na alzheimera.

– Wszystko.

– Wszystko?

– Wszystko. Teraz jedziemy do Nowego Jorku.

Angielszczyzna ojca była bardziej łamana niż zwykle. Co nie znaczy, że kiedykolwiek zaprzątał sobie głowę doskonaleniem tego języka – był ponad zasady gramatyki, uważał je za reguły obowiązujące w jakimś głupim klubie, do którego wcale nie zamierzał wstępować. Jak pewnego dnia wyjaśnił, po co miałby marnować siły na angielski, skoro niedługo cały świat będzie mówił po chińsku? Teraz jednak brzmiał jak dostawca kurczaka w sosie słodko-kwaśnym, który przegapił Amerykę i zamieszkał w nowym państwie o nazwie Chinatown.

– Jak to, przyjeżdżacie do Nowego Jorku?

– Nie mamy domu, Jiejie. Teraz mieszkamy z tobą.

– Dom? Ale dlaczego był związany z całą resztą? Ja… Baba, nie rozumiem. Jak mogło nic nie zostać? A twoje oszczędności? Inni klienci?

Nastąpiło długie, ciężkie milczenie. W końcu ojciec powiedział:

– Tatuś popełnia błąd. Myślę, że jak dam radę wytrzymać dostatecznie długo, sprawy znowu są okay. Więc wszystko w to wrzucam, jak do dziury.

– Och, tatusiu, tak mi przykro.

– Teraz przykro jest bez sensu.

– Okay. – Co powinna zrobić? Co mogłaby zrobić?

– Ile zajmuje jazda przez kraj? Może osiem dni? Dziesięć? – Mówił cicho, zranionym głosem.

Saina znowu rozejrzała się po swoim domu, czując, jak ogarnia ją panika. Właściwie trudno nawet nazwać go domem. Nie w sensie, jaki ojciec by zrozumiał albo zaaprobował. Nie jest to dwór w stylu georgiańskim w Bel Air ani odrestaurowany modernistyczny klejnot, ani nawet loft na Manhattanie, tylko wiejski dom w Catskills trzy pokolenia oddalony od jakiejkolwiek szacowności, który przysiadł na skraju miasteczka porzuconego przez chasydów i dopiero od niedawna zajmowanego na nowo przez gejowskie pary spędzające tu weekendy oraz trzeciofalowych farmerów noszących błękitnookie niemowlęta w batikowych chustach.

Kiedy Saina sprzedała nowojorski apartament, wydostawszy się spod władzy zdradzieckiego narzeczonego, mogła myśleć wyłącznie o ucieczce. Cały jaskrawobiały loft został urządzony wokół pary nieco histerycznych krzeseł w stylu biedermeier, którą kupili na aukcji w czasach, gdy dla niego nadal były ważne sugestie, że jego rodzina ma tyle samo gotówki pod ręką co jej. Obite aksamitem krzesła z półokrągłymi wykończeniami królowały przed wysoką na prawie siedem metrów pustą ścianą, stanowiącą tło dla jego wyznania dotyczącego Sabriny. Uroczej ciężarnej Sabriny. Wyszeptał to Sainie, wyszeptał, po czym wyszedł na palcach jak złodziej.

Jej pierwszą myślą było, że zawsze nienawidziła tych krzeseł. Drugą – że litery jej imienia co do jednej zawierają się w imieniu Sabrina, jakby Sabrina obejmowała wszystko, co było Sainą, a potem w całej swojej złocistości oferowała jeszcze więcej.

Saina nie mogła nic zrobić Sabrinie i potencjalnemu dziecku, dlatego pozbyła się krzeseł. Po prostu wyniosła je na chodnik i tam zostawiła, bo dzięki temu przynajmniej miały szansę stać się częścią cudzej szczęśliwej historii. Wkrótce jednak nie była w stanie znieść widoku pustej ściany, przed którą stały krzesła; zapragnęła, by wróciły, by on wrócił. Nie wystarczyło wyrzucenie jedynych mebli, które razem kupili, musiała zniszczyć plan, na którym przeżywali swoje życie. Tak więc Saina sprzedała cholerny loft i teraz była tutaj, tworząc domową rozkosz w pojedynkę. Tylko że… No cóż, tylko że.

– Baba, naprawdę? Wszyscy? A co z Meimei gen Didi?

– Tatuś po nich jedzie.

– Chcesz ich zabrać ze szkół? Nie możesz tego zrobić!

– A czego oni się uczą w tych szkołach? Stanowy w Arizonie. To nawet nie jest szkoła… same imprezy. A Gracie może pójść do liceum w twoim mieście. Mają tam liceum?

– Ale co z czesnym? Do końca semestru nic im nie grozi, prawda?

Ojciec milczał.

Sainie do głowy wpadła straszna myśl.

– Wszystkie pieniądze przepadły?

– Ty nie – odparł ojciec. – Jesteś dość dorosła, żeby być oddzielna.

Przynajmniej tyle. Ale wraz z tym pojawiło się nieoczekiwane poczucie: odpowiedzialność. Instynkt nakazywał Sainie nie brać tego brzemienia na swoje barki.

– Oddam ci wszystkie pieniądze! Zresztą i tak nie są moje, ty je zarobiłeś! Weź je i kup dom!

Ojciec się roześmiał.

– Jesteś dość dorosła, by być oddzielna, ale to wszystko jest już jia de Wangów. Wszystkich nas. Rodzina, Jiejie.

Saina wyobraziła sobie ojca, bliskiego śmierci z powodu miliona maleńkich ranek, z których sączy się połyskliwa rtęciowa krew. Nie chciała, żeby przyjeżdżali, ale nie istniała kwestia, czy ich przyjmie, czy nie, czy znajdzie miejsce na ich rzeczy, kupi dość jedzenia dla piątki i będzie stawiała świeże kwiaty we wszystkich łazienkach dla gości. W tym domu były cztery sypialnie. Akurat wystarczy dla ojca, macochy, brata, siostry i dla niej. Jakby zawsze wiedziała, że to będzie schronienie dla całej rodziny Wangów.三 Santa Barbara, Kalifornia

– Naprawdę, tato?

– Grace, nie możesz tak mówić do Baby.

– Ale oni wykopują mnie ze szkoły! – syknęła zakłopotana do telefonu. – Mówiłam ci, że powinieneś kupić mi samochód!

– Gracie, dzisiaj wieczorem po ciebie jedziemy, okay?

– Kto my?

– Z twoją ah yi.

– A, z nią. Okay. Ale co się stało? Tato, wyrzucili mnie ze szkoły! Jakby sądzili, że jestem kryminalistką albo coś w tym rodzaju.

– Grace, z całą pewnością nie uważamy cię za kryminalistkę – powiedziała Brownie, kierowniczka szkoły, która nawet nie udawała, że nie podsłuchuje. – Wręcz przeciwnie, mówiłam twojemu ojcu, że pewnie udałoby się nam coś wymyślić. Może…

– Nie zmusicie mnie do pracy w stołówce – przerwała przerażona Grace. – Wykluczone. Już raczej pójdę do szkoły publicznej, tato. Tatusiu! – Mogłaby przysiąc, że słyszy w słuchawce płacz ojca, ale nie chciała o tym wspominać, na wypadek gdyby to okazało się prawdą.

– Okay, xiao Meimei, nie martw się, dobrze? Jest okay. Jedziemy po ciebie, potem po Andrew i ruszamy do Jiejie jia.

– Tato. Baba. – Grace zrozumiała, że teraz to ona musi być tutaj dorosła. – O czym ty mówisz? Nie pojadę z wami na drugi koniec kraju. Kto się wybiera na rodzinne wyprawy przez całe Stany? A poza tym muszę zdać egzaminy. Zostanę w domu, dobrze?

Uch. Dyrektorka nie przestawała na nią patrzeć. Po raz ostatni Grace była w tym gabinecie dwa semestry temu, kiedy zakablowała na nią nauczycielka plastyki. Ta sama, która zażądała, by uczniowie zwracali się do niej per Julie. To strasznie żenujące, gdy dorośli próbują się zachowywać jak ludzie.

Problemem nie był malejący zapas środków zwiotczających mięśnie w podszewce portmonetki Louisa Vuittona ani butelka wódki Belvedere upchnięta pod tęczowym stosem kaszmirowych sweterków. Nie, ta wredna nauczycielka, tak bardzo w stylu lat dziewięćdziesiątych, z brzydką ciemną szminką i feministycznymi nalepkami na zderzak Riot Grrrl, weszła do sali komputerowej i przyłapała Grace na zamieszczaniu w sieci swojego zdjęcia. Grace miała na sobie jedną z najlepszych porannych kreacji, jakie w życiu wykombinowała: czarne koronkowe rajstopy, granatowa spódniczka z mundurka szkolnego (wysoko podniesiona), zniszczone kowbojskie buty po Sainie, nowa koszula marki Surface to Air z kołnierzykiem zapinanym na guziki i starą ojcowską muszką Hermèsa w turecki wzór z lat osiemdziesiątych, okulary w grubej szylkretowej oprawce z normalnymi szkłami (o czym nikt nie musiał wiedzieć) oraz jaskrawożółty jedwabny szal przytrzymujący rozmyślnie rozwichrzone włosy. Bardziej czadowe niż zestawy tej pozerki VainJane.com. Jane mieszkała na Florydzie. Jak coś naprawdę stylowego może w ogóle tam powstać? I jak to możliwe, że każda propozycja Jane dostaje tyle komentarzy? Ta dziewucha myśli, że do stworzenia stylizacji wystarczą buty Louboutina – ależ to nudne. Grace nie potrafiła tego zrozumieć.

Tak czy owak, była przekonana, że ten zestaw okaże się hitem, i już miała zamieścić zdjęcie na blogu, przewidując reakcję swoich wyznawczyń, kiedy na palcach podkradła się do niej Julie. Nauczycielka nie była nawet na tyle bystra, żeby wiedzieć, że nie da się zaskoczyć kogoś przy komputerze, ponieważ osoba, która przed nim siedzi, widzi odbicie głupiej twarzy intruza w ekranie.

Gdy wyciągnęła rękę, żeby stuknąć Grace w ramię pomalowanym na wiśniowo paznokciem, ta odwróciła się i uśmiechnęła.

Za to właśnie dostała naganę: za nieposłuszeństwo.

Komisja etyki uznała, że blog Grace koncentruje się na modzie i nie dotyczy „wykorzystywania samej siebie jako młodej kobiety i podkopywania własnej pozycji” – innymi słowy nie jest o seksie – Grace jednak okazała niechęć do przyjęcia wskazówek. Totalnie idiotyczny powód kłopotów, ale co tam. Teraz to i tak nie miało znaczenia.

– Gracie, pakuj swoje rzeczy, tylko te najważniejsze, okay? Będziemy za kilka godzin – powiedział ojciec.

– Grace – wtrąciła dyrektorka – jeśli chcesz, żeby ktoś pomógł ci posprzątać pokój, zwyczajnie poproś. Nie bałabyś się poprosić o pomoc, prawda, kochanie?

Grace nacisnęła czerwoną słuchawkę na komórce.

– Niech pani nie nazywa mnie kochaniem – powiedziała. Przynajmniej teraz nikt nie mógł dać jej punktów za złe zachowanie. Uch.

Czasami nienawidziła rozmów z ojcem. Czy to możliwe kochać kogoś, a równocześnie go nienawidzić? Albo kochać kogoś, kogo w gruncie rzeczy nawet się nie lubi? Sprawy wyglądałyby inaczej, gdyby żyła mama. Wszyscy znajomi Grace dogadywali się z matkami i nienawidzili ojców, ale ona nie dysponowała luksusem zapasowego rodzica.

– Więc… teraz jesteśmy biedni.

Współlokatorka gapiła się na Grace.

– To prawda, Rachel. Nie mamy pieniędzy. Ani grosza. Muszę zrezygnować ze szkoły, tata i macocha mnie odbiorą i wszyscy jedziemy do domu mojej siostry w jakimś zapyziałym miasteczku w stanie Nowy Jork. Jedziemy! Nie wiem nawet, czy zostały nam jakieś rzeczy. Chyba bankrutom wszystko zabierają?

– Jesteś bankrutem? Jak… całkowicie?

– Tata powiedział, że on jest, więc przypuszczam, że ja też.

– Hej, dobrze się czujesz?

– A tak wyglądam?

– Chyba tak… bo wiesz, nikt nie umarł, no nie?

– Z wyjątkiem mojego domu. Właściwie się w nim urodziłam i nawet długo tam nie pomieszkałam, bo się przeniosłam tutaj. A teraz nigdy więcej go nie zobaczę.

Rachel słyszała o rodzinnej posiadłości Grace, chociaż nigdy nie zaproszono jej tam na ferie. W domu były tajemne przejścia i dzieła sztuki współczesnej, a raz Johnny Delahari wziął odjechaną kombinację ecstasy i heroiny (przez wszystkich w szkole nazywaną Canadian Special, choć nikt nie był na tyle szalony, żeby ją brać), po czym stracił przytomność w garderobie macochy Grace i spędził tam wiele godzin z twarzą wtuloną w krótką jedwabną haleczkę.

– Pachniała cipką – zwierzył się Rachel.

– Ale mówiłeś, że to była haleczka, czyli raczej bluzka.

– Dobra, pachniała jak damskie cycki – odparł Johnny, szczerząc zęby, i próbował wsunąć dłoń pod jej bluzkę.

Teraz żałowała, że mu na to nie pozwoliła, ponieważ po wyjeździe Grace Johnny przypuszczalnie nigdy więcej nie odwiedzi jej pokoju.

Grace przysunęła krzesło na kółkach do szafy i weszła na nie, żeby ściągnąć walizkę z górnej półki. Zeskoczyła z krzesła, a ono potoczyło się w stronę Rachel, która zatrzymała je fioletową balerinką.

– Może będziesz miała pokój tylko dla siebie – rzuciła Grace.

– Współlokatorka musiałaby się chyba zabić, żeby pozwolili komuś mieszkać w pojedynkę.

– Jak sądzisz, będzie się liczyło, jeśli to się stanie po odejściu ze szkoły?

– Zamknij się, Grace. Nie zabijesz się.

– Nigdy nie wiadomo – powiedziała Grace, zdejmując dżinsy z wieszaków. Może wszyscy popełnią zbiorowe samobójstwo. A może tata zjedzie samochodem z klifu. Boże, niewykluczone, że powinna wszystko zostawić. Skoro będą biedni albo martwi, to czy ma sens posiadanie dokładnie takiej samej kamizelki z króliczego futra, jaką nosiła Kate Moss w sesji dla zeszłomiesięcznego numeru „Elle”? A z drugiej strony istnieje ewentualność, że bycie biednym też może okazać się na swój sposób olśniewające: dziurawe stare T-shirty, faceci zmuszeni do pracy za barem, posiłki złożone wyłącznie z frytek, i jej garderoba wyglądałaby super w takich miejscach. Grace byłaby jak członkini rodu Romanowów albo coś w tym rodzaju, zdetronizowana i ukrywająca się przed wszystkimi liczącymi się światami.

Ojciec powiedział: „Tylko najważniejsze rzeczy”. Co to niby miało znaczyć? Grace spojrzała na stos dżinsów na podłodze i kopnęła go w stronę Rachel.

– Proszę, weź je. Mnie i tak już się znudziły.

– Poważnie?

Grace nie odpowiedziała, tylko ponownie kopnęła stos, po czym zdjęła znad biurka korkową tablicę z wycinkami. Położyła ją na łóżku i zaczęła wyjmować pinezki, gromadząc je na lewej dłoni. Rozmyślała przy tym o zeszłorocznym Weekendzie Rodziców w szkole. Poszła wtedy do pokoju i zobaczyła Rachel leżącą na łóżku z głową na kolanach mamy. Drzwi były uchylone, Grace stała tam długą chwilę i patrzyła, jak mama odgarnia córce włosy z czoła i spogląda na nią z miłością, lekko się uśmiechając. Do tamtego dnia nigdy nawet przez sekundę nie zazdrościła niczego Rachel.

– Naprawdę zabierasz wszystko z tablicy? Fotografie i tak dalej? – zapytała Rachel.

– Oczywiście.

– A nie jest to trochę… chorobliwe?

– Co w tym chorobliwego?

– No wiesz, to wszystko są fotografie umarłych ludzi.

– Ludzie umierają. Pogódź się z tym.

– Owszem, umierają, ale to jeszcze nie znaczy, że musisz nimi oklejać nasze ściany.

– Teraz to twoje ściany, co?

– Mówię tylko, że wiem, dlaczego przypięłaś te fotki, i według mnie to przerażające. Możesz przestać udawać, że robisz to bez powodu. – Rachel wszystko odbierała strasznie poważnie. Tak się dzieje, kiedy człowiek ma bzika na punkcie dramatu.

– Dlaczego ty w końcu komuś nie dasz, Rachel? Co, Rachie? Och, czekaj, zapomniałam. Oszczędzasz się dla kogoś w rodzaju Andrew Lloyda Webbera. Jesteś za dobra, żeby uprawiać s-e-k-s.

– Wcale nie o to chodzi! Dlaczego dla ciebie wszystko musi się wiązać z seksem?

– Myślałam, że dla mnie wszystko się wiąże ze śmiercią.

Przez chwilę patrzyły na siebie, potem Rachel powiedziała:

– Ja… ci współczuję. Potrzebujesz czegoś? Mogę ci jakoś pomóc? Na przykład pożyczyć pieniądze albo coś? Albo… hm… mogłybyśmy ukraść jedzenie ze stołówki? Żebyś je ze sobą zabrała?

Grace wpatrywała się w koleżankę, która klęczała na podłodze i łakomie przesuwała dłońmi po dżinsach. Mogłaby kopnąć Rachel w twarz i nie musiałaby ponosić konsekwencji. Satysfakcjonujący trzask w tej jej irytującej, okolonej kręconymi włosami twarzy. Grace wycelowałaby prosto w syfki, które zawsze gromadnie wyskakiwały Rachel na czole, tworząc bąbelkową konstelację, i głowa koleżanki odskoczyłaby w tył, a ta musiałaby się zamknąć, Grace zaś nawet nie wpadłaby w kłopoty. A może musiałaby pójść do więzienia, choć jakie to ma znaczenie?

Odwróciła się do tablicy.

– Isabella Blow – powiedziała, odpinając fotografię rozedrganej szczupłej kobiety z profilu w kapeluszu pełnym zwariowanych ozdób na ciemnym koku. – Elliot Smith. – Zdjęła kolejne podarte zdjęcie, piosenkarz z twarzą monstrum Frankensteina, z niewyretuszowanymi dziobami po ospie, wpatrywał się prosto w obiektyw, pięść przyciskał do piersi. – Theresa Duncan i Jeremy Blake. – Dwie fotki z automatu wiszące obok siebie, kobieta z przymrużonymi oczami, mężczyzna ze słodkimi, smutnymi ustami, oboje zadzierają brody i patrzą z lekceważeniem jak zbuntowani bankowi rabusie.

Grace spojrzała na Rachel.

– Wszyscy są niesamowici.

Rachel na ugiętych nogach podeszła do tablicy, usiłując zapiąć w pasie dżinsy Grace.

– Okładka Szklanego klosza. Kurt Cobain i Courtney Love w czasopiśmie „Sassy”. A to? Para nastolatków na Hudson Street w Nowym Jorku, 1963 r. – powiedziała, zrywając z pinezki fotografię Diane Arbus i czytając na głos podpis. – Martwi, martwi, martwi. Jak umarli? A tak, racja, samobójstwo, samobójstwo, samobójstwo.

Grace wzruszyła ramionami.

– Boże, Rachel, aleś ty nudna. – Wyciągnęła rękę i ze stosu wyrwała spłowiałe dżinsy: w stylu lat siedemdziesiątych, z wysokim pasem, z warkoczem z dżinsu przeciągniętym przez szlufki. – Tych ci nie dam.

Włożyła je razem ze starą koszulką, z której zrobiła obcisłą bluzeczkę, stopy wsunęła w sznurowane trzewiki z cholewką na niskich obcasach. Na koniec narzuciła kamizelkę. Z króliczego futra.

Grace wychowano w przekonaniu, że pozory mają znaczenie. Jeśli przesypiesz tabletki xanaxu do fiolki po tylenolu, nikogo nie obejdzie, gdy połkniesz cztery naraz, i nikt nie będzie cię oceniał, jeżeli chwilę potem po ledwo dwóch wódkach z red bullem zaśniesz na ramieniu chłopaka. Co nie znaczy, że Grace popełniłaby w taki sposób samobójstwo.

Tabletki są dla tchórzy. W gruncie rzeczy nic nie robisz, nie ma w nich zdecydowania, rozstrzygnięcia, ktoś może zadzwonić z internatu i ani się obejrzysz, a jedziesz do szpitala z rurą w gardle, przez którą wypompowują ci zawartość żołądka.

Podcięcie nadgarstków to dobry sposób, wzdłuż żył, nie w poprzek, stalowy nóż wędrujący po sinofioletowej mapie podniesionej ręki. Gdyby Grace podcięła sobie nadgarstki, użyłaby długiego, cienkiego ostrza, którym przesunęłaby po delikatnym V na lewej ręce – ale to dałoby się zrobić tylko w domu, ponieważ w szkole nie ma wanien. Wykrwawianie się na łóżku w internacie byłoby zbyt przygnębiające. Wolałaby leżeć w mlecznej kąpieli z migoczącą świecą i stosem książek pod ręką. Strumienie krwi zabarwiłyby wodę na różowo, a ona przewiesiłaby się przez krawędź wanny, wyglądając jak kobieta na obrazie Śmierć Marata, o którym się niedawno uczyli.

Wieszanie jest brzydkie. Zanim ktoś cię znajdzie, będziesz miał twarz pokrytą fioletowymi plamami i wybałuszone oczy. Strzał z broni palnej za bardzo zależy od celności, skok pod pociąg wiązałby się z poczuciem winy maszynisty, a wypatroszenie sobie flaków jest po prostu średniowieczne. Wypłynięcie w morze byłoby miłe, gdyby mózg pozwolił ci się poddać, zamiast walczyć o oceaniczne powietrze. Zamarznięcie na śmierć brzmiało nawet lepiej, mógłbyś zamknąć oczy i ulec snowi, w którym panuje ciepło. W dodatku zwłoki świetnie by się zakonserwowały, nawet gdyby nikt nigdy ich nie znalazł, ponieważ trzeba by pojechać aż na Arktykę albo gdzieś, gdzie jest dostatecznie zimno, żeby to cię zabiło.

Przedstawiła wszystkie te metody Rachel, kiedy się poznały. Wtedy Rachel nadal wyglądała na wyluzowaną, jakby należała do osób, które zarywają noce i pakują się w kłopoty, lecz Grace dość szybko zrozumiała, że pierwsze wrażenia zawsze są fałszywe.

– Może i zwłoki będą piękne po zamarznięciu, ale i tak skończysz w brzuchu żebraka – powiedziała Rachel, wpatrując się w Grace małymi, okrągłymi oczkami jak przerażony królik. Przerażony królik pragnący rozpaczliwie udowodnić, że jest szybszy i sprytniejszy niż tygrys, który zaraz go połknie, dziewczęca wersja białego królika z Alicji w krainie czarów. Może w takiej samej kamizelce. Boże, Rachel strasznie głupio się ubierała.

– W brzuchu żebraka?

– Szekspir. Rybak może wsadzić na wędę robaka, który jego królewską mość pożywał, i spożyć rybę, która tego robaka zjadła².

– Robaki też byłyby zamrożone – odparła Grace. Uświadomiła sobie, że zupełnie zapomniała o truciźnie. Może przedawkowanie heroiny czy czegoś tam byłoby najlepszym sposobem? Przed śmiercią musiałaby przynajmniej raz wziąć narkotyk.

W takim samym stopniu, w jakim Rachel się myliła w kwestii chłopców, muzyki i zrozumienia czegokolwiek poza całowaniem pana Taylora w tyłek, dzięki czemu obsadzał ją w każdej sztuce, miała rację co do samobójstwa.

Nie chodziło o to, że Grace rzeczywiście chciała się rzucać na wszystkie strony, tracić panowanie nad jelitami i leżeć z wytrzeszczonymi oczami, aż w końcu wywiozą ją i skremują – wcale nie chciała tego robić. Pragnęła umrzeć młoda i piękna, nie w takim bałaganie. Sęk tylko w tym, że przy samobójstwie trzeba podjąć wiele decyzji: w co się ubierzesz, jaki list zostawisz, jak wszystko się potoczy, kiedy zapadniesz w śmiertelny sen. Skoro życie polega na dokonywaniu wyborów i braniu za nie odpowiedzialności, co dorośli powtarzali jak mantrę, to dlaczego śmierć musi być czymś, co po prostu ci się przytrafia?五 Bel Air, Kalifornia

Rozmowa Charlesa z Amą była upokarzająca.

Po mandaryńsku mówili do siebie tak:

– Rong-rong. – Ama nazwała go zdrobnieniem, które mu nadała, kiedy był bobaskiem zawiniętym w futrzany kocyk. – Dobrze, że mamy córki, a one mają domy. Pojadę do domu swojej córki.

– Amo, to nic takiego. Wszystko się ułoży. Może jednak rzeczywiście będzie najlepiej, jeśli na jakiś czas przeniesiesz się do Kathy. Dopóki sprawy się nie uspokoją.

– Ale jestem stara i nie dostanę się tam na własną rękę. Mam samochód, który mi dałeś, tylko że już nim nie jeżdżę.

– Może Kathy…

– Nie, nie, Kathy ma za dużo pracy. Zawieziesz mnie, skoro i tak jedziesz do córki.

W taki oto sposób dała mu niebieskoszarego mercedesa kombi, którego kupił pierwszej żonie, gdy była w ciąży z Sainą. Tylko tego samochodu bank nie przejął, ponieważ szesnaście lat temu Charles sprzedał go Amie za dolara; jeździła nim raz na dwa tygodnie na madżonga do San Gabriel Valley.

I w taki oto sposób powiedziała mu, że wie, iż wszystko stracił i ucieka w niechętne ramiona córki. Najgorsza była jego pewność, że Ama odda mu starego merca, Charles na to właśnie liczył.

Nie mógłby być bardziej zakłopotany, gdyby po przebudzeniu stwierdził, że cofnął się o pół wieku i znowu ssie jej sutka, dorosły mężczyzna w garniturze od Armaniego próbujący wycisnąć mleko z jej pomarszczonej piersi.七 Santa Barbara, Kalifornia

Wreszcie została sama. Rachel poskładała sześć par dżinsów Grace i powlokła się na lunch, gdzie przypuszczalnie opowie wszystkim, że Wangowie zmierzają do przytułku, będą zbierać talony na żywność i tak dalej. To było kompletnie bez sensu. Połowa dziewczyn w szkole miała przynajmniej jeden błyszczyk do ust albo cień do powiek KoKo – nawet niektórzy faceci używali pewnie specjalnej męskiej kredki do oczu. Pojeby emo. A teraz wszyscy o niej gadają, przeżuwając wstrętne, wielkie porcje wstrętnych paluszków z kurczaka.

Grace wzięła telefon i nacisnęła szybkie wybieranie. Dzisiaj po raz piąty dzwoniła do Sainy, a siostra nadal nie odbierała.

– Hej, tu Saina. Ja też za tobą tęsknię. Zostaw wiadomość.

Bip.

– Jiejie! Gdzie ty się podziewasz? Zdajesz sobie sprawę, że dzisiaj do ciebie jedziemy? Boże, żałuję, że już nie mieszkasz w Nowym Jorku. To znaczy, wiem, że nadal tam mieszkasz, ale chodzi mi o miasto. Posłuchaj, na pewno oddzwoń, dobra? Muszę, muszę z tobą pogadać, zanim będą tu tata i Babs. Okay, cześć.

Boże. Jak Saina może tak ignorować jej telefony? Zwłaszcza dzisiaj?

Był wtorek, Andrew przypuszczalnie siedzi na zajęciach laboratoryjnych z biologii. Grace posłała mu esemesa.

Rozmawiałeś z tatą? Zadzwoń zaraz po zajęciach.

Dobra. W porządku. Spakowała się. Ale zamierzała zabrać tylko rzeczy, na których naprawdę jej zależało. Praktyczność nie miała znaczenia – nie mogą przecież być tacy biedni, żeby nie stać ich było na zakup bielizny, no nie? Grace może sprzedawać reklamy na swoim blogu albo coś w tym rodzaju.

Telefon zaczął dzwonić w chwili, gdy go odłożyła, podskakiwał, przesuwając się po narzucie.

– Andrew!

– Cześć, Gracie. – Ach, ten Andrew. W jego głosie nie było nawet słychać przygnębienia. Grace nie miała pewności, czy z tego powodu powinna martwić się bardziej czy mniej.

– Rozmawiałeś z tatą?

– Nie, byłem na zajęciach, ale zostawił mi wiadomość. Do dupy, co?

– Do dupy? A tak, owszem. Andrew, nasz dom.

– Wiem. Hej, Gracie, nie mogę teraz rozmawiać.

– Co? Dlaczego nie? To ty do mnie zadzwoniłeś! Jak to możliwe, że nie możesz rozmawiać?

– Wiesz, chciałem się tylko upewnić, że u ciebie wszystko okay, a teraz muszę coś skończyć. Ale będziecie u mnie jutro, prawda? Więc niedługo się zobaczymy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: