Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Warto być przyzwoitym - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 grudnia 2005
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Warto być przyzwoitym - ebook

Warto być przyzwoitym to wspomnienia Władysława Bartoszewskiego zebrane przez niemieckiego wydawcę K. Lehmanna.

Pierwsze polskie oficjalne wydanie książki miało miejsce w 1990 roku w Wydawnictwie W drodze. Obecna edycja została dodatkowo wzbogacona o publikacje, wykłady i przemówienia autora z lat jego działalności w okresie PRL, a także z czasu jego służby dyplomatycznej w III RP.

Wstęp do książki napisał o. Maciej Zięba OP, szkic biograficzny przygotował prof. Andrzej Friszke.

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7033-877-0
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Zaszczyt i problem. Zaszczyt — bowiem prośba Władysława Bartoszewskiego, bym napisał wstęp do jego książki, jest dla mnie prośbą zaszczytną. Problem — bo rozpoczynający ten tom obszerny esej biograficzny pióra prof. Andrzeja Friszkego prezentuje, obficie czerpiąc ze źródeł, szczegółowy życiorys Profesora. Wynika więc z tego, że muszę napisać
w tonie osobistym, co zawsze w wystąpieniu publicznym jest nieproste. Mam jednak tak wiele wdzięczności dla Profesora za ponad trzydzieści lat naszej — niewspółmiernej, bom też i ponad trzydzieści lat młodszy
— przyjaźni, że spróbuję od serca coś napisać. Dwie — co najmniej — bowiem istotne rzeczy w mym życiu zawdzięczam Profesorowi Bartoszewskiemu: odkrycie, że także w PRL–u istnieje nowoczesny polski patriotyzm oraz że możliwe jest bycie niekoniunkturalistą w kraju, w którym niepodzielnie króluje koniunkturalizm.

Skąd ja, skąd moja generacja wchodząca w dorosłe życie w początku lat siedemdziesiątych mieliśmy uczyć się mądrej miłości do Polski? Z podręczników historii, w których nawet tradycja powstań dziewiętnastowiecznych była „geopolitycznie” poprzekręcana, nie mówiąc już o dokumentnym zafałszowaniu całego następnego stulecia? Od nauczycieli, którzy — często przymuszani — sprawdzali uczniowską obecność na pierwszomajowych pochodach, uczyli, że polskich jeńców w Katyniu mordowali Niemcy i przygotowywali akademie ku czci Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej? Z harcerstwa rządzonego przez PZPR–owskich aktywistów — biologicznie mocno już przerośniętą partyjną „młodzieżówkę”?

Wydawnictw bezdebitowych jeszcze wtedy nie było. Opozycja jeszcze nie istniała. Jeżeli nie mieszkało się w ośrodkach tak silnych, jak Warszawa i Kraków, bardzo trudno było zarówno o dobry przykład, jak i o rzetelną informację. Mój Wrocław i tak miał na szczęście maleńką enklawę Klubu Inteligencji Katolickiej i właśnie do tej enklawy regularnie przyjeżdżał Władysław Bartoszewski, opowiadając o II Rzeczpospolitej,
o Polskim Państwie Podziemnym, o „Żegocie”, Powstaniu Warszawskim czy o eliminowaniu opozycji po wojnie przez PPR i UB. Bardzo ważne było i to, co, i to, jak opowiadał, ale nie mniej ważne było to, kto mówił do nas o tym wszystkim. A mówił więzień Auschwitz, AK–owiec ratujący Żydów i walczący w Powstaniu, u zarania PRL — młody opozycyjny polityk, a gdy tylko PRL podrosła — jej wieloletni więzień. A potem człowiek, który mimo braku stałej posady budował zręby polsko–niemieckiego i polsko–żydowskiego pojednania, poddawany nieustannym szykanom ze strony władz PRL–u. Zgódźmy się, człowiek–legenda, ale człowiek bez cienia egzaltacji czy autopromocji, ożywiany wielką troską o słabszych, o potrzebujących, o młodszych. Dla mnie, dla nas w tym okresie inicjacji było to bezcenne, w czasie gdy prawie cały świat mówił do nas: Nie bądź naiwniakiem, nie bądź idealistą, wtop się w ten system; nie bądź donkiszotem — Jałty nie zmienisz, niemieckiej Realpolitik nie przetransformujesz, francuski pragmatyzm nigdy nie pozwoli umierać za Gdańsk, tysięcy głowic nuklearnych też nie rozbroisz, za duży wiatr na twoją wełnę. A jeżeli nie będziesz pokorny, to wcześniej czy później będziesz miał na karku SB, Stasi czy inne KGB, które zniszczy ci życie, więc się nie oszukuj, lepiej zrób to jak najszybciej, będzie krócej bolało.

Dla mnie, dla mych rówieśników w tym ważnym czasie dorastania Profesor był znakiem nadziei, że tak argumentują fałszywi doradcy, że nie trzeba koniecznie być oportunistą, że można żyć w PRL–u i przy tym być spełnionym oraz szczęśliwym. Dlatego każdy jego przyjazd, a zdarzały się dość często, był dla mnie prawdziwym świętem. Rytuał każdej takiej wizyty przebiegał podobnie. Władysław Bartoszewski przyjeżdżał nocnym pociągiem wcześnie rano. Jechałem po niego na dworzec. Z tyłu,
w półmroku dyskretnie czaiło się paru esbeków. Jeszcze przed wyjściem
z wagonu Profesor zaczynał mówić i przez całą drogę do naszego przyjaciela, który przygotowywał śniadanie, kontynuował swą opowieść, co pewien czas żartując z paru „smutnych” panów, którzy asystowali nam
w drodze. Następnie jadł śniadanie i nie przerywając jedzenia, mówił przez cały czas. Tylko on to potrafi. Potem szliśmy na uniwersytet, do biblioteki Instytutu Historii, gdzie przychodziła grupa historyków, a Profesor niestrudzenie perorował. Na obiad szliśmy do arcybiskupa, a potem jeszcze jedno, dwa krótkie towarzyskie spotkania — Bartoszewski nie przestawał mówić ani na sekundę. Potem następowało danie główne pobytu — odczyt w KIK–u. Ludzie ściśnięci w sali i na korytarzach, z braku miejsca stali również na zewnątrz, słuchali, jak Pan Władysław wykłada najnowszą historię Polski, czyniąc, z coraz większym zapałem, dowcipne aluzje do realiów PRL–u. Huraganowy śmiech, który co chwila przetaczał się przez salę, był niebezpieczny dla zdrowia. W tak wielkim ścisku łatwo można było naderwać mięśnie brzucha lub złamać żebro. Po odczycie szliśmy zawsze do mojego domu na kolację, na którą zapraszałem paru gości. Profesor do pierwszej w nocy mówił bez chwili odpoczynku, a potem rześki i żwawy wsiadał do nocnego pociągu. W ten sposób mniej więcej raz na kwartał miałem osiemnaście czy dziewiętnaście godzin słuchania przemawiającego bez chwili przerwy Władysława Bartoszewskiego. I człowiek od rana do nocy zawsze słuchał tego z rozdziawionymi ustami. Co najwyżej przeszkadzał coraz bardziej bolący ze śmiechu brzuch, bo Profesor — także w kameralnym gronie — co chwilę serwował wyśmienite dowcipy. Tylko „smutni” panowie pozostawali ponurzy, eskortując nas w drodze na dworzec.

To były niezapomniane lekcje historii pieczętowane świadectwem
i dopełniane rozmowami z Panią Zofią, żoną Profesora, w mieszkaniu na Karolinki. Lekcje niezmiernie dla mnie ważne — umacniające, pośród beznadziei, nadzieję i wiarę. Ta dobra więź przetrwała próbę czasu i galop historii, przetrwała czas „Solidarności” oraz stan wojenny, przetrwała okres „niemiecki” Profesora, gdy zaprosił mnie do Augsburga i okres „ministerski”, gdy ze wzruszeniem patrzyłem, jak prezydent dekoruje go Orderem Orła Białego — sądzę, że przetrwa na wieczność.

A ja zawsze będę myślał z wielką wdzięcznością o Człowieku, który pokazał mi swoim życiem, że także w czasach trudnych, nawet najtrudniejszych, można być przyzwoitym i warto być przyzwoitym.

Maciej Zięba OPWarto być przyzwoitym

Wydawnictwo Herdera (Fryburg–Bazylea–Wiedeń), największy katolicki dom wydawniczy kręgu języka niemieckiego, ogłosiło jesienią 1983 r. mój niewielki szkic pamiętnikarski powstały z inicjatywy i w długim dialogu z Reinholdem Lehmannem (1939–1998) — dziennikarzem katolickim i działaczem społecznym, zasłużonym w Niemczech dla sprawy zrozumienia współczesnej problematyki polskiej.

Rzecz, napisana po niemiecku, przeznaczona była przede wszystkim, w założeniu autora i wydawcy, dla młodszej generacji Niemców, urodzonej po II wojnie światowej. Ukazała się pod — zaproponowanym przez edytora — tytułem Herbst der Hoffnungen. Es lohnt sich anständig zu sein i spotkała się z zainteresowaniem zaskakującym autora. Bardzo liczne recenzje w prasie niemieckiej i austriackiej różnych kierunków, audycje radiowe, w tym półgodzinny felieton Heinricha Bölla, laureata literackiej Nagrody Nobla, wieczory autorskie i spotkania dyskusyjne, głównie w organizacjach katolickich, stały się swego rodzaju sprawdzianem pożytku napisania tej książeczki. Do 2005 r. wydano ją w Niemczech kilkanaście razy.

Autor poważnie zastanawiał się, czy tekst tego — zaledwie zarysu — pamiętnika mógłby być w ogóle interesujący dla czytelnika w Polsce. Ten bowiem mógł oczekiwać obszerniejszego przedstawienia wielu spraw, zarówno dotyczących okupacji i konspiracji wojennej, jak i wydarzeń
z czterdziestolecia Polski Ludowej, których autor był uczestnikiem i świadkiem. Książeczka jednak — otwierająca niemiecką serię „Świadectwa Życia” — miała być w większej mierze obrazem i świadectwem postaw ludzkich w określonych warunkach historycznych niż opisem zdarzeń. Tymczasem wkrótce miałem się przekonać, że tekst mojej niemieckiej książeczki żyje w kraju własnym życiem. Nieautoryzowana edycja w języku polskim — staraniem najstarszego w Polsce wydawnictwa drugiego obiegu „Spotkania” w Lublinie — znalazła czytelników i nawet została wznowiona. Proste stwierdzenie tytułowe: „Warto być przyzwoitym”, znalazło nieoczekiwane dla autora potwierdzenie w odwołaniu się do tego „hasła” jako do zasady „najwyższego realizmu” przez Macieja Poleskiego w napisanym w więzieniu mokotowskim artykule Polityka polska, ogłoszonym w paryskiej „Kulturze” (nr 460/461, styczeń–luty 1986).

Przygotowując polską edycję tekstu, dokonałem dość daleko idących adaptacji: uprościłem tytuły rozdziałów, w kilkudziesięciu miejscach rozwinąłem skrótowe sformułowania o nazwiska, daty i inne szczegóły nieobojętne dla polskiego czytelnika, zrezygnowałem z propedeutycznych informacji dotyczących faktów z historii Polski i ich oceny, co mogło być pożyteczne tylko dla cudzoziemców. Mojemu dawnemu słuchaczowi na KUL–u, Piotrowi Jeglińskiemu, zawdzięczam, że książka ukazała się w 1986 r. w Paryżu nakładem Editions „Spotkania”. W 1988 r. przedrukowało ją w Warszawie Wydawnictwo CDN.

*

Noc z 12 na 13 grudnia 1981 r. Wróciliśmy właśnie z kolejnej sesji Kongresu Kultury — ożywieni poczuciem wspólnoty z niezależnie myślącymi intelektualistami, których tak świetna reprezentacja wystąpiła w sali Kongresowej. W środku nocy dzwonek do furtki, wielokrotny, ostry i przenikliwy. W środku nocy! O tej porze? Wyglądam przez mansardowe okienko
i widzę przed domem trzy, może cztery cienie. Co to jest? Co to może znaczyć? Cienie odzywają się do mnie, jak przyjaciele, po imieniu: „Panie Władku, panie Władku, niech pan otworzy, prosimy, niechaj pan otworzy”.

„Kim panowie są?” — pytam. „Milicja”. „Milicja nie przychodzi nocą — odpowiadam — milicja przychodzi wczesnym rankiem. A więc, panowie, przyjdźcie rano...”.

Ale cienie nie znikają. „Niech pan nam nie utrudnia” — mówią już trochę zniecierpliwieni. Schodzę na dół. Drzwi są już na wpół wyłamane. „Panowie — mówię — zostawcie to. Zadzwonię na Komendę Milicji
i zapytam, czy rzeczywiście macie od nich polecenie. Wtedy otworzę. Telefon mam przy drzwiach i możecie mnie słyszeć z zewnątrz. Teraz dzwonię”. Podnoszę słuchawkę — połączenia nie ma — aparat jest głuchy. Ale cienie mówią: „Niech pan nie robi głupstw. Niech pan wyjrzy na ulicę od frontu, tam stoją radiowozy”. Faktycznie, w małej uliczce przed moim warszawskim domkiem stoją auta milicyjne i ludzie w mundurach. Spoglądamy na drugą stronę — dom obstawiony. „No, dobrze” — mówię.

Dwaj cywile i jeden mundurowy wchodzą do mieszkania. „Władysław Bartoszewski?” — „Tak, to ja”. Pokazują druczek: ma być internowany
w Białołęce. Moja żona, zdezorientowana, pyta — „Co to jest, co to ma znaczyć?” — „Nie rozumiesz?” — odpowiadam — „Obóz koncentracyjny, nie pamiętasz o Oświęcimiu?”

W szufladzie mojego biurka leżą dwa bilety lotnicze. Byliśmy oboje
z żoną zaproszeni do Stanów. Mój paszport znajdował się jeszcze w konsulacie amerykańskim.

O czym myśli w takiej chwili doświadczony więzień? Sweter, ciepła bielizna, kożuszek — to jest niezbędne. Koce? Nie, koce są w więzieniu. Pieniędzy zabierać nie trzeba, jeszcze grzebień, szczoteczka do zębów. Gotowe. To trwało minutę.

W przedpokoju żegnam się z żoną: „Pamiętaj, abyś nikogo o nic nie prosiła”. — „Bądź spokojny”. Jeszcze krótka rozmowa z milicjantami: „Panowie, dlaczego wyłamaliście drzwi? Przecież wiecie, że nasze przepisy nie zezwalają na nocne aresztowania”. Ale oni mówią: „Już nie teraz. Teraz jest stan wojenny...”.

To był stan wojenny. Wprowadził go w całej Polsce — o północy — generał w ciemnych okularach. W równoczesnej, precyzyjnie zaplanowanej akcji ujęto tysiące ludzi według wcześniej przygotowanych list. Do dzielnicowej komendy na Mokotowie zwieziono setki osób. Wielu z napotkanych na schodach znałem osobiście. Naukowcy, pisarze, artyści — niektórych z nich kilka godzin temu widziałem na obradach Kongresu. Nauczycielki, studentki. Doborowe — trzeba przyznać — towarzystwo. We wszystkich pomieszczeniach urzędowali już funkcjonariusze SB i milicji oraz personel pomocniczy ściągnięty do prac kancelaryjnych. Akcja przemyślana. Ustawieni w ogonkach do różnych pokoi musieliśmy zdać nasze rzeczy, również zegarki i obrączki. Wszystko zniknęło w papierowych torbach.

Potem w korytarzu i w sieni czekaliśmy, aż na podwórze komendy wjechały „suki”. Tu znów spotkałem znajomych, nawet jeden z kolegów zażartował: „Moglibyśmy naprędce odbyć zebranie TKN–u”. Jako najstarszemu zrobiono mi siedzące miejsce. I wkrótce przyjechaliśmy już do więzienia w Białołęce, położonego na obrzeżu miasta. Niektórzy z nas, bardziej doświadczeni, już je znali. Zbudowane w latach sześćdziesiątych, niesympatyczne bloki, wewnątrz niehigieniczne, brudne.

Godzinę czekaliśmy przed bramą. Noc była bardzo mroźna. Personel więzienia miał „ostry dyżur”, ale o niczym nie wiedział. Wszystko było tajne. Być może sądzili, iż przywiozą czterech ludzi, a tu przybyło czterystu. Noc jest zazwyczaj w więzieniach tabu. Po apelu zaczyna się błogosławiona pora, gdy więźniowie zostają sam na sam ze swoimi snami. Tej nocy było inaczej. Z wielu cel w pośpiechu usuwano normalnych więźniów.

Zostaliśmy zarejestrowani. O trzeciej nad ranem znaleźliśmy się
w dziewięciu w brudnej celi, bez pościeli, tylko sienniki i koce. Magazyn z bielizną pościelową był zamknięty. Strażnik powiedział: „Za parę godzin dostaniecie wszystko”.

Jako stary i doświadczony więzień zakomenderowałem: „Młodzi na górne prycze, starsi na dolne. Nie wiadomo, co przyniesie ranek. Zatem koc na siebie, łokieć pod głowę — i spać”.

Młody współwięzień, który po południu miał lecieć do Paryża, brutalnie wyrwany ze swoich marzeń, spytał mnie trwożnie, co z nami będzie. Powiedziałem: „Albo wywiozą do Rosji, albo będziemy siedzieli tu w kraju, albo nas wykończą. Najlepsze byłoby to drugie”.

Od 4 rano z wbudowanego w ścianę i okratowanego głośnika płynęło „na okrągło” przemówienie generała Jaruzelskiego, obwieszczenia dotyczące stanu wojennego oraz hymn narodowy (!) i pieśni patriotyczne. Trzeba było to znosić. Przyniesiono jedzenie: zimne, tłuste, wstrętne. Niektórzy wzbraniali się. Zachęcałem: „Panowie, trzeba wżerać, także dokładkę, wszystko, żeby nie tracić sił”.

Po kilku godzinach czterystu nowych mieszkańców Białołęki wybrało mnie na „starszego”. „Głosowanie” odbyło się krzykiem z cel: „Bartoszewski! Niech podejdzie do okna. Niech powie głośno: jestem Bartoszewski, chcemy usłyszeć pana głos”. Posłuchałem. Odezwałem się: „Wszystko w porządku”. Ale trwało to krótko. 15 grudnia przyszedł do więzienia niejaki pułkownik Romanowski i wybrał piętnastu spośród nas. Na lotnisku wojskowym dołączono kilka pań i helikopterem przewieziono nas na Pomorze Zachodnie, jak się okazało — do wczasowego ośrodka lotników, położonego w głębi lasów nad jeziorem Trzebuń. Prasa światowa rychło powtórzyła nazwę naszego miejsca odosobnienia: Jaworze koło Drawska. Tutaj także wybrano mnie starszym obozu.

Co robi doświadczony lokator więzień, gdy rzutem oka ogarnie sytuację? Już pierwszej nocy zorientowałem się, że musimy tu wszystko zrobić sami. Powiedziałem: „Drodzy koledzy, teraz idziemy spać, ale rano musimy wziąć się do sprzątania. Ten dom musimy utrzymać na takim poziomie, jak nasze mieszkanie, bo to będzie nasze mieszkanie na najbliższe miesiące. Wiem, że to nieprzyjemnie sprzątać toalety i łazienki, ale ustalimy kolejne dyżury”. Rano zacząłem sam od sprzątania klozetów, inni zabrali się do zatykania, czym się dało, szerokich szpar w nieszczelnych ramach okiennych i drzwiach, bo mróz był siarczysty, a pomieszczenia niedogrzane.

Z upływem czasu zgromadzono w Jaworzu około pięćdziesięciu ludzi, w większości pracowników uniwersytetów, pisarzy, publicystów. Zaczęliśmy walkę o księdza, który odprawiałby mszę świętą, o odwiedziny,
o prawo do korespondencji. Chcieliśmy wiedzieć, co nam, internowanym, wolno, jaki jest nasz status. Należało żądać jak najwięcej.

Wiosną 1982 r. było nas w Jaworzu około sześćdziesięciu osób. Żyliśmy niby w oficerskim obozie jeńców w czasie wojny. Oczywiście nie wolno nam było opuszczać obozu, wewnątrz jednak mieliśmy względną swobodę. Wszystkie drzwi stały otworem, korytarze były dostępne, ale przechodzenie z piętra na piętro i wychodzenie poza budynek było ograniczone. Z czasem i w tym zakresie wywalczyliśmy sobie większy luz.

Żyliśmy w tolerancyjnej wspólnocie: kultywowano, indywidualnie i grupowo, różne zainteresowania i talenty — intelektualne, artystyczne, nawet sportowe. Zorganizowaliśmy systematyczne nauczanie języków obcych: angielskiego, francuskiego i niemieckiego, cykl codziennych wykładów na różne tematy na poziomie uniwersyteckim, raz na tydzień wieczory literackie pod egidą Pen Clubu (było w obozie 8–10 członków Pen,
a dwu z nas było członkami zarządu). Rozpoczęliśmy naturalnie także działalność „publicystyczną” — pisaliśmy, redagowaliśmy i szmuglowaliśmy na zewnątrz różne teksty. Na mszę świętą, odprawioną raz w tygodniu, szli wszyscy, niezależnie od światopoglądu i rodowodu wyznaniowego, choćby na znak szacunku dla przyjeżdżającego gościa, księdza lub biskupa. Wizyty duchownych stawały się też dla nas swoistym „oknem na świat”.

Pierwszą przeszkodą do wzięcia od chwili znalezienia się w obozie były święta Bożego Narodzenia. Panie — a były to: Halina Mikołajska, Teresa Bogucka, Anka Kowalska, Małgosia Łukasiewicz, Marzena Kęcik, Lilka Wosiek i Halina Suwała — internowane w odrębnej części budynku, mogły pozostać z nami aż do północy. W ten wieczór wigilijny 1981 r. wygłosiłem dla moich przyjaciół „przemówienie optymistyczne”: „Po raz dziewiąty w życiu spędzam Boże Narodzenie w więzieniu. Może to nietaktowne, że wam to dziś mówię. Ale chcę wam dodać otuchy: można to przeżyć i pozostać sobą. Nikomu nie życzę dziewięciokrotnych Świąt za kratami. Ale trzeba zachować nadzieję. I my znów będziemy mogli święcić Boże Narodzenie w domu, wspólnie z naszymi rodzinami. Nie życzę wam przede wszystkim, żebyśmy szybko wrócili do domu, choć każdy z nas by tego bardzo chciał. Życzę wam, abyście wrócili do domu
w takiej kondycji, by móc waszym żonom, dzieciom i wszystkim waszym przyjaciołom spojrzeć w oczy. Nie jest pewne, kiedy nas wszystkich zwolnią. Ale ważniejsza od zwolnienia jest zewnętrzna i wewnętrzna postawa, z którą opuścimy to miejsce”.

Mimowolnie patetyczne, słowa te musiały zabrzmieć jak wyzwanie
w rozpaczliwej sytuacji, gdy nasza własna ojczyzna została napadnięta przez naszych własnych rodaków.

Życie nauczyło mnie dzielić się nadzieją na przyszłość. Owocuje to — dla innych, a szczególnie dla prześladowanych i dla nas samych. To jest wiara, którą w sobie zachowałem. Wierzę, że pomaga w tym Duch Święty.

Wszystko, cokolwiek próbowałem w moim życiu uczynić dobrego, było mi oddane więcej niż stokrotnie, tysiąckrotnie może. Rachunek mojego życia dowodzi, że warto być przyzwoitym człowiekiem.
A owo „pozostać przyzwoitym”, owo doświadczenie, że konieczne jest
w ważnych kwestiach pozostać nieugiętym, nie dać się poniżyć — to chciałem wtedy w obozie przekazać moim towarzyszom niedoli. Podczas drugiej wojny światowej pomagałem Żydom. Potem oni pomagali i mnie. Nie uczyniłem wiele, a tak wiele mi oddano. Takim po prostu byłem, tak mnie wychowano. Moi rodzice i dziadkowie nie byli żadnymi intelektualistami. To byli zwyczajni porządni ludzie, którzy chcieli żyć po ludzku. Ojciec mawiał: „Jest mi obojętne, skąd kto pochodzi. Musi być uczciwy — i to wystarczy”. To proste zdanie zachowało dla mnie sens na całe życie.

Motywacje religijne rozwinęły się we mnie dopiero w czasie wojny, dopiero po pobycie w Oświęcimiu. W Oświęcimiu bowiem popadłem
w zwątpienie. Ledwie mogłem się modlić. Zadawałem sobie pytanie, które do dziś pozostało bez odpowiedzi dla wielu z tych, którzy przeżyli: jak Bóg mógł do tego dopuścić? Nie byłem dość pobożny, dość wierzący, by to pojąć. Nie mogłem wytłumaczyć sobie, jak to się mogło dziać: z jakich racji, straszliwych i pełnych tajemnicy. Mimo to Bóg nadal dla mnie istniał.

W więzieniach i obozach nauczyłem się też tolerancji. I że lepiej zachować w pamięci dobro, a zapomnieć zło, które nam ludzie wyrządzili. Inaczej nie sposób przeżyć. Chcę odepchnąć od siebie wszystko, co negatywne. Nie dlatego, żebym był święty, chciałbym po prostu żyć. Nie chcę już pozostawać pod ustawiczną presją, pod jaką znajdowałem się przez lata. Z pewnością inni ludzie przeżyli więcej zła. Czuję jednak, że dla przeciętnego Europejczyka moje doświadczenie to też dosyć.

Wśród jezior i lasów, we względnym komforcie, zamknięci byliśmy
z naszymi nadziejami i marzeniami. Ale wiedzieliśmy: historia idzie naprzód. Nie pozostaje w bezruchu, mimo ciosu — ten był oczywistością. Nasz kraj przeżył już w swoich dziejach bardziej beznadziejne sytuacje. Od wydarzeń lata 1980, od powstania wolnych związków zawodowych „Solidarność”, niemal nikt w naszym kraju nie był tak szalony, by kwestionować naszą sytuację geopolityczną. Zbędne były napomnienia płynące do nas z Zachodu, a już zupełnie zbędne głosy owych „besserwisserów”, którzy po wprowadzeniu stanu wojennego mówili, że „musiało” do tego dojść, że „od początku” było to oczywiste.

Nasza młodzież doświadczyła po raz pierwszy, czym może być wolność, chłonęła smak polskiego lata. Mimo brutalnego gwałtu, smak ten pozostał w jej pamięci, w pamięci milionów zwykłych ludzi — tych może najbardziej. Solidarność wszystkich warstw! To było nowe, wryło się
w pamięć społeczną i będzie owocować w przyszłości. Bo ani funkcjonariusze partyjni, ani generałowie nie mogą trwale zepchnąć trzydziestosześciomilionowego narodu w wewnętrzną emigrację, a tym bardziej w rezygnację. Granice możliwości muszą być stale rozeznawane na nowo, nikt ich nie może określić na stałe — są płynne. Historii nie da się przewidzieć, tyle wiem, jako historyk. Miałem czas, by nad tym pomyśleć.
A marzyć wolno — nawet w kraju pozbawionym wolności. I niekiedy nawet marzenia się spełniają.Urodzony w wolności dla wolnego życia

Byłem dzieckiem wolnej Rzeczypospolitej, urodzonym w trzy lata po powstaniu na nowo państwa polskiego, po zmartwychwstaniu polskiego orła. Byliśmy pierwszym pokoleniem, które przyszło na świat i wychowało się już w wolnym państwie.

Mój ojciec był urzędnikiem Banku Polskiego. Przybył do Warszawy jako syn chłopski ze wsi w zaborze rosyjskim. Rosyjski zaborca nie widział celu w podnoszeniu oświaty ludowej — przeciwnie, „historycznie” opłacić mu się mogła ciemnota podbitego ludu. Ojciec pochodził z rodziny półanalfabetów, kształcił się dalej sam, twardą pracą, bez pomocy czy protekcji budując swoją karierę. Był rzeczowy, małomówny i może nawet obciążony kompleksami; w każdym razie z trudem i bardzo powoli dochodziłem z nim do osobistego kontaktu.

Matka moja, z domu Zbiegniewska, pochodziła — też typową koleją polskiego losu — ze zubożałej rodziny ziemiańskiej z Kujaw, która jeszcze dwa pokolenia wcześniej była nieźle sytuowana materialnie i społecznie. Ale w pokoleniu, do którego ona należała, trzeba było już samemu zarobić na utrzymanie i samemu tworzyć własną egzystencję. Moja babka ze strony matki miała pięcioro dzieci. Mąż kolejarz, drobny urzędnik Kolei Warszawsko–Wiedeńskiej. Sama była nauczycielką (ur. ok. r. 1860), co u schyłku XIX w. już dla kobiety coś znaczyło. Nikt z rodziny ani krewnych nie był bogaty, ale wszyscy żyli nieźle, na poziomie średniej warstwy społecznej. Oczywiście matka pięciorga dzieci nie mogła długo pracować jako nauczycielka, liczna rodzina żyła więc tylko z niewielkiej pensji kolejarskiej. Dziadek zmarł w 1914 r., gdy matka moja miała siedemnaście lat. Po maturze poszła do szkoły handlowej, potem pracowała jako kontystka, następnie księgowa w biurach elektrowni warszawskiej, do roku 1944.

Warszawa była miastem mojego dzieciństwa. Nie ta dzisiejsza, zniszczona przez bomby w 1939 roku, a potem zrównana z ziemią w czasie Powstania Warszawskiego i po Powstaniu. To było miasto, gdzie w materialnej substancji żyła tradycja naszej historii i kultury, tak jak narastała przez — dobre i złe — wieki. Stała się znów stolicą państwa, centrum administracyjnym i gospodarczym i — mimo powojennej biedy, trudności, kryzysu światowego — rozbudowywała się i piękniała, coraz bardziej zbliżając się charakterem do innych europejskich stolic. No i była oczy-wiście symbolem niezawisłego państwa, suwerennej Rzeczypospolitej
Polskiej, która już w 1920 roku miała w bitwie nad Wisłą przejść próbę ogniową — o nasze przeżycie i przyszłość Europy. (Opowiadano mi jako dziecku, że w owym historycznym sierpniu 1920 r., gdy w mieście słychać już było sowieckie działa — pozostało w nim dwu tylko dyplomatów, charakterystyczne: przedstawiciel Turcji i nuncjusz papieski Achille Ratti, późniejszy papież Pius XI — Polacy nigdy nie zapomnieli tego, że w najcięższych chwilach pozostał z nimi). Dla naszego pokolenia jednak
— mówiąc prawdziwie — owym symbolem na nowo żywym stała się Warszawa dopiero po 1939 r. Przedtem byliśmy normalnymi dziećmi, normalnymi młodymi ludźmi, żyjącymi w normalnie wolnym kraju i sposobiącymi się do pracy w nim. Byliśmy patriotycznie kształtowani, ale o tym nie mówiło się na co dzień. Nikt nas też nie wychowywał na bohaterów; jeśli wielu z nas nimi się stało, to zostało nam to przez bieg wypadków narzucone.

Była też Warszawa — ta moja — miastem, w którym co trzeci mieszkaniec był Żydem. Znaczącymi punktami, obok kościołów, były w niektórych częściach miasta synagogi i bożnice. Było to jedyne wówczas miasto europejskie o tak znacznej liczbie mieszkańców żydowskich.

Wyrastałem na granicy polskiej i żydowskiej części miasta. Niespełna 200 metrów od naszego mieszkania na ul. Bielańskiej znajdowała się wielka warszawska synagoga na Tłomackiem. Nie opodal biegła ulica Nalewki, znana Żydom całego świata, centralna ulica dzielnicy żydowskiej — żydowsko–warszawski Broadway. Tu w ogóle nie mieszkali nie–Żydzi. Domy cztero–, pięciopiętrowe miały po dwa, a nawet trzy podwórza — prawdziwe małe miasteczka z tysiącami ruchliwych Żydów w chałatach. W szabas na ulicach całkowita pustka, zupełnie jak dziś w Jerozolimie w Mea Shearim.

Kiedy później, po latach przyjechałem do Jerozolimy, opadły mnie wspomnienia żydowskiej Warszawy. Jest martwa, ale mam ją — żywą — przed oczami.

Innym obrazem pozostałym mi z dzieciństwa był znajdujący się też
w pobliżu naszego domu potężny budynek Centralnego Więzienia Śledczego przy ul. Daniłowiczowskiej. I tak pobliskie synagoga i więzienie już w dzieciństwie odcisnęły się na moim życiu...

W tym okresie byliśmy już nieco lepiej sytuowani, mieliśmy służącą — dziewczynę ze wsi, która chodziła ze mną na spacery do parku. Ogród Saski lub Park Krasińskich leżały też w pobliżu dzielnicy żydowskiej, często bawiłem się więc tam z żydowskimi dziećmi. Najczęściej mówiły w jidysz. Jako dziecko rozumiałem ten język moich kolegów.

Jako mały chłopiec, w latach dwudziestych słyszałem nieraz napomnienia: „Bądź grzeczny, bo przyjdzie zły bolszewik i cię zabierze”. Tak więc nie Baba–Jaga, nie dziad ani diabeł, nie Żyd, ale bolszewik był dla mnie uosobieniem wszelkiego zła na świecie, bo jeśli nie byłbym grzeczny, przyszedłby i zabrał mnie! Tak przestrzegała mnie nasza służąca, prosta dziewczyna, dla niej bolszewicy byli okropni — nie tylko nie byli katolikami, ale w ogóle bezbożnikami!

Matka moja była tradycyjną katoliczką. Nie wiem, czy była głęboko wierząca, ale przywiązywała wielką wagę do praktyk religijnych. Czuwała nad tym, abym wieczorem odmówił pacierz, w niedzielę chodziłem zawsze z moją matką na mszę świętą. Sądzę również, że to jej religijne przekonania zadecydowały, że posłany zostałem do prywatnej szkoły katolickiej, gimnazjum św. Stanisława Kostki.

Szkoła ta dała mi solidne podstawy wykształcenia humanistycznego
i poczucie związku z chrześcijańską kulturą zachodnioeuropejską. Maturę pisałem na temat Minny von Barnhelm Lessinga. Wszystkie najważniejsze dzieła klasyków czytaliśmy w oryginale: wielkie imiona literatury niemieckiej — Goethe, Schiller, Lessing czy Heine — to nie były dla nas puste słowa. Nasz nauczyciel niemieckiego był rozmiłowany w kulturze niemieckiej. Rozstrzelało go SS w sierpniu 1944 roku...

Oczywiście mieliśmy wiedzę i świadomość negatywnych stron w historii stosunków polsko–niemieckich, zaborczych tendencji naszego zachodniego sąsiada. Byliśmy wychowani na Krzyżakach Sienkiewicza,
a nasi nauczyciele mieli nawet jeszcze w zupełnie żywym osobistym doświadczeniu prześladowania polskości w zaborze pruskim. Z bólem też obserwowaliśmy położenie polskiej mniejszości na Warmii czy na Opolszczyźnie. Gdańsk uważaliśmy za miasto historycznie, politycznie
i gospodarczo związane z Polską, ale nie budziło naszego sprzeciwu, iż pozostaje ono wolnym miastem — ta tradycja samorządności datowała się przecież od czasów hanzeatyckich. Aż do lat trzydziestych (po początkowej dramatycznej walce plebiscytowej i powstaniach śląskich — ale tych wydarzeń nasze pokolenie nie przeżywało jeszcze osobiście, wchodziły one w zakres naszej wiedzy, nie doświadczenia) problem współżycia polsko–niemieckiego dla nas, wyrastającego młodego pokolenia, nie był zbyt wielkim obciążeniem. Czytałem niemiecką prasę i niemieckie książki. Dopiero po Anschlussie Austrii w 1938 r. zaczęto bojkotować prasę niemiecką, choć dalej można ją było nabyć, aż do mowy Hitlera w dniu 28 kwietnia 1939 r. Dojrzalsi z nas obserwowali z niepokojem zachodzące
w Niemczech zjawiska. Ale to były sprawy niewyobrażalnej na razie — nie tylko dla nas — przyszłości. Świeża przeszłość rzutowała i wytwarzała resentymenty inaczej nakierowane. Po pokoju wersalskim straciliśmy wiele, ale głównie na wschodzie. Tysiące rodzin — na domiar w strasznych warunkach rewolucyjnych — musiało opuścić swoje ojczyste ziemie — Kijów, Mińsk, obszary Ukrainy i Białorusi, które przez długie wieki, aż do rozbiorów, a więc gwałtu zadanego naszemu państwu, pozostawały
w obrębie Rzeczypospolitej. Mówiono więc wówczas raczej o tych ziemiach na wschodzie niż o granicy na zachodzie. To zwykłe zjawisko psychologiczne związane z wielkimi, niedobrowolnymi migracjami, wcale niekoniecznie związane z tendencjami rewindykacyjnymi.

W maju 1939 r. zdałem maturę w katolickim liceum humanistycznym „Przyszłość”, jako jeden z dwu najmłodszych w klasie. Miałem wtedy
17 lat, wysoki, chudy, ale zdrowy. Byłem molem książkowym, nie uprawiałem prawie sportów i do tego nosiłem okulary — typowy „intelektualista”. Od 1938 r. obowiązywało maturzystów odbycie zaraz po egzaminach skróconej służby wojskowej — rok i sześć tygodni. Dopiero potem szli na studia. Na komisji poborowej spostrzeżono natychmiast, że jestem krótkowidzem, dano mi zaklejoną kopertę i odesłano do okulisty. Byłem zrozpaczony. Wszyscy moi koledzy chcieli służyć w wojsku, mieliśmy już wówczas poczucie zagrożenia naszego państwa. Zanim poszedłem do okulisty, udałem się najpierw do optyka i nauczyłem na pamięć kontrolnej tablicy z literami. Lekarz, młody i sympatyczny porucznik w mundurze, zapytał mnie, czy chcę iść do wojska. „Tak, oczywiście”. „No, to zobaczymy”. — Zabrał mi okulary i wskazał tablicę. Zaraz spostrzegł, że oszukuję. „Ale jeśli chcesz, nie będę ci przeszkadzał” — powiedział.

W wieku 15–16 lat chciałem zostać aktorem lub pisarzem. O aktorstwie myślałem bardziej, ale rychło okazało się, że mam kłopoty ze strunami głosowymi. Potem zrodziła się we mnie myśl wstąpienia do zakonu Jezuitów. Co niedziela chodziłem do kaplicy Jezuitów przy ul. Rakowieckiej na mszę świętą z kazaniem wybitnego kaznodziei i człowieka wielkiej wiedzy, o. dr. Edwarda Kosibowicza. Już po maturze odwiedziłem
o. Kosibowicza, chciałem się u niego wyspowiadać, zaproponował mi jednak również rozmowę. Pytał o moje plany życiowe, rodzinę i zainteresowania, na zakończenie powiedział mi: „Mój kochany, idź teraz do wojska, potem, jeśli nie zmienisz zamiarów, wróć do mnie, przyjmę cię z otwartymi rękami. Jesteś młody, nie masz nawet osiemnastu lat. Masz jeszcze czas. Idź do wojska. Może być wojna. Nie wiadomo, czy przeżyjemy...”. Ojca Kosibowicza spotkałem później w konspiracji, w końcu 1942 albo
w 1943 r. Poznał mnie natychmiast. Był zadowolony, gdy zorientował się, co robię. Potem, w sierpniu 1944 r., on i ponad dwudziestu innych jezuitów z domu na Rakowieckiej zostało zamordowanych przez SS.

Od połowy lipca do połowy sierpnia 1939 r. odbywałem obowiązkową służbę w Junackich Hufcach Pracy koło Dąbia nad Nerem. Pracowaliśmy na terenach dotkniętych powodzią nad Wartą. Było to ważne doświadczenie w moim życiu. Żyliśmy w obozie na wsi, w namiotach i barakach, co dzień maszerowaliśmy po kilka kilometrów, najczęściej z łopatami; uczono nas również obchodzić się z bronią. Ale głównym naszym zadaniem było niesienie pomocy miejscowej ludności. Pierwszy raz w życiu zetknąłem się z rówieśnikami, którzy nie kończyli szkoły średniej, lecz po szkole powszechnej zdecydowali się na szkołę podoficerską. Zaciągali się w wieku lat 15, do 18 lat uczęszczali do szkoły, zdobywali zawód i już zarabiali. Najczęściej byli to synowie chłopscy z bardzo biednych rodzin. Byli
z nami w tej samej jednostce, mieszkaliśmy we wspólnych salach i wykonywaliśmy te same prace. Podobnie jak my wysyłani byli do pracy przy katastrofach żywiołowych, również na przykład przy budowie dróg. Mieli apetyt, byli pogodni i radzi z życia. Nauczyłem się, że trzeba z nimi trochę inaczej rozmawiać: byli bardzo dobrymi kolegami, jeśli się chciało ich traktować jak kolegów. W tym okresie okolicę dwukrotnie nawiedziła powódź. Budzono nas w nocy i — wyruszało sześciuset chłopaków. Jedni próbowali na gwałt umacniać wał workami z piaskiem, inni ratowali ludzi i ich dobytek. Pracowaliśmy niemal bez przerwy przez trzy albo cztery doby. Kuchnia polowa przywoziła nam posiłek, zasypialiśmy tam, gdzie pracowaliśmy, na dwie do trzech godzin, potem pobudka — i znów do roboty. Przenosiłem dzieci, pocieszałem starych. Spiętrzając ziemię z gałęziami i darnią, próbowałem jakoś zatrzymać wodę. W końcu byłem całkowicie bez sił. Pamiętam, że gdy dano nam wreszcie dzień wolny, przespałem 20 godzin bez przerwy. Właściwie zupełnie podstawowe doświadczenia, ale przecież wiele zależy od tego, co się z takich doświadczeń wyniesie. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, co to znaczy pomagać ludziom ciężko doświadczonym i znajdującym się w niebezpieczeństwie.

Wróciliśmy do domów — za dwa tygodnie wybuchła wojna.

20 września miałem zameldować się w jednostce wojskowej w Modlinie. Jak wielu innych, nie zdążyłem.

Od paru dni kopaliśmy w Warszawie rowy dla osłony ludności przed bombardowaniem, ochotniczo, pod kierunkiem saperów. Było to swego rodzaju pospolite ruszenie: także kobiety, także siostry zakonne, także chałatowi Żydzi. Dużo w tym było jeszcze zabawy — trochę jak w teatrze. Ale wielu oficerów rezerwy było już powołanych.Pierwsi ludzie zginęli we śnie

1 września 1939 r. Obudziła mnie matka: „Coś grzmi. Słychać wyraźnie. Wstawaj!”. „Mamo, to przecież ćwiczenia. Daj mi spokój. Mam wakacje”. Pokazywała na małe obłoczki: „To przecież obrona przeciwlotnicza!”.

A potem usłyszeliśmy w radio orędzie Prezydenta. To była wojna. Warszawa była zbombardowana, nim jeszcze nadano to orędzie. Tysiące ludzi biegło, aby zobaczyć pierwsze zburzone domy. My, warszawiacy,
z natury jesteśmy ciekawi.

I tak zginęli pierwsi ludzie, we śnie, w swoich domach.

Pierwsze zarządzenia dotyczyły zaciemniania miasta i organizacji powszechnej obrony przeciwlotniczej. Samoloty nadlatywały co parę godzin. Początkowo były to mało groźne naloty, bardziej rozpoznanie niż bombardowanie. To wiem teraz, z prac o wojnie, ale wtedy się baliśmy. Byliśmy
w matni. Usiłowałem dostać się do wojska, przed budynkiem stały tysiące młodych ludzi, którzy już przedtem służyli w wojsku. Innych nie przyjmowano. Już pojawili się w mieście pierwsi uciekinierzy, a także żołnierze
z rozbitych pułków, zmieszani z cywilami; rodziny chłopskie, które uciekły z ostrzelanych wiosek, ze spalonych domów. Dziesiątki tysięcy ludzi w ciągu tygodnia. Niczego to nie zmieniło. Tysiące przybyły do Warszawy, tysiące ją wcześniej opuściły jako regularna armia. W mieście tworzono komitety opiekuńcze: kościelne, państwowe, miejskie, społeczne.

3 września przeszedł przez Warszawę jakby dreszcz zwycięstwa: Anglia i Francja przystąpiły do wojny. Byłem wtedy w kościele św. Jakuba, około godziny 12.30. Do wygłaszającego kazanie księdza Oraczewskiego podszedł ministrant z karteczką i ksiądz przerwał kazanie: „Muszę wam podać dobrą wiadomość. Nie jesteśmy sami! Wielka Brytania przystąpiła do wojny”. Zaintonował „Te Deum Laudamus”. Ogromny tłum ciągnął w stronę ambasady brytyjskiej, by zamanifestować swą radość. Poseł brytyjski stał na balkonie razem z ministrem Beckiem. A potem przyszła ta sama wieść
o Francji i po południu wszystko powtórzyło się znowu przed ambasadą francuską. Czerpaliśmy nadzieję z solidarności sprzymierzonych, nie czuliśmy się już sami, wierzyliśmy, że w ciągu paru dni będziemy w Berlinie i że wojna się szybko skończy. W środowiskach narodowo–konserwatywnym
i narodowo–radykalnym (endeckim i oenerowskim) mówiono nawet: „My też mamy swoje pretensje terytorialne. Ostatecznie przed rokiem tysięcznym były to nasze ziemie: Pomorze Zachodnie, Dolny Śląsk, słowiańskie osadnictwo po Berlin”. Marzyciele i fantaści poszli w pewnym sensie mimo woli na rękę propagandzie niemieckiej. Potem te ulotki, broszury i plakaty przedrukowywano w Niemczech jako dowód polskiej żądzy agresji. Przemilczano przy tym naturalnie, że te tendencje znalazły wyraz dopiero wtedy, gdy Niemcy wypowiedziały pakt o nieagresji i wzięły Polskę za cel ataku. Doskonale to pasowało potem do doniesień o napadach na Niemców. Do całej propagandy hitlerowskiej o „krwawej niedzieli” w Bydgoszczy itp.

Niemiecka mniejszość do roku 1939 żyła w Polsce całkiem dobrze. Byli to ludzie na ogół nieźle sytuowani, pracowici, rzetelni, odnosili sukcesy zawodowe. Nie było wśród nich bezrobotnych, głodnych, elementów ze społecznego marginesu, niewielu kryminalistów. Niemcy byli dobrymi rolnikami, rzemieślnikami, urzędnikami, nauczycielami, lekarzami. W Łodzi i na Górnym Śląsku do tego przemysłowcami — to, zwłaszcza na Śląsku, stwarzało większe problemy. Byli też w Polsce niemieccy socjaldemokraci, ci padli ofiarą ucisku dopiero wtedy, gdy przyszli tu hitlerowcy. Wcześniej jednak już — wraz z ekspansją hitlerowskiej propagandy — stosunki między Polakami i niemiecką mniejszością stawały się coraz bardziej napięte, nieufne, a ze strony Niemców często agresywne.

Rząd opuścił Warszawę 6 września, ewakuowano ministerstwa i inne urzędy. Na przedmieściach wznoszono barykady. Wciąż przerywano program radiowy, by wzywać ludność do budowania umocnień. Z 6 na 7 września przyszli do nas do domu na ul. Opaczewskiej żołnierze, prosząc, abyśmy opuścili nasze mieszkanie. Było to w pobliżu lotniska i krańców miasta. „Tu teraz będzie front. Przepraszamy, ale nie da rady... Proszę wziąć wszystko, co potrzebne. Nie możemy gwarantować...” Klucze? — „Lepiej zostawić, tu nikt niczego nie ukradnie, a w razie konieczności i tak będziemy musieli otworzyć”. Zostawiliśmy wszystko. Z dwiema walizkami poszedłem do znajomych, do centrum miasta. 8 września pojawiły się pierwsze niemieckie czołgi. I właśnie przed naszym domem stoczyły pierwszą potyczkę. 9 września nastąpiło już generale niemieckie natarcie z zachodu
w kierunku Woli i od południa w kierunku Ochoty.

Pośpieszyłem do punktu werbunkowego, ale spośród tysięcy ochotników przyjęto tylko 600 osób, reszta odeszła z niczym. Zameldowałem się więc do służby w szpitalu. Jako noszowi biegliśmy w kierunku zbombardowanych miejsc, zbieraliśmy rannych i nieśliśmy ich na noszach do szpitala. Wspólnie ze starszym panem — mógłby być moim ojcem — niosłem kiedyś na noszach ranną w brzuch kobietę. Ciągle powtarzały się ataki
z powietrza, ostrzeliwanie z broni pokładowej: stanowiliśmy żywe cele. Wystarczyło się poruszyć, a już słyszeliśmy strzały. W pewnym momencie spostrzegłem, że jesteśmy z naszym ciężarem na pustej przestrzeni, przed nami mur. Samolot schodził coraz niżej. Strzelali. Położyliśmy się na ziemi, przed i za noszami. Nie zapomnę do końca życia tych paru sekund, gdy pociski z broni maszynowej uderzały o metr nad nami. Później byłem w tym miejscu parokrotnie i widziałem ślady na murze. Kiedy wstaliśmy, kobieta na noszach już nie żyła. Byliśmy już najwyżej o 500 metrów od naszego celu, od szpitala, który może byłby dla niej ratunkiem.

A potem także szpital płonął. Wynosiliśmy ludzi z sal, układaliśmy pod gołym niebem na trawniku. Było jeszcze lato. Ale na trawnik spadły bomby zapalające i widziałem, jak ludzie na tym wielkim placu płonęli, krzyk i jęki niosły się pod niebo. Bomby zapalające — jak świeczki na choince. Żywi ludzie, żywe pochodnie.

To wszystko trwało do końca oblężenia miasta. 27 września nastąpiło zawieszenie broni. 28 września poddanie Warszawy, kapitulacja. W nocy z 30 września na 1 października wkroczyły do mojego miasta pierwsze oddziały niemieckie.

Podczas parady zwycięstwa przed Hitlerem w dniu 5 października Warszawa była wymarłym miastem. Było tam tylko paruset Niemców, koniunkturalnych, świeżo upieczonych volksdeutschów. Ciężko było wytrzasnąć Niemców w urdeutsche Stadt Warschau.

I tak zaczął się czas okupacji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: