Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wciąż żywa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wciąż żywa - ebook

Gwiazda rocka i obsesyjny morderca. Pierwszy zamach wydarzył się, gdy Gaja wybierała się na swój pierwszy plan filmowy do Brighton. Detektyw Roy Grace już wie, że prześladowca podąża jej śladami. Morderca wysyła ostrzeżenia a Gaja nie chce zrezygnować z kariery i desperacko szuka potwierdzenia swoich aktorskich umiejętności. Film może okazać się kasowym sukcesem, którego ceną jest strach i… życie. Wartka akcja, świetne dialogi i nieoczekiwane zwroty sytuacji, przekonujące sylwetki postaci to zalety dobrego kryminału i książek Petera Jamesa.

 

Peter James urodził się 22 sierpnia 1948 w Brighton. Należy do najlepszych i najbardziej popularnych pisarzy powieści kryminalnych. Ponadto jest również scenarzystą i producentem wybitnych filmów takich jak: Kupiec wenecki z Alem Pacino czy Most przeznaczenia z Robertem de Niro. Łączna sprzedaż jego książek przekroczyła 13 milionów egzemplarzy.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-186-2
Rozmiar pliku: 952 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2

Gaja La­fay­et­te nie zda­wa­ła so­bie spra­wy, że tam, w za­par­ko­wa­nym w ciem­no­ściach kom­bi, sie­dzi męż­czy­zna, któ­ry przy­je­chał, żeby ją za­bić. Nie była też świa­do­ma, że przy­słał jej ma­ila. Bez prze­rwy otrzy­my­wa­ła wia­do­mo­ści z po­gróż­ka­mi, głów­nie od re­li­gij­nych ma­nia­ków albo lu­dzi zgor­szo­nych jej prze­kleń­stwa­mi i pro­wo­ka­cyj­ny­mi stro­ja­mi pod­czas wy­stę­pów na sce­nie. Jej pocz­tę elek­tro­nicz­ną od­bie­rał za­ufa­ny szef ochro­ny – uro­dzo­ny w De­tro­it An­drew Gul­li, były gli­niarz, któ­ry przez więk­szą część swo­je­go ży­cia za­wo­do­we­go zaj­mo­wał się bez­pie­czeń­stwem na­ra­żo­nych na ata­ki oso­bi­sto­ści ze świa­ta po­li­ty­ki.

An­drew wie­dział, kie­dy spra­wa jest na tyle po­waż­na, żeby nie­po­ko­ić pra­co­daw­cę, ale ten śmieć, któ­ry przy­szedł z ano­ni­mo­we­go kon­ta, wy­dał mu się bez zna­cze­nia. Jego sze­fo­wa do­sta­wa­ła tu­zin po­dob­nych ty­go­dnio­wo.

Była dzie­sią­ta wie­czo­rem i Gaja usi­ło­wa­ła sku­pić się na czy­ta­nym sce­na­riu­szu, ale nie była w sta­nie się skon­cen­tro­wać. Jej uwa­gę roz­pra­sza­ło to, że za­bra­kło jej pa­pie­ro­sów. Uro­czy, ale nie­zbyt by­stry Pra­tap, któ­ry ro­bił dla niej wszyst­kie za­ku­py, a któ­re­go nie mia­ła su­mie­nia wy­rzu­cić z pra­cy ze wzglę­du na jego żonę z gu­zem mó­zgu, ku­pił nie­wła­ści­wą mar­kę. Co praw­da ogra­ni­cza­ła się te­raz do czte­rech pa­pie­ro­sów dzien­nie i wię­cej nie po­trze­bo­wa­ła, ale sta­re przy­zwy­cza­je­nia po­zo­sta­ły. Tru­ła się tym świń­stwem, twier­dząc, że to pa­le­niu za­wdzię­cza swój słyn­ny ochry­pły głos. Jesz­cze kil­ka lat temu wy­pa­la­ła jed­ne­go przed wsta­niem z łóż­ka, a dru­gi tlił się w po­piel­nicz­ce, kie­dy bra­ła prysz­nic. Każ­dej czyn­no­ści to­wa­rzy­szył pa­pie­ros. Te­raz, choć pra­wie uwol­ni­ła się od na­ło­gu, nadal mu­sia­ła mieć pew­ność, że pa­pie­ro­sy są w domu. Na wy­pa­dek gdy­by ich po­trze­bo­wa­ła.

Tak jak po­trze­bo­wa­ła wie­lu in­nych rze­czy. Przede wszyst­kim peł­nej uwiel­bie­nia pu­blicz­no­ści. Dla­te­go nie­ustan­nie spraw­dza­ła, ile osób śle­dzi jej wpi­sy na Twit­te­rze i ile ma fa­nów na Fa­ce­bo­oku. Dzi­siaj obie te licz­by zna­czą­co wzro­sły, a tyl­ko w cią­gu ostat­nie­go mie­sią­ca każ­da zwięk­szy­ła się o mi­lion. Pod tym wzglę­dem po­zo­sta­wia­ła da­le­ko w tyle dwie ar­tyst­ki, któ­re uwa­ża­ła za swo­je ry­wal­ki – Ma­don­nę i Lady Gagę. Jej wy­da­wa­ny co mie­siąc new­slet­ter miał bli­sko dzie­sięć mi­lio­nów sub­skry­ben­tów. Nie­zbęd­ne do ży­cia było też dla Gai jej sie­dem do­mów, z któ­rych ta zbu­do­wa­na pięć lat temu na pół­to­ra­hek­ta­ro­wej po­sia­dło­ści ko­pia to­skań­skie­go pa­laz­zo była naj­więk­sza.

Ścia­ny, od po­sadz­ki po su­fit wy­ło­żo­ne lu­stra­mi dla stwo­rze­nia ilu­zji bez­brzeż­nej prze­strze­ni, ude­ko­ro­wa­ne były dzie­ła­mi sztu­ki Az­te­ków, a tak­że pla­ka­ta­mi przed­sta­wia­ją­cy­mi nie­na­tu­ral­nie wiel­ką Gaję. Ten dom, jak wszyst­kie po­zo­sta­łe, był ka­ta­lo­giem jej ko­lej­nych wcie­leń. Gaja bez prze­rwy od­kry­wa­ła sie­bie na nowo. Ostat­nio, dwa lata temu, w wie­ku trzy­dzie­stu pię­ciu lat, od­na­la­zła w so­bie ak­tor­kę fil­mo­wą.

Nad jej gło­wą wi­sia­ła ol­brzy­mia, opra­wio­na w ram­ki, czar­no-bia­ła fo­to­gra­fia przed­sta­wia­ją­ca ją w czar­nym ne­gli­żu i pod­pi­sa­na: „Świa­to­we to­ur­née – Gaja ra­tu­je pla­ne­tę”. Inna, na któ­rej była ubra­na w ko­szul­kę bez rę­ka­wów i skó­rza­ne spodnie, no­si­ła pod­pis: „To­ur­née ob­ja­wie­nia Gai”. Nad ko­min­kiem znaj­do­wa­ło się nie­sa­mo­wi­te, w od­cie­niach zie­le­ni, zbli­że­nie jej ust, nosa i oczu: „Gaja pry­wat­nie i z bli­ska”.

Co­dzien­nie dzwo­ni­li do niej jej agent i jej me­ne­dżer, za­pew­nia­jąc ją nie­zmien­nie, jak bar­dzo świat jej po­trze­bu­je. Ta­kie same za­pew­nie­nia otrzy­my­wa­ła od sta­le roz­ra­sta­ją­cej się – wy­na­ję­tej przez jej fir­mę za­rzą­dza­ją­cą – cen­tra­li zaj­mu­ją­cej się sie­cią spo­łecz­no­ścio­wą. A w tej chwi­li bar­dzo po­trze­bo­wa­ła jej oso­ba, o któ­rą Gaja trosz­czy­ła się naj­bar­dziej na świe­cie – jej sze­ścio­let­ni syn Roan. Prze­szedł po ci­chu po mar­mu­ro­wej po­sadz­ce, w pi­ża­mie Ar­ma­ni Ju­nior, z po­tar­ga­ny­mi brą­zo­wy­mi wło­sa­mi i mar­so­wą miną, i po­kle­pał po ra­mie­niu mat­kę le­żą­cą na bia­łej so­fie, wspar­tą na pur­pu­ro­wych po­dusz­kach z atła­su.

– Mamo, nie przy­szłaś i nie po­czy­ta­łaś mi baj­ki.

Gaja wy­cią­gnę­ła rękę i zmierz­wi­ła jesz­cze bar­dziej jego wło­sy. Na­stęp­nie odło­ży­ła sce­na­riusz i wzię­ła chłop­ca w ra­mio­na, moc­no go obej­mu­jąc.

– Prze­pra­szam, skar­bie. Już póź­no, pora pójść spać, a mama jest dziś bar­dzo za­ję­ta; musi na­uczyć się tek­stu. To na­praw­dę duża rola, wiesz? Mama gra Ma­rię Fit­zher­bert, ko­chan­kę an­giel­skie­go kró­la Je­rze­go IV!

W cza­sach re­gen­cji w An­glii Ma­ria Fit­zher­bert była praw­dzi­wą diwą. Te­raz diwą była Gaja. Ale łą­czy­ło je coś jesz­cze. Ma­ria Fit­zher­bert spę­dzi­ła więk­szość swo­je­go ży­cia w Bri­gh­ton. Tam, gdzie uro­dzi­ła się Gaja! Na­praw­dę czu­ła z tą ko­bie­tą więź, mimo że żyły w tak od­le­głych epo­kach. Była stwo­rzo­na do tej roli!

Jej agent mó­wił, że to bę­dzie nowe Jak zo­stać kró­lem. Bez wąt­pie­nia osca­ro­wa rola. A ona tak bar­dzo pra­gnę­ła do­stać Osca­ra. Pierw­sze dwa fil­my, w któ­rych wy­stą­pi­ła, były cał­kiem do­bre, ale nie rzu­ci­ły świa­ta na ko­la­na. Wraz z upły­wem cza­su zda­ła so­bie spra­wę, że nie do­ko­na­ła wła­ści­we­go wy­bo­ru, a sce­na­riu­sze były – szcze­rze mó­wiąc – sła­be. Za to ten film po­wi­nien wzbu­dzić tak upra­gnio­ny przez nią za­chwyt kry­ty­ki. Cięż­ko pra­co­wa­ła nad tą rolą. Musi od­nieść suk­ces.

Do dia­bła, ży­cie to nie­ustan­na wal­ka. Los sprzy­ja od­waż­nym. Nie­któ­rzy są w czep­ku uro­dze­ni, a inni, tak jak ona, po­cho­dzą z bied­nej dziel­ni­cy i mu­szą cięż­ko pra­co­wać, żeby coś osią­gnąć. Prze­by­ła dłu­gą dro­gę – kel­ne­ro­wa­nie i dwa mał­żeń­stwa – nim zdo­by­ła obec­ną po­zy­cję i wresz­cie mo­gła się po­czuć do­brze. Tyl­ko ona, Roan i Todd, in­struk­tor fit­ness, któ­ry za­pew­niał jej wspa­nia­ły seks, kie­dy tego po­trze­bo­wa­ła, i zni­kał jej z oczu, kie­dy­nie chcia­ła go wi­dzieć, a tak­że gro­no jej za­ufa­nych współ­pra­cow­ni­ków.

Wzię­ła do ręki sce­na­riusz i po­ka­za­ła sy­no­wi bia­łe i nie­bie­skie kart­ki.

– Mama musi się tego wszyst­kie­go na­uczyć, za­nim po­le­ci do An­glii.

– Obie­ca­łaś.

– Stef­fie nie czy­ta­ła ci dziś wie­czo­rem?

Stef­fie była nia­nią.

– Ty czy­tasz le­piej. – Chło­piec wy­da­wał się zroz­pa­czo­ny. – Lu­bię, jak ty mi czy­tasz.

– Jest już po dzie­sią­tej – po­wie­dzia­ła, spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek. – Pora spać!

– Nie mogę za­snąć. Nie za­snę, je­śli mi nie po­czy­tasz, mamo.

Odło­ży­ła sce­na­riusz na szkla­ny sto­lik, po­sta­wi­ła syna na pod­ło­dze i wsta­ła.

– Zgo­da. Jed­ną krót­ką baj­kę, okey?

Jego twarz roz­ja­śni­ła się. Ener­gicz­nie po­ki­wał gło­wą.

– Mar­la! – za­wo­ła­ła. – Mar­la!

Do po­ko­ju we­szła jej asy­stent­ka z te­le­fo­nem ko­mór­ko­wym przy uchu. Kłó­ci­ła się z kimś za­wzię­cie, cho­dzi­ło chy­ba o re­zer­wa­cję miejsc w sa­mo­lo­cie. Je­dy­ną eks­tra­wa­gan­cją, ja­kiej Gaja so­bie od­ma­wia­ła, był pry­wat­ny od­rzu­to­wiec. Głów­nie z tro­ski o emi­sję ga­zów cie­plar­nia­nych.

Mar­la krzy­cza­ła do słu­chaw­ki. Czy te pie­przo­ne li­nie lot­ni­cze nie wie­dzą, kim jest Gaja? Że może ich zgno­ić? Mia­ła na so­bie błysz­czą­ce dżin­sy Ver­sa­ce z no­gaw­ka­mi we­tknię­ty­mi w czar­ne buty ze skó­ry ali­ga­to­ra i cien­ki czar­ny golf, a na jej szyi ko­ły­sał się zło­ty łań­cu­szek z pła­skim zło­tym wi­sior­kiem przed­sta­wia­ją­cym kulę ziem­ską i wy­gra­we­ro­wa­ny na niej na­pis: „Pla­ne­ta Gaja”. Do­kład­nie tak samo była ubra­na dziś wie­czo­rem jej sze­fo­wa. Obie mia­ły też jed­na­ko­we fry­zu­ry – moc­no wy­cie­nio­wa­ne blond wło­sy do ra­mion, ze sta­ran­nie wy­mo­de­lo­wa­ną grzyw­ką.

Gaja La­fay­et­te wy­ma­ga­ła, żeby żeń­ska część jej per­so­ne­lu ubie­ra­ła się i cze­sa­ła w jed­na­ko­wy spo­sób – zgod­nie z prze­sy­ła­ną co­dzien­nie ma­ilem in­struk­cją. Wszyst­kie ko­bie­ty mia­ły być wier­ną ko­pią swo­jej sze­fo­wej.

– Za­ła­twio­ne! – po­wie­dzia­ła Mar­la, za­koń­czyw­szy roz­mo­wę. – Zgo­dzi­li się wy­wa­lić parę osób z sa­mo­lo­tu. – Uśmiech­nę­ła się aniel­sko do Gai. – Ze wzglę­du na cie­bie!

– Po­trze­bu­ję pa­pie­ro­sów – ode­zwa­ła się Gaja. – Mo­żesz być tak do­bra i pójść je ku­pić?

Mar­la rzu­ci­ła ukrad­ko­we spoj­rze­nie na ze­ga­rek. Mia­ła dziś wie­czo­rem rand­kę i z po­wo­du wy­ma­gań Gai już była spóź­nio­na dwie go­dzi­ny – choć nie było to ni­czym nad­zwy­czaj­nym. Żad­na z po­przed­nich oso­bi­stych asy­sten­tek Gai nie za­grza­ła przy niej miej­sca dłu­żej niż osiem­na­ście mie­się­cy, a Mar­la roz­po­czy­na­ła wła­śnie trze­ci rok. Pra­ca była cięż­ka, wie­lo­go­dzin­na i nie­zbyt do­brze płat­na, ale zdo­by­te do­świad­cze­nie bez­cen­ne, a sze­fo­wa, choć wy­ma­ga­ją­ca, to miła. Pew­ne­go dnia wy­swo­bo­dzi się z tych pęt, ale jesz­cze nie te­raz.

– Ja­sne, nie ma spra­wy – od­par­ła.

– Weź mo­je­go mer­ce­de­sa.

Był cie­pły, przy­jem­ny wie­czór. Gaja do­brze wie­dzia­ła, jak waż­ne są ta­kie do­dat­ki do pen­sji.

– Su­per! Za­raz wra­cam. Coś jesz­cze?

Gaja po­trzą­snę­ła gło­wą.

– Mo­żesz za­trzy­mać sa­mo­chód do ju­tra.

– Mogę?

– Ja­sne, nig­dzie się nie wy­bie­ram.

Mar­la uwiel­bia­ła srebr­ne­go SL55 AMG. Nie mo­gła się już do­cze­kać szyb­kiej jaz­dy za­krę­ta­mi Sun­set Bo­ule­vard w dro­dze do skle­pu ca­ło­do­bo­we­go. A po­tem za­bie­rze Jaya. Kto wie, jak skoń­czy się ta noc? Każ­dy dzień prze­pra­co­wa­ny u Gai był wzy­wa­niem i przy­go­dą. A ostat­nio, od­kąd po­zna­ła Jaya, tak­że każ­dy wie­czór! Jay był obie­cu­ją­cym mło­dym ak­to­rem i Mar­la pró­bo­wa­ła zna­leźć dzię­ki kon­tak­tom Gai spo­sób, żeby po­móc mu się wy­bić.

Nie wie­dzia­ła tego jesz­cze, ale wy­cho­dząc z domu i wsia­da­jąc do mer­ce­de­sa, po­peł­nia­ła śmier­tel­ny błąd.3

Trzy­dzie­ści mi­nut wcze­śniej, gdy wy­jeż­dżał z San­ta Mo­ni­ca, łyk­nął va­lium, któ­re za­czy­na­ło te­raz dzia­łać na nie­go uspo­ka­ja­ją­co. Cola, któ­rą wy­pił kwa­drans temu pod­czas krót­kie­go po­sto­ju na te­re­nie Uni­wer­sy­te­tu Ka­li­for­nij­skie­go w Bren­two­od, za­pew­ni­ła od­po­wied­ni za­strzyk ener­gii, a łyk te­qu­ili z le­żą­cej na fo­te­lu pa­sa­że­ra bu­tel­ki do­dał mu od­wa­gi.

Je­chał po­wo­li, po­nie­waż miał prze­pa­lo­ny tłu­mik, a nie chciał zwra­cać na sie­bie uwa­gi gło­śnym ry­kiem. Che­vro­let, rocz­nik 1997, był kupą za­rdze­wia­łe­go zło­mu. Po­przed­nie­go wie­czo­ru na par­kin­gu myj­ni sa­mo­cho­do­wej, w któ­rej pra­co­wał, po­ło­żył na nim świe­żą war­stwę la­kie­ru i te­raz, w ciem­no­ściach, nikt nie po­wi­nien za­uwa­żyć, ja­kim gru­cho­tem się po­ru­sza.

Opo­ny były zu­peł­nie łyse, a jemu le­d­wie wy­star­czy­ło pie­nię­dzy na ben­zy­nę, żeby prze­je­chać przez całe mia­sto. Miesz­ka­ją­cy tu, w Bel Air, bo­ga­cze nie mie­li po­ję­cia, co to zna­czy być bied­nym. Za wy­so­ki­mi ży­wo­pło­ta­mi, za otwie­ra­ny­mi au­to­ma­tycz­nie bra­ma­mi kry­ły się wiel­kie re­zy­den­cje oto­czo­ne wy­pie­lę­gno­wa­ny­mi traw­ni­ka­mi i wszel­ki­mi ogro­do­wy­mi za­baw­ka­mi. Jaki to ra­żą­cy kon­trast do roz­pa­da­ją­ce­go się bun­ga­lo­wu w za­py­zia­łej czę­ści San­ta Mo­ni­ca, gdzie miesz­kał z Daną. Ale to się zmie­ni. Dana wkrót­ce zy­ska sła­wę, na któ­rą od daw­na za­słu­gu­je. A po­tem sta­ną się dość bo­ga­ci, żeby ku­pić taką po­sia­dłość jak te, któ­re go tu ota­cza­ły.

Nie­trud­no było mu usta­lić, któ­ry dom do kogo na­le­ży, bo miesz­kań­cy po­ło­wy mi­ja­nych przez nie­go re­zy­den­cji byli wy­mie­nie­ni z na­zwi­ska na tu­ry­stycz­nej Ma­pie gwiazd Hol­ly­wo­od, któ­ra le­ża­ła, moc­no sfa­ty­go­wa­na i po­gnie­cio­na, na fo­te­lu pa­sa­że­ra, pod opróż­nio­ną do po­ło­wy bu­tel­ką te­qu­ili. Był je­den pew­ny spo­sób po­ru­sza­nia się po uli­cach Bel Air bez zwra­ca­nia na sie­bie uwa­gi licz­nych pa­tro­li po­li­cji i pry­wat­nych firm ochro­niar­skich. W koń­cu był ak­to­rem, a ak­to­rzy są jak ka­me­le­ony i po­tra­fią wto­pić się w swo­ją po­stać. Dla­te­go miał na so­bie mun­dur pra­cow­ni­ka ochro­ny i okrą­żał po­sia­dłość Gai La­fay­et­te w błysz­czą­cym chev­ro­le­cie kom­bi z ogrom­nym na­pi­sem: „Bel Air–Be­ver­ly. Pry­wat­ne usłu­gi ochro­niar­skie – uzbro­jo­ne pa­tro­le”. Nie­bie­skie i czer­wo­ne li­te­ry na­kle­ił sam.

Ta aro­ganc­ka dziw­ka zu­peł­nie zlek­ce­wa­ży­ła jego ma­ila. W ubieg­łym ty­go­dniu wszyst­kie hol­ly­wo­odz­kie ga­ze­ty do­nio­sły, że wej­dzie w skład ob­sa­dy ak­tor­skiej. Mia­ła za­grać Ma­rię Fit­zher­bert, ko­chan­kę księ­cia Wa­lii, a póź­niej jego se­kret­ną żonę. To mał­żeń­stwo nig­dy nie zo­sta­ło ofi­cjal­nie uzna­ne, po­nie­waż ona była ka­to­licz­ką i zgod­nie z obo­wią­zu­ją­cym pra­wem Je­rzy nig­dy nie mógł­by z tego po­wo­du zo­stać kró­lem.

To była jed­na z naj­pięk­niej­szych hi­sto­rii mi­ło­snych mo­nar­chii bry­tyj­skiej. A w opi­nii in­ter­ne­to­wych ser­wi­sów plot­kar­skich jed­na z naj­więk­szych ról ekra­no­wych w dzie­jach kina.

Każ­da ak­tor­ka na świe­cie, je­śli tyl­ko była w od­po­wied­nim wie­ku, chcia­ła ją za­grać. Ta rola ozna­cza­ła po­ten­cjal­ne­go Osca­ra. Tym­cza­sem Gaja tak bar­dzo do niej nie pa­so­wa­ła, że mo­gła ją zu­peł­nie po­psuć. Na li­tość bo­ską, ona była tyl­ko gwiaz­dą roc­ka, nie ak­tor­ką! Nie ukoń­czy­ła szko­ły te­atral­nej. Nie wal­czy­ła la­ta­mi o zdo­by­cie agen­ta, o by­cie za­uwa­żo­ną. Je­dy­ne, co po­tra­fi­ła, to śpie­wać dru­go­rzęd­nej ja­ko­ści pio­sen­ki, zdzie­rać z sie­bie ubra­nie, po­pi­sy­wać się swo­im cia­łem i sy­piać z od­po­wied­ni­mi oso­ba­mi. I na­gle po­sta­no­wi­ła zo­stać ak­tor­ką!

Przyj­mu­jąc ten an­gaż, po­zba­wi­ła jed­nej z naj­lep­szych ról któ­rąś z na­praw­dę uta­len­to­wa­nych ak­to­rek.

Ta­kich jak Dana Lons­da­le.

Poza tym Gaja nie mia­ła pra­wa tego ro­bić. Nie bra­ko­wa­ło jej pie­nię­dzy. Nie po­trze­bo­wa­ła więk­szej sła­wy niż ta, któ­rą już się cie­szy­ła. Wszyst­ko, co te­raz czy­ni­ła, wy­ni­ka­ło z jej próż­no­ści i nie­po­ha­mo­wa­nej żą­dzy sła­wy i bo­gac­twa. Ktoś mu­siał ją po­wstrzy­mać.

Nie­zdar­nie po­kle­pał wci­śnię­ty do kie­sze­ni spodni pi­sto­let. Nig­dy w ży­ciu nie strze­lał. To cho­ler­stwo de­ner­wo­wa­ło go. Ale cza­sem trze­ba zro­bić to, co się uwa­ża za słusz­ne.

Broń na­le­ża­ła do jego ojca. Zna­lazł ją pod łóż­kiem w jego przy­cze­pie, kie­dy sta­ru­szek zmarł. Glock. Nie wie­dział na­wet, ja­kie­go ka­li­bru, ale po­rów­nał go ze zdję­cia­mi w in­ter­ne­cie i stwier­dził, że to trzy­dziest­ka ósem­ka. W ma­ga­zyn­ku było osiem na­bo­jów, a obok pi­sto­le­tu zna­lazł pu­deł­ko z do­dat­ko­wą amu­ni­cją.

Po­cząt­ko­wo za­mie­rzał go sprze­dać albo na­wet wy­rzu­cić. Te­raz ża­ło­wał, że tego nie zro­bił. Nie po­tra­fił się na to zdo­być. Pi­sto­let zo­stał u nie­go w domu i przy­po­mi­nał sło­wa ojca – że je­dy­nym spo­so­bem na po­wstrzy­ma­nie nie­spra­wie­dli­wo­ści jest dzia­ła­nie.

Dziś nad­szedł ten czas. Za­mie­rzał po­wstrzy­mać wiel­ką nie­spra­wie­dli­wość.

O tak.4

Dla Ke­itha Win­te­ra, jak dla wie­lu in­nych go­spo­da­rzy, wcze­sny po­ra­nek był ulu­bio­ną porą dnia. Ke­ith lu­bił wsta­wać wcze­śniej niż resz­ta świa­ta, a szcze­gól­nie te­raz, na po­cząt­ku czerw­ca, kie­dy słoń­ce wscho­dzi­ło przed pią­tą.

Ale tego dnia wy­szedł z domu z cięż­kim ser­cem i po­ko­nał tyl­ko krót­ki dy­stans do kur­ni­ka.

Uwa­żał, że Loh­mann Brown to naj­lep­sza rasa nio­sek, i dla­te­go miał ich trzy­dzie­ści dwa ty­sią­ce. Dzię­ki tro­skli­wej opie­ce, jaką je ota­czał, na wol­nym wy­bie­gu tu, na fer­mie Sto­ne­ry, uzy­ski­wał jaj­ka dużo lep­sze niż wszy­scy jego kon­ku­ren­ci.

Trzy­mał kury w do­brych, hu­ma­ni­tar­nych wa­run­kach, za­pew­niał im tyle prze­strze­ni, ile po­trze­bo­wa­ły, i kar­mił je swo­ją se­kret­ną kar­mą, skła­da­ją­cą się z psze­ni­cy, ole­ju, soi, wap­nia, sodu i ze­sta­wu wi­ta­min. Choć jego kury były z na­tu­ry agre­syw­ne i skłon­ne do ka­ni­ba­li­zmu, był z nich dum­ny, tak jak jest dum­ny z ho­do­wa­nych przez sie­bie i za­pew­nia­ją­cych mu byt zwie­rząt każ­dy rol­nik.

Trzy­mał je w su­chym, czy­stym i no­wo­cze­snym par­te­ro­wym bu­dyn­ku, z ogrom­nym, dłu­gim na sto me­trów wy­bie­giem. Wzdłuż nie­go sta­ły lśnią­ce, sta­lo­we si­lo­sy z ziar­nem. Na koń­cu wy­bie­gu, obok trak­to­ra i roz­ma­itych sprzę­tów rol­ni­czych, rdze­wie­ją­ce­go kon­te­ne­ra, sto­su pa­let i cha­otycz­nie po­roz­rzu­ca­nych frag­men­tów ogro­dze­nia, znaj­do­wa­ły się dwie cię­ża­rów­ki. Jego te­rier bie­gał do­oko­ła po­sia­dło­ści w po­szu­ki­wa­niu za­ję­cy.

Mimo sil­ne­go wia­tru znad od­le­głe­go o osiem ki­lo­me­trów na po­łu­dnie ka­na­łu La Man­che Ke­ith czuł już w po­wie­trzu pierw­sze ozna­ki zbli­ża­ją­ce­go się lata. Do­strze­gał je w wy­su­szo­nych tra­wach, spierzch­nię­tej zie­mi i pył­kach kwia­to­wych, któ­re wy­wo­ły­wa­ły u nie­go ka­tar sien­ny. Ale choć lu­bił let­nie mie­sią­ce, po­cząt­ko­wi czerw­ca za­wsze to­wa­rzy­szy­ły mie­sza­ne uczu­cia, po­nie­waż wte­dy zni­ka­ły wszyst­kie jego uko­cha­ne kury, żeby tra­fić na skle­po­we pół­ki w po­sta­ci zup lub in­nych go­to­wych dań.

Dla więk­szo­ści jego ko­le­gów ho­dow­ców kury były ni­czym in­nym jak tyl­ko ma­szy­na­mi do zno­sze­nia jaj i praw­dę mó­wiąc, żona Lin­da uwa­ża­ła, że jest lek­ko stuk­nię­ty z tym swo­im przy­wią­za­niem do głu­pich stwo­rzeń. Nic jed­nak nie mógł na to po­ra­dzić; był per­fek­cjo­ni­stą i miał ob­se­sję na punk­cie ja­ko­ści swo­je­go dro­biu oraz jaj, cią­gle eks­pe­ry­men­to­wał z pa­sza­mi i su­ple­men­ta­mi die­ty i sta­rał się za­pew­nić zwie­rzę­tom jak naj­lep­sze wa­run­ki. Kie­dy wszedł do bu­dyn­ku, kil­ka jaj sto­czy­ło się z pasa trans­mi­syj­ne­go do ma­szy­ny sor­tu­ją­cej. Wziął do ręki jed­no z nich, spraw­dził, czy nie ma skaz, czy ko­lor jest od­po­wied­ni, po­pu­kał w sko­rup­kę i za­do­wo­lo­ny odło­żył je na miej­sce. Jajo po­tur­la­ło się w kie­run­ku pu­stych kar­to­nów i znik­nę­ło mu z oczu.

Ke­ith Win­ter był wy­so­kim, do­brze zbu­do­wa­nym sześć­dzie­się­cio­trzy­lat­kiem, z mło­dzień­czą twa­rzą oso­by, któ­ra za­cho­wa­ła ra­dość ży­cia. Ubra­ny był w sta­ry, bia­ły T-shirt, nie­bie­skie szor­ty i sza­re skar­pet­ki. Na no­gach miał so­lid­ne buty. Prze­stron­ne po­miesz­cze­nie po­dzie­lo­ne było na dwie czę­ści. On wszedł do tej po pra­wej, wy­peł­nio­nej ka­ko­fo­nią dźwię­ków, jak­by od­by­wa­ło się tu jed­no­cze­śnie ty­siąc przy­jęć. Daw­no już przy­wykł do dła­wią­ce­go smro­du amo­nia­ku z ku­rzych od­cho­dów, któ­re spa­da­ły przez me­ta­lo­we krat­ki w pod­ło­dze do znaj­du­ją­ce­go się pod spodem głę­bo­kie­go zbior­ni­ka ście­ko­we­go.

Kie­dy ja­kaś szcze­gól­nie agre­syw­na kura dziob­nę­ła go bo­le­śnie w łyd­kę, spoj­rzał w dru­gi ko­niec kur­ni­ka po­nad czer­wo­ny­mi grze­bie­nia­mi brą­zo­wych i bia­łych stwo­rzeń, drep­czą­cych ner­wo­wo, jak­by w ocze­ki­wa­niu na waż­ne spo­tka­nie. W po­miesz­cze­niu za­czę­ło się już prze­rze­dzać i w wie­lu miej­scach wi­docz­ne były me­ta­lo­we krat­ki pod­ło­gi. Dzie­wię­ciu ro­bot­ni­ków z Eu­ro­py Wschod­niej, głów­nie z Ło­twy i Li­twy, ubra­nych w ochron­ne kom­bi­ne­zo­ny, z ma­ska­mi na twa­rzach, wcze­śnie za­czę­ło ła­pa­nie kur, wy­no­sze­nie ich na ze­wnątrz i umiesz­cza­nie w przy­sto­so­wa­nych do prze­wo­zu zwie­rząt klat­kach, ja­kie mie­li na cię­ża­rów­kach.

Mia­ło to po­trwać cały dzień. Wie­czo­rem po­zo­sta­nie tyl­ko goła pod­ło­ga. Na­stęp­nie przy­je­dzie eki­pa ze spe­cja­li­stycz­nej fir­my, któ­ra unie­sie krat­ki i usu­nie po­nadme­tro­wą war­stwę pta­sich od­cho­dów.

Na­gle z od­le­głe­go koń­ca po­miesz­cze­nia do­biegł go krzyk. Zo­ba­czył, że je­den z ro­bot­ni­ków bie­gnie w jego kie­run­ku, la­wi­ru­jąc mię­dzy ku­ra­mi.

– Pa­nie sze­fie! – za­wo­łał ła­ma­ną an­gielsz­czy­zną; na jego twa­rzy ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie. – Pa­nie sze­fie, sir! Coś nie w po­rząd­ku. Nie­do­brze. Pro­szę, chodź, zo­bacz!5

Ste­ro­wa­na elek­trycz­nie bra­ma za­czę­ła się otwie­rać!

Ja­sna cho­le­ra!

Tego się nie spo­dzie­wał. Był zde­ner­wo­wa­ny i nie mógł po­zbie­rać my­śli. Na­gle uświa­do­mił so­bie, że za­po­mniał wziąć le­kar­stwo; to, któ­re spra­wia­ło, że w jego gło­wie pa­no­wał po­rzą­dek. Kto wy­jeż­dżał z po­se­sji? Pew­nie po­przed­nia zmia­na ochro­nia­rzy, po­my­ślał, ale ta­kiej oka­zji nie mógł prze­ga­pić. A je­śli to była ta suka we wła­snej oso­bie? Sły­nę­ła z tego, że lu­bi­ła wy­pusz­czać się w mia­sto sama. Cho­ciaż, jak do­no­si­ła pra­sa, kie­dy upra­wia­ła jog­ging, strze­gło jej wię­cej ochro­nia­rzy niż ame­ry­kań­skie­go pre­zy­den­ta.

Za­ha­mo­wał ostro, wy­łą­czył sil­nik swo­je­go che­vro­le­ta i wy­jął z kie­sze­ni pi­sto­let. Spoj­rzał na bra­mę. Na ośle­pia­ją­ce świa­tła re­flek­to­rów sa­mo­cho­du cze­ka­ją­ce­go w głę­bi pod­jaz­du, aż bra­ma otwo­rzy się do­sta­tecz­nie sze­ro­ko.

Prze­biegł przez jezd­nię i mi­nął roz­su­wa­ją­cą się bra­mę. Wi­dział przed sobą cze­ka­ją­ce­go mer­ce­de­sa. Czuł za­pach spa­lin zmie­sza­ny z aro­ma­tem świe­żo sko­szo­nej tra­wy. Z gło­śni­ków w sa­mo­cho­dzie pły­nę­ła mu­zy­ka; to była pio­sen­ka Gai!

Jak cu­dow­nie! Słu­chać wła­sne­go utwo­ru w ostat­nich chwi­lach ży­cia! Umrze przy dźwię­kach wła­snej mu­zy­ki! Cóż za po­ezja!

Dach sa­mo­cho­du był opusz­czo­ny. Za kie­row­ni­cą sie­dzia­ła Gaja! Była sama!

Ostrze­ga­łem cię, suko.

Po­tęż­ny sil­nik mer­ce­de­sa po­mru­ki­wał jed­no­staj­nie i me­lo­dyj­nie. Błysz­czą­ca sta­lo­wa be­stia cze­ka­ła, aż kie­row­ca wci­śnie pe­dał gazu i wy­rwie się w noc. Bra­ma otwie­ra­ła się po­wo­li, nie­rów­no­mier­nie, pra­we skrzy­dło szyb­ciej niż lewe.

Nie­zgrab­nym, ner­wo­wym ru­chem, mimo wcze­śniej­szych prób, od­bez­pie­czył gloc­ka i zro­bił krok do przo­du.

– Ostrze­ga­łem cię, suko! – ode­zwał się. Wy­po­wie­dział te sło­wa gło­śno, żeby mo­gła je usły­szeć.

Wi­dział, jak pa­trzy na nie­go py­ta­ją­co, ukry­ta w cie­niu ka­bi­ny.

Od­po­wiedź na jej py­ta­nie trzy­mał w drżą­cej ręce.

Kie­dy pod­szedł bli­żej, zo­ba­czył na jej twa­rzy wy­raz prze­ra­że­nia.

Wie­dział, że to nie było w po­rząd­ku. Wie­dział, że po­wi­nien się od­wró­cić, za­po­mnieć, uciec. Uciec do domu? Wró­cić jako nie­udacz­nik?

Po­cią­gnął za spust i roz­le­gła się eks­plo­zja. Była gło­śniej­sza, niż się spo­dzie­wał. Pi­sto­le­tem szarp­nę­ło, jak­by chciał mu się wy­rwać z dło­ni. Usły­szał głu­chy od­głos, kie­dy po­cisk tra­fił w coś w od­da­li. Ko­bie­ta pa­trzy­ła na nie­go sze­ro­ko otwar­ty­mi z prze­ra­że­nia ocza­mi. Na­wet jej nie dra­snął. Chy­bił.

Wy­ce­lo­wał po­wtór­nie, kie­ru­jąc broń na nią. Kie­dy strze­lił, unio­sła dło­nie i za­sło­ni­ła nimi twarz. Tym ra­zem ka­wa­łek cze­goś nie­okre­ślo­ne­go ode­rwał się z tyłu jej gło­wy, a wło­sy na­stro­szy­ły w rząd kol­ców. Po­wtó­rzył strzał, pro­sto w czo­ło, na któ­rym po­ja­wił się nie­wiel­ki, ciem­ny otwór. Cia­ło ko­bie­ty gwał­tow­nie od­sko­czy­ło w tył i za­czę­ło kon­wul­syj­nie drżeć, jak ryba wy­ję­ta z wody i ude­rzo­na kil­ka­krot­nie młot­kiem w gło­wę. Z otwo­ru w czo­le wy­pły­nę­ła ciem­na struż­ka i sto­czy­ła się po grzbie­cie nosa.

– Trze­ba było mnie po­słu­chać – po­wie­dział. – Trze­ba było po­słu­chać mo­jej rady.

Od­wró­cił się i pół­przy­tom­ny po­biegł do sa­mo­cho­du.6

Gaja przy­jeż­dża do Bri­gh­ton! Wra­ca do mia­sta, w któ­rym się uro­dzi­ła. Naj­więk­sza współ­cze­sna gwiaz­da Bri­gh­ton od­wie­dza ro­dzin­ne stro­ny, żeby za­grać naj­słyn­niej­szą hi­sto­rycz­ną bo­ha­ter­kę Bri­gh­ton. To była wy­ma­rzo­na rola dla Gai.

I nad­zwy­czaj­na ra­dość dla Anny Ga­li­cji. Jej naj­więk­szej fan­ki.

Jej fan­ki nu­mer je­den!

Tyl­ko Anna zna­ła praw­dzi­wą przy­czy­nę przy­jaz­du Gai. Ar­tyst­ka robi to spe­cjal­nie dla niej! Wszyst­kie sy­gna­ły były bar­dzo czy­tel­ne.

Jed­no­znacz­ne.

– To już w przy­szłym ty­go­dniu, Diwo. Co ty na to?

Kot pa­trzył na nią obo­jęt­nie.

Naj­więk­sza z gwiazd przy­jeż­dża w przy­szłym ty­go­dniu. Anna bę­dzie w ho­te­lu, żeby ją oso­bi­ście przy­wi­tać. W koń­cu, po la­tach uwiel­bia­nia jej i ko­mu­ni­ko­wa­nia się z nią na od­le­głość, bę­dzie mia­ła oka­zję ją spo­tkać. Może do­tknie jej dło­ni. A może na­wet, je­śli oko­licz­no­ści będą sprzy­jać, zo­sta­nie za­pro­szo­na do jej apar­ta­men­tu na drin­ka – a po­tem?

Oczy­wi­ście trud­no było po­wie­dzieć, czy w da­nej chwi­li Gaja wo­la­ła męż­czyzn, czy ko­bie­ty. Otwar­cie mó­wi­ła o każ­dym no­wym związ­ku. Zmie­nia­ła ko­chan­ków w po­szu­ki­wa­niu tej jed­nej, wła­ści­wej oso­by! Dwu­krot­nie wy­cho­dzi­ła za mąż, ale to było daw­no temu. Anna śle­dzi­ła jej ży­cie na bie­żą­co – w in­ter­ne­cie, te­le­wi­zji, ga­ze­tach i cza­so­pi­smach. I od lat po­ta­jem­nie flir­to­wa­ła z Gają za po­mo­cą spe­cjal­ne­go kodu. Kodu, któ­ry Gaja za­miesz­cza­ła na wszyst­kich swo­ich pro­duk­tach. Ma­łe­go, le­d­wie wi­docz­ne­go lisa.

Se­kret­ny lis!

W ostat­nich ty­go­dniach Gaja wy­sy­ła­ła do niej co­raz wię­cej sy­gna­łów. Do­wo­dy na to były w sto­sie ga­zet i cza­so­pism sta­ran­nie po­wkła­da­nych w ce­lo­fa­no­we ko­szul­ki, le­żą­cym przed Anną na sto­le.

Mi­lio­ny razy wy­obra­ża­ła so­bie chwi­lę, kie­dy w koń­cu spo­tka się z Gają oso­bi­ście. Drę­czy­ły ją wąt­pli­wo­ści. Może dla prze­ła­ma­nia lo­dów po­win­na za­cząć od po­pro­sze­nia jej o au­to­graf? To chy­ba nie za duże wy­ma­ga­nie ze stro­ny fan­ki nu­mer je­den, praw­da?

Oczy­wi­ście, że nie.

Se­kret­ny lis!

Gaja była zna­na z tego, że uwiel­bia swo­ich fa­nów. Ale nikt nie był jej tak od­da­ny jak Anna. Na gro­ma­dze­nie pa­mią­tek zwią­za­nych z Gają wy­da­ła wszyst­ko, co po­zo­sta­ło jej po zmar­łej mat­ce, a tak­że pra­wie każ­de­go za­ro­bio­ne­go sa­mo­dziel­nie fun­ta.

Anna za­wsze ku­po­wa­ła bi­le­ty na naj­lep­sze miej­sca na kon­cer­tach Gai, kie­dy ta zja­wia­ła się w An­glii. Sta­ra­ła się być za­wsze pierw­sza w ko­lej­ce, czy to oso­bi­ście, czy w in­ter­ne­cie. A ile­kroć Gaja wy­stę­po­wa­ła w prze­bo­jo­wym mu­si­ca­lu Sa­in­ted! o ży­ciu Mat­ki Te­re­sy, Anna sie­dzia­ła w pierw­szym rzę­dzie.

Kie­dy nie uda­ło jej się ku­pić bi­le­tu i nie mo­gła po­ja­wić się na kon­cer­cie, wy­sy­ła­ła Gai ma­ila z prze­pro­si­na­mi. I z ży­cze­nia­mi po­wo­dze­nia. Z wy­ra­za­mi na­dziei, że wie­czór bę­dzie uda­ny mimo jej nie­obec­no­ści. I oczy­wi­ście ze zna­kiem.

Se­kret­nym li­sem!

Anna sie­dzia­ła w po­ko­ju na pię­trze swo­je­go nie­wiel­kie­go domu w Pe­ace­ha­ven nie­opo­dal Bri­gh­ton. W sank­tu­arium. W mu­zeum Gai! Kie­dy wcią­ga­ła głę­bo­ko po­wie­trze – na­praw­dę głę­bo­ko – zda­wa­ło jej się, że oprócz za­pa­chu kar­to­nów, pa­pie­rów, pla­sti­ku i środ­ków czysz­czą­cych wciąż czu­je za­pach potu i per­fum Gai uwal­nia­ją­cy się z ko­stiu­mów sce­nicz­nych, któ­re ku­pi­ła na au­kcjach cha­ry­ta­tyw­nych.

Każ­dy cen­ty­metr kwa­dra­to­wy ścian po­kry­wa­ły zdję­cia i pa­miąt­ki zwią­za­ne z Gają. Pla­ka­ty z au­to­gra­fa­mi, pół­ki ugi­na­ją­ce się od płyt, srebr­ny ba­lon z na­pi­sem: „To­ur­née – skry­wa­ne se­kre­ty Gai”, któ­ry bez prze­rwy na­dmu­chi­wa­ła, a któ­ry ku­pi­ła dwa mie­sią­ce temu, kie­dy pio­sen­kar­ka była ostat­nio w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Opra­wio­ne w ram­ki bi­le­ty na kon­cer­ty ze wszyst­kich za­kąt­ków świa­ta, pro­gra­my tras kon­cer­to­wych, bu­tel­ki po pi­tej przez nią wo­dzie mi­ne­ral­nej i cen­na ko­lek­cja wie­sza­ków na ubra­nia z mo­no­gra­mem ar­tyst­ki.

W po­ko­ju sta­ło kil­ka ma­ne­ki­nów bez głów, na któ­rych wi­sia­ły su­kien­ki Gai zdo­by­te przez Annę na au­kcjach in­ter­ne­to­wych, osło­nię­te prze­zro­czy­stą fo­lią dla ochro­ny przed ku­rzem, ale przede wszyst­kim dla za­cho­wa­nia za­pa­chu gwiaz­dy, ja­kim prze­sią­kły na sce­nie. Po­zo­sta­łe ubra­nia Gai le­ża­ły w opi­sa­nych sta­ran­nie pu­deł­kach, owi­nię­te w cien­ką bi­bu­łę.

Była tu tak­że bez­cen­na węd­ka, z któ­rą Gaja sfo­to­gra­fo­wa­ła się na jed­nym z pla­ka­tów. Anna opra­wi­ła go w ram­ki i po­wie­si­ła na ścia­nie, a węd­kę po­sta­wi­ła obok. Przy­po­mi­na­ła ona An­nie ojca, któ­ry za­bie­rał ją na ryby, kie­dy była mała. Za­nim po­rzu­cił ją i jej mat­kę.

Sie­dzia­ła, są­cząc kok­tajl przy­rzą­dzo­ny we­dług prze­pi­su opub­li­ko­wa­ne­go przez Gaję – mo­ji­to z odro­bi­ną za­pew­nia­ją­cych zdro­wie je­żyn i do­da­ją­cej ener­gii gu­ara­ny – i słu­cha­jąc włą­czo­ne­go na pe­łen re­gu­la­tor naj­więk­sze­go hitu swo­jej idol­ki: Here To Save The Pla­net To­ge­ther!

Unio­sła kie­li­szek, wzno­sząc to­ast do jed­ne­go z naj­lep­szych zdjęć Gai – zbli­że­nia jej ust, nosa i oczu, pod­pi­sa­ne­go: „Gaja pry­wat­nie i z bli­ska”.

Diwa, mała bir­mań­ska kot­ka, ode­szła z wy­gię­tym w łuk grzbie­tem – ob­ra­żo­na lub zła. Anna za­sta­na­wia­ła się cza­sem, czy kot­ka nie jest za­zdro­sna o Gaję. Te­raz jed­nak skie­ro­wa­ła swo­ją uwa­gę na le­żą­ce na sto­le wy­cin­ki i za­pa­trzy­ła się w je­den z nich, po­cho­dzą­cy z cza­so­pi­sma „Heat”. Było to zdję­cie Gai w bluz­ce i czar­nych dżin­sach, ro­bią­cej za­ku­py na Ro­deo Dri­ve w Be­ver­ly Hills. Pod zdję­ciem wid­niał pod­pis: „Czyż­by Gaja ku­po­wa­ła ko­stiu­my do swo­jej no­wej roli fil­mo­wej?”.

Uśmiech­nę­ła się pod­nie­co­na. Czar­ne! Gaja ubra­ła się na czar­no spe­cjal­nie dla niej!

Ko­cham cię, po­my­śla­ła. Tak bar­dzo cię ko­cham. Wiem, że ty o tym wiesz! A już nie­dłu­go po­wiem ci to oso­bi­ście, kie­dy spot­kamy się twa­rzą w twarz w Bri­gh­ton. W przy­szłym ty­go­dniu. Już za pięć dni.

Pro­szę, ubierz się wte­dy też na czar­no.

Se­kret­ny lis!7

Na sta­lo­wym sto­le, w bla­sku pod­wie­szo­nej pod su­fi­tem pro­sek­to­rium lam­py, le­żał nie cał­kiem kom­plet­ny szkie­let. In­spek­tor Roy Gra­ce wpa­try­wał się w czasz­kę, któ­rej wi­dok przy­pra­wiał go o gę­sią skór­kę. Zda­wa­ło mu się, że wy­krzy­wia ją gry­mas uśmie­chu, jak­by chcia­ła po­wie­dzieć z drwi­ną: że­gnaj, okrut­ny świe­cie, wię­cej mnie nie skrzyw­dzisz! Od­cho­dzę! Od­cho­dzę stąd!

Gra­ce’owi bra­ko­wa­ło ośmiu ty­go­dni do czter­dzie­stych uro­dzin; nie­dłu­go też mi­nie dwa­dzie­ścia je­den lat pra­cy w po­li­cji w hrab­stwie Sus­sex. Miał nie­ca­łe sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu, a od­po­wied­nią syl­wet­kę uda­ło mu się za­cho­wać dzię­ki nie­ustan­nym ćwi­cze­niom. Glen­no­wi Bran­so­no­wi, ko­le­dze z pra­cy i przy­ja­cie­lo­wi, a jed­no­cze­śnie swo­je­mu au­to­ry­te­to­wi w dzie­dzi­nie sty­li­za­cji, za­wdzię­czał krót­ko ostrzy­żo­ne i na­że­lo­wa­ne wło­sy, a krzy­wy nos, zła­ma­ny w cza­sach, kie­dy był zwy­kłym kra­węż­ni­kiem, spra­wiał, że wy­glą­dał te­raz jak za­wo­do­wy bok­ser na eme­ry­tu­rze. Jego żona San­dy, za­gi­nio­na od pra­wie dzie­się­ciu lat,po­wie­dzia­ła mu kie­dyś, że ma oczy Pau­la New­ma­na. Spodo­ba­ła mu się jej opi­nia, choć nie wie­rzył, że to praw­da. Uwa­żał się za zwy­czaj­ne­go fa­ce­ta, zu­peł­nie prze­cięt­ne­go, ro­bią­ce­go to, co lubi naj­bar­dziej.

Więk­szość ofi­ce­rów po­li­cji twier­dzi­ła, że jest oswo­jo­na z wi­do­kiem ludz­kich zwłok w każ­dej po­sta­ci i że nic nie po­tra­fi ich po­ru­szyć prócz wi­do­ku mar­twych dzie­ci. Tym­cza­sem Gra­ce, mimo tylu lat prze­pra­co­wa­nych w wy­dzia­le za­bójstw, czuł się wstrzą­śnię­ty, ile­kroć miał do czy­nie­nia z ja­kimś cia­łem. Po­nie­waż było ono kie­dyś czło­wie­kiem ko­cha­nym przez ro­dzi­nę, przy­ja­ciół, ko­chan­ków – choć­by prze­lot­nie.

Na po­cząt­ku swo­jej ka­rie­ry po­przy­siągł so­bie, że nig­dy nie sta­nie się cy­nicz­ny. Tym­cza­sem dla nie­któ­rych jego ko­le­gów cy­nizm, po­łą­czo­ny z wi­siel­czym hu­mo­rem, był emo­cjo­nal­ną sko­ru­pą. Spo­so­bem, żeby nie zwa­rio­wać w pra­cy.

Wszyst­kie czę­ści szkie­le­tu męż­czy­zny, któ­re uda­ło się jak do­tąd od­na­leźć, zo­sta­ły sta­ran­nie uło­żo­ne na sto­le przez ar­cheo­log są­do­wą Joan Ma­jor. Zu­peł­nie jak me­bel do sa­mo­dziel­ne­go mon­ta­żu, w któ­rym bra­ku­je kil­ku istot­nych ele­men­tów, przy­szła mu nie­ocze­ki­wa­nie do gło­wy gro­te­sko­wa myśl.

Ope­ra­cja Skrzyp­ce, któ­rą nad­zo­ro­wał, do­bie­ga­ła koń­ca. Śledz­two­do­ty­czy­ło upro­wa­dze­nia oraz dwóch mor­derstw po­peł­nio­nych z chę­ci ze­msty. Głów­ny po­dej­rza­ny, zi­den­ty­fi­ko­wa­ny przez po­li­cjan­tów w No­wym Jor­ku jako do­brze im zna­ny za­bój­ca na zle­ce­nie pra­cu­ją­cy dla ma­fii, znik­nął. Nie­wy­klu­czo­ne, że uto­nął, pró­bu­jąc unik­nąć aresz­to­wa­nia, ale zda­niem Gra­ce’a rów­nie do­brze mógł wy­je­chać z kra­ju i miesz­kać te­raz gdzie­kol­wiek w świe­cie pod jed­nym z fał­szy­wych na­zwisk, któ­rych wcze­śniej chęt­nie uży­wał, albo – co bar­dziej praw­do­po­dob­ne – pod zu­peł­nie no­wym.

Ja­kieś czte­ry ty­go­dnie po znik­nię­ciu po­dej­rza­ne­go ope­ra­cja Skrzyp­ce prze­szła w stan uśpie­nia. Roy Gra­ce tra­fił z po­wro­tem do gra­fi­ku i przez cały ty­dzień był dy­żur­nym ofi­ce­rem śled­czym. Roz­wią­zał swój ze­spół, po­zo­sta­wia­jąc tyl­ko kil­ka osób z za­da­niem utrzy­my­wa­nia kon­tak­tów z Ame­ry­ka­na­mi. Do za­mknię­cia ca­łej ope­ra­cji po­zo­sta­ło tyl­ko zba­da­nie jed­ne­go ele­men­tu – le­żał on wła­śnie te­raz przed nim na sto­le. Po od­na­le­zie­niu szkie­le­tu lu­dzie z Jed­nost­ki Po­szu­ki­wań Spe­cja­li­stycz­nych jesz­cze przez ty­dzień prze­cze­sy­wa­li roz­le­gły tu­nel i oko­licz­ne stu­dzien­ki, od­kry­wa­jąc szcząt­ki roz­wle­czo­ne przez gry­zo­nie na du­żym ob­sza­rze.

Le­karz są­do­wy, dok­tor Fra­zer The­obald, do­ko­nał oglę­dzin na miej­scu, ale nie po­tra­fił usta­lić przy­czy­ny śmier­ci i szcząt­ki zo­sta­ły po­przed­niej nocy prze­wie­zio­ne tu­taj. Dok­tor The­obald kil­ka mi­nut temu opu­ścił pro­sek­to­rium. Bez cia­ła i pły­nów ustro­jo­wych, bez śla­dów uszko­dzeń czasz­ki i ko­ści przez po­cisk lub nóż szan­se na usta­le­nie przy­czy­ny śmier­ci były nie­wiel­kie.

W po­miesz­cze­niu po­zo­sta­ło kil­ka osób z eki­py śled­czej, ubra­nych, tak jak on sam, w zie­lo­ne kom­bi­ne­zo­ny. Cleo Mo­rey, na­rze­czo­na Gra­ce’a w trzy­dzie­stym dru­gim ty­go­dniu cią­ży, była star­szym tech­ni­kiem ana­to­mo­pa­to­lo­gii, bo tak ofi­cjal­nie na­zy­wa­ło się sta­no­wi­sko la­bo­rant­ki. Zie­lo­ny far­tuch z PCW opi­nał brzuch z ich dziec­kiem. Wy­su­nę­ła jed­ną z szu­flad się­ga­ją­cej su­fi­tu chłod­ni z owi­nię­tym bia­łym pla­sti­kiem cia­łem, któ­re prze­nio­sła na wó­zek na kół­kach, żeby przy­go­to­wać je do au­top­sji.

Był też na po­ste­run­ku pra­cow­nik biu­ra ko­ro­ne­ra Phi­lip Keay – wy­so­ki, szczu­pły męż­czy­zna o śnia­dej, zdro­wej ce­rze, krót­kich ciem­nych wło­sach i krza­cza­stych brwiach, lecz w tej chwi­li zaj­mo­wał się przede wszyst­kim swo­im te­le­fo­nem ko­mór­ko­wym.

Na tym eta­pie śledz­twa, gdy kon­cen­tro­wa­li się na pró­bie usta­le­nia toż­sa­mo­ści zmar­łe­go, głów­ną rolę od­gry­wa­ła sły­ną­ca ze spo­ko­ju i sku­tecz­no­ści Joan Ma­jor, ko­bie­ta o mi­łej apa­ry­cji, z dłu­gi­mi brą­zo­wy­mi wło­sa­mi, w mod­nych, no­wo­cze­snych oku­la­rach na no­sie. Gra­ce był pod wra­że­niem jej umie­jęt­no­ści. Na jego do­świad­czo­ne, bądź co bądź, oko wszyst­kie szkie­le­ty wy­glą­da­ły tak samo. Tym­cza­sem dla Joan Ma­jor każ­dy z nich był tak uni­ka­towy jak od­ci­ski pal­ców.

Dyk­to­wa­ła, mó­wiąc do mi­kro­fo­nu spo­koj­nie i wy­raź­nie, żeby każ­dy, kto tego chciał, mógł zro­zu­mieć jej sło­wa. Za­czę­ła od czasz­ki:

– Wy­raź­na li­nia brwi. Czo­ło po­chy­łe. Gór­na szcze­li­na oczo­do­ło­wa za­okrą­glo­na. Duży wy­ro­stek sut­ko­wa­ty. Wy­dłu­żo­ny łuk jarz­mo­wy. Wy­dat­ny grze­bień po­ty­licz­ny.

Na­stęp­nie prze­szła do mied­ni­cy:

– Wą­skie wcię­cie kul­szo­we. Otwór za­sło­no­wy owal­ny. Kość ło­no­wa krót­ka. Kąt ło­no­wy ostry. Brak wklę­sło­ści pod­ło­no­wej. Kość krzy­żo­wa wy­gię­ta.

Roy Gra­ce słu­chał uważ­nie, choć więk­szość uży­tych ter­mi­nów była dla nie­go zbyt fa­cho­wa. Czuł się zmę­czo­ny i spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek, stłu­mił ziew­nię­cie. Była je­de­na­sta czter­dzie­ści pięć, przy­da­ła­by się ko­lej­na kawa. Po­przed­niej nocy po­ło­żył się póź­no, bo jak co ty­dzień grał w po­ke­ra w mę­skim to­wa­rzy­stwie – wy­gry­wa­jąc w su­mie czter­dzie­ści fun­tów. Ostat­nie kil­ka ty­god­ni było wy­czer­pu­ją­ce, a dziś wie­czo­rem za­mie­rzał zjeść z Cleo cur­ry, po­ło­żyć się przed te­le­wi­zo­rem i obej­rzeć piąt­ko­wy tan­det­ny pro­gram, za­sy­pia­jąc, jak zwy­kle to czy­ni­li, przy ich ulu­bio­nym talk-show Gra­ha­ma Nor­to­na. Co naj­waż­niej­sze, nie mie­li żad­nych kon­kret­nych pla­nów na week­end. Gra­ce chciał te­raz zna­leźć czas, aby po­być tyl­ko z Cleo, na­cie­szyć się tymi cen­ny­mi chwi­la­mi sa­mot­no­ści we dwo­je, po­nie­waż jak ostrzegł go jego ko­le­ga Nick Ni­choll, któ­ry nie­daw­no zo­stał oj­cem, po na­ro­dzi­nach dziec­ka ich ży­cie zmie­ni się już na za­wsze. Po­cząt­ko­wo mie­li na­dzie­ję wziąć ślub przed roz­wią­za­niem, ale pro­ce­du­ra uzna­nia San­dy za zmar­łą i obo­wiąz­ki za­wo­do­we spra­wi­ły, że sta­ło się in­a­czej. Mu­sie­li za­pla­no­wać wszyst­ko od nowa.

Po­trze­bo­wał też chwi­li wy­tchnie­nia po ostat­nim śledz­twie, żeby móc się skon­cen­tro­wać na gru­bym pli­ku akt są­do­wych, do­ty­czą­cych mor­der­stwa po­peł­nio­ne­go na pla­nie fil­mu por­no­gra­ficz­ne­go, w któ­re za­plą­ta­ny był aresz­to­wa­ny przez nie­go wy­jąt­ko­wo ohyd­ny osob­nik Carl Ven­ner. Roz­pra­wa mia­ła się od­być nie­dłu­go w sie­dzi­bie sądu kry­mi­nal­ne­go Old Ba­iley.

Zno­wu sku­pił się na sło­wach ar­che­olog. Nie mi­nę­ło jed­nak kil­ka mi­nut, kie­dy jego uwa­gę roz­pro­szy­ła obec­ność Cleo. Parę ty­go­dni temu tra­fi­ła do szpi­ta­la z po­wo­du we­wnętrz­ne­go krwa­wie­nia. Zo­sta­ła ostrze­żo­na, że nie wol­no jej dźwi­gać żad­nych cię­ża­rów, i te­raz Roy mar­twił się, wi­dząc ją prze­no­szą­cą zwło­ki na wó­zek. Pra­ca w pro­sek­to­rium nie­od­łącz­nie wią­za­ła się z dźwi­ga­niem cię­ża­rów. Bał się o nią, po­nie­waż bar­dzo ją ko­chał, a w opi­nii le­ka­rza dru­gie po­dob­ne krwa­wie­nie może za­gra­żać ży­ciu Cleo i dziec­ka.

Pa­trzył, jak Cleo za­trzy­mu­je wó­zek przy na­gich zwło­kach star­szej ko­bie­ty, któ­re wła­śnie skoń­czy­ła przy­go­to­wy­wać. Skle­pie­nie czasz­ki było usu­nię­te, a mózg le­żał na pla­sti­ko­wej tacy, wi­szą­cej nad cia­łem. Na bia­łej ta­bli­cy ścien­nej wid­nia­ły pu­ste miej­sca, w któ­re na­le­ża­ło wpi­sać wy­mia­ry i wagę or­ga­nów we­wnętrz­nych zmar­łej. Na gó­rze czar­nym mar­ke­rem zo­sta­ło na­pi­sa­ne jej na­zwi­sko: Cla­ire El­ford.

Miej­sce było po­nu­re, a pra­ca cięż­ka. Roy nie mógł po­jąć, co jego na­rze­czo­ną w niej po­cią­ga. Cleo była po­są­go­wą pięk­no­ścią, mia­ła dłu­gie blond wło­sy, te­raz spię­te ze wzglę­dów hi­gie­nicz­nych. Bar­dziej pa­so­wa­ła­by do ja­kiejś lon­dyń­skiej agen­cji re­kla­mo­wej, ga­le­rii sztu­ki albo re­dak­cji cza­so­pi­sma – tyle tyl­ko, że ko­cha­ła swo­ją pra­cę. Roy do tej pory nie po­tra­fił uwie­rzyć w swo­je szczę­ście, w to, że po tylu la­tach pie­kła, ja­kie na­stą­pi­ło po znik­nię­ciu San­dy, uda­ło mu się od­na­leźć mi­łość na nowo. I to mi­łość ko­goś tak olśnie­wa­ją­ce­go i jed­no­cze­śnie uro­cze­go.

Wcze­śniej, mimo nie­ustan­nych kłót­ni, uwa­żał San­dy za swo­ją brat­nią du­szę. Ale od pierw­szej chwi­li jego związ­ku z Cleo sfor­mu­ło­wa­nie „brat­nia du­sza” na­bra­ło zu­peł­nie in­ne­go zna­cze­nia. Roy od­dał­by ży­cie za Cleo. Cał­kiem se­rio.

– Joan, mo­gła­byś nam po­dać w przy­bli­że­niu jego wiek? – zwró­cił się do ar­che­olog są­do­wej.

– Na ra­zie nie po­wiem ci do­kład­nie, Roy – od­po­wie­dzia­ła, przy­glą­da­jąc się czasz­ce. – Obec­ność zę­bów mą­dro­ści wska­zu­je na oso­bę do­ro­słą. Skost­nie­nie oboj­czy­ka na oso­bę po trzy­dzie­st­ce. – Do­tknę­ła ręką mied­ni­cy. – Po­wierzch­nia ucho­wa­ta jest w fa­zie szó­stej, co umiej­sca­wia­ło­by go po­mię­dzy czter­dzie­stym pią­tym a czter­dzie­stym dzie­wią­tym ro­kiem ży­cia. Spo­je­nie ło­no­we jest w fa­zie pią­tej, co ozna­cza, nie­zbyt pre­cy­zyj­nie, że miał od dwu­dzie­stu sied­miu do sześć­dzie­się­ciu sze­ściu lat. Ubyt­ki w uzę­bie­niu świad­czą ra­czej o gór­nej gra­ni­cy tego prze­dzia­łu wie­ko­we­go. Dość za­awan­so­wa­na oste­ofi­to­za tak­że wska­zu­je na oso­bę w star­szym wie­ku. Je­śli cho­dzi o rasę, wy­mia­ry czasz­ki su­ge­ru­ją kau­ka­ską, eu­ro­pej­ską albo oko­ło­eu­ro­pej­ską, ale trud­no o więk­szą do­kład­ność. I jesz­cze jed­na uwa­ga. Wy­dłu­żo­ne przy­cze­py mię­śnio­we, szcze­gól­nie do­brze wi­docz­ne w ko­ściach ra­mien­nych, ozna­cza­ją, że był to czło­wiek sil­ny i ak­tyw­ny fi­zycz­nie.

Gra­ce po­ki­wał gło­wą. Szkie­let, wraz z parą czę­ścio­wo ob­gry­zio­nych ka­lo­szy, bry­tyj­ską dzie­wiąt­ką, zo­stał przy­pad­kiem od­na­le­zio­ny w nie­uży­wa­nym od daw­na głę­bo­kim tu­ne­lu pod por­tem Sho­re­ham. Roy wie­dział już, kim może być ten męż­czy­z­na, a wszyst­ko, co po­wie­dzia­ła Joan Ma­jor, po­twier­dza­ło jego przy­pusz­cze­nia.

Sześć lat wcze­śniej es­toń­ski ka­pi­tan ma­ry­nar­ki han­dlo­wej An­drus Kan­gur znik­nął po za­cu­mo­wa­niu swo­je­go kon­te­ne­row­ca wy­ła­do­wa­ne­go tar­ci­cą. Kan­gu­ra przez kil­ka lat ob­ser­wo­wał Euro­pol, po­dej­rze­wa­jąc go o han­del nar­ko­ty­ka­mi. Za­gi­nię­cie tego czło­wie­ka nie było może wiel­ką stra­tą dla świa­ta, ale nie Roy­owi Gra­ce’owi to oce­niać. Roy wie­dział, że był pe­wien moż­li­wy mo­tyw. Dzię­ki otrzy­ma­nej po­uf­nej in­for­ma­cji po­li­cja ob­ser­wo­wa­ła sta­tek od mo­men­tu jego wpły­nię­cia do por­tu. Kan­gur pró­bo­wał wów­czas oszu­kać ta­jem­ni­cze­go wła­ści­cie­la ła­dun­ku, nie wie­dział tyl­ko, z kim za­dzie­ra – była to wpły­wo­wa ro­dzi­na ma­fij­na z No­we­go Jor­ku.

Z ze­bra­nych do tej pory do­wo­dów i z tego, co Gra­ce wie­dział o praw­do­po­dob­nym za­bój­cy, pe­cho­wy ka­pi­tan zo­stał przy­ku­ty łań­cu­cha­mi w lo­chu i po­zo­sta­wio­ny na śmierć gło­do­wą i na pas­twę szczu­rów. Kie­dy go zna­le­zio­no, ca­łe­go cia­ła, więk­szo­ści ścię­gien i wło­sów, roz­wle­czo­nych przez gry­zo­nie po oko­li­cy, już nie było. Ko­ści się roz­sy­pa­ły, z wy­jąt­kiem jed­ne­go ra­mie­nia i dło­ni wi­szą­cych na łań­cu­chu przy­pię­tym za po­mo­cą kłód­ki do sta­lo­wej rury w ścia­nie.

Nie­ocze­ki­wa­nie ode­zwał się te­le­fon Roya.

Dzwo­nił we­so­ły i kom­pe­tent­ny sier­żant Si­mon Ba­tes z wy­dzia­łu kry­mi­nal­ne­go po­li­cji w East­bo­ur­ne.

– Roy? Ty masz dy­żur?

Gra­ce spo­chmur­niał. Te­le­fon taki jak ten nie ozna­czał nic do­bre­go.

W wy­dzia­le kry­mi­nal­nym po­li­cji hrab­stwa Sus­sex było czte­rech ofi­ce­rów śled­czych, któ­rzy peł­ni­li dy­żu­ry na zmia­nę: je­den ty­dzień służ­by, po­tem trzy ty­go­dnie wol­ne­go. Jego dy­żur miał się za­koń­czyć o szó­stej rano w po­nie­dzia­łek.

Niech to szlag.

– Tak, Si­mon, ja – od­po­wie­dział z ta­kim sa­mym en­tu­zja­zmem, z ja­kim pa­cjent go­dzi się na le­cze­nie ka­na­ło­we zęba. W słu­chaw­ce usły­szał dziw­ne trza­ski, któ­re trwa­ły kil­ka se­kund, to mu­sia­ły być ja­kieś za­kłó­ce­nia.

– Mamy przy­pa­dek po­dej­rza­nej śmier­ci na fer­mie w East Sus­sex.

– Mo­żesz po­dać tro­chę wię­cej in­for­ma­cji?

Trza­ski usta­ły. Słu­chał Ba­te­sa bez en­tu­zja­zmu. Cały week­end był już spie­przo­ny, choć na­wet się jesz­cze nie za­czął. Wy­mie­nił spoj­rze­nia z Cleo, któ­ra w lot zro­zu­mia­ła, co się dzie­je. Uśmiech­nę­ła się do nie­go bla­do.

– Jadę – rzu­cił do te­le­fo­nu.

Roz­łą­czył się i wy­brał nu­mer ko­men­dan­ta po­li­cji Tre­vo­ra Bow­le­sa, aby po­wie­dzieć mu, że chy­ba mają do czy­nie­nia z ko­lej­nym mor­der­stwem w hrab­stwie i że wię­cej in­for­ma­cji prze­ka­że póź­niej. Po­in­for­mo­wa­nie ko­men­dan­ta, jego za­stęp­cy i asy­sten­ta było waż­ne. Nie moż­na do­pu­ścić do sy­tu­acji, kie­dy sze­fo­wie do­wia­du­ją się o po­waż­nym prze­stęp­stwie z trze­ciej ręki, czy­li z me­diów.

Na­stęp­nie za­dzwo­nił do sier­żan­ta Glen­na Bran­so­na.

– Co jest gra­ne, sta­rusz­ku? – ode­zwał się Bran­son.

Gra­ce uśmiech­nął się, sły­sząc ko­le­gę.

– Po­wiem ci, co jest gra­ne. Je­dzie­my na wy­ciecz­kę za mia­sto.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: