Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

We mgle - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
29 kwietnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

We mgle - ebook

Zaginieni dzielą się na martwych i na tych, którzy nie chcą zostać znalezieni. A także na tych, którzy nawet nie wiedzą, że zaginęli. Jessica Shaw, prywatna detektywka, przywykła do anonimowych cynków. Ale ten wprawia ją w osłupienie: na zdjęciu przedstawiającym porwaną dwadzieścia pięć lat temu trzylatkę rozpoznaje… samą siebie. To jednak dopiero początek sekretów. Gdy w poszukiwaniu prawdy o swojej przeszłości Jessica udaje się do mrocznej części Los Angeles, zaskoczona odkrywa, że w noc jej zniknięcia zamordowano jej biologiczną matkę. Zabójca nigdy nie został ujęty, a w toczonym wówczas śledztwie jest wiele niejasności.

Błyskotliwa, bezczelna i nabuzowana adrenaliną – taka jest Jessica Shaw, bohaterka nowej serii, i taki jest debiut Lisy Gray.

Kluczem do rozwiązania zagadki jest Jason Pryce, weteran policji w Los Angeles, którego Jessica pamięta jeszcze z pogrzebu ojca. Co gliniarz z L.A. robił na pogrzebie nieznajomego z drugiego końca kraju?

Tymczasem detektyw Pryce prowadzi śledztwo w sprawie makabrycznego zabójstwa studentki, która dorabiała jako prostytutka. Choć podejrzanych jest wielu, z każdym tropem sprawa komplikuje się coraz bardziej.

Gdy drogi policjanta i młodej detektywki się krzyżują, Jessica odkrywa, że Pryce nie mówi jej wszystkiego o burzliwej historii jej rodziców.

Im bardziej zbliżają się do rozwiązania obu śledztw, tym mgła tajemnic staje się gęstsza. Morderca tylko czeka, aż zgubią drogę.

 

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-745-3
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Parkuję cztery przecznice dalej i resztę drogi przechodzę piechotą. Dom jest położony na końcu ulicy i skryty w cieniu – dogodnie, z dala od wścibskich oczu.

Jest ciemno, ale wiem, że w świetle dnia drewniana okładzina ma kolor zaschniętego błota, a budynek nie był odmalowywany od lat – przynajmniej odkąd się tu wprowadziła. Zaskakuje mnie, że weranda została uprzątnięta z suchych liści i nie ma na niej nic oprócz metalowego wiadra z dwoma parami butów – jedną należącą do dorosłego, drugą dziecięcą – stojącego obok frontowych drzwi.

Mijając wbitą w zarośnięty trawnik tabliczkę, ostrzegającą, że domu bronią Smith i Wesson, cicho śmieję się do siebie w ciemności.

Wiem, że broń nie zdoła jej dziś ocalić.

Bezgłośnie wchodzę po schodach na werandę i widzę, że duże frontowe okno jest zasłonięte. Przez wąską szparę między zasłonami przedzierają się żółte błyski. Zbliżam się do frontowych drzwi i słyszę ze środka cichą muzykę. Jest późno, ale wiem, że ona nie śpi. Unoszę dłoń w rękawiczce i stukam do drzwi. Miękka skóra tłumi odgłos uderzeń.

Otwiera. Muszę przyznać, że wygląda pięknie, oświetlona od tyłu przez płonące w pokoju świece. Muzykę słychać teraz głośniej – to jeden z tych dołujących zespołów z Seattle, których wszyscy ostatnio słuchają. Ma szkliste oczy, jakby była pijana albo naćpana, i przez chwilę patrzy na mnie zdezorientowana. Wreszcie mówi:

– Zastanawiałam się, kiedy przyjdziesz. Wchodź.

Idę za nią do salonu. Kiedy pyta, czy chcę się czegoś napić, nie odpowiadam. Mimo to podchodzi do barku i nalewa mi czerwone wino. Uzupełnia też swój kieliszek, stojący na stoliku, na sfatygowanej tekturowej podkładce z pobliskiego baru. Zakładam, że to nie jej pierwsza butelka tego wieczoru.

– Po co ci rękawiczki? Tak zimno dzisiaj? – pyta. Wciąż milczę.

Wyciąga rękę, podając mi kieliszek, ale nie biorę go od niej.

– Jak sobie chcesz – stwierdza, wzruszając ramionami.

Kiedy się odwraca, żeby odstawić mój kieliszek na stolik, obok swojego, z całej siły uderzam ją pięścią w twarz. Jest ogłuszona. Upuszcza kieliszek. Czerwony płyn wsiąka w kremowy dywan. Z nosa leci jej krew. Chwieje się na nogach. Zadaję kolejny cios. Tym razem pada na ziemię.

Rzucam się na nią, wbijam kolana w klatkę piersiową i chwytam nóż. Zauważam, że mój oddech przyspieszył, ale ręce poruszają się pewnie, cios w gardło jest czysty i precyzyjny. Jej krew miesza się z rozlanym na dywanie merlotem. Wiem, że już po wszystkim, że wykrwawi się w ciągu kilku minut.

Zaskakuje mnie jednak moja własna furia, wściekłe pulsowanie krwi w żyłach, kiedy patrzę, jak powoli ucieka z niej życie. Unoszę nóż nad głowę i zatapiam ostrze głęboko w jej sercu. Robię to raz za razem, aż furia mija i bez sił opadam na jej ciało. Czuję zalewającą mnie od środka inną emocję, którą udaje mi się rozpoznać dopiero po kilku sekundach.

Euforię.

To moje pierwsze zabójstwo, ale już wiem, że nie ostatnie.

Wstaję i wkładam nóż z powrotem do kieszeni spodni. Idę korytarzem, staję u dołu schodów i nasłuchuję. Z góry nie dochodzą żadne odgłosy.

Wracam do salonu. Muzyka nadal gra. Płomyki świec rzucają na ściany dziwaczne cienie. Podchodzę do kremowej skórzanej kanapy. Z uśmiechem patrzę na leżące na podłodze ciało.

Potem siadam. I czekam.1 JESSICA

Jessica Shaw wpatrywała się w fotografie i myślała, że większość widniejących na nich ludzi zapewne już jest martwa. Nie żyją albo nie chcą zostać odnalezieni. Zmrużyła oczy, bo przez okno wpadało popołudniowe kalifornijskie słońce, i pochyliła się niżej nad ekranem macbooka, żeby lepiej przyjrzeć się zdjęciom.

Zaginiona mama, która zniknęła z domu w środku dnia. Facet w średnim wieku, który pewnego ranka wyszedł do pracy i nigdy do niej nie dotarł. Nastolatka, która nie wróciła do domu po szkole. Tysiące podobnie tragicznych historii ludzi, którzy zniknęli bez śladu, przynajmniej pozornie.

Nie żyli albo nie chcieli zostać odnalezieni.

Zdaniem Jessiki większość zaginionych dorosłych można było przypisać do jednej z tych dwóch kategorii – to jak obstawianie czarnego lub czerwonego przez hazardzistę w kasynie. Czerwone – zapewne nie żyją. Czarne – może jeszcze wrócą. Po siedmiu latach pracy jako prywatna detektyw – pięciu w Nowym Jorku i ostatnich dwóch w trasie – zwykle od razu potrafiła określić, z którym z przypadków ma do czynienia.

Dzieliła właśnie w myślach oglądane na ekranie twarze na czarne i czerwone, kiedy jej rozmyślania przerwał głos kelnerki. Szybko zamknęła laptop. Tania knajpka to nie najlepsze miejsce na tego typu pracę, ale Jessica lubiła myśleć o centrach handlowych, pokojach w motelach i restauracjach przy stacjach paliw – w ogóle o wszystkich miejscach z przyzwoitym wi-fi – jak o swoim biurze. Dzięki temu mogła poczuć się tak, jakby naprawdę pracowała, a nie uciekała.

Dziś za biuro służyła jej restauracyjka w Simi Valley, sympatycznym, średniej wielkości miasteczku położonym na południowo-wschodnim krańcu hrabstwa Ventura, trzydzieści mil od centrum Los Angeles, i znanym głównie jako miejsce, gdzie w 1992 roku odbył się proces w sprawie Rodneya Kinga, a dwanaście lat później pochowano Ronalda Reagana.

Jessica jeszcze o tym nie wiedziała, ale było to także miejsce, w którym jej życie miało się zmienić na zawsze.

Nigdy wcześniej nie była w tej knajpce, ale odwiedziła już milion podobnych miejsc, gdzie można było zjeść za niewielkie pieniądze, jeśli miało się niewielkie oczekiwania. Wysokie stołki przy lepkiej ladzie. Czerstwe pączki w szklanej gablocie upstrzonej rozmazanymi odciskami palców. Kelnerki w turkusowych uniformach i białych tenisówkach, obdarzające gości wymuszonymi uśmiechami podczas dolewania im kawy.

Jedna z nich właśnie pochylała się nad Jessicą.

– Co podać? – Niecierpliwie postukała fioletowym tipsem w notatnik, jakby spieszyła się na ważne spotkanie.

Jessica poświęciła dotąd dokładnie tyle czasu na oglądanie laminowanego menu z jaskrawymi rysunkami przedstawiającymi pizze i burgery, ile zajęło jej odszukanie hasła do wi-fi. Zerkając na nie teraz, zauważyła, że listę przekąsek zasłania plama z zaschniętej jajecznicy. Laminowanie najwyraźniej nie pomagało w utrzymaniu czystości. Późno przyszła na lunch, bo większą część dnia zajęło jej pakowanie się przed kolejną przeprowadzką. Może tym razem do Los Angeles, San Francisco albo San Diego.

Zamówiła tost z serem i czarną kawę. Miała nadzieję, że tost figuruje w menu, chociaż nie został w nim narysowany. Nie chciała prosić kelnerki o kolejnych kilka minut na decyzję. To była knajpa U Donny’ego, nie jakiś cholerny Ritz.

– Tost będzie za pięć minut. Kawę zaraz przyniosę – stwierdziła kobieta.

Jessica znowu podniosła ekran laptopa i zerknęła nad nim na kelnerkę zajętą parzeniem kawy. Kobieta wyglądała na czterdzieści kilka lat, była ufarbowana na rudo i miała na imię Nancy, jeśli wierzyć plastikowej plakietce, przypiętej krzywo, chyba specjalnie po to, by zwracać uwagę na jej falujący biust. Piersi Nancy sprawiały wrażenie naturalnych – chociaż mieszkała niedaleko Hollywood i tamtejszych chirurgów plastycznych – ale i tak wyglądały wyzywająco, kiedy wylewały się z przyciasnego uniformu.

Detektywka skierowała wzrok z powrotem na ekran laptopa, zatknęła za ucho kosmyk krótkich blond włosów i sprawdziła pocztę. Od rana w skrzynce odbiorczej nie pojawiły się żadne nowe maile.

Brak pytań od zrozpaczonych rodziców lub zatroskanych małżonków proszących o pomoc w odnalezieniu zaginionych bliskich. Zero zleceń od podejrzliwych pracodawców chcących śledzić jednego z pracowników. Nawet jednej propozycji ustawki polegającej na podrywaniu klientów w hotelowych barach, żeby móc udowodnić zrozpaczonym żonom, że ich mężowie to zakłamani, niewierni dranie.

Niemal zawsze odrzucała takie oferty – chyba że akurat była bez grosza, ale to nie zdarzyło jej się już od dawna, czyli odkąd dostała pieniądze z ubezpieczenia na życie i sprzedaży domu. Ostatnio zwykle radziła klientkom, żeby – zamiast organizować taką akcję – wydały ciężko zarobione pieniądze na prawnika od rozwodów.

Wciąż nie miała pomysłu, co dalej ze sobą zrobić, więc wróciła do przeglądania stron internetowych z ogłoszeniami o zaginięciach i zjadła przyniesiony przez kelnerkę tost z serem. Leniwie zastanawiała się nad zakupem czerstwego pączka, kiedy rozległ się cichy sygnał, a na ekranie laptopa pojawiło się krótkie i rzeczowe powiadomienie o wiadomościach z ostatniej chwili. Jessica oparła się o twarde, winylowe siedzenie w swoim boksie i westchnęła. Myśl o deserze wywietrzała jej z głowy.

– Może pani już to zdjąć – zwróciła się do Nancy. Kelnerka spojrzała na nią znad kasy, do której właśnie przekładała drobne.

– Mówiłaś coś, złociutka?

Jessica wskazała głową na plakat wiszący na ścianie za kelnerką. Na górze kartki widniał duży krwistoczerwony napis „ZAGINIONA”, a pod nim zapisane mniejszymi, czarnymi literami pytanie: „Czy widziałeś tę osobę?”. Plakat wydrukowano w dobrej jakości, na błyszczącym papierze, podobnie jak inne, które Jessica przez ostatnich kilka dni widywała w mieście, wywieszone w barach i restauracjach, na witrynach sklepowych i latarniach.

Kolorowe zdjęcie przedstawiało młodą Azjatkę o lśniących kruczoczarnych włosach i równie ciemnych oczach, patrzącą w obiektyw bez uśmiechu, jakby fotograf ją irytował.

Zaginięcie dwudziestoletniej studentki Amy Ong zgłosiła jej współlokatorka po tym, jak dziewczyna nie wróciła z randki w sobotni wieczór. Zaginiona była młoda, piękna i bystra: dzięki tej świętej trójcy zalet jej zdjęcie w ciągu ostatnich kilku dni trafiło do wszystkich kanałów informacyjnych i gazet w Los Angeles i okolicach. Dziewczyny o przeciętnym wyglądzie, z gorszych dzielnic, mogły liczyć najwyżej na wzmiankę na dalszych stronach.

– Może pani już to zdjąć – powtórzyła Jessica.

– Znaleźli ją? – Naciągnięte brwi Nancy uniosły się z nadzieją, tak wysoko, jak pozwalał wstrzyknięty pod nie botoks. – Pewno była z jakimś chłopakiem i rozładował jej się telefon. To się często zdarza. Wiem coś o tym – mam córkę w jej wieku.

– Nie żyje.

Twarz kelnerki wykrzywiła się pod grubą warstwą podkładu. Jessica mówiła dalej.

– Nie potwierdzono jeszcze oficjalnie jej tożsamości, ale wygląda na to, że to Amy Ong. Według wiadomości policja uważa, że została zamordowana.

Nancy zakryła ręką usta i wytrzeszczyła mocno umalowane oczy.

– Zamordowana? Dobry Boże. Biedna dziewczyna. – Ze smutkiem pokręciła głową, odwróciła się i zaczęła odrywać taśmę, którą był przyklejony plakat, uważając, żeby nie połamać tipsów.

Nie żyją albo nie chcą zostać odnalezieni.

Amy Ong zaliczała się do pierwszej kategorii. Wyglądało na to, że jej świetnie zapowiadające się życie zostało nagle przerwane. Jessica zastanawiała się wcześniej, czy może liczyć na jakieś zlecenia w związku z zaginięciem tej dziewczyny, ale jej nadzieje zostały – dosłownie – uśmiercone. Zresztą i tak wolała zajmować się sprawami, w których trop był zimny jak świeżo wyjęta z lodówki butelka piwa. A w tej jeszcze nie całkiem ostygł.

Czas ruszać dalej. Pozostawało rzucić monetą (orzeł – na północ, reszka – na południe) albo wybrać sobie sprawę ze strony o zaginięciach, pojechać, gdzie trzeba, i zaoferować swoje usługi.

Jessica poprosiła Nancy o dolewkę kawy i zaczęła przeglądać kolejne zdjęcia z internetowej galerii. Czekała, aż któreś wzbudzi jej zainteresowanie – trochę jak napalony singiel przeczesujący portale randkowe w poszukiwaniu kogoś na sobotnią przygodę.

Janine Solomon. Lat 17. Biała. Kobieta. Zaginiona od dwóch miesięcy. Ostatni raz widziana w Albany w stanie Nowy Jork.

Jessica za nic nie zamierzała wracać do stanu Nowy Jork. Przewinęła stronę dalej.

John Preston. Lat 59. Biały. Mężczyzna. Zaginiony od sześciu tygodni. Ostatni raz widziany w Richmond w stanie Wirginia.

Nic z tego. To kawał drogi. Przewinęła dalej.

Shondra Williams. Lat 39. Czarna. Kobieta. Zaginiona od 18 miesięcy. Ostatni raz widziana w Coolidge w stanie Arizona.

Nad tą mogła się zastanowić.

Jeszcze raz sprawdziła pocztę. Tym razem w skrzynce odbiorczej znalazła nową wiadomość, której temat brzmiał: „Twoja następna sprawa?”, a jako nadawca figurował N.N.

Spodziewała się zapytania od potencjalnego klienta z krótkim opisem sprawy, którą chciał jej powierzyć. W mailu znalazła jednak tylko link do strony internetowej. Jessica unikała otwierania linków i załączników od nieznanych nadawców, ale ten prowadził na jedną ze znanych jej stron z informacjami o zaginięciach.

Kliknęła go.

Wyświetliła się strona z ogłoszeniem i zdjęciem dziecka. Dziewczynka miała dwa, może trzy lata, mysioblond włosy i duże niebieskie oczy, a w brudnych pulchnych dłoniach ściskała lalkę Barbie.

Jessica poczuła na policzkach uderzenie gorąca, jakby nagle znalazła się pod mocną lampą w solarium.

To niemożliwe.

Spojrzała jeszcze raz.

„Jasna cholera”.

Łyk kawy, który przed chwilą upiła, nagle nabrał gorzkiego posmaku, brzęk metalowych sztućców o talerze przy sąsiednim stoliku stał się o wiele za głośny, a dochodzący z kuchni zapach prażonej cebuli sprawił, że omal nie zwymiotowała na laminowany blat.

Nie żyją albo nie chcą zostać odnalezieni.

Jessica Shaw właśnie odkryła, że istnieje trzecia kategoria, która nigdy wcześniej nie przyszła jej do głowy.

Nieświadomi własnego zaginięcia.2 AMY

Amy Ong delikatnie przejechała palcami po wiszących w szafie ubraniach, próbując zdecydować, które z nich wybrać. Wyciągnęła czerwoną satynową sukienkę, przyłożyła do siebie i przyjrzała się swojemu odbiciu w dużym lustrze po wewnętrznej stronie drzwi szafy.

Sukienkę dostała od rodziców. Mama i tata chcieli, aby założyła coś specjalnego na uroczystą kolację, którą wydali, kiedy dostała się na prawo karne na Kalifornijskim Uniwersytecie Stanowym w Los Angeles i zdobyła dwa prestiżowe stypendia. Amy, najstarsza z trzech córek z robotniczej chińskiej rodziny, jako pierwsza z Ongów miała zdobyć wyższe wykształcenie. Wszyscy krewni byli dumni z jej sukcesu, ale nikt nie czuł się nim zaskoczony. Amy zawsze była tą bystrą. Tą grzeczną.

Poczuła smutek na myśl o rodzinie, którą zostawiła w Ohio, i pokręciła głową, jakby w ten sposób mogła się pozbyć negatywnych emocji. Znowu skupiła się na stojącym przed nią zadaniu. Sukienka była dość skromna – za kolano i w ogóle bez dekoltu – ale lśniący czerwony materiał idealnie kontrastował z jej bladą cerą i długimi ciemnymi włosami. W sam raz na randkę. Był sobotni wieczór, a ona miała spotkać się z pewnym facetem w modnym barze w Hollywood i powinna wyglądać, jakby się dla niego postarała.

Wepchnęła sukienkę z powrotem do szafy, pomiędzy dwa swetry.

Nie powinna się starać za bardzo.

– Naprawdę wolałabym, żebyś nie jechała.

Amy podskoczyła na dźwięk dobiegającego zza pleców głosu. Obróciła się i zobaczyła swoją współlokatorkę. Kasey Taylor siedziała na skraju jednego z dwóch pojedynczych łóżek, które zajmowały lwią część ich ciasnej sypialni, i nerwowo szarpała wystającą z narzuty nitkę. Zawsze kiedy się denerwowała, musiała zająć czymś ręce.

– Cholera. – Amy, śmiejąc się, przyłożyła rękę do klatki piersiowej. Pod jej drżącymi palcami serce tłukło jak oszalałe. – Nie słyszałam, jak wchodzisz. Wystraszyłaś mnie prawie na śmierć.

Kasey nie odwzajemniła uśmiechu. Patrzyła na Amy z zatroskaną miną.

– Jeszcze możesz to odwołać.

Kasey, pospolicie ładna blondynka, studiowała taniec i aktorstwo i zdążyła już wystąpić w kilku reklamach znanej marki tamponów, ale Amy wiedziała, że jej najlepsza przyjaciółka naprawdę się o nią troszczy, a nie tylko gra.

– Wiesz, że nie – stwierdziła, odwracając się z powrotem do szafy.

– Jasne, że tak – odpowiedziała Kasey. – Wystarczy SMS. Coś w stylu: „Nie przyjdę dzisiaj. Ani nigdy. Nie pisz więcej, przegrywie”.

– Nie mam jego numeru.

– To go wystaw.

– Nie mogę.

Amy wybrała obcisłe błękitne dżinsy i biały podkoszulek i rzuciła ubrania na łóżko, potem się schyliła i wygrzebała z dna szafy złote sandały z pasków. Zdjęła szlafrok i pozwoliła, by opadł na podłogę, wbiła się w dżinsy i wciągnęła podkoszulek przez głowę, po czym przeczesała palcami włosy. Usiadła na łóżku, żeby zapiąć buty. Czuła na sobie wzrok Kasey.

Jej przyjaciółka w końcu się odezwała:

– Słuchaj, za parę tygodni kręcę następną reklamę. Tym razem psiego żarcia. Mogę...

– Nie – warknęła Amy i od razu poczuła wyrzuty sumienia, że tak szorstko zwróciła się do najlepszej przyjaciółki. – Doceniam to, co próbujesz zrobić, kochana, ale odpowiedź brzmi „nie”. – Wstała i zrobiła obrót. – Jak wyglądam?

– Szałowo – przyznała ponuro Kasey.

Amy wzięła z komody butelkę Chanel Chance, kupioną na spółkę z przyjaciółką, i spryskała szyję i nadgarstki, a potem odłączyła od ładowarki komórkę leżącą obok perfum i włożyła do torebki ze sztucznej skóry razem z portfelem, prawem jazdy, szczotką do włosów, kosmetykami, paczką miętówek, kluczykami do auta i jedną prezerwatywą.

– Poczekaj – poprosiła Kasey. Wysunęła dolną szufladę komody i po chwili grzebania w majtkach i stanikach wyjęła z niej puszkę gazu pieprzowego. – Przynajmniej weź to ze sobą.

Amy pokazała jej wypchaną torebkę.

– Nie ma miejsca – stwierdziła, szybko uściskała współlokatorkę i dodała: – Nie martw się. Będzie dobrze. Jak zawsze. Nie czekaj na mnie.

Wyszła z pokoju, nie czekając, aż przyjaciółka zacznie znów przekonywać ją do zmiany zdania.

Było jeszcze dość wcześnie i nadal ciepło, ale kiedy Amy wyszła na ulicę z klatki schodowej akademika, na jej ramionach pojawiła się gęsia skórka. Słońce szybko zachodziło i jasny dzień ustępował miejsca bezgwiezdnemu zmierzchowi.

Głośno stukając obcasami o asfalt, przeszła przez parking dla studentów do swego zdezelowanego starego mini. Wsiadła do auta i obróciła kluczyk w stacyjce, po cichu modląc się, żeby ruszyło za pierwszym razem. Już była spóźniona, a w żadnym razie nie mogła sobie pozwolić na taksówkę aż do Hollywood.

Silnik zaterkotał, zarzęził i wreszcie odpalił. Amy odetchnęła z ulgą, kiedy usłyszała jego cichy warkot. Radio zbudziło się do życia – jedna z jej ulubionych stacji z muzyką country grała właśnie smutną piosenkę o utraconej miłości. Poczuła, jak kłębek niepokoju w jej brzuchu nieco się rozluźnia. Zegarek na desce rozdzielczej świecił w ciemności na zielono. Wiedziała, że zapewne spóźni się kilka minut, ale była pewna, że on poczeka. Zadrżała. Zastanawiała się, czy nie wypić kilku kieliszków wina dla kurażu, ale uznała, że to niepotrzebne ryzyko.

Złocisty blask pobliskiej latarni oświetlał wnętrze samochodu i Amy zobaczyła w lusterku wstecznym smutne oczy. Westchnęła. Sama już nie wiedziała, kim jest dziewczyna, która patrzy na nią z odbicia. Zwolniła hamulec ręczny i powoli wyjechała z miejsca parkingowego.

Amy Ong.

Ta bystra.

Ta grzeczna.

Gdyby tylko wiedzieli.3 JESSICA

Ogłoszenie na stronie internetowej Lost Angelenos zawierało jedynie podstawowe informacje.

Dziewczynka ze zdjęcia nazywała się Alicia Lavelle, a w chwili zniknięcia miała trzy lata. Ostatni raz była widziana ze swoją mamą pewnego jesiennego dnia – najpierw w sklepie spożywczym, potem na poczcie, a później już nigdzie. Jej zaginięcie oficjalnie zgłoszono następnego dnia, po zdarzeniu opisanym krótko jako „poważny incydent” w domu rodzinnym.

Stało się to niemal dwadzieścia pięć lat temu.

Przez ten czas nie pojawiły się żadne konkretne tropy, które wskazywałyby na miejsce jej pobytu. Jessica ponownie przeczytała ogłoszenie, a później wpatrywała się w zdjęcie, aż rysy dziewczynki wryły jej się w pamięć. Niepotrzebnie, bo doskonale znała twarz ze zdjęcia.

To była jej własna twarz.

Naoglądała się dość swoich fotografii z dzieciństwa w starych albumach rodzinnych, żeby wiedzieć, jak wyglądała w tym wieku. To ujęcie miała jednak przed oczami po raz pierwszy.

Szybko wystukała wiadomość z odpowiedzią.

Kim jesteś? Czy my się znamy?

Kliknęła „wyślij” i czekała. Po kilku sekundach nadeszła nowa wiadomość: automatycznie wygenerowana informacja, że jej e-mail nie mógł zostać dostarczony. Jessica zamknęła laptop.

Wsunęła dziesięciodolarowy banknot pod filiżankę, włożyła komputer do dużej torby na ramię i wyszła z boksu. Poczuła, że nogi ma jak z waty – jakby ktoś dolał jej do kawy pokaźną ilość alkoholu. Ignorując wymowne spojrzenia Nancy, chwiejnym krokiem ruszyła w stronę wyjścia.

Temperatura na parkingu przed knajpką przekroczyła trzydzieści stopni. Rozgrzany asfalt parzył przez podeszwy sportowych butów, a pachy zwilgotniały pod lekką, bawełnianą koszulką. Jessica wytarła spocone dłonie o obcisłe szare jeansy i podeszła do czarnego chevroleta silverado, czekającego w cieniu wielkiego dębu. Na krytej pace półciężarówki mieściły się dwie średniej wielkości walizki i karton z resztą jej rzeczy osobistych. Cały jej dobytek.

Skierowała się do wyjazdu z parkingu i wstukała litery i cyfry w samochodowy GPS. Tym razem obejdzie się bez jazdy pomiędzy stanami, bez długich dni i jeszcze dłuższych nocy na niekończących się identycznych autostradach. Nie musiała rzucać monetą, aby wyznaczyć kierunek podróży. Jej celem była dzielnica w północno-wschodniej części Los Angeles, oddalona o mniej więcej czterdzieści mil. Nawet przy sporym ruchu droga nie powinna zająć więcej niż godzinę.

Wjechała na East Los Angeles Avenue, minęła centra handlowe, fast foody, przychodnię i bank. Amy Ong ponuro spoglądała z kolejnego plakatu przypiętego do drzewa plastikowymi opaskami kablowymi. Jessica skręciła w prawo w First Street i podążając za znakami, wjechała na autostradę 118.

Zostawiła za sobą Simi Valley z wesołymi bungalowami, wypielęgnowanymi trawnikami i podwójnymi garażami, a przed sobą zobaczyła imponujące, rozległe szczyty gór Santa Susana. Niezmierzone przestrzenie upstrzone formacjami z łupku i piaskowca oraz spalonymi słońcem krzakami w maskujących odcieniach zieleni, khaki i brązu w niczym nie przypominały wąskich szarych uliczek Nowego Jorku, w którym Jessica się wychowała.

Jej wspomnienia z dzieciństwa sięgały jedynie ciasnych mieszkań w biednych, hałaśliwych dzielnicach Queens, w których gnieździli się z ojcem, dopóki nie odłożył pieniędzy na zakup domu w Blissvile.

Zmarł dwa lata temu. Matki Jessica nie pamiętała, ojca nigdy nie zapomni, ale w tej chwili nie miała nikogo, do kogo mogłaby zadzwonić, żeby się upewnić, że ogłoszenie o zaginięciu to jakaś idiotyczna, absurdalna pomyłka. Przygryzła wargę, aż poczuła smak krwi, i wcisnęła gaz do dechy. Na horyzoncie rozciągało się Miasto Aniołów.

***

Eagle Rock leżało na wzgórzach San Rafael, wciśnięte pomiędzy Glendale od zachodu i Pasadenę od wschodu. Nazwa dzielnicy pochodziła od ogromnej skały, która o pewnych porach dnia rzucała cień przypominający orła z rozpostartymi skrzydłami.

Jessica przypomniała sobie artykuł przeczytany w internetowym wydaniu „LA Weekly”, opisujący miasteczko jako jedno z „najgorętszych miejsc” w Ameryce – co oznaczało, że wprowadziły się do niego korpoludki, ceny nieruchomości wzrosły niebotycznie, a przy Colorado Boulevard i Eagle Rock Boulevard zaroiło się od modnych barów i restauracji.

Alicia Lavelle ostatni raz była widziana przy York Boulevard, kolejnej z głównych ulic.

Jessica skręciła z autostrady Glendale na York, po której obu stronach wznosiły się domy w cukierkowych kolorach, utrzymane w stylu rzemieślniczym i misyjnym, i pojechała prosto aż do skrzyżowania. Po lewej miała teraz kilka restauracji, po prawej – kościół prezbiteriański, a przed sobą stację benzynową. Nie potrzebowała jedzenia, zbawienia ani paliwa, więc ruszyła dalej. Minęła całodobową aptekę i Starbucksa dla zmotoryzowanych i zatrzymała się przy niedużym motelu, tuż za zjazdem w boczną ulicę.

Rewitalizacja prowadzona w Eagle Rock najwyraźniej nie dotarła jeszcze do zajazdu Blue Moon. Zdezelowany parterowy budynek koloru starych kości, z płaskim dachem obramowanym niebieskimi neonami, mieścił biuro i dziesięć pokoi. Migająca na czerwono i niebiesko neonowa tablica przy wejściu obiecywała wolne pokoje i niskie ceny. Dla właścicieli oznaczały one dwadzieścia pięć dolarów za noc, a Jessice to odpowiadało. Potrzebowała tylko miękkiego łóżka i mocnego alkoholu.

Weszła do holu. Wzdłuż ściany naprzeciwko drzwi ciągnęła się lada z lakierowanego drewna. Nikogo za nią nie było. Na wyszczerbionym stoliku przy frontowych drzwiach stał stary ekspres przelewowy i papierowe kubki. Obok nich leżał równy stos błyszczących broszurek. Dalej, przy dużym, panoramicznym oknie, urządzono kącik wypoczynkowy z okrągłym szklanym stolikiem kawowym i dwiema wiklinowymi kanapami, z tych, co to zawsze skrzypią głośno, kiedy się na nich siada, niezależnie od grubości wyściełających je poduszek.

Drzwi za ladą się otworzyły. W biurze za nimi radio cicho grało piosenkę Rolling Stonesów. Po chwili w drzwiach pojawił się okrągły brzuch, a za nim jego właściciel – mężczyzna z siwą brodą i burzą siwych włosów, zapewne dobrze pamiętający czasy, kiedy ten kawałek święcił triumfy na listach przebojów. Obdarzył ją ciepłym, szerokim uśmiechem, wyraźnie zaskoczony pojawieniem się gościa.

– Czym mogę służyć? – spytał.

– Potrzebuję pokoju na tydzień. Może dłużej – wyjaśniła Jessica. Podała recepcjoniście prawo jazdy i kartę kredytową. Mężczyzna zerknął na dokument i włożył kartę do nowego terminala, który wydawał się nie na miejscu w steranym wnętrzu. Jednym palcem wystukał coś na klawiaturze podłączonej do masywnego monitora, sięgnął do schowka z dziesięcioma przegródkami i z jednej z nich wyjął klucz z białym plastikowym breloczkiem, na którym łuszczącą się złotą farbą wymalowano cyfrę „5”.

– Jestem Jeff Hopper, wołają mnie Hopper lub Hopp – przedstawił się. – Byle nie Jeff. Jakbyś potrzebowała czegoś podczas pobytu, dzwoń do biura. Numer znajdziesz na telefonie w pokoju.

– Jasne, nie ma sprawy.

Hopper wskazał piętrzące się na stoliku ulotki.

– Jeżeli szukasz namiarów na dobrą knajpę albo informacji o szlakach górskich i innych atrakcjach turystycznych w pobliżu, znajdziesz je tam. Ja też mogę ci coś polecić.

– Dzięki, ale jestem tu służbowo, nie prywatnie – wyjaśniła Jessica. Mężczyzna znów się do niej uśmiechnął i wzruszył ramionami.

Przyjrzała mu się bliżej. Miał co najmniej sześćdziesiąt lat. Jeżeli mieszkał w Eagle Rock od jakiegoś czasu, musiał pamiętać sprawę Lavelle, może nawet znał Alicię i jej matkę, a już na pewno słyszał pogłoski krążące po zaginięciu małej. Przez ostatnich kilka lat podczas rozmów z właścicielami hoteli i moteli przekonała się, że są niewyczerpanym źródłem lokalnych plotek i wiedzą wszystko, o co warto pytać.

– Prowadzę dochodzenie – dodała. – W sprawie Lavelle.

Hopper uniósł brwi.

– To stare dzieje. Czemu właśnie teraz?

– Zbliża się rocznica.

Mężczyzna podrapał się po głowie.

– Chyba nie jakaś szczególna? Przecież nie minęło chyba jeszcze dwadzieścia pięć lat?

– Zgadza się. Zresztą w przypadku zaginięcia każdy mijający rok jest szczególny.

– Pewnie tak. Ale skoro pracujesz jako prywatna detektywka, ktoś musiał zlecić ci przyjazd do Eagle Rock i zbadanie sprawy – zauważył Hopper, marszcząc czoło. Jessica się uśmiechnęła, zaciskając wargi.

– Powiedzmy, że działam w imieniu zainteresowanej strony.

Hopper wyglądał na rozczarowanego, ale nie skomentował jej słów.

– Długo mieszkasz w Eagle Rock? – spytała go Jessica.

– Całe życie. Od małego.

– Kojarzyłeś rodzinę Lavelle?

– Dzieciaka nie, ale rodziców często widywałem w okolicy.

– Czyli znałeś matkę?

– Większość tutejszych znała Eleanor. Pracowała w barze U Ace’a. Trudno było nie zwrócić na nią uwagi.

– Dlaczego?

– Była ładna. Między innymi dlatego Ace Freeman chętnie dał jej robotę. Ale miała w sobie coś jeszcze. U faceta nazwałbym to charyzmą. Taki szczególny urok, z którym trzeba się urodzić. Wiesz, co mam na myśli?

Jessica skinęła głową, ale Hopper utkwił wzrok gdzieś nad jej ramieniem, jakby patrzył prawie trzydzieści lat wstecz.

– Gdzie teraz jest Eleanor?

Hopp znów na nią spojrzał, ze zdziwieniem marszcząc krzaczaste białe brwi, tak że złączyły się razem.

– Nie żyje.

Jessica zamrugała.

– No jasne.

Przez kilka sekund stali w niezręcznej ciszy, którą w końcu przerwała ona.

– Jeszcze jedno pytanie.

– Dawaj.

– Jak trafić do baru U Ace’a?

***

W barze panował kojący półmrok, rozświetlany jedynie przez słabą lampę wiszącą nad stołem bilardowym na tyłach sali i neony reklamujące lokalne piwa.

Kontuar miał kształt litery U, a pod ścianami po obu jego stronach znajdowały się po cztery boksy. Zajęta była mniej niż połowa. W pierwszym para popijała piwo, przegryzając je frytkami i skrzydełkami z kurczaka, w drugim starszy mężczyzna rozłożył przed sobą talię kart, w trzecim stolik obsiedli robotnicy, którzy, sądząc po jaskrawożółtych kamizelkach odblaskowych i brudnych butach, właśnie skończyli zmianę.

Podobnie jak zajazd Blue Moon, bar U Ace’a nie wyglądał na mekkę dwudziestoparoletnich hipsterów zamieszkujących Eagle Rock. Zapyziały lokal zapewne utrzymywał się dzięki klientom mieszkającym lub pracującym w pobliżu i pijącym tu od zawsze.

Przy krótszym końcu baru stały trzy wysokie stołki obite brązowym skajem. Środkowy miał w siedzeniu pęknięcie, z którego wystawała żółtawa pianka – wyglądało jak świeżo wyciśnięty pryszcz. Jessica usiadła na stołku po prawej i zerknęła na niewielki telewizor wiszący nad barem. Był nastawiony na kanał informacyjny i wyciszony.

Reporterka z bujną blond fryzurą i zbyt mocnym makijażem mówiła do kamery. W tle widać było przytłumione światło motelowego szyldu. Na pasku u dołu ekranu widniał napis: „Z ostatniej chwili: poszukiwania zabójcy Amy Ong”. Jessica się domyśliła, że ciało znaleziono w obskurnym budynku, który właśnie pokazywano.

Blondynka zniknęła z wizji, a jej miejsce zajął przystojny mężczyzna rozmawiający z grupką reporterów. Wyglądał na mniej więcej pięćdziesiąt lat, ale czas obszedł się z nim łaskawie. Miał kilkudniowy zarost, krótko ostrzyżone ciemne włosy, siwiejące na skroniach, i atletyczną sylwetkę. Był ubrany w grafitowe spodnie w kant i czarną koszulę rozpiętą pod szyją. Strój wyglądał elegancko – i drogo. Podwinięte rękawy koszuli odsłaniały umięśnione ramiona. Na ręku nosił masywny złoty zegarek, przy pasku – odznakę policyjną. Tekst wyświetlony na dole ekranu wyjaśniał, że to detektyw Jason Pryce z policji w Los Angeles.

Jessica nie znała tego nazwiska, ale rozpoznała twarz. Widziała już tego mężczyznę, tuż przed tym, jak na dobre wyjechała z Nowego Jorku, w dniu, o którym przez ostatnie dwa lata starała się zapomnieć.

Nigdy wcześniej nie była na pogrzebie. Zanim Tony przedwcześnie odszedł z tego świata, nie znała nikogo zmarłego na tyle dobrze, żeby pofatygować się na taką ceremonię. Zresztą nawet gdyby było inaczej, wymówiłaby się czymś i wysłała ładną kartkę ze starannie wybranym tekstem kondolencji. Pogrzeby nie były dla niej. Ale od pogrzebu własnego ojca nie miała jak się wykręcić.

Tego dnia czuła się jak aktorka na siłę obsadzona w głównej roli, o którą wcale się nie starała i której nie chciała. Wszyscy na nią patrzyli, oczekując popisowej gry, a ona nie potrafiła wczuć się w rolę ani nie znała tekstu.

W kościele, mimo złej pogody i samotniczego trybu życia Tony’ego, zjawiło się zaskakująco dużo ludzi. Jessica nie znała sporej części stłoczonych w ławkach żałobników: zadowolonych z siebie par trzymających się za ręce, na których w świetle padającym z witraży błyszczały platynowe obrączki z brylantami, ani młodych mam, huśtających na kolanach dzieci o buziach zatkanych smoczkami, żeby nie przyniosły rodzicom wstydu przed obliczem Pana. Tony przyzwoicie zarabiał jako fotograf ślubny i rodzinny, więc Jessica uznała, że osobom, które zechciały przyjść, jego zdjęcia musiały się naprawdę podobać.

Z tyłu świątyni siedział samotnie mężczyzna w dobrze skrojonym granatowym garniturze, śnieżnobiałej koszuli i srebrnym krawacie, z lśniącymi na ramionach kroplami deszczu. Miał mokre policzki, ale trudno było stwierdzić, czy od deszczu, czy od łez. Zniknął, zanim pozostali żałobnicy udali się na stypę. Teraz Jessica wiedziała już, jak nazywał się nieznajomy.

Detektyw Jason Pryce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: