Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Według ojca, według córki. Historia rodu - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
Czerwiec 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Według ojca, według córki. Historia rodu - ebook

„Czego nie ma na papierze, co nie zostało opowiedziane i utrwalone, tego nie ma w ogóle" - pisze Magda Krzyżanowska-Mierzewska we wstępie do wyjątkowej historii rodu. A raczej historii dwóch rodów Krzyżanowskich, połączonych małżeństwem współautora z Olgą Krzyżanowską, wieloletnią posłanką i wicemarszałkiem Sejmu, córką generała „Wilka" komendanta Okręgu Armii Krajowej na Wileńszczyźnie, dowódcy Operacji „Ostra Brama". Córka i ojciec przedsięwzięli niezwykłą podróż śladami przodków. Ze Lwowa do Gdyni, z Wilna do Gdańska, z wieloma przystankami po drodze: Jaremcze, Zakopane, obozy jenieckie, Warszawa, Piaseczno... Troskliwie ratowali dokumenty, fotografie, papiery z biurka po dziadku Jurku, listy babci Jadzi, przede wszystkim zaś opowieści tych, którzy jeszcze są i pamiętają: duże i jasne mieszkanie w Gdyni, nazywane po prostu Dziesiątego Lutego Trzydzieści. Dwunastówki, czyli coniedzielne spotkania o dwunastej po mszy w kościele, a często zamiast niej. Huczne imieniny dziadka Jerzego, na które zjeżdżała cała rodzina i zapalczywe dysputy przy smacznie zastawionym stole. Trzy siostry Łopińskie spoglądające w obiektyw Leicy. Śliczną Magdę, której - choć miała mężczyzn na pęczki - nie poszczęściło się w kolejnych małżeństwach. Zawsze pogodną i zadziorną Jasię, która na smutki polecała zabawę w zadowolenie. Poważną i odpowiedzialną Halę, która nie pozwalała sobie na beztroskie romanse. Dziecięce zabawy na poniemieckim cmentarzu. Anegdotki, aluzje, melodyjki nucone przy goleniu, żartobliwe imiona i smakowite ploteczki. Trzy siostry i trzech braci. Profesorowie i kucharki, oficerowie i awanturnice, wariaci i konspiratorki... czyli rody Krzyżanowskich i ich barwne dzieje.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-216-3
Rozmiar pliku: 7,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Książ­ka ta opi­su­je stop­nio­wy pro­ces opusz­cza­nia Lwo­wa i Kre­sów Wschod­nich przez jed­ną z pol­skich ro­dzin w pierw­szym pięć­dzie­się­cio­le­ciu XX wie­ku.

W od­nie­sie­niu do mo­ich ro­dzi­ców i dziad­ków mo­jej cór­ki Mag­dy wy­ni­kał on z fa­scy­na­cji bu­do­wą Gdy­ni w la­tach dwu­dzie­stych i ze wspa­nia­łe­go gdyń­skie­go, przed­wo­jen­ne­go dzie­się­cio­le­cia. Na­to­miast w od­nie­sie­niu do po­zo­sta­łych we Lwo­wie krew­nych – w kon­se­kwen­cji ob­rad Wiel­kiej Trój­ki w Te­he­ra­nie (1943) o po­wo­jen­nych gra­ni­cach Pol­ski i w wy­ni­ku dys­ku­sji pro­wa­dzo­nej w Jał­cie (1945) o for­mie za­rzą­dza­nia Pol­ską po woj­nie, przy­pie­czę­to­wa­nych osta­tecz­nie w Pocz­da­mie (1945) – część z nich w po­wo­jen­nej Pol­sce za swo­ją sie­dzi­bę ob­ra­ła rów­nież Gdy­nię.

W książ­ce ze­bra­li­śmy wspo­mnie­nia na­sze oraz tych człon­ków ro­dzi­ny, któ­rzy jesz­cze mo­gli i chcie­li po­świę­cić nam czas na na­gra­nia ich wspo­mnień i re­flek­sji. Im wszyst­kim obo­je z Mag­dą ser­decz­nie dzię­ku­je­my w in­nym miej­scu książ­ki.

Szkie­le­tem tego opi­su jest tak­że ko­re­spon­den­cja ro­dzi­ców, za­cho­wa­na w nie­ja­snym try­bie ar­chi­wal­nym, ko­re­spon­den­cja z ojca in­ter­no­wa­nia, lwow­ska ko­re­spon­den­cja dziad­ka Kru­ga i cio­ci Sta­si Wim­me­ro­wej z mamą w la­tach 1940-1944.

Łącz­nie jest to ob­szer­ny zbiór po­nad sie­dem­dzie­się­ciu li­stów. To mama mu­sia­ła go sta­ran­nie gro­ma­dzić przed 1939 ro­kiem i przed Po­wsta­niem War­szaw­skim, a Zo­fia Or­leń­ska za­pew­ne za­dba­ła o to, by ukryć jego wo­jen­ną część w piw­ni­cy domu przy Kró­lew­skiej 29 w cza­sie trwa­nia Po­wsta­nia.

Nie ma już kogo za­py­tać, jak było na­praw­dę.

Książ­ka opi­su­je tak­że nasz po­wrót do Gdy­ni w 1945 roku i co tu za­sta­li­śmy.

Cy­ta­ty z pra­sy, wy­wia­dów czy ko­re­spon­den­cji po­da­ję w ory­gi­nal­nym brzmie­niu, by od­dać ich ko­lo­ryt in­dy­wi­du­al­ny i re­gio­nal­ny z tam­tych lat.KILKA SŁÓW OD CÓRKI Dziesiątego Lutego Trzydzieści

Miesz­ka­nie dziad­ków Krzy­ża­now­skich w Gdy­ni było duże i ja­sne; wiel­kie okna wy­cho­dzi­ły na wia­dukt ko­le­jo­wy. Z dłu­gie­go ko­ry­ta­rza na lewo pro­wa­dzi­ły drzwi do ga­bi­ne­tu dziad­ka Jur­ka – mó­wi­ło się „or­dy­na­cja”, eg­zo­tycz­ne sło­wo dźwię­czą­ce le­kar­ską ta­jem­ni­cą – a na pra­wo do ja­dal­ni, do sy­pial­ni dziad­ków, do sa­lo­nu.

Ka­mie­ni­ca na­le­ża­ła do dziad­ków w czter­dzie­stu pro­cen­tach. Na­zy­wa­li­śmy ją „Dzie­sią­te­go Lu­te­go Trzy­dzie­ści”: bab­cia Ja­dzia cier­pli­wie uczy­ła ma­łe­go Grze­sia, swo­je­go młod­sze­go wnu­ka i mo­je­go ku­zy­na, gdzie miesz­ka. Dzie­sią­te­go lu­te­go, data za­ślu­bin Pol­ski z mo­rzem w 1920 roku. Ge­ne­rał Hal­ler rzu­cił pier­ścień w fale nie­da­le­ko Puc­ka, i mo­rze już było na­sze, pol­skie. Tyl­ko wła­sne­go por­tu nie mie­li­śmy, oprócz ma­łe­go, ry­bac­kie­go, w Puc­ku, wiecz­nie za­mu­lo­ne­go na­no­szo­nym przez przy­brzeż­ny prąd pia­skiem. Po­tem na­stał czas woj­ny cel­nej z Niem­ca­mi, a po niej – bu­do­wa Gdy­ni.

Mia­sto wznie­sio­ne na pia­sku, mię­dzy wzgó­rza­mi a mo­rzem, w po­bli­żu Gdań­ska. Gniaz­do ro­dzin­ne mo­je­go ojca, Je­rze­go Krzy­ża­now­skie­go ju­nio­ra. I po czę­ści tak­że i moje. Bo ja je­stem z Trój­mia­sta.

Kie­dy w 1929 roku dziad­ko­wie Krzy­ża­now­scy przy­je­cha­li do Gdy­ni ze Lwo­wa, naj­pierw wy­na­ję­li miesz­ka­nie u Bed­nar­skie­go na Świę­to­jań­skiej, a po­tem u Skwier­cza na 10 Lu­te­go. Mo­rze było le­d­wie pięć­set me­trów da­lej, tuż-tuż. Uli­ca 10 Lu­te­go nie mia­ła jesz­cze bi­tej na­wierzch­ni i zmie­rza­ła ku mo­rzu przez roz­grze­ba­ny te­ren bu­do­wy póź­niej­sze­go skwe­ru Ko­ściusz­ki.

Dziad­ko­wie. Moi dziad­ko­wie ze stro­ny taty. Dok­tor Je­rzy Krzy­ża­now­ski se­nior i Ja­dwi­ga Ma­ria z Kru­gów. On uro­dzo­ny w 1898 w Pod­haj­cach, ona w 1904 we Lwo­wie. Lwo­wia­nie i gdy­nia­nie. Po­cho­wa­ni na Cmen­ta­rzu Wi­to­miń­skim w Gdy­ni.

Co nie zo­sta­ło opo­wie­dzia­ne i utrwa­lo­ne, tego nie ma. Kto nie zo­sta­wił po so­bie śla­du na pi­śmie, o tym wie­my tyle, ile po­zwo­li nam za­cho­wać ka­pry­śna pa­mięć. Ona zaś za­ję­ta jest bie­żą­cy­mi spra­wa­mi; prze­cho­wu­je też na­szą hi­sto­rię – to, co wy­da­je się nam, że pa­mię­ta­my, a cze­go nie po­tra­fi­my opo­wie­dzieć, z bie­giem lat pa­mię­ta­my co­raz mniej. Pa­mięć mo­je­go po­ko­le­nia, na­zy­wa­ne­go wdzięcz­nie po­ko­le­niem po­wo­jen­ne­go wyżu de­mo­gra­ficz­ne­go, kształ­to­wa­ła się w cza­sach po­wol­nych zmian, ha­mo­wa­nych przez rytm ży­cia w ko­mu­ni­stycz­nym kra­ju, w któ­rym wszyst­ko, żeby się mo­gło zda­rzyć, mu­sia­ło uzy­skać na to po­zwo­le­nie. Książ­ki dru­ko­wa­no la­ta­mi, w ga­ze­tach nie po­da­wa­no wia­do­mo­ści z ostat­niej chwi­li, a nowe bu­dow­le wzno­szo­no wol­no i z tru­dem. Ro­bot­ni­cy sta­li opar­ci o ło­pa­ty, ćmi­li spor­ty, któ­re trzy­ma­li mię­dzy kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym; mi­ja­łam ich z ocza­mi wbi­ty­mi w chod­nik, cze­ka­jąc, aż blu­zną.

Kra­jo­braz Trój­mia­sta zmie­niał się ospa­le i nie­chęt­nie. Nie­zmie­nio­ne ob­li­cze gdań­skich, gdyń­skich i so­poc­kich ulic trwa­ło przez lata: kie­dy gdzieś po­sta­wi­li sam, wszy­scy wie­dzie­li, że bę­dzie tam za­wsze, z mru­ga­ją­cym na da­chu szczer­ba­tym i bur­czą­cym neo­nem, fio­le­to­wo-cy­no­bro­wym. Na rogu 10 Lu­te­go i Wła­dy­sła­wa IV w Gdy­ni sta­ły par­te­ro­we pa­wi­lo­ni­ki han­dlo­we, wznie­sio­ne tam „na chwi­lę” za­raz po woj­nie. A w nich pry­wa­cia­rze han­dlo­wa­li ko­mi­so­wym to­wa­rem przy­wie­zio­nym przez ma­ry­na­rzy z mo­rza i pla­sti­ko­wy­mi ko­ra­la­mi. „Chwi­la” trwa­ła czte­ry de­ka­dy.

Książ­ka te­le­fo­nicz­na wy­cho­dzi­ła raz na pięć lat, ży­cie w Trój­mie­ście to­czy­ło się po­wo­li. Czer­wo­ne tro­lej­bu­sy po­ję­ki­wa­ły le­ni­wie na gdyń­skich za­krę­tach. Za okna­mi dziad­ków Krzy­ża­now­skich na Dzie­sią­te­go Lu­te­go Trzy­dzie­ści roz­pę­dza­ły się żół­to-nie­bie­skie wa­go­ni­ki przed­wo­jen­ne­go S-Bah­nu z Ber­li­na, któ­re wła­śnie ru­szy­ły ze sta­cji Gdy­nia Głów­na Oso­bo­wa do Gdań­ska.

Mały Grześ stał na pa­ra­pe­cie okna w miesz­ka­niu dziad­ków, przy­trzy­my­wa­ny przez bab­cię Ja­dzię, i pa­trzył na ko­lej­kę hu­czą­cą po wia­duk­cie tuż za okna­mi; ba­weł­nia­ne raj­stop­ki zwi­ja­ły mu się na nóż­kach w nie­zli­czo­ne ob­wa­rzan­ki, a on mó­wił, pu­ka­jąc tłu­stym pa­lusz­kiem w ogrom­ne szy­by wiel­kich okien:

– Kej­ka dan­sia…

Zna­czy­ło to: ko­lej­ka po­je­cha­ła do Gdań­ska.

Przed­wo­jen­ne, nie­miec­kie bądź co bądź wa­go­ni­ki za­stą­pio­no no­wy­mi do­pie­ro w 1976 roku; i z tym nikt się nie spie­szył.

W mie­ście sta­ły dwa kina, w któ­rych ekran był szcze­gól­nie na­ra­żo­ny na gra­wi­ta­cyj­ne przy­go­dy. Po ekra­nie ga­lo­po­wał ogo­rza­ły Goj­ko Mi­tić, prze­bra­ny za Win­ne­tou, już-już do­się­ga­ły go kule zdra­dli­wych bia­łych twa­rzy, ale na szczę­ście za szczy­to­wą ścia­ną kina Del­fin dłu­gim łu­kiem z pę­tli w Oli­wie nad­jeż­dżał, jak wy­ba­wie­nie, czer­wo­ny tram­waj. Tory ję­cza­ły tuż za ścia­ną z ekra­nem, par­te­ro­wy przed­wo­jen­ny bu­dy­ne­czek dy­go­tał, na drżą­cej ścia­nie ekran wy­brzu­szał się, a bla­de twa­rze wy­krzy­wia­ły w sfa­lo­wa­nych i ko­ły­szą­cych się dra­ma­tycz­nie krza­kach. Z okien­ka ope­ra­to­ra do­cho­dzi­ły ci­che ni to prze­kleń­stwa, ni to chi­chot. Goj­ko Mi­tić był ura­to­wa­ny. To samo dzia­ło się w ki­nie Tram­wa­jarz w alei Woj­ska Pol­skie­go we Wrzesz­czu. Kino Tram­wa­jarz sta­ło w środ­ku za­jezd­ni tram­wa­jo­wej. Tyle że tu okres drgań był krót­szy niż w Del­fi­nie, bo płó­cien­ny ekran – bar­dziej na­pię­ty.

W uszach brzmiał ja­zgot o roz­wo­ju na­szej so­cja­li­stycz­nej oj­czy­zny, do któ­re­go w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych Gie­rek do­rzu­cił jesz­cze przy­miot­nik „dy­na­micz­ny”. Bu­cza­ła w ki­nach Pol­ska Kro­ni­ka Fil­mo­wa, scho­wa­ny za prze­ście­ra­dłem An­drzej Ła­pic­ki prze­ma­wiał do nas słod­ko, ekran bur­chlił się, ło­po­tał i pod­ska­ki­wał.

Wszy­scy wie­dzie­li, że An­drzej Ła­pic­ki tak musi mó­wić, że oni w ogó­le mu­szą. „Oni tak mają”, po­wia­da­no o Onych.

– Tato, po co czy­tasz te ga­ze­ty? – py­ta­łam pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych. Tata przy­cho­dził z pra­cy, je­dli­śmy obiad przy ku­chen­nym sto­le, po czym on za­sia­dał w fo­te­lu i prze­glą­dał płach­ty „Dzien­ni­ka Bał­tyc­kie­go”.

– Jak to po co? – od­po­wia­dał, sze­lesz­cząc ga­ze­tą. – Trze­ba wie­dzieć, gdzie ży­je­my i co oni nam szy­ku­ją…

Oni za­tem coś tam mó­wi­li i pi­sa­li w swo­ich ga­ze­tach, a my cze­ka­li­śmy mniej lub bar­dziej nie­cier­pli­wie. Wie­dzie­li­śmy, że jak skoń­czą, i tak na drga­ją­cy ekran wje­dzie Goj­ko Mi­tić. Jest, jak jest, wia­do­mo, że nie może być in­a­czej, wi­dać to, co wi­dać, i sły­chać to, co sły­chać. In­a­czej nie bę­dzie. Trze­ba żyć, cho­ciaż nic się nie dzie­je. Trze­ba pa­trzeć, może gdzieś rzu­cą piwo? To­mek, naj­do­wcip­niej­szy z ca­łej li­ce­al­nej kla­sy, tłu­ma­czył:

– Za­nim gdzieś po­je­dziesz, weź pod uwa­gę, jaka tam jest izo­bro­wa­ra. Zna­czy, w za­się­gu ja­kie­go bro­wa­ru je­steś. Żu­ła­wy, izo­bro­wa­ra el­blą­ska. Ża­gle na Je­zio­ra­ku, izo­bro­wa­ra olsz­tyń­ska. Siki. A tu u nas. izo­bro­wa­ra gdań­ska. Nie do pi­cia, w do­dat­ku bro­war za to­ra­mi okrop­nie śmier­dzi sło­dem. Ale co ro­bić.

Naj­szyb­ciej bu­do­wa­ły się ko­ścio­ły i ro­sły drze­wa. Tak było, kie­dy by­li­śmy mło­dzi.

A cią­gle prze­cież nam się wy­da­je, że nie je­ste­śmy sta­rzy.

I dla­te­go – cho­ciaż dzi­siaj ży­cie to­czy się co­raz szyb­ciej, na zna­nych uli­cach po­wsta­ją nowe bu­dyn­ki, cen­tra han­dlo­we ro­sną jak grzy­by po desz­czu, ga­ze­ty tęt­nią new­sa­mi i nie wia­do­mo, do cze­go wy­cho­wy­wać dzie­ci uro­dzo­ne jesz­cze za ko­mu­ni­zmu, któ­re słu­cha­ją nas z iro­nią w tych rzad­kich chwi­lach, kie­dy wy­łą­czą em­pe­trój­kę – pa­mię­ta­my i przy­po­mi­na­my so­bie po­wo­li, jak­by wszyst­ko było jesz­cze w za­się­gu ręki, tam­ten świat: przed­wo­jen­ni dziad­ko­wie Krzy­ża­now­scy, sma­ko­wi­te zupy go­to­wa­ne przez Ma­ry­się Fusz­tej, po­moc do­mo­wą ze Sta­ni­sła­wo­wa, uli­ce Gdy­ni wy­ło­żo­ne gra­ni­to­wą kost­ką, a pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych po­kry­wa­ne as­fal­tem jed­na po dru­giej…

Na skwe­rze Ko­ściusz­ki w Gdy­ni stał po­mnik cze­goś nie­okre­ślo­ne­go, co do­pie­ro po bliż­szych oglę­dzi­nach i wie­le lat póź­niej oka­za­ło się – nie­ste­ty – Po­mni­kiem Wdzięcz­no­ści Ar­mii Ra­dziec­kiej. Może za to, że nie spa­li­ła Gdy­ni do­szczęt­nie? A mo­gła. Jak spa­li­ła nie­da­le­ki Dan­zig, aż do spodu.

Po­mnik: tęga nie­wia­sta, ni­czym Mat­ka Zie­mia po­sta­wio­na na wy­so­kiej ko­lum­nie, pod­no­si­ła sztan­dar, tu­li­ła dziec­ko, gdzieś bocz­kiem wi­siał jej ka­łasz, prę­ży­ła ob­fi­tą pierś ku pro­mien­ne­mu ju­tru, sło­wem – mia­ła peł­ne ręce ro­bo­ty. Rzecz cała, może z wy­jąt­kiem tego na­zbyt już mlecz­ne­go cyca, no­si­ła pięk­ne pro­por­cje, po­wa­gę i god­ność, wspa­nia­le za­my­ka­ła per­spek­ty­wę 10 Lu­te­go i za­po­wia­da­ła zna­ną bli­skość mo­rza tuż za swo­imi ma­syw­ny­mi ple­ca­mi. Na gło­wie sia­da­ły jej mewy.

Nie by­łam gdy­nian­ką. Wy­cho­wy­wa­łam się we Wrzesz­czu. Oglą­da­łam Cy­cat­kę, kie­dy od­wie­dza­łam dziad­ków Krzy­ża­now­skich. Jeź­dzi­łam do Gdy­ni czę­sto i chęt­nie, pod­rzu­ca­na bab­ci Krzy­ża­now­skiej przy róż­nych oka­zjach przez mo­ich roz­ryw­ko­wo-tu­ry­stycz­nych ro­dzi­ców, mamę Olgę, też z Krzy­ża­now­skich, ale in­nych, i tatę Je­rze­go, współ­au­to­ra tej książ­ki. Miesz­kał tam wte­dy Grześ, mój ku­zyn. Opie­ko­wa­ła się nim, jak na­le­ży, dziew­czy­na. Owe dziew­czy­ny, naj­pierw Hela, a póź­niej Wi­sia, za­bie­ra­ły nas na spa­ce­ry pod Ka­mien­ną Górę, na skwe­ry pod musz­lą kon­cer­to­wą, na bu­du­ją­cy się bul­war nad­mor­ski. Za­in­try­go­wa­ni ga­pi­li­śmy się na cy­ca­tą pa­nią na po­tęż­nej ko­lum­nie. W por­cie bu­cza­ła sy­re­na.

Hela była Ka­szub­ką i przy­pra­wi­ła raz Grze­sia o po­waż­ny nie­po­kój. Do­stał od ro­dzi­ców pięk­ny he­li­kop­ter. Na­uczo­ny, że to lata, o, patrz, śmi­gło się krę­ci, i na­zy­wa się he­li­kop­ter, za­pro­te­sto­wał z ry­kiem:

– To nie Heli kop­tej! To Grze­sia kop­tej!

Grześ był asep­tycz­nie cho­wa­ny za spra­wą bab­ci Ja­dzi, któ­ra pa­trzy­ła na ręce jego mat­ce, dwu­dzie­sto­pa­ro­let­niej Ho­no­ra­cie. Już sama in­sty­tu­cja spa­ce­ru z nia­nią dzi­wi­ła mnie nie­po­mier­nie, bo u ro­dzi­ców i u dru­giej bab­ci we Wrzesz­czu nie cho­dzi­ło się na spa­ce­ry. We Wrzesz­czu było je­dy­nie po­dwór­ko z wrzesz­czą­cą dzie­ciar­nią, a do spa­ce­rów nikt nie miał gło­wy. Wy­cho­dzi­łam na to po­dwór­ko, a z po­dwór­ka le­cia­ło się ba­wić, naj­chęt­niej na cmen­tarz. O tym, że cmen­tarz był po­nie­miec­ki, jesz­cze nie wie­dzia­łam. Cmen­tarz fa­scy­no­wał mnie: za­ra­stał ob­fi­cie blusz­czem, a gra­ni­to­we pły­ty do­stoj­nych gro­bow­ców do­sko­na­le nada­wa­ły się do za­ba­wy w dom. Na naj­więk­szej pły­cie obo­wiąz­ko­wo or­ga­ni­zo­wa­li­śmy stół, na mniej­szych ukła­da­li­śmy lal­ki do snu. W słoń­cu na pły­tach ostro od­ci­na­ły się dzi­wacz­ne, nie­wi­dzia­ne nig­dzie in­dziej li­te­ry. Póź­niej oka­za­ło się, że to szwa­ba­cha.

Za­ba­wa­mi na cmen­ta­rzu nie chwa­li­łam się za­nad­to, czu­jąc przez dzie­cin­ną skó­rę, że to nie spo­tka­ło­by się z apro­ba­tą. Może dla­te­go, że na Dzie­sią­te­go Lu­te­go Trzy­dzie­ści dużo mó­wi­ło się o bak­te­riach i zwal­cza­ło je kon­se­kwent­nie. Przed obia­dem myło się ręce z ca­łym ce­re­mo­nia­łem w ła­zien­ce w czar­no-żół­te ka­fel­ki. Zwy­czaj my­cia rąk wy­da­wał mi się in­te­re­su­ją­cą no­wo­ścią, ale nie bar­dzo mi się po­do­ba­ło, że jest taki ry­go­ry­stycz­ny. Bak­te­rie w Gdy­ni mu­sia­ły być bar­dziej zja­dli­we niż we Wrzesz­czu. We Wrzesz­czu bo­wiem do my­cia rąk nikt nie zmu­szał.

Kie­dyś Grześ zo­stał pod­rzu­co­ny do Wrzesz­cza; wdra­pał się tam na drzew­ko na­prze­ciw­ko domu, a kie­dy się po nim wspi­nał, za­trzy­ma­ła go nie­po­ko­ją­ca myśl. Przy­wo­łał do okna moją dru­gą bab­cię, Ja­się, gru­bym gło­sem pię­cio­lat­ka:

– Bab­ciu, bab­ciu! Patrz, gdzie ja wla­złem!

– Świet­nie, Grze­siu! Dziel­ny z cie­bie chło­piec!

– Bab­ciu, a czy tu na drze­wie są bak­te­rie?

Bab­cia Ja­sia, chi­rurg i sto­ma­to­log, opu­ści­ła bez­rad­nie ręce. Wia­do­mo, bak­te­rie były w ga­bi­ne­cie den­ty­stycz­nym, ale czy na drze­wie? I czy szko­dzi­ły dziec­ku? Tego nie wie­dzia­ła. I nie za­mie­rza­ła się do­wia­dy­wać.

Po upad­ku ko­mu­ni­zmu szyb­ko zli­kwi­do­wa­no i ko­lum­nę na skwe­rze Ko­ściusz­ki, i Cy­cat­kę, i wdzięcz­ność, rzecz ja­sna; wzrok bie­gną­cy ku mo­rzu spod bra­my ka­mie­ni­cy dziad­ków na Dzie­sią­te­go Lu­te­go Trzy­dzie­ści na­po­ty­ka do­pie­ro pę­ka­ty i przy­sa­dzi­sty po­mnik Ko­rze­niow­skie­go na koń­cu gdyń­skie­go molo. I komu to prze­szka­dza­ło, że za­cy­tu­ję kla­sy­ka? Może Cy­cat­ka, i to w złym gu­ście, na pew­no nie­słusz­na, ale po co od razu krze­sła ła­mać? Na­wet i w słusz­nej spra­wie, że nie bę­dzie Ru­ski pluł nam w twarz i za­śmie­cał mia­sta swo­imi fi­zy­lier­ka­mi?

Po Cy­cat­ce nie ma za­tem śla­du. Tyl­ko mewy da­lej skrze­czą nad skwe­rem Ko­ściusz­ki. Żół­te dźwi­gi uwi­ja­ją się przy Sea To­wers. A te mają być naj­wyż­sze w ca­łej Pol­sce. Przed­wo­jen­nej Gdy­ni tak­że jest co­raz mniej.

Po dziad­kach Krzy­ża­now­skich zo­sta­ły li­sty. Cud, że przy po­spiesz­nym li­kwi­do­wa­niu miesz­ka­nia, naj­pierw po śmier­ci dziad­ka, a po­tem bab­ci, nie roz­pro­szy­li­śmy ich bez­pow­rot­nie…

Dzia­dek Ju­rek był pe­łen ra­do­ści ży­cia i ener­gii, ale też sys­te­ma­tycz­ny i zdy­scy­pli­no­wa­ny. Przyj­mo­wał pa­cjent­ki przy sta­ro­świec­kim, prze­pa­ści­stym biur­ku z ciem­ne­go drew­na, z głę­bo­ki­mi szu­fla­da­mi. Le­ża­ły w nich kar­to­no­we tecz­ki z do­ku­men­ta­mi, dy­plo­ma­mi, ra­chun­ka­mi. Tyle po­zo­sta­ło z przed­wo­jen­ne­go i po­wo­jen­ne­go lwow­skie­go i gdyń­skie­go ży­cia.

Dzia­dek umarł, gdy mia­łam pięt­na­ście lat. Był ko­cha­ny, ła­twy i cie­pły.

– Tyl­ko mi jej nie bij­cie – mó­wił ze śmie­chem moim ro­dzi­com, od­da­wał im no­wo­rod­ka, któ­re­mu nie­do­świad­cze­ni mło­dzi mo­gli prze­cież zro­bić krzyw­dę. Pach­niał wodą Co­lo­gne 4711 albo prze­my­sław­ką. Ca­ło­wał mnie w bu­zię, uśmie­chał się, przy­tu­lał i mó­wił:

– Zia­bi­je i źjem…

Cho­ro­wał przez ostat­nie pięć lat ży­cia. Miał raka krta­ni. Osta­tecz­nie nie po­wio­dły się wy­sił­ki, aby oszczę­dzić stru­ny gło­so­we, a na­świe­tla­nia bom­bą ko­bal­to­wą nie przy­nio­sły po­żą­da­ne­go wy­ni­ku. Ra­dy­kal­na ope­ra­cja za­ata­ko­wa­nych strun po­zba­wi­ła go gło­su. Cho­dził cier­pli­wie i wy­trwa­le do lo­go­ped­ki, któ­ra uczy­ła go mó­wić bez uży­cia strun, i chy­ba nie­źle się na­uczył. Ja jed­nak nie bar­dzo go ro­zu­mia­łam, więc uni­ka­łam kon­tak­tu z nim. Nie zło­ścił się, że go nie ro­zu­miem, ale raz je­den się znie­cier­pli­wił – i od­tąd ba­łam się być z nim sam na sam.

Dziel­nie zno­sił swo­ją cho­ro­bę, nie uża­lał się nad sobą i po­zo­stał ak­tyw­ny. Cho­dził na da­le­kie spa­ce­ry po gdyń­skich wzgó­rzach, z ma­pa­mi set­ka­mi. Przed­wo­jen­ne mapy set­ki były nie­zwy­kle eg­zo­tycz­nym i wy­jąt­ko­wym to­wa­rem, na­by­tym przez dziad­ka tuż po woj­nie w gdyń­skiej hali tar­go­wej – za­nim zni­kły bez­pow­rot­nie. W tro­sce o obron­ność kra­ju wy­daw­nic­twom kar­to­gra­ficz­nym su­ro­wo bo­wiem za­ka­za­no sprze­da­ży map w du­żej ska­li, a to na wy­pa­dek wy­bu­chu trze­ciej woj­ny świa­to­wej. Wróg miał wy­nu­rzyć się z wody albo na­dejść z za­cho­du. Moi ko­le­dzy, szko­le­ni w ra­mach śmier­tel­nie nud­nych za­jęć „z woj­ska” dla stu­den­tów, opo­wia­da­li, pę­ka­jąc ze śmie­chu, jak na wszyst­kich woj­sko­wych ćwi­cze­niach, sy­mu­lo­wa­nych na­tar­ciach i grach wo­jen­nych, wróg za­wsze zja­wiał się z za­cho­du. In­ne­go wro­ga nie było i być nie mo­gło.

Wszel­kie mapy o du­żej ska­li bar­dzo by uła­twi­ły wro­go­wi jego zdra­dziec­kie za­da­nie. Żeby było wia­do­mo, skąd on wy­szedł, bro­no­wa­ło się pla­że.

Za­ję­cia „z woj­ska” były źró­dłem nie­ustan­nych dow­ci­pów opo­wia­da­nych przez udrę­czo­ną stu­denc­ką pu­blicz­ność. Na przy­kład je­den z wy­kła­dow­ców, pro­szo­ny przez stu­dent­ki o prze­ło­że­nie ko­lo­kwium, wy­znał, roz­kła­da­jąc ręce:

– Pro­szę pań, co ja mogę? Ja prze­cież nie­wład­ny…

Po­kła­da­ły­śmy się ze śmie­chu. Pan pa­trzył na nas zdu­mio­ny.

Nie szko­dzi, że wróg za­raz wej­dzie do lasu i jego wra­ży ślad zgi­nie wśród nad­mor­skich kar­ło­wa­tych so­se­nek. Czuj­ność musi być.

Sfa­ty­go­wa­ne set­ki z ta­jem­ni­czy­mi nie­miec­ki­mi i pol­ski­mi na­zwa­mi, ku­pio­ne przez dziad­ka Jur­ka w hali, stu­dio­wa­łam go­dzi­na­mi. Ka­za­no mi ob­cho­dzić się z nimi ostroż­nie, bo każ­dy wie­dział, że znisz­czo­na set­ka to set­ka stra­co­na bez­pow­rot­nie, nie ku­pisz ta­kiej już nig­dy i nig­dzie.

Oto Lang­fuhr, czy­li Wrzeszcz. Dla­cze­go tak dziw­nie się na­zy­wa? Bo nie­miec­ki on był? Przed woj­ną? Na­praw­dę?

Na Lang­fuh­rze duża pla­ma tu­szu. Wy­lał go ta­cie na mapę ko­le­ga w cza­sie stu­diów na pierw­szym roku Wy­dzia­łu Me­cha­nicz­ne­go Po­li­tech­ni­ki Gdań­skiej. Oto Zop­pot. Oto Or­ło­wo, przed­wo­jen­ny pol­ski ku­rort z ele­ganc­kim molo. Może krót­szym niż w Zop­pot, ale ono na­sze, pol­skie. Tu­taj dziad­ko­wie Krzy­ża­now­scy przy­jeż­dża­li na pla­żę z przed­wo­jen­nej Gdy­ni. Tędy, uli­cą Prze­ben­dow­skich, cho­dził nad mo­rze kil­ku­let­ni tata z Zi­chą – swo­ją opie­kun­ką Zo­fią Or­leń­ską – i skar­żył się, że bolą go nogi. A tu fol­wark Ko­lib­ki. A to czar­ne to gra­ni­ca Pol­ski i Gdań­ska, o tu, na tej rzecz­ce. A to Kar­tu­zy. No i Brda, i Wda, po­mor­skie rze­ki sprzy­ja­ją­ce ka­ja­ko­wym wy­pra­wom, prze­mie­rzo­ne z mamą i tatą skła­da­nym pak­sem, luk­su­so­wym ener­dow­skim ka­ja­kiem skon­stru­owa­nym we­dług słyn­ne­go nie­miec­kie­go mo­de­lu mar­ki Klep­per z lat trzy­dzie­stych. Pak­sa ro­dzi­ce ku­pi­li za­raz po ślu­bie; jego sza­fi­ro­wy po­kład z bie­giem lat spło­wiał do nie­bie­skiej sza­ro­ści, spa­lo­ny słoń­cem swoj­skich a ta­jem­ni­czych szla­ków: Wel, Drwę­ca, Dra­wa, Gwda, Obra, Zbrzy­ca i Kło­niecz­ni­ca. Pę­tla Je­zior Ra­duń­skich.

Brda, Wda i Gwda – mam­ro­ta­łam pod no­sem, za­fa­scy­no­wa­na dud­nią­cy­mi zbie­ga­mi spół­gło­sek.

Dzia­dek Ju­rek brał te cen­ne mapy i la­skę, na ły­sie­ją­cą gło­wę kładł płó­cien­ną cza­pecz­kę z dasz­kiem i ru­szał na swo­je wę­drów­ki. Wra­cał do Gdy­ni ko­lej­ką elek­trycz­ną. Ko­lej­ka Wej­he­ro­wo-Tczew roz­pę­dza­ła się do peł­nej szyb­ko­ści za sta­cją Gdy­nia Głów­na Oso­bo­wa, tuż za okna­mi dziad­ków – szy­by wte­dy drża­ły – i za­raz po­tem zwal­nia­ła, żeby za­trzy­mać się na sta­cji Gdy­nia Wzgó­rze No­wot­ki, przed woj­ną Wzgó­rze Fo­cha, obec­nie Wzgó­rze Bło­go­sła­wio­ne­go Mak­sy­mi­lia­na Kol­be­go. Nie mia­ła ta sta­cja szczę­ścia do nazw, oj nie mia­ła. Ro­zu­miem, że Mak­sy­mi­lian Kol­be umarł śmier­cią bo­ha­te­ra, ale to­po­ni­mi­cy są zgod­ni: mó­wią, że na­zwa wła­sna uży­wa­na w mie­ście nie po­win­na skła­dać się z wię­cej niż dwu czę­ści. Ale w Gdy­ni to ni­ko­mu nie prze­szka­dza: bo jest tam jesz­cze uli­ca 2. Mor­skie­go Puł­ku Strzel­ców.

Do Wrzesz­cza je­cha­ło się dwa­dzie­ścia pięć mi­nut. Na sta­cję Gdańsk Po­li­tech­ni­ka. Tam miesz­ka­li ro­dzi­ce, bab­cia Ja­sia i ja.

Dzia­dek dużo czy­tał i słu­chał mu­zy­ki. Obo­je dziad­ko­wie prze­pa­da­li za Ka­ba­re­tem Star­szych Pa­nów i za­śmie­wa­li się, słu­cha­jąc pio­se­nek Wa­sow­skie­go i Przy­bo­ry. Dzia­dek nu­cił so­bie:

– U ha, tra­la­la, kap­tu­rek sześć­dzie­siąt dwa!

Albo chi­cho­tał:

– Cza­pecz­kę no­sił z szy­kiem, czer­wo­ną z ku­ta­si­kiem…

Wdzię­ki zaś Ka­li­ny Ję­dru­sik i jej omdle­wa­ją­cy głos gro­ma­dzi­ły przed te­le­wi­zo­rem całe za­chwy­co­ne do­mo­stwo.

Bab­cia Ja­dzia chęt­nie czy­ty­wa­ła „Prze­krój”. Ku­po­wa­ło się ga­ze­tę z pro­gra­mem te­le­wi­zji na ty­dzień, bab­cia prze­glą­da­ła go do­kład­nie i pod­kre­śla­ła ołó­wecz­kiem wy­bra­ne pro­gra­my.

Za okna­mi szem­rał so­bie ko­mu­nizm, dud­ni­ła ko­lej­ka, fa­sa­dy ele­ganc­kich ka­mie­nic gdyń­skich, nie­tyn­ko­wa­ne od dzie­się­cio­le­ci, po­kry­wa­ły się bru­dem, ale u dziad­ków Krzy­ża­now­skich nadal pa­no­wał tryb ży­cia przed­wo­jen­ne­go in­te­li­genc­kie­go domu. Na sto­le w sto­ło­wym nie­zmien­nie le­żał bia­ły ada­masz­ko­wy ob­rus. Miesz­ka­nie zro­bi­ło się mniej­sze niż daw­niej. Nie było już wpraw­dzie lo­ka­to­ra z kwa­te­run­ku, któ­ry pew­ne­go dnia w la­tach pięć­dzie­sią­tych po pro­stu przy­szedł ze sto­sow­nym pa­pie­rem w ręku i oznaj­mił, że te­raz bę­dzie tu miesz­kał, ale kwa­te­ru­nek jako taki czu­wał. W la­tach sześć­dzie­sią­tych miesz­ka­nie dziad­ków okro­jo­no o dwa po­ko­je, a za ścia­ną za­miesz­ka­li Ma­cie­jew­scy – nie mó­wi­ło się o nich in­a­czej niż z prze­ką­sem. Na­wet po­ło­wa dę­bo­wych drzwi wej­ścio­wych te­raz była Ma­cie­jew­skich i za­wi­sła na nich wi­zy­tów­ka z mo­sięż­ny­mi li­te­ra­mi, na któ­rą pa­trzy­łam z nie­chę­cią.

Były też sław­ne imie­ni­ny. Je­rze­go przy­pa­da­ło 23 kwiet­nia, a Ja­dwi­gi 15 paź­dzier­ni­ka. Ze­sta­wia­ło się ra­zem wszyst­kie do­mo­we sto­ły wzdłuż dwóch po­ko­jów, po­łą­czo­nych wiel­ki­mi roz­su­wa­ny­mi drzwia­mi. Bab­cia Ja­dzia wy­cią­ga­ła z szu­flad ob­ru­sy, przy ta­ler­zach kła­dło się srebr­ne sztuć­ce. Przy­cho­dzi­li wszy­scy Krzy­ża­now­scy: obaj bra­cia dziad­ka Jur­ka z żo­na­mi: Ka­likst i Ja­nusz z Bu­sią i Jó­zią. Obu sio­strom: Busi i Józi, przy­glą­da­łam się za­fa­scy­no­wa­na, bo Bu­sia była ład­ną pa­nią, o gład­kiej buzi i si­wych lila wło­sach, a Jó­zia wy­da­wa­ła mi się okrop­nie brzyd­ka. Przy­cho­dzi­ła cór­ka stry­ja Ka­lik­sta i Busi, Kry­sia Li­piń­ska, słyn­na w ro­dzi­nie z olśnie­wa­ją­cej fi­gu­ry, i jej mąż Hen­ryk. Hen­ryk po­ka­zy­wał Grze­sio­wi i mnie sztucz­kę z od­pa­da­ją­cym kciu­kiem, pa­trzy­li­śmy na nie­go z otwar­ty­mi bu­zia­mi. Cza­sem przy­cho­dzi­ła ślicz­na Ka­sia, cór­ka Kry­si i Hen­ry­ka. Mło­dy Ka­likst, zwa­ny Ma­łym Lun­kiem, syn Ka­lik­sta, nie po­ja­wiał się, bo miesz­kał w Za­ko­pa­nem.

Ale przy­cho­dzi­ła za­wsze Gra­ży­na, cór­ka Ja­nu­sza i Józi, któ­ra wy­da­wa­ła mi się bar­dzo ład­ną i ele­ganc­ką pa­nią. Pa­li­ła pa­pie­ro­sa za pa­pie­ro­sem – wy­cią­ga­ła je ze srebr­nej pa­pie­ro­śni­cy. Sta­no­wi­ła za­gad­kę, gdyż nie mia­ła męża. Poza nią bo­wiem męża mia­ły wszyst­kie do­ro­słe pa­nie. Po­zo­sta­ła na za­wsze w ro­dzin­nej aneg­do­cie, po­nie­waż kie­dy pra­co­wa­ła jako se­kre­tar­ka w ja­kiejś gdyń­skiej szko­le śred­niej, od­po­wie­dzia­ła dum­nie in­te­re­san­to­wi, któ­ry ją pro­sił o prze­pi­sa­nie cze­goś na ma­szy­nie:

– Ja tam pisz­pan­ną nie je­stem!

Opo­wia­da­ła o tym przy imie­ni­no­wym sto­le z ogniem w oczach, stu­ka­jąc pa­pie­ro­śni­cą w blat.

A star­szy syn Ja­nu­sza, też Ja­nusz, po­dob­no zgi­nął w cza­sie woj­ny, roz­strze­la­ny przez ge­sta­po. Ale o tym nig­dy się przy ro­dzin­nym sto­le nie wspo­mi­na­ło, a jak dłu­go by­łam dziec­kiem, tak dłu­go nie wie­dzia­łam na­wet, że Ja­nu­szo­wie mie­li kie­dyś syna.

Przy­cho­dzi­li też przy­ja­cie­le Ja­dzi, pań­stwo Tun­da­ko­wie. Pani Sła­wa mia­ła kla­sycz­ną przed­wo­jen­ną uro­dę Ja­dwi­gi Smo­sar­skiej, kru­czo­czar­ne wło­sy ze­bra­ne w wę­zeł na kar­ku i ucze­sa­ne z nie­ska­zi­tel­nym prze­dział­kiem. Jej wiek po­zo­sta­wał dla mnie ta­jem­ni­cą: przy­ja­ciół­ka bab­ci, ale mia­ła syna za­le­d­wie dwa lata star­sze­go ode mnie? Była pro­ku­ra­to­rem i kon­trast jej ele­ganc­kiej, pań­skiej uro­dy z groź­ną pro­ku­ra­tor­ską funk­cją nie­ustan­nie mnie za­dzi­wiał.

Przy sto­le za­sła­nym ada­masz­ko­wym ob­ru­sem za­sia­da­ła cała gło­śna i wza­jem­nie się prze­krzy­ku­ją­ca ro­dzi­na.

Kie­dy moja mama, Olga, po­zna­ła mo­je­go tatę i mał­żeń­stwo wi­sia­ło w po­wie­trzu, ostrze­ga­ła go:

– Tyl­ko nie przej­muj się za bar­dzo, kie­dy po­znasz moją mamę i jej dwie sio­stry. One strasz­nie gło­śno mó­wią, wszyst­kie na­raz, kłó­cą się bez prze­rwy i nie do­pusz­cza­ją ni­ko­go do gło­su.

– Nie szko­dzi, je­stem do tego przy­zwy­cza­jo­ny. Kie­dy po­znasz mo­je­go ojca, jego dwóch bra­ci i ich żony, zo­ba­czysz, że oni tak­że strasz­nie gło­śno mó­wią, wszy­scy na­raz, i też nikt ni­ko­go nie słu­cha…

Przy tym ha­ła­śli­wym i smacz­nie za­sta­wio­nym sto­le zda­rzy­ło mi się usły­szeć – wie­le, wie­le lat póź­niej, a były to już ostat­nie lata ro­dzi­ny Krzy­ża­now­skich w po­ko­le­niu mo­ich dziad­ków – uwa­gę z ga­tun­ku ini­cja­cyj­nych, choć da­li­bóg o to nie za­bie­ga­łam. Mia­łam może czter­na­ście czy pięt­na­ście lat, w każ­dym ra­zie obo­je dziad­ko­wie jesz­cze żyli. Przy ogól­nym sto­le to­czy­ła się roz­mo­wa o Kry­ni­cy Gór­skiej: Pa­tria, Kie­pu­ra, sa­na­to­ria, wody lecz­ni­cze, cu­dow­ne ozdro­wie­nia mę­ża­tek le­czą­cych się w Kry­ni­cy z bez­płod­no­ści… Roz­ocho­co­ny i za­wsze ru­mia­ny, pu­co­ło­wa­ty Ja­nusz, zwa­ny Nuć­kiem, prze­chy­lił się prze­ze mnie do mo­je­go taty i wes­tchnął za­wa­diac­ko:

– Ach, Kry­ni­ca… Tam to się przed woj­ną pier.

Nie po­mo­gły prze­ra­żo­ne miny taty i wy­mow­ne zna­ki brwia­mi w stro­nę nie­let­niej pa­nien­ki.

Nuć­ku zresz­tą nie ogra­ni­czał się do kry­nic­kich prze­wag. Szep­ta­no w ro­dzi­nie, że po woj­nie ro­man­so­wał z pa­nią Kon­stan­cją. Jó­zia do pew­ne­go cza­su zno­si­ła to cier­pli­wie, aż któ­re­goś dnia ci­chut­ko, ale zde­cy­do­wa­nie wy­sta­wi­ła spa­ko­wa­ne wa­liz­ki Nuć­ka do ko­ry­ta­rza. Po­dob­no po­mo­gło i ro­mans się skoń­czył. Cho­ciaż nie da­ła­bym so­bie ręki za to uciąć… Nuć­ku był mu­zy­kal­ny i roz­ryw­ko­wy; pięk­nie śpie­wał, akom­pa­niu­jąc so­bie na for­te­pia­nie. Na przy­kład taką pio­sen­kę:

Mó­wił wie­le, dłu­go, za­wzię­cie, a cho­ciaż­by i go­dzin sześć, bo był po­słem aż w par­la­men­cie, jaka chwa­ła i co za cześć!

Tyl­ko żona za­wo­dzi tre­le i tak mówi do jed­nej z dam:

„Dla­cze­go kro­wa, co ry­czy tak wie­le,

Tak mało mle­ka daje nam?”.

Na wszyst­kie waż­niej­sze oka­zje no­sił Nuć­ku musz­kę, żad­ną tam na gum­ce, ale po­rząd­ną, wią­za­ną, i za spra­wą Kry­ni­cy i pani Kon­stan­cji miał w ro­dzi­nie opi­nię bon vi­veu­ra.

Kie­dy tata cza­sa­mi za­sta­na­wiał się, czy na ja­kąś dużą im­pre­zę nie wło­żyć musz­ki, mama krzy­wi­ła się i mó­wi­ła:

– Nie wkła­daj musz­ki, bę­dziesz wy­glą­dał jak Nuć­ku… Musz­ki no­szą star­si pa­no­wie, przy­najm­niej koło sześć­dzie­siąt­ki!

Dzi­siaj ja sama mam po­nad pięć­dzie­siąt lat.

Ro­dzin­ne aneg­do­ty, alu­zje, me­lo­dyj­ki nu­co­ne przy go­le­niu, żar­to­bli­we imio­na, od­le­głe po­zo­sta­ło­ści lwow­skiej gwa­ry, smacz­ne plot­ki, zło­śli­wo­ści, z któ­rych nie wy­pa­ro­wa­ła jesz­cze ro­dzin­na uszczy­pli­wość prze­mie­sza­na z ser­decz­no­ścią, zda­ją się drżeć w po­wie­trzu, wy­star­czy po nie się­gnąć. Ale nie szko­dzi za­pi­sać.

Bo też i drżą co­raz ci­szej.

Pa­pie­ry z biur­ka po dziad­ku Jur­ku, kar­to­ny z do­ku­men­ta­mi po bab­ci Ja­dzi oka­za­ły się bez­cen­ne. Za­wie­ra­ły drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne ro­dzi­ny, za­pi­sa­ne rów­nym pi­smem dziad­ka na wie­lo­krot­nie skle­ja­nych ar­ku­szach pa­pie­ru zwa­ne­go jesz­cze nie tak daw­no kan­ce­la­ryj­nym. Na­zwi­ska pol­skie, ru­siń­skie za­pew­ne, być może sło­wac­kie, na pew­no au­striac­kie; cała wie­lo­et­nicz­na mie­sza­ni­na z Ga­li­cji Wschod­niej. Miej­sca na­ro­dzin: Brze­ża­ny, Pod­haj­ce, Żół­kiew. Lwów, Lwów, Lwów. W tek­tu­ro­wych tecz­kach le­ża­ły nie­czy­ta­ne od lat li­sty dziad­ka do bab­ci i bab­ci do dziad­ka. Me­try­ka ślu­bu dziad­ków za­war­te­go w ko­ście­le Świę­te­go An­to­nie­go we Lwo­wie. Dy­plo­my i świa­dec­twa ma­tu­ral­ne. Kart­ki z obo­zu je­niec­kie­go. Li­sty krą­żą­ce mię­dzy Lwo­wem a War­sza­wą, kie­dy oba mia­sta zna­la­zły się w Ge­ne­ral­nej Gu­ber­ni. Księ­ga mel­dun­ko­wa domu dziad­ków Kru­gów, ro­dzi­ców bab­ci Ja­dzi – wy­wie­zio­na ze Lwo­wa w 1944 przez Wim­me­rów – z ad­re­sem: Ły­cza­kow­ska 83, wła­ści­ciel: Jó­ze­fa i Emil Kru­go­wie, wy­zna­nia rzym­sko­ka­to­lic­kie­go… I lo­ka­to­rzy roz­ma­itych wy­znań. Cu­dem ura­to­wa­na ze Lwo­wa, któ­ry w 1944 roku za­to­nął w ot­chła­ni, ra­zem z do­mem i ogro­dem na Ły­cza­kow­skiej. Księ­ga mel­dun­ko­wa ka­mie­ni­cy w Gdy­ni…

Li­sty z cza­sów na­rze­czeń­stwa dziad­ków, z wcze­sne­go okre­su po ślu­bie, z pio­nier­skiej po­dró­ży dziad­ka do Gdy­ni w 1929 roku, kie­dy to roz­glą­dał się, czy mło­dzi mał­żon­ko­wie mo­gli­by osie­dlić się w tym no­wym mie­ście, i li­sty z lat trzy­dzie­stych – prze­trwa­ły, jak się wy­da­je, w piw­ni­cy domu na Dzie­sią­te­go Lu­te­go Trzy­dzie­ści. Wrzu­cił je tam, ra­zem z al­bu­ma­mi ro­dzin­nych fo­to­gra­fii dziad­ków, dok­tor Dör­ner, ów ber­liń­czyk lub Bałt, któ­ry za­jął ich miesz­ka­nie wraz z ca­łym do­byt­kiem wkrót­ce po wkro­cze­niu Niem­ców do Gdy­ni je­sie­nią 1939 roku. Być może też prze­cho­wa­ła je w nie­zna­nej skryt­ce Ber­ta Szy­man­kie­wicz, po­moc do­mo­wa dziad­ków, a póź­niej do­zor­czy­ni domu z okre­su oku­pa­cji i po niej.

Li­sty, któ­re dzia­dek słał z ofla­gu Al­ten­gra­bow, w któ­rym sie­dział do mar­ca 1940 roku, peł­ne nie­po­ko­ju li­sty od dziad­ka Kru­ga, ojca bab­ci Ja­dzi, sła­ne z głod­ne­go i nie­bez­piecz­ne­go Lwo­wa do głod­nej i nie­bez­piecz­nej War­sza­wy w la­tach 1941-1943, li­sty jej sio­stry, Sta­si Wim­me­ro­wej, in­for­mu­ją­cej o aresz­to­wa­niu przez Niem­ców i o cu­dow­nym zwol­nie­niu męża Ma­ria­na – prze­trwa­ły Po­wsta­nie War­szaw­skie, przy­sy­pa­ne hał­dą wę­gla w piw­ni­cy spa­lo­ne­go domu na Kró­lew­skiej. Tam je zna­leź­li z praw­dzi­wym wzru­sze­niem dzia­dek i mój tata, kie­dy 19 stycz­nia 1945 przy­szli z Pia­secz­na do spa­lo­nej War­sza­wy zo­ba­czyć, czy coś ura­to­wa­ło się z war­szaw­skie­go miesz­ka­nia. I w ogó­le coś w mie­ście.

O tych cza­sach świad­czą nie tyl­ko pa­pie­ry i do­ku­men­ty po­wią­za­ne sznu­recz­ka­mi de­li­kat­ną, nie­bie­sko po­żył­ko­wa­ną ręką bab­ci Ja­dzi. Są jesz­cze ci, któ­rzy pa­mię­ta­ją. My wszy­scy. Każ­dy coś pa­mię­ta. I każ­dy ma coś cie­ka­we­go do po­wie­dze­nia. Wy­star­czy pu­ścić w ruch dyk­ta­fon. I słu­chać.

Na­sza se­nior­ka, Kry­sia Krzy­ża­now­ska-Li­piń­ska, snu­je wspo­mnie­nia i od­po­wia­da na py­ta­nia swo­im so­czy­stym ję­zy­kiem z lek­kim lwow­skim za­śpie­wem, któ­re­go by­łych lwo­wia­ków prze­dzierz­gnię­tych w gdy­nian zwy­kle po­zba­wił czas. Roz­ma­wia­li z nami: Bog­dan, brat mo­je­go taty, ar­chi­tekt, bim­bo­mo­wiec, praw­dzi­wy gdy­nia­nin, bo uro­dzo­ny już w Gdy­ni, Han­ka Krzy­ża­now­ska, ku­zyn­ka taty, z „li­nii Ma­ria­nów” wy­wo­dzą­cej się od bra­ta pra­dziad­ka Ka­lik­sta; jed­na z nie­wie­lu osób, któ­re jesz­cze żyją i pa­mię­ta­ją przed­wo­jen­ne lwow­skie cza­sy. Sio­stry Wim­me­rów­ny, ku­zyn­ki taty: Ania Wim­me­rów­na-So­ko­łow­ska, ob­da­rzo­na nie­zwy­kłym da­rem ga­wę­dy i ob­ser­wa­cji, wy­su­bli­mo­wa­nym ję­zy­kiem i sub­tel­nym po­czu­ciem hu­mo­ru. I jej sio­stra, Kry­sia Wim­me­rów­na-Dę­bow­ska-Paw­li­ko­wa, ob­da­rzo­na tymi sa­my­mi przy­mio­ta­mi. Syn Kry­si, Piotr Dę­bow­ski, ich­tio­log i po­dróż­nik, któ­ry god­nie za­cho­wał za­le­ty swo­jej zmar­łej nie­daw­no mamy.

An­drzej Ge­ber, dzien­ni­karz z Kra­ko­wa osia­dły od lat w Stras­bur­gu, ku­zyn Ani i Kry­si, i sama Ania udo­stęp­ni­li nam spi­sa­ne w 1990 ręką mamy i cio­ci, Ja­dzi Ge­be­ro­wej, jej wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa i wcze­snej mło­do­ści.

Oprócz hucz­nych imie­nin na 10 Lu­te­go ob­cho­dzo­no tak­że dwu-na­stów­ki. Bra­cia i ich żony spo­ty­ka­li się w nie­dzie­le o dwu­na­stej, po mszy w ko­ście­le, na któ­rą po­szli albo i nie; czę­ściej nie. Je­dli obiad, po­pi­ja­li, roz­ma­wia­li, za­śmie­wa­li się.

Za mo­jej dzie­cin­nej pa­mię­ci w domu dziad­ków Krzy­ża­now­skich kul­tu Lwo­wa ani Kre­sów nie było. Za­pew­ne dla­te­go, że ich do­ro­słe ży­cie upły­nę­ło w Gdy­ni: dziad­ko­wie przy­je­cha­li tam w 1929 roku. Ode­rwa­nie Lwo­wa od Rze­czy­po­spo­li­tej nie było dla nich oso­bi­stym bo­le­snym do­świad­cze­niem – nie pa­ko­wa­li się, nie wy­jeż­dża­li w to­wa­ro­wych wa­go­nach na zro­lo­wa­nych dy­wa­nach; nie po­zo­sta­wi­li za sobą miesz­ka­nia i przy­ja­ciół w mie­ście, któ­re niby było, ale jak­by za­pa­dło się bez wie­ści.

Owszem, cza­sem prze­lot­nie wspo­mi­na­ło się Lwów w roz­mo­wie, i tyle. Żad­ne lwow­skie wspo­mnie­nie dziad­ków nie prze­trwa­ło w mo­jej pa­mię­ci, żad­ne lwow­skie ad­re­sy, żad­ne aneg­do­ty. Pa­mię­tam tyl­ko tyle: Geo­r­ge to był naj­lep­szy lwow­ski ho­tel, ze świet­ną kuch­nią, gdzie się chęt­nie cho­dzi­ło. Nad łóż­kiem bab­ci Ja­dzi wi­siał szkic ołów­kiem, na­ry­so­wa­ny przez jej sio­strę Sta­się; przed­sta­wiał cer­kiew Świę­te­go Jura. Dziad­ko­wie mó­wi­li bez lwow­skie­go ak­cen­tu i nie ma­ni­fe­sto­wa­li lwow­skich sen­ty­men­tów.

Albo może tyl­ko ja ich o to nie py­ta­łam?

Albo nie by­łam cie­ka­wa?

O Lwo­wie mó­wi­ło się rzad­ko. Albo nie z wnu­ka­mi.

Albo ja nie słu­cha­łam.

Chy­ba ra­czej to ostat­nie. Kie­dyś, pa­mię­tam, była mowa o tym, gdzie uro­dził się mój tata. Coś tam mi się pę­ta­ło po dzie­się­cio­let­niej gło­wie, że ja­kieś Wil­no, ja­kiś Lwów, coś tam da­le­ko na Wscho­dzie było i już nie ma… Tata miał w do­wo­dzie na­zwę tego mia­sta, opa­trzo­ną na uży­tek opor­nych do­bit­nym na­pi­sem w na­wia­sach: ZSRR, ale wła­śnie wy­le­cia­ło mi to z gło­wy. Pro­sto­dusz­nie po­wie­dzia­łam, że uro­dził się w Wil­nie.

Tego było bab­ci Ja­dzi za dużo. Po­czer­wie­nia­ła i roz­zło­ści­ła się, a nig­dy się na mnie nie zło­ści­ła:

– We Lwo­wie! We Lwo­wie się uro­dził! Lwów z Wil­nem po­my­lić, coś po­dob­ne­go, w gło­wie się to nie mie­ści! Mo­gła­byś to raz na za­wsze za­pa­mię­tać! My z dziad­kiem z Ga­li­cji je­ste­śmy, nie z Wi­leńsz­czy­zny!

Mag­da Krzy­ża­now­ska-Mie­rzew­ska
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: