Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Welon Weroniki - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
4 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Welon Weroniki - ebook

Odważ się na miłość!

Nagły zapach wzruszonej ziemi sprawia, że Justyna słyszy w swojej głowie głos Dziadka: „Pan Bóg cię pokarał”. Rozkwita w niej bunt. W zmrożone gwiazdy nad domem, z którego wszyscy poza nią uciekli, rzuci dla samej siebie wyzwanie: „Mieć w końcu własną rodzinę, kompletnie inną od Dziadkowej!”.
Gdzieś po drugiej stronie globu inna kobieta odkrywa, że własna rodzina nie zawsze jest antidotum na przemilczane krzywdy i niewypowiedziane tęsknoty. Joan słucha zmysłowego śpiewu k.d. lang: Just a kiss, just a kiss, I have lived just for this… i dojrzewa w niej pragnienie, by znów żyć całą sobą.
Wszyscy mamy niezbywalne prawo dążyć do szczęścia. Czy na drodze do spełnienia nie ma jednak granic nieprzekraczalnych?
Debiutancka książka Mickey Okrent to rozpięta na trzech kontynentach intymna historia kilku pokoleń dwóch rodzin. Opowieść o tym, jak rodziny tworzą nas i niszczą, a zarazem trzymająca w napięciu, lecz niepozbawiona humoru i liryzmu relacja z miłosnej „podróży, która nie jest ucieczką”.


Mickey Okrent – pisarka polska. Literatura – poniekąd obca. W „Welonie Weroniki”, będącym jej pierwszą opublikowaną powieścią, M. Okrent eksploruje swoistą terra incognita w polskiej prozie. Jej bohaterki wkraczają w strefę niczyją, w której przenikają się kultury i języki, następuje zderzenie różnych tradycji i tabu, i gdzie za drogowskazy służą przykazania i afirmacje zdające się nawzajem wykluczać.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3259-0
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Uśmiechnął się. Spróbował mnie załatwić tym uśmiechem jak ciosem w żołądek, jednak to już nie było możliwe. Ja, choć wciąż na wyciągnięcie ręki, choć nadal wystawiona mu na cel w zbyt ostrym świetle lampy, którą, o wstydzie, jak tyle innych rzeczy kupiłam z myślą, że jemu by się spodobała, byłam już za daleko.

Skoro nokaut przez uśmiech mu nie wyszedł, mówił. Miękkość jego warg nie uleciała jeszcze z pamięci mojej skóry, twarde słowa z tych ust dotykały do żywego. Raz w życiu zapragnęłam nagle ogłuchnąć. Jednak wtedy byłabym jak on i jak Dziadek, jak ostatni i pierwszy mężczyzna, z którymi dzieliłam łóżko...

Bo tamtej ostatniej nocy u mnie niespodziewanie objawił swoje podobieństwo do Dziadka. Nic dla niego nie znaczyłam taka, jaka byłam naprawdę. Na prawdziwą mnie był głuchy. Ale nie zamierzałam się poddać, rozumiałam już, o jak wysoką stawkę chodzi. A on zapomniał, że żyję z dobierania odpowiednich słów. Wystarczył mi ułamek sekundy:

– Nic ci już nigdy nie przetłumaczę.

To do niego dotarło.

Wyciągnął rękę w stronę klamki. Zamierzał wyjść.

Kiedy widziałam ostatni raz Dziadka, zamknął oczy i wymknął mi się. Dać się tak wyprowadzić w pole po raz drugi? O nie. Drzwi były zamknięte na klucz. Wyrwałam klucz z zamka. Miałam jeszcze wiele do powiedzenia.

Wrócił do pokoju i znalazł okno, pod którym na dworze piętrzył się stos gałęzi na rozpałkę.

Otworzył jedno skrzydło, wdrapał się na parapet, potem przytrzymując się palcami ramy, przeniósł ciężar całego ciała na zewnątrz.

Gdyby to dziś spróbował dokonać swojej spektakularnej ucieczki, pewnie skończyłoby się uszczerbkiem na zdrowiu z braku amortyzacji. Pod oknem został jeden jedyny, samotny konar. A zaraz i jego tu nie będzie. Kiedy, w odróżnieniu od sąsiadów, nie ma się deputatu na węgiel, to darmowym drewnem się nie gardzi. Zaciągnę cholerstwo do piwnicy, żeby wyschło. Tylko znaleźć dobry punkt uchwytu, i już.

Tyle że gałąź ani drgnie. Tak długo leżała pod ciężarem pozostałych, że wydaje się wrośnięta w grunt, nie da się ruszyć, nie da się ot tak spalić, puścić z dymem w niepamięć wspomnienia mojej ostatniej klęski. Szarpię się z nią, zapieram się stopami w oszronioną ziemię: fool me once, shame on you, fool me twice, shame on me. Trzeciego razu nie będzie! W końcu zrobię to jak należy!

Muszę nabrać tchu, ale w ramach rozgrzewki wymierzam konarowi soczystego kopa. Sprężynuje w odpowiedzi, jakby wstrząsnął nim śmiech.

– Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni – zapowiadam.

Z drogi dociera do mnie szuranie dwóch par butów, nastoletni galan odprowadza pewnie lasencję z randki na jedynym w Niwkach przystanku, przed dziesiątą, jak należy, żeby mu jej tata przed wyjazdem na nocną szychtę nóg z dupy nie powyrywał. Milczą sobie znacząco, możliwe, że na mój temat: gada do siebie, stara wariatka – musi być już po trzydziestce – tylko stadka kotów jej brakuje, nic dziwnego, że się sama męczy z męską robotą.

Odprowadzam ich wzrokiem aż do zakrętu, za dom ze zmieniającą kolory neonową betlejemską gwiazdą. Nim znikną między zabarwionymi od niej pierwszymi płatkami śniegu, zlewają mi się w oczach w jedną całość.

Powinien tu ze mną ktoś być! I to nie dlatego, że nie dam rady sama, bo właśnie że dam. Ktoś powinien tu być dlatego, że nie chce beze mnie żyć! Zbyt długo to ja nie chciałam żyć bez. Mogę chcieć nie chcieć żyć bez, ale już tylko z wzajemnością, do cholery! Noc w noc zasypiać dopiero nad ranem z wyczerpania po szczęśliwym seksie, w wigilię pierwszego lepszego dnia roku dzielić się piernikiem na niepoświęconym opłatku, od razu na początku grudnia wspólnie obwieszać iglak przed domem lampkami z wyprzedaży. Mieć w końcu własną rodzinę, kompletnie inną od Dziadkowej, od tego mojego kalectwa!

W nozdrza wkrada mi się zapach stęchlizny, uścisk przymarzniętej ziemi puszcza tak nagle, że upadam.

„Pan Bóg cię pokarał” – powiedziałby Dziadek. Ale już nic mi nie powie. W moich oczach lądują zmrożone gwiazdy prosto z niweckiego nieba, topią się natychmiast, spływają z kącików i nagle widzę wszystko jasno. Ludzie bez nóg wspinają się na ośmiotysięczniki, to kwestia nastawienia i przygotowania! Czemu emocjonalna kaleka jak ja nie miałaby nauczyć się szczęścia w miłości? Co jak co, ale nauka nigdy nie stanowiła dla mnie problemu, mam na to nawet cholerny certyfikat z Cambridge. Nikt mi tego angielskiego nie wszczepił w mózg, człowiek trenuje mięśnie języka, żeby zechciały się układać w zupełnie nowy sposób, aż którejś nocy we śnie wymawia obcobrzmiące słówka jak native i nagle mają dla niego sens, potem jawa dogania sen. Trzeba tylko wiedzieć, od czego zacząć. Znaleźć mistrzów. Mam od kogo się nauczyć, mam Zuzę i Grzegorza, nauczę się!

Brudna robota za mną, pokonany konar paruje w kotłowni, popołudniowe pranie dosycha na kaloryferach, nie ma na co czekać. Na moim nieomylnym zegarku za dwanaście jedenasta, w szpitalu zapewne cisza nocna, a zresztą, gdyby chcieli u Zuzy w końcu indukować poród, to na pewno nie metodą wstrząsu emocjonalnego. Nie mogę teraz do niej nagle zadzwonić i zacząć opowiadać, że cierpię na poważny niedorozwój. Tego się przyjaciółce nie robi. Ale Grzegorz pracuje po nocach, nie obrazi się o telefon.

– Hej.

W odpowiedzi wzdycha ciężko. Od razu wyobrażam sobie najgorsze:

– Coś z Zuzą?

– Nihil novi.

– No to...

– Kobieto... – Znowu wzdycha. – Od ośmiu dni sam śpię. Sam się budzę, jem sam... Pracować mi się nie chce. Nie mam już nawet apetytu.

No właśnie: chory z miłości. Szczęśliwej. Otwieram usta, żeby to powiedzieć, nawiązać, ale Grzegorz wciąż mówi:

– To się chyba nigdy nie zacznie. Okaże się, że to ciąża urojona. Moja – dodaje z przekąsem. – Tylko nie powtarzaj, że wszystko będzie dobrze. To nie twoja żona i nie twoje pierwsze dziecko!

No i jak takiego nieszczęśnika z żoną i pierwszym dzieckiem pytać o to, skąd wiedział, że szkoda czasu na życie bez? Pytać o coś, co chyba w moim wieku dawno powinno się wiedzieć? Nagle ze wszystkich stron wieje na mnie chłodem. Zrywam z kaloryfera polarową bluzę i próbuję ją włożyć, nie odrywając telefonu od ucha, moje wolne ramię z hukiem uderza o płytę grzejną. Nie udaje mi się opanować jęku bólu.

– Justyna, ktoś się do ciebie włamuje?

– Nie, tylko musiałam coś na siebie włożyć, bo było mi zimno.

– Seks przez internet?

– Głodnemu chleb na myśli? – Mój wzrok zatrzymuje się na pudełku pierników na opłatku. To ostatnie, które zjem sama.

Grzegorz parska tym swoim „hju-hju-hju” śmiechem i jak zawsze po trzecim „hju” poważnieje.

– Dobra, to nie będę ci przeszkadzał, poesemesuję jeszcze teraz trochę z Zuzą. A ty się nam nie pochoruj, bo na liście potencjalnych niań ciebie mamy na pierwszym miejscu. Najlepiej zrobisz, jeśli pójdziesz spać. Ale jak cię znam, to znowu będziesz grać w necie w scrabble i pozwalać się podrywać podtatusiałym łysolom.

Ed na zdjęciu profilowym ma bujną rudą czuprynę, a jedyne, na co mu pozwalam, to ponarzekać na pecha w miłości, w końcu dopiero co rozsypało mu się drugie małżeństwo. Jeśli Grzegorz się teraz rozłączy, dzisiejsza partyjka z Edem może skończyć się na tym, że to ja zacznę się żalić jemu. Zawsze to jakiś sposób, terapia grupowa, moglibyśmy się nazwać Anonimowi Olani...

Chyba mimo wszystko bardziej wierzę w guru, który osiągnął stan miłosnej łaski, choćby sobie ze mnie pokpiwał.

– Sam jesteś podtatusiały. A z Edem się po prostu przyjaźnię.

– Się przyjaźnisz. Przeze mnie jakoś nie zawalasz zleceń.

– Powiedziałam, że omal nie zawaliłam. Omal robi wielką różnicę. Poszło do redakcji na czas. Tamten tekst to akurat była prawdziwa gramatyczna korrida, więc i obróbka dłużej trwała. Bywa ciężko, ale radzę sobie. – Wciągam przez nos dodatkową porcję powietrza, jak zawodnik przed dalszą walką.

Jak wtedy, gdy przed Dziadkiem musiałam usprawiedliwiać decyzję o pójściu na anglistykę. Bo przecież skoro zamierzałam pracować w prasie, trzeba było dziennikarstwo studiować. A jeśli już obcego języka chciałam się uczyć, trzeba było na pedagogikę iść, nauczycielką zostać. Widać się zresztą nie przykładałam, skoro teraz to nie tym angielskim na życie zarabiam. Widać talentów przez Pana Boga danych nie wykorzystałam. Żeby udowodnić, że się myli, poszłam po zaświadczenie z jednego z dwóch najlepszych uniwersytetów w Anglii, z którego lucem et pocula sacra. Dziadek, bez znajomości angielskiego i łaciny, mógł się na widok giloszowanego papieru tylko w milczeniu przeżegnać. Czemu znów muszę o nim myśleć?

Z głośnika słuchawki dobiega mnie refleksyjna cisza, potem przytomny głos programisty nawykłego do skupiania się na faktach:

– Masz dość zleceń? Pożyczyć ci kasy?

– Nie, spoko. – Głaszczę pudełko luksusowych pierników, którymi nie mam się z kim dzielić. – Niczego mi nie brakuje.

Ale Grzegorz czuje się wdzięczny, że mu towarzyszę w tej jego mizerii szczęścia, powtarza, że jeśli może coś zrobić, to... Prośba o lekcję mizerii szczęścia nie przejdzie mi teraz przez gardło. A on gotów nie odpuścić z tą swoją wdzięcznością, i jeśli spyta mnie jeszcze raz, to mogę się rozpłakać. Trzeba mu rzucić coś, co go przekona, że mam wszystko pod kontrolą.

– Powiem ci, co mógłbyś.

– No?

– Stworzyć jakiegoś wirusa, który zablokuje grafikom komputery, kiedy będą próbowali tabele wartości odżywczych na opakowaniach ustawić mniejszym stopniem pisma niż dziesiątka.

– To poza Zuzką naprawdę ktoś to czytuje?

Tłumaczę mu mój system. Jeśli tysiąc kalorii danego produktu przekłada się na pięć złotych lub mniej, towar ląduje na szczycie mojej listy opłacalnych zakupów. Tani makaron, którego stosunek ceny do kaloryczności jest korzystniejszy niż mój standard, oznacza oszczędność pieniędzy. Nadwyżkę w budżecie mogę wydać na lepsze białko, owoce egzotyczne albo słodycze...

Dopiero kiedy pyta, czy na pewno nie potrzebuję pieniędzy, dociera do mnie, że brnę.

– Miałeś esemesować do Zuzy.

– No dobra, nie będę ci przeszkadzał w randce.

– Właśnie.

Wciskam „rozłącz”. Wyłuskuję z opakowania pachnące słodyczą ciastko, sama z sobą się podzielę tym bluźnierczym opłatkiem, mnie też się coś w końcu od życia nale... Opłatek odkleił się od piernika i staje mi w gardle. Pan Bóg mnie pokarał. Trzeba się zająć pracą, przeczekać ten ciążowy adwent Zuzki... Tyle że przecież potem będą z Grzegorzem jeszcze bardziej zajęci. Skale Apgar, pieluchy, ząbkowanie, a później pewnie zrobią sobie drugiego potomka... Będą uczyć życia swoje dzieci, nie mnie. Innych guru na szybko nie znajdę. Zostaje mi Ed i klub Anonimowych Olanych.

Pod x w słowie „matrix” upuszczam kursorem tafelki z literami e, n, o, n. Nie najgorzej, ale scrabble z obcym bez twarzy, bez profilowego zdjęcia, za to z jakąś grafiką przypominającą opiętą na kole sieć, dłuży się. I pomyśleć, że zwierzenia Eda mnie czasem nudziły. To do niego niepodobne, żeby wcale się nie pokazać. Czasem się spóźniał, raz nawet o pół godziny, ale teraz jest po pierwszej. Palce mi marzną od przycisków myszy, a ileż można czekać na ruch milczącego Obcego? Może gram z botem i maszyna testuje moją cierpliwość. Zaczynam głodnieć. Jeśli sięgnę po kolejny piernik i opłatek znów utkwi mi w gardle, nie zasnę. Z opłatkiem w gardle, z głosem Dziadka w uszach: „Pan Bóg cię pokarał”.

Ding. Po „spell” na planszę wskakują tafelki z literami u, n, k, e, r. „Spellunker”? Wrzucam kursor do pola czatu:

– Co to niby, do czorta, ma być?

– A taki człowiek, co lubi się szwendać po jaskiniach. Czasem warto czytać te ciekawostki z opakowań na owsiance.

A więc Obcy mówi.

– Na owsiance?

– Tej ekspresowej. Nie jadasz na śniadanie ekspresowej owsianki?

– W Polsce chyba nikt nie jada na śniadanie owsianki.

– Jesteś z Polski? Oboje moi rodzice są Polakami. I ich rodzice. I rodzice moich dziadków. Przyjechali do Stanów z Lublina, Poznania, Gdańska i Nowego Sącza.

Ed może się pochwalić tylko babcią o zapolszczonej krwi. Może się staruszce zmarło i dlatego nie ma go na Scrabblite? Może Ed właśnie wraca z pogrzebu? Może za chwilę jednak tu wpadnie? Umówilibyśmy się przynajmniej na jutro. Lublin, Poznań, Gdańsk i Nowy Sącz, niezła musi być wypadkowa tych wszystkich lokalnych odmian polszczyzny, i to sprzed trzech pokoleń... Jeśli między ruchami na planszy będę chować dłonie w kieszeniach dresu, jedną partyjkę jeszcze wytrzymam w tym zimnie, dam Edowi wrócić z pogrzebu do tego jego Cadillac w Michigan.

– Może raz w ojczystym języku? – Przechodzę na polski. – Odwdzięczę się za tego spellunkera.

You don’t speak Polish.

– Choć oboje twoi rodzice są Polakami? Żartujesz.

– Nie. Do mnie i braci nie mówili po polsku. Ta nasza polskość to było coś w rodzaju honoru, ale też jakiegoś... kalectwa.

– Kalectwa?...

– Tak, zrozumiałam to naprawdę wcześnie, zanim jeszcze poszłam do szkoły. Mój starszy brat miał najgorsze oceny z angielskiego w klasie, a młodszemu nawet pierwsza klasa szła niewiele lepiej. Tych i owych tylko utwierdzało to w przekonaniu, że Polaczki z Wheatfield to obywatele gorszej kategorii... Nie dziw się, że rodzice nie mówili do nas po polsku.

Dziwię się. Więc mi wyklarujesz swoją kaleką polskość, opowiesz o biało-czerwonej fladze na maszcie przed waszym domem w Indianie, o tej wbitej w cyferblat podwórka wskazówce. Jej cień zaznaczał granice włości, na których wybrani mogli czuć się swobodnie, rzucając od święta kilka słów z czasu, który przeminął.

Miałaś dopiero sześć lat, ale rozumiałaś, że Paul Jakubiak należał do wybranych. Stał na podjeździe z twoimi rodzicami, twarzą w twarz z twoim tatą, usiłując omówić z nim jakieś ważne szczegóły dotyczące budowy nowego chlewu. Już po chwili zwrócił się bardziej w lewo i mówił tylko do twojej mamy. Wszyscy, którzy pojawiali się na farmie, żeby załatwić jakiś interes, zawsze ostatecznie dobijali go z twoją mamą.

Odsunęłaś się jeszcze o kilka kroków, polskie słowa nie były przeznaczone dla twoich uszu.

– Bill, szluga?

To było w języku z twojego świata. Dobiegło zza twoich pleców, od strony grupki robotników otaczających olbrzymią skrzynię z narzędziami.

Jeden z trzech pucołowatych perkatonosych szatynów, tak podobnych do swojego szefa, wyciągał paczkę papierosów w stronę bladego mężczyzny w kapeluszu. Niepasująca do kompletu pociągła twarz na moment zaokrągliła się, kiedy ten pokazał w uśmiechu brązowe zęby, a potem znowu wydłużyła, gdy pokręcił głową.

– A ja sobie pod gołym niebem popalę – zaśmiał się jeden z trójki i szturchnął stojącego obok drugiego, niższego. – Przy żonce nie będę psuł powietrza.

– Pierścionka jeszcze nie kupił, ale już „żonka” – zakpił tamten.

– Może jeszcze nie kupił – zaciągnął się głęboko pierwszy – ale już wybrał.

Po chwili rozwijał przed oczami pozostałych poskładaną do wielkości paczki papierosów kartkę z katalogu.

Bill wyjął z tylnej kieszeni dżinsów metalowe pudełko i wrzucił sobie do ust kawałek tytoniu, a potem zmierzył wzrokiem słup z nieco sflaczałą od porannej mgły flagą.

Spojrzenia perkatonosych ledwie ślizgały się po powierzchni kształtów. Bill patrzył inaczej. Patrzył, jakby w jakiś sposób przywłaszczał sobie wasz biały piętrowy dom z wyłaniającymi się zza niego szczytami kilku świerków, większy i mniejszy chlew, czerwoną stodołę, rdzewiejący cylinder silosu, garaż na maszyny, lipę i nawet ambrowiec, który nazywaliście gumowcem. Kiedy skierował wzrok na łagodnie pofalowane pola, przez chwilę z wyrazem zaciekawienia na twarzy poruszał nozdrzami. Pociągnęłaś nosem, ale woń wilgotnej czarnej ziemi, chłodnej, rzadkiej jeszcze trawy i świń nie wydała ci się niczym szczególnym. Znałaś ją zbyt dobrze.

– Suń się – syknął do ciebie John, a jego stalowoniebieskie oczy błysnęły jak ostrze pługa, od którego tata kazał ci się zawsze trzymać z daleka. – Bo nas zobaczy!

W oczy Tommy’ego, kiedy powtarzał za Johnem, że masz się posunąć, nie spojrzałaś.

Leżeliście na ziemi za dwiema paletami, ukryci za złożonym na nich ładunkiem desek. Spomiędzy palet, ponad zdeptaną trawą, był dobry widok na lipę i siedzącego pod nią na roboczych rękawicach Billa.

Już sam fakt, że Bill jadł lunch na uboczu, podczas gdy reszta robotników posilała się w grupce, wzbudził w Johnie podejrzenia. Grubokościsty jedenastolatek, o ponad głowę wyższy od Tommy’ego, uważał, że w sprawach, w których nie trzeba pytać o zdanie mamy ani taty, to on sprawuje na farmie niepodzielną władzę i nic nie powinno wymknąć się spod jego nadzoru. Gdyby jeszcze Bill przysiadł po prostu na kupie obrzynków albo na skrzyni z narzędziami... ale on wybrał trawę pod waszą lipą! Drzewo według waszej mamy miało co najmniej sto lat, było zaznaczone na mapce farmy już w czasie, kiedy jej dziadek odkupił gospodarstwo od jakiegoś Szweda! A ten brązowozęby tak się rządzi, jakby!...

Brązowozęby, przeżuwając ostatnie kawałki aromatycznej suszonej wołowiny, wytarł nagle dłonie w wiecheć młodych gałązek wyrastających u podstawy pnia, potem wyjął z kieszeni scyzoryk i jedną z nich odciął.

– Ja cię... – Głos Johna zamarł.

Bill przyjrzał się grubej na palec gałązce, wyciął z niej kawałek długości swojego kciuka, potem naciął go z jednej strony pod kątem i coś tam jeszcze dłubał. Rękojeścią scyzoryka opukał patyk, wreszcie przytknął jeden koniec do warg i nadął policzki. Odjął patyk od ust, pogrzebał w jego końcówce szpicem ostrza, przyjrzał się scyzorykowi, pomajstrował przy nim, po czym znów skupił się na patyku. Wyglądało na to, że coś z niego wykręca. W końcu przyłożył to dzieło swoich rąk do warg, jakby chciał go posmakować, jak świeżo rozwiniętą z celofanu landrynkową laseczkę. Dmuchnął. Rozległo się łaskoczące uszy świśnięcie.

Bill wyciągnął rękę z gwizdkiem w stronę desek na paletach.

– Chcecie?

– E tam. – John podniósł się i zaczął otrzepywać ubranie z tłustych drobinek ziemi. – Mam prawdziwy. Taki na psa. Kupiłem se wysyłkowo.

Tommy zmałpował lekceważący wyraz twarzy Johna, ale ty chciałaś obejrzeć gwizdek z lipowej gałązki. Drzewo nabierało w twoich oczach nowego sensu – Bill jak czarodziej dotknął go, wziął w posiadanie i przetworzył w coś, co nigdy wcześniej nie wydało ci się możliwe. Odczekałaś, aż twoi bracia ruszą w stronę „wdechowej” bagażówki, i sięgnęłaś po szarozieloną świstawkę. Była lepka od soku. Na śmieszny moment twoje zimne palce przylgnęły do bladej skóry czarodzieja.

Szkielet chlewu nabierał drewnianego ciała. Jego brzuszysko zasłaniało ci już nawet część nieba, i choć w głosie mamy, kiedy wołała Johna i Tommy’ego, żeby wracali do domu, bo idzie burza, wzbierał gniew, wolałaś trzymać się blisko niej. Szła w stronę świeżo zaoranego pola, na którego drugim krańcu majaczył traktor z twoim tatą. Chłopaki mogli kręcić się tam w nadziei, że pozwoli im usiąść za kierownicą.

Przy skrzyni z narzędziami Bill, w kucki, rozpakowywał paczkę gwoździ.

– Nie widziałeś smarkaczy? – Mama zawadziła spojrzeniem o jego twarz i zatrzymała wzrok na jego dłoniach. Wiedziała już o gwizdku. Wiedziała też o bumerangu, który wystrugał z odrzynka deski, bo perkatonosi tak głośno komentowali każdy rzut, że wyszła na dwór z patelnią pełną skwierczącego bekonu. – Nie wiadomo, co im do łba strzeli.

– Nie. – Uśmiechnął się szeroko.

– Od żucia tytoniu dostaje się wrzodów w ustach. – Uniosła lekko brodę. – Nie mówiąc już o tym, jak to obrzydliwie farbuje zęby.

Bill przeniósł wzrok na ciebie, wyszczerzającą się do niego od ucha do ucha.

– Ładna ta pani córeczka. Odziedziczyła urodę po mamusi.

Obcięte na pazia brązowe włosy, które mama na specjalne okazje tapirowała lekko i utrwalała lakierem, jak ramka wydzieliły ci nagle ze świata jej twarz. Dwie pionowe zmarszczki na środku jej czoła tworzyły z wydatnymi brwiami wyraźny krzyż i przykuwały wzrok. Dopiero po chwili ujrzałaś, że mama wydyma pytająco wargi.

– Co to za nazwisko: Grimm? – Zmrużyła lekko oczy. – Na pewno nie polskie.

– Nie. – Bill uśmiechnął się, starając się jednak osłonić zęby wargami. – Nie, łaskawa pani. Niemieckie.

– Och. – Jej spojrzenie ściemniało. – Dziwię się, że Jakubiak...

Zamarłaś. Niedawno, kiedy twój tata narzekał, że Ostendorf podniósł cenę jakichś części do traktora, mama powiedziała tonem pełnym jadu: „Niemcy! Nigdy im nie dość! Napadli Polskę, czego się można po nich spodziewać?!”.

– Rodzice nie popierali chyba Hitlera? – Naciągnęła dekolt swetra na szyję, jakby nagle zrobiło jej się zimno.

Bill zamrugał.

– Hm?

– Niemcy zabili miliony Polaków. – Spojrzała na niego spod zmarszczonych brwi.

– Łaskawa pani – Bill pochylił lekko głowę – moi rodzice nigdy nie byli w Europie. Moi dziadkowie wyjechali z Niemiec w dwudziestym piątym.

– No chyba że tak – mruknęła. – Chyba że tak.

– Moi przodkowie byli w ogóle miłymi ludźmi. – Bill znów pokazał w uśmiechu swoje zafarbowane zęby. – Dwóch z nich nawet pisywało bajki dla dzieci.

– Naprawdę? – spytałyście obie naraz.

– Aha. Napisali bajkę o Czerwonym Kapturku.

– Bill, nie płacę ci za opowiadanie bajek – burknął do niego przechodzący obok stary Jakubiak.

– Nie, szefie. Już się robi.

Mama włożyła dłonie w kieszenie spodni, odwróciła się i skierowała w stronę domu. Znowu wyglądała jak mama, którą znałaś. Postać, a nie twarz. Szeroka w ramionach, na silnych nogach; wnuczka mężczyzny, który przyjechał tutaj jeszcze w ubiegłym stuleciu z kraju, którego nawet nie było wtedy na mapie. Szła do domu, a jej głowa zwrócona była w stronę lipy. Patrzyła na drzewo takim wzrokiem, jakby zobaczyła je po raz pierwszy w życiu.

– Przez Billa? – wklepuję zmarzniętymi palcami. Ogień musiał już całkiem wygasnąć.

– On był zupełnie inny niż wszyscy, których znałam jako dziecko. Bill to niewyczerpany temat, ale nie mam teraz czasu na opowieści.

– Ile razy dziennie karmisz te swoje świnie?

– Jakie świnie? Od piętnastu lat mieszkam w Chicago. A od czterech zajmuję się szkłem artystycznym. Wybacz, teraz naprawdę muszę już lecieć, podać dzieciom kolację.

– Owsiankę?

– Pewnie corndogi.

Diabli wiedzą, co to za pies, ale:

– Na kolację?!

– A ty co jadasz na kolację? W prawdziwej Polsce?

– Pierniki na opłatku.

– Opłatku? Takim jak w kościele? O Jezu, naprawdę muszę lecieć, dzieciaki marudzą. Często tu wpadasz? Zawsze pod tym samym pseudo? A może zobaczymy się przez komunikator, opowiesz mi o tych piernikach?

Znikasz jak uciekający z balu Kopciuszek. Zamiast pantofelka zostawiasz po sobie profilową ikonkę z wpisaną w okrąg siecią. Spać, póki głowę mam pełną corndogów i owsianki. O piernikach, które stają mi w gardle, opowiem jutro Edowi.

Tyle że Eda dwadzieścia cztery godziny od naszego ostatniego umówionego spotkania w pokoju scrabble nadal nie ma w necie. Jest twoja wpisana w okrąg sieć. Kiedy opowiedziałam Zuzie, jak to mi się zasiedziało poprzedniej nocy z kimś, kto jada śniadania w porze naszych obiadów i czyi rodzice żyją gdzieś tam pod biało-czerwoną flagą w przekonaniu, że są Polakami, spytała, czy znasz bigos. Obiecałam, że się dowiem.

Maksymalizuję rozmiary komunikatora.

Znasz Sauerkraut. I polskiego papieża. I Wałęsę, który obalił komunizm.

– No, to lekka przesada. Sam niczego nie obalił.

– Brzmi to tak, jakbyś go nie lubiła. Byłaś komunistką?!

– O, wręcz przeciwnie. Ale znienawidziłam go w tak młodym wieku, że można by mnie wtedy było nazwać jego najmłodszą oponentką. Po pierwsze, miał przerażające wąsy...

Przesyłasz mi uśmiech.

– Pamiętam te wąsy. A po drugie?

Rankiem szóstego grudnia osiemdziesiątego pierwszego Dziadek, jak co roku, zawołał mnie i Dominikę, żeby z rzadką szczodrobliwością wypełnić nasze dłonie cukierkami.

– Pan Bóg widzi wszystko – powtórzył, jak co roku, choć miałam już dwanaście lat i znałam to kazanie na pamięć. – Widzi wszystko i wynagradza tych, którzy pomagają potrzebującym nie dla poklasku, ale z miłosierdzia, tak jak Święty Mikołaj. Kto naśladuje Świętego Mikołaja, robi sobie zasługi w niebie.

Tego jednego ranka w roku Dziadek dawał nam do zrozumienia, że istnieje dla nas droga do świętości. Pochylałyśmy głowy nad pełnymi cukierków dłońmi, a Dziadek, ten jeden raz w roku, w zastępstwie miłościwego świętego, klepał nas suchymi palcami po naszych bladych policzkach. Tak podwójnie obdarowane pochylałyśmy głowy jeszcze niżej, nie śmiąc spojrzeć w oblicze majestatu.

Wynajęta sala konferencyjna, do której zabrali nas tamtego roku rodzice, była większa niż nasz parafialny kościół w Starej Wsi. Wzrok biegł pod sufit, gdzie na białym prześcieradle zawieszono czerwony napis „Solidarność dzieciom”. A jednak to dorośli wydawali się bawić na tej gigantycznej imprezie lepiej niż my. Uśmiechali się do siebie nawzajem porozumiewawczo i butnie. I tak, w atmosferze konspiracji i w duchu kpiny z systemu, pod girlandami z aluminiowych taśm, które posłużyły wcześniej do produkcji kapsli do butelek na mleko, Wałęsa przy pomocy swojego Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego w sobie tylko wiadomym celu zabijał mojego Świętego Mikołaja. Wróciłam do domu ze składkowym prezentem i przekonaniem, że słowo „solidarność” oznacza coś podejrzanie dwuznacznego. A już na pewno nie ma nic wspólnego ze świętością.

– Wstawajcie, wojna! – Tymi słowami Dziadek obudził nas parę dni po świętokradczej imprezie mikołajkowej, w niedzielę trzynastego grudnia. – Macie swojego Wałęsę! – strzelił drzwiami sypialni rodziców i słyszałam, jak śmiertelnie obrażone stopy niosą go w dół po schodach z lastryka. Kapcie klapały głośniej niż po zwykłej obrazie. Bezczeszczenie niedzieli zbyt długim snem godne było jego nagany; gdy już musiał budzić moich rodziców, robił to zawsze bez pardonu, bez pukania do drzwi – wpadał na piętro, jakby go wzywano do pożaru, i dokonawszy pobudki, niespiesznie udawał się na parter z miną kogoś, kto spełnił swój chrześcijański obowiązek. Jednak tej niedzieli Dziadek prawie sfruwał nad schodami jak Anioł Zagłady, klapanie jego podeszew przypominało uderzenia złowieszczych skrzydeł. I to nie informacja o wojnie poderwała rodziców z łóżka, lecz właśnie impet dziadkowych kapci.

– Jaka wojna?! – zawołała za nim szeptem mama, ale odpowiedziało jej tylko kilka ostatnich przejmujących klapnięć, kiedy Dziadek pochłaniał cztery najniższe stopnie. Wydało mi się, że przelatując nad schodami, spopielił je i już na zawsze pozostaniemy na wysokości naszego zaspanego, grzesznego piętra, odcięci od szans na zbawienie.

– Jaka wojna?! – wołał za Dziadkiem ojciec, ale odpowiedziały mu tylko szurnięcia Dziadkowych kapci po lastrykowej podłodze sieni, a potem pompatyczne trzaśnięcie drzwiami do jadalni.

Podczas śniadania w ten pierwszy dzień stanu wojennego Dziadek milczał. Rzucał gniewne spojrzenia na rodziców, którzy swój obłożony twardym serem chleb jedli z pochylonymi głowami.

– Macie swoją Solidarność! – prychnął w końcu potępiająco.

A ja wspomniałam imprezę mikołajkową i w duchu przyznałam mu rację. Mieli swoją So-li-darność!

Dopiero mając szesnaście lat, ze zdumieniem zauważyłam, że Dziadek nie jest olbrzymem. Jak na mężczyznę, nie mógł się poszczycić nawet średnim wzrostem. Był niższy od ojca i mogłabym już patrzeć mu prosto w oczy prawie bez podnoszenia głowy. Gdybym chciała mu patrzeć w oczy. Gdybym się ośmieliła.

W moich snach jego głowa wpasowywała się idealnie w stojący na jednym wierzchołku trójkąt Opatrzności, z wszystkowidzącym Okiem w środku. Kiedy zwracał twarz w moją stronę, stawałam się przezroczysta. Jego od zawsze siwe włosy, wcale nieprzerzedzające się z wiekiem, tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że z Panem Bogiem z malowideł w naszym kościele w Starej Wsi łączy go bezpośrednie pokrewieństwo. Jak Bóg, wiedział o wszystkim, co działo się między piwnicą naszego domu a niebem, a także w szopie, wśród narzędzi ogrodniczych ojca, które rdzewiały od nieużywania, i w kuchni, gdzie przeterminowane przyprawy zapełniały posępnie jedną z szafek, utraciwszy resztki koloru i aromatu, utraciwszy wszelką nadzieję na to, że matka kiedykolwiek wykorzysta je, by czyjemukolwiek życiu dodać smaku.

Może to wszystko potrafił odczytać niczym jakiś kod, tak jak w wiotkim pasemku rozcinającym błękit nieba nad lasem potrafił bezbłędnie odszyfrować ukryte niżej płomienie, które groziły trudną do zmierzenia klęską ognia... i może dlatego, kiedy patrzył na matkę albo ojca, musiał mrużyć oczy, jak wtedy, gdy w suszę obserwował las na obrzeżach Niwek, wypatrując zarzewia pożaru. Jego twarz mówiła: „Nie wolno mi przestać czuwać, jeśli chcę uratować choćby jedno drzewko! Jedno zbłąkane nasionko na kruchych skrzydełkach!”.

I tak jak mój Dziadek, Joachim Gojny, był tylko jednym z wielu nieustraszonych członków Ochotniczej Straży Pożarnej, emerytowanym już z racji podeszłego wieku, tak nie był osamotniony w czuwaniu nad naszym domem. Wszystkich pomieszczeń strzegły milcząco wizerunki świętych, Boga Ojca, Jezusa i Matki Boskiej. W jadalni patron strażaków Florian i Niepokalane Serce Maryi z obrazków nad telewizorem, w sypialni Dziadka z ciężkiego oleodruku refleksyjny Jezus pośród uczniów na przechadzce poprzez łan zboża. W kuchni wychudzony Zbawiciel umierał na naszych oczach na solidnym drewnianym krucyfiksie, przymknąwszy powieki, by nie patrzeć na nasze proste, ale bądź co bądź, pożywne jedzenie, ja jednak wiedziałam, że to tylko pozór; że Jego oczy tak naprawdę widzą wszystko, i kiedy od wielkiego dzwonu dostawałyśmy z Dominiką wystaną w długiej kolejce pomarańczę, której nie dało się nigdy podzielić równo, dawałam mojej siostrze zawsze większą część, żeby nie popełnić grzechu łakomstwa albo chciwości.

Przed wszechobecnością niebieskich zastępów nie dało się uciec nawet na piętro. W pokoju, gdzie sypiałyśmy z Dominiką na piętrowym łóżku, przypięte do jego stelaża obrazki Aniołów Stróżów przy każdym tąpnięciu w pobliskiej kopalni kołysały się jak dzwonki ministrantów podczas Podniesienia. W sypialni rodziców biały gipsowy odlew Świętej Rodziny na czerwonym zamszowym tle bił po oczach niczym znak zakazu. Cała rzesza pomniejszych dewocjonaliów swoim wszędobylstwem świadczyła aż nadto dobitnie o tym, kto ma w tym domu Ostatnie Słowo. Ostatnie Słowo miał Pan. Dbał o to Dziadek.

Czemu więc pod tak czujną opieką Niebios dom nigdy nie stał się prawdziwą świątynią Pana? Jakim odwrotnym cudem wymknął się Dziadkowi z rąk?

Pamiętam słodkawy zapach gruszek szarówek, które rozkrojone na połówki i ćwiartki ojciec suszył jesienią przy otwartym piekarniku kaflowego pieca. Świeże szarówki na długo po ich spróbowaniu więziły język cierpkim posmakiem, więc buchająca od piekarnika słodycz wypełniała kuchnię jakąś błogą tajemnicą. Uprzyjemniała nawet praktyczną lekcję tabliczki mnożenia, do której zachęcał mnie Dziadek: sześć ćwiartek w jednym rzędzie na czarnej blaszce i sześć w drugim to trzy całe gruszki, a cztery połówki...

Ojciec podniósł podeschniętą połówkę za ogonek, powąchał ją i gładząc dłonią wieczorny zarost na swojej kanciastej szczęce, mruknął:

– Dałoby się... wydestylować...

Dziadek fuknął na ojca.

– Wyde co? – wymknęło mi się.

– Najpierw się fermentuje. – Dziadek podał mi tę informację tonem suchym jak ogonek szarówki, która spędziła na blaszce kilka dni.

– Fermentuje?... – Tego słowa też jeszcze nie znałam.

– Czeka się, aż się zepsuje... Jak tamten sok, co to nakrętka dobrze nie trzymała, pamiętasz?

Pamiętałam. Moje usta wypełnił wtedy kwas wymiocin, jadowicie ostry i kręcący w głowie i w nosie, i ogarnęła mnie nienawiść do samej siebie, tak bardzo nauczyłam się już nienawidzić ten zakisły fetor, który był zapachem niepewności i bezprawia. Bezprawia w naszym domu, w domu Dziadka, nie miało prawa być. Kiedy odór fermentacji wkradał się w gęstą od modlitw atmosferę naszego domostwa, natychmiast zaczynał w niej dominować, zagarniał wszystkie pewności, zatapiał cały spokój i zostawiał mnie dryfującą na powierzchni oceanu rozterki. Pode mną szalała niezmierzona toń, a po niej, jak Jezus do uczniów na jeziorze Genezaret, szedł Dziadek.

Bo prawie co noc składano mnie w ofierze na ołtarzu jego małżeńskiego łóżka i nikt nie dbał o to, że zdana tam byłam na łaskę i niełaskę tego co święte. W domu śmierdziało alkoholem, i to nie z destylowanych szarówek, a z piwa wypacanego przez ojca, który po pracy prawie codziennie zahaczał o bar Zacisze. Bywało, że upijał się „na trzeźwo” i w stanie upojenia zachowywał świadomość kłopotliwej sytuacji, z którą będzie się musiał uporać w domu. W takie wieczory przekraczał próg cicho i z miną człowieka zafrasowanego. Matka zaczynała kręcić się po kuchni za ich dwoje, jakby chciała zakamuflować ten haniebny u ojca niedostatek energii: szurała garnkami po nierównej płycie pieca, otwierała szafki i niewidzącym wzrokiem lustrowała ich zawartość, przesuwała taborety, suche czoło ocierała spoconą dłonią, by pozwolić jej zsunąć się na usta. Tam dłoń matki spoczywała oparta o wydatną brodę, podczas gdy druga mieszała zupę, nalewała zupę, stawiała talerz na stole.

– Och, Jadziu, Jadziu... – smęcił ojciec. – Och, Jadziu...

– Siadaj i jedz – przerywał mu szept spod lewej dłoni matki.

– Ty nic nie rozumiesz, Jadziu – kręcił głową. – Nie rozumiesz, że... ach...

Dziadek zamykał na chwilę oczy, mocno, jakby chciał wymazać z nich obraz ojca, a potem ze słowami „dziecko nie powinno tego oglądać” prowadził mnie za rękę do swojej sypialni. Lubiłam pojemniczek ze święconą wodą przymocowany do futryny drzwi: przed udaniem się na spoczynek wolno mi było zanurzyć koniuszki palców w metalowej muszli opartej na krzyżu i kotwicy i przeżegnać się wilgotną świętością... Potem Dziadek układał mnie na nigdy nierozściełanej części swojego małżeńskiego łóżka, okrywał szorstkim kocem i zaczynał śpiewać.

Śpiewał pieśni kościelne, sezonowo, zgodnie z kalendarzem liturgicznym. Kochałam strofy maryjne, pełne najsławniejszych niewiast, najozdobniejszych, przenajchwalebniejszych panien, gwiazd morskich, królowych nieba, słodkości życia, alle-alleluj i salve regin. Słowa, których nie rozumiałam, brzmiały jak obietnice, wypełniały moją głowę i pomagały mi zapomnieć o świętości i rozterce.

Czasem, w te dni, kiedy ojciec upił się „na wesoło”, ponad barytonem Dziadka wznoszącym hymny na cześć Maryi zataczał się chichotliwy rechot, w bardzo wysokim rejestrze, jakby ojca ktoś łaskotał. Potem z podobnych wyżyn na pokrywki garnków, w których matka od popołudnia podgrzewała obiad, nieodmiennie spływało we łzach jej histeryczne błaganie: „Przestań!”. Serce podskakiwało mi jak te poobijane pokrywki, gotowe spaść na podłogę i potoczyć się w jakiś kąt albo i do węglarki, i skończyć na łopatce, która podsyca łakomy ogień pod blachą. Nie było innej ucieczki. Tylko dłoń Dziadka ściskająca końce moich palców, bym nie utonęła w oceanie niepewności... Dziadek ratował mnie przed ojcem i matką, a ja słuchałam jego śpiewu z pilnością apostoła.

Com przyrzekł Bogu przy chrzcie raz, dotrzymać pragnę szczerze;

Kościoła słuchać w każdy czas i w świętej wytrwać wierze.

O Panie, Boże, dzięki Ci, żeś mi Kościoła otwarł drzwi,

W nim żyć, umierać pragnę.

Wszystkie nasze dzienne sprawy przyjm litośnie, Boże prawy,

A gdy będziem zasypiali, niech Cię nawet sen nasz chwali...

Wpadałam w niemą rozpacz. Mój wybawiciel żądał ode mnie nie mniej niż wszystkiego! Chrześcijanin miał w Kościele żyć – i umierać. A gdy będziem zasypiali... Nie chciałam zasnąć, nie chciałam umrzeć, choćby nawet mój wiekuisty sen miał chwalić Boga. Miałam dopiero trzy, cztery, pięć lat! A jeśli się nie obudzę? I będzie już tylko ciemność, na zawsze, bez końca, bez końca?! Albo, co gorsza, obudzę się po drugiej stronie wiecznego snu, a tam wybuchnie przed moimi oczami niebiański płaszcz Matki Boskiej?

Ogarniało mnie poczucie żalu za jedyny mój grzech, o którym wiedziałam wtedy, że był na pewno grzechem, choć dowiedziałam się tego nie od Dziadka, i mój ojciec grzechem tego nie nazwał... Tamtego wiosennego dnia zabrał mnie na spacer, a ja uparłam się pojechać na moim rowerku z bocznymi kółkami. Polną drogą między skrawkami łąk a płachtą pegeerowskiego pola dotarliśmy do lasu, którego zieleń wchłaniała nas jak gąbka... Koło mojego rowerka podskoczyło na szyszce, potem na kamieniu, potem na wyschłej gałązce. A potem gładko przejechało po rozciągniętej na drodze dżdżownicy. Zatrzymałam się i cofnęłam swój pojazd, przejeżdżając dżdżownicę jeszcze raz... a potem ruszyłam do przodu i dżdżownica pod kołem mojego rowerka rozpadła się na dwie części, z których każda zwinęła się kurczowo.

– Co robisz?! – złapał mnie za gardło głos ojca. – To żywe stworzenie! Nie godzi się go męczyć!

Zrobiłam więc coś niegodziwego. Gdyby Matka Boska przyszła do mnie, zasmucona jak z tego obrazka nad telewizorem, w promieniach glorii i z bijącym na dłoni sercem, które pewnie wyskoczyło z jej piersi ze strachu któregoś dnia i które zdążyła złapać, zanim stoczyło się do węglarki, na drugiej dłoni trzymałaby rozjechaną na pół dżdżownicę. Z jej pięknych oczu popłynęłyby łzy, a ja nie byłabym w stanie zrobić nic, żeby ją pocieszyć. Kurczowo trzymałam się jawy, choć uwierała mnie w końce palców palcami Dziadka.

Rozcieram dłonie, wymasowuję z nich resztki wspomnień i zimno.

– Takiego pokopanego dzieciństwa pewnie na waszej farmie nie miałaś?...

– Hmm.

– Założę się, że nikt ci nie śpiewał do snu kościelnych pieśni. Bill pewnie opowiadał ci jakieś bajki. Potomek któregoś z braci Grimm.

– Bajki? On chyba nie wierzył w bajki. Opowiadał niestworzone historie, a one zawsze w końcu okazywały się prawdą. To w nim było najlepsze. I najgorsze. Potrafił znienacka powiedzieć coś, od czego kręciło się w głowie. Mówiłam ci, że przez Billa nawet moja mama musiała spojrzeć na lipę inaczej. A żeby to tylko o lipę chodziło.

Dudniący odgłos kamienia uderzającego o metal w ten pachnący praniem dzień miał hipnotyczną moc. Podczas ogłoszonej przez Jakubiaka przerwy na papierosa Bill dał się namówić Johnowi i Tommy’emu na zawody w celowaniu do obrębionych rdzą dziur w gigantycznym cylindrze. Po mistrzowsku pudłował. Twoi bracia, wprawieni w tej swojej częstej rozrywce, trafiali w najniższy otwór prawie każdym kamieniem i po każdym takim udanym rzucie, przy dźwięku staczającym się spiralnie w lej u podstawy silosu, przybijali sobie piątki. Wtedy Bill, uśmiechając się od ucha do ucha, za ich plecami do ciebie mrugał.

Nagle poprzez ponury grzmot metalowego kolosa i triumfalne chichy twoich braci przebił się głos twojej mamy:

– Długo mam czekać?

Szybko podałaś jej dwie klamerki. Poirytowanym ruchem wsunęła jedną na przewieszone przez sznur prześcieradło i wtedy sznur poddał się. Świeżo wyprana pościel rozesłała się po zdeptanej trawie. Mama zaklęła po polsku.

Bill zostawił twoich braci. Odszukał na łuszczącej się drewnianej elewacji oczko po haku.

– Zbutwiało przy gwincie – stwierdził, badając je palcem. W dłoni wciąż trzymał kamień, którym nie zdążył uderzyć w silos. – Trzeba by w innym miejscu wkręcić. Ale coś mi się zdaje, że od tej strony już wszystkie deski są w podobnym stanie.

Twoja mama szarpnięciami podnosiła z ziemi prześcieradła.

– A może by linkę zamocować pod silosem? – Bill zmrużył oczy. – Pordzewiały, bo pordzewiały, ale metal. Jakby tak, od nogi do nogi, dobrze węzły porobić...

– Nie – wstrząsnęła złożonym na pół prześcieradłem. – Chłopaki tam rzucają kamieniami, niech rzucają. Sama se poradzę.

– Hm, tak. A nawiasem mówiąc, o jakiejś pracy tu w okolicy pani nie słyszała? Szef do roboty przy następnej budowie przyjmuje swojego bratanka. Nie będzie mnie już potrzebował.

Mama zamrugała.

– Nie. Nie wiem.

Zamaszystymi ruchami składała kolejne prześcieradło. Bill gładził palcami kamień.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: