Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Weranda na Czarcim Cyplu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Weranda na Czarcim Cyplu - ebook

Sąsiedzi przyzwyczaili się już, że Natalia jest uroczą, nieco ekscentryczną starą panną, hodującą ziółka na parapecie. Nie dziwią się nawet, że rozwija swoją firmę i zaczyna pisać doktorat, zamiast wreszcie przejść na emeryturę. Gdy wraca z sanatorium z psem, który na kilometr rozpoznaje kłamstwo i zdradę małżeńską, są nieco zaskoczeni. A kiedy w ślad za psem przyjeżdża pewien żeglarz, całujący Natalię namiętnie na środku deptaku, a ona sama zaczyna nosić mini i malować usta na czerwono, na Półwyspie Helskim podnosi się wrzawa.

Nina ma problem odwrotny: jej narzeczony zniknął bez śladu, suknia ślubna, której usiłuje się pozbyć, wciąż wraca do jej szafy, a wszyscy wokół usiłują ją swatać z nieodpowiednimi mężczyznami. I choćby nawet chciała zrobić coś, czego nie wypada – nie bardzo miałaby z kim. W dodatku firma, którą do tej pory prowadziła twardą ręką, wymyka jej się spod kontroli, a trzy młodsze siostry nagle zaczynają zachowywać się kompletnie nieprzewidywalnie.

Obraz holenderskiego mistrza, mroczne sekrety z odległej przeszłości Helu i niewinne ziółka o śmiertelnej mocy, to mieszanka wybuchowa, z którą Nina i Natalia muszą zmierzyć się wspólnie – jeżeli nie chcą spędzić w więzieniu reszty swoich dni. Podejrzane o morderstwo z premedytacją mogą liczyć tylko na siebie. I na pewnego policjanta o rybim nazwisku, który – wbrew poszlakom i zdrowemu rozsądkowi – nieoczekiwanie staje po ich stronie.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8075-169-9
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

TRAFIŁA KOSA NA KAMIEŃ

Wzięłam głęboki oddech i jednym szybkim ruchem otworzyłam szafę. Wisiała tam, gdzie ją zostawiłam. Dramatycznie rozdarta i zakrwawiona po lewej stronie, trochę powyżej talii.

Patrzyłam na nią bez słowa. Powoli wyciągnęłam rękę i dotknęłam perełek przy dekolcie.

„Perły niosą pecha, ból, śmierć” – głos Genowefy Drop, z domu Kozłowskiej, znowu zabrzęczał mi w głowie.

Nie, nie, nikt nie umarł. Nie dajmy sobie wmówić takich zabobonów.

– Mogę wreszcie oddać ją do pralni i sprzedać? – Czarna Mańka wbiła we mnie swoje świdrujące atramentowe oczy.

Uśmiechnęłam się pod nosem, wyobrażając sobie, jak spektakularnie wybuchnie, jeśli powiem „nie”. Ataki szału najstarszej z moich trzech młodszych sióstr cieszyły się w pełni zasłużoną sławą, sięgającą daleko poza granice Polski.

– Mogę?

O, proszę, jej głos już zaczął charakterystycznie skrzypieć, a czarne oczy wyraźnie się zwęziły. Lada chwila zaczną z nich strzelać lodowate iskry.

Policzyłam do dziesięciu, zanim odpowiedziałam.

Czyżby w tym sanatorium obudziły się we mnie jakieś sadystyczne skłonności? Nie mogłam sobie odmówić patrzenia, jak zaczyna kipieć.

Jej białe policzki stały się jeszcze bielsze. A potem pojawiły się na nich purpurowe rumieńce, jak zawsze u niej tylko w jednym miejscu, na kościach policzkowych.

Czarna Mańka w niczym nie była podobna do mnie, Kostki i do Lutki. Nasza trójka urodziła się wściekle ruda i piegowata. I raczej introwertyczna. Mańka odziedziczyła po babci Krysi urodę Królewny Śnieżki (Jak to było w tej książce z lakierowaną okładką, o którą zawsze się biłyśmy? „Piękna królowa urodziła pewnej nocy dziewczynkę o skórze białej jak śnieg, rumieńcach czerwonych jak krew i włosach czarnych jak heban”. Jakoś tak…). No i miała temperamencik godny królowej nożowników. Złościła się zawsze i o wszystko. Pod byle pretekstem.

Zwykle robiłam, co mogłam, żeby zejść jej z drogi. Nie prowokować lwicy, nie dać się pokąsać… Ale dziś miałam ochotę tę dziką bestię trochę podrażnić, diabli wiedzą dlaczego. Psycholog powiedziałby pewnie, że podświadomie obwiniam ją za ten wypadek… Za to, że trzeba było odwołać ślub, a teraz sprzedać suknię… W końcu wszystko stało się w atelier jej znajomej, słynnej fotografki. I to Mańka uparła się, żeby zrobić „sesję z prawdziwego zdarzenia”. Tak więc, może to milczenie i patrzenie jej wyzywająco w oczy było moją małą zemstą?

A może po prostu miałam taki głupkowaty nastrój? Człowiek, który pcha kijek między kraty odgradzające go od wybiegu dla lwów, rzadko przecież umie wyjaśnić, dlaczego to robi…

Mańka zacisnęła dłonie na skórzanym pasku przytrzymującym na jej wąskich biodrach trawiaste dżinsy.

Dziewięć i pół…

Wyraźnie zaczynała sapać.

Dziewięć i trzy czwarte…

Usta, pociągnięte jej ukochanym czereśniowym błyszczykiem, rozciągnęły się złowieszczo.

Dziesięć!

– Możesz sprzedać tę suknię – posłałam jej najsłodszy z moich uśmiechów. – Jeśli to dla ciebie takie ważne…

– Co takiego?! – rzuciła się w moją stronę jak czarna pantera. – Dla mnie? Ważne DLA MNIE? Ty chyba naprawdę całkiem zwariowałaś… Możesz sobie tę suknię trzymać w szafie choćby i do śmierci, jeżeli masz ochotę. Ale nie sądzę, żeby jej widok dobrze wpływał na twój stan psychiczny i na proces wychodzenia z żałoby.

– Nie jestem w żadnej cholernej żałobie – zaprotestowałam.

– Oczywiście, że jesteś i dobrze o tym wiesz. Opłakujesz Maksa jak wdowa, choć przecież wcale nie umarł.

Maks. Starałam się nie wymawiać tego imienia nawet w myślach. Nie przypominać sobie jego twarzy. A jednak wciąż miałam ją przed oczami.

W czasie mojego pobytu w szpitalu, i potem w sanatorium, Mańka, Lutka i Kostka usunęły starannie wszystkie ślady jego obecności w tym domu. Zdjęcia, ubrania, pamiątki z podróży, notesy, książki, szczotki do włosów, zębów, paznokci, butów i diabli wiedzą, czego jeszcze. A może to on pofatygował się tutaj osobiście i zabrał każdy najmniejszy drobiazg, który do niego należał?

Nie miałam pojęcia. Moje ukochane siostrzyczki nie odpowiadały na żadne pytania. Powtarzały tylko: „Zapomnij o nim” i próbowały zmienić temat.

A sam Maks? Chyba zmienił numer telefonu… I najwyraźniej nie miał mi już nic do powiedzenia.

Od chwili, gdy spadłam z drabiny, czyli kilkanaście godzin przed planowanym ślubem, właściwie go nie widziałam.

Podobno był przy mnie w szpitalu… Wtedy, kiedy leżałam nieprzytomna.

Podobno przejął się tak bardzo, że musiał wyjść do łazienki. Na mniej więcej trzy dni… Ostre problemy gastryczne wywołane przewlekłym, bardzo silnym stresem czy coś w tym stylu… Czyli, mówiąc po ludzku, megabiegunka. Być może połączona nawet z wymiotami.

Potem dwa czy trzy razy przysłał mi bukiet kwiatów. Przynajmniej tak twierdziły moje siostry. Nie widziałam tych bukietów, tylko gówniane bileciki z logo kwiaciarni internetowej i wydrukowaną uniwersalną czcionką wiadomością, którą wpisano przy składaniu zamówienia na stronie WWW: „Wracaj szybko do zdrowia”, „Kocham i tęsknię” czy coś równie niepowtarzalnego.

– Przecież wiesz, że jest na konferencji w Londynie.

– Przecież musi pracować. Sama chciałaś, żeby znalazł zajęcie, które będzie go fascynować. I właśnie to zajęcie, akurat w tym tygodniu, zmusiło go do wyjazdu do Frankfurtu.

– Jasne, że wolałby być z tobą, ale nie mógł rzucić wszystkiego, żeby siedzieć w szpitalu przy twoim łóżku.

Tak, tak. Moje trzy młodsze siostry naprawdę stawały na głowie, żeby mnie przekonać, że nie mam absolutnie żadnych powodów do obaw. Oczywiście poza moim kręgosłupem i tym, czy kiedykolwiek będę jeszcze chodzić.

– Gdybyś widziała ten bukiet, który kurier przyniósł dziś rano… – przewracała oczami Lutka.

Nie widziałam.

Ponoć był zbyt pachnący i pielęgniarki nie pozwoliły wnieść go na oddział.

– Alergeny – wyjaśniła krótko Kostka.

– Nie chcesz chyba zabić połowy pacjentów jakąś głupią wiązanką we wszystkich odcieniach różu i kremu? – Mańka patrzyła na mnie z wyrzutem.

Nie, oczywiście, że nie. Ja w ogóle nie chciałam żadnych bukietów, bilecików zadrukowanych uniwersalną i wielofunkcyjną czcionką Calibri 11, której sama używałam zwykle w korespondencji służbowej. Chciałam tylko, żeby Maks był przy mnie. Żeby siedział przy moim łóżku, trzymał mnie za rękę i zapewniał, że wszystko będzie dobrze.

– Przecież siedział tu całą noc. Nie pamiętasz? – Czarna Mańka patrzyła na mnie z niedowierzaniem.

– Nie pamiętam – przyznałam po chwili milczenia.

Chyba nie było w tym nic szczególnie dziwnego? Wybudziłam się wtedy z narkozy po drugiej operacji. Z trudem przypomniałam sobie, jak mam na imię, a najmłodszą z moich sióstr wzięłam za salową, która przyszła zmienić mi pościel.

Dlaczego więc miałabym pamiętać, że Maks czuwał przy mnie akurat tamtej nocy?

Mogłam nie pamiętać, nie upieram się.

Ale dlaczego to była tylko ta jedna noc?! Przecież powinien być przy mnie przez cały czas! Połamałam kręgosłup na przedślubnej sesji zdjęciowej, w jego ramionach. To chyba wystarczający powód, żeby siedzieć kołkiem przy moim łóżku w szpitalu całymi tygodniami, zamiast latać do Londynu, Paryża, Wiednia czy Frankfurtu. A w końcu do Południowej Afryki!

– Byłoby głupio stracić tyle kasy wyłożonej na waszą podróż poślubną – mówiła Mańka, bardzo zresztą rozsądnie.

Wykorzystując swoje znajomości, próbowała przełożyć nasz wyjazd na później. I nawet jej się udało. Tyle tylko, że to „później” okazało się być stanowczo zbyt wcześnie dla mojego kręgosłupa. Trzynastogodzinny lot do Południowej Afryki (z przesiadką w Amsterdamie!) na wózku inwalidzkim, w gorsecie ortopedycznym, z zastępem pielęgniarek, raczej nie wchodził w grę. Odwiedzanie dziewięciu parków narodowych i jeżdżenie po nich jeeepem o wschodzie słońca oraz latanie balonem, żeby zobaczyć słonie i zebry przy wodopoju – tym bardziej nie. Maks wyruszył więc w naszą niedoszłą podróż poślubną z… kolegą, którego widziałam dwa razy w życiu. A ja sama go do tego namawiałam, pisząc SMS-y i nagrywając wiadomości na pocztę głosową. Ta ostatnia, która podobno go przekonała do wyjazdu, brzmiała mniej więcej tak:

Na świecie jest ponad dwieście krajów. I tak nie odwiedzimy wszystkich. Leć, baw się dobrze, a jeśli uznasz, że naprawdę warto, w prawdziwą podróż poślubną pojedziemy tam razem.

Poleciał, tak jak prosiłam. I chyba bawił się bardzo dobrze, bo niemal do mnie nie pisał.

– Myślałam, że wpadnie się pożegnać – jęczałam Kostce, najmłodszej i najbardziej empatycznej z moich młodszych sióstr. – Że będzie przynajmniej udawał, że jest mu bardzo przykro, że jedzie beze mnie.

Kostka mruknęła pod nosem coś o tym, że pewnie wolał nie przychodzić, żeby się nie rozkleić, ale nie brzmiało to zbyt przekonująco.

Wtedy nie zwróciłam na to uwagi. A może zwróciłam, ale nie byłam gotowa, żeby zastanowić się, co to znaczy. Dopiero kilka tygodni później, gdy komórka Maksa przestała odpowiadać, a moje siostry uznały za coś najnormalniejszego na świecie fakt, że przedłużył pobyt w Afryce… mniej więcej o pół roku, spojrzałam prawdzie w oczy. Mój narzeczony był chamem, zdrajcą i oszustem. I z całą pewnością nie był już moim narzeczonym.

Na szczęście ta świadomość nie dopadła mnie w szpitalu, w domu ani nawet w pracy, gdzie mogłabym z wrażenia zawalić najważniejsze negocjacje sezonu albo podpisać kosztorys, którego zdecydowanie podpisywać nie należało. Byłam wtedy w sanatorium w Ciechocinku z najbardziej niezwykłą kobietą, jaką kiedykolwiek poznałam. Przy Natalii nie mogłam popaść w czarną rozpacz i gapić się w ścianę, choć miałam na to wielką ochotę. Przy niej życie pędziło jak rollercoaster, a ja pędziłam razem z nim. Siedząc w ostatnim wagoniku z niezapiętym pasem. I, o zgrozo, nawet mi się to podobało.

No, ale Natalia była teraz prawie pięćset kilometrów od Warszawy, w swoim sielskim zakładzie fotograficznym „Mewa”, ze swoim niezwykłym, mądrym psem i z romantycznym kochankiem, poderwanym w sanatorium.

Ja nikogo nie poderwałam. I siedziałam sama jak palec w swojej sypialni, patrząc na zakrwawioną suknię ślubną.

Mańka miała ją zabrać w poniedziałek rano. I całe szczęście! Miała rację: muszę się jej pozbyć, żeby przestać myśleć o Maksie i znowu prowadzić normalne życie.

Naprawdę miała rację.

Jeszcze tylko trzydzieści jeden godzin i suknia zniknie na dobre.

– Zabierz ją teraz – poprosiłam przez telefon dziesięć sekund później. – Naprawdę nie chcę czekać do poniedziałku.

– Ninka, czy ty wiesz, która jest godzina?!

– Druga czterdzieści siedem – odparłam, patrząc na zegarek. – Nigdy nie sypiasz o tej porze.

– SYPIAM – głos Mańki był wściekły. I rozbawiony jednocześnie. – Nie śpię, ale sypiam. Z kimś całkiem atrakcyjnym. Zamknij więc szafę, zgaś światło i połóż się do łóżka. I przestań rujnować mi kolejną randkę.

Kolejną? A niby kiedy już jakąś jej zrujnowałam?!

Nie zdążyłam o to zapytać. Mańka rozłączyła się bez pożegnania. Mogłam się założyć, że rzuciła telefonem o ścianę. Bez żadnej szkody dla telefonu. Moja siostra dokładnie znała swój temperamencik i zawsze wybierała telefony z oferty dla podróżników lub himalaistów. Takie, które nie rozpadają się nawet zrzucone w przepaść z tysiąca metrów. Ostatni aparat sprowadziła chyba dzięki pośrednictwu naszego konsultanta z Oslo. Oferta specjalna dla skandynawskich wielorybników. Nie musiałam się martwić o to, czy wciąż działa. Martwiłam się tylko o ścianę.

Ale może ta randka nie odbywała się wcale w naszym biurze?

Ani w mieszkaniu Mańki?

Może to była anonimowa ściana w hotelu, gotowa na zniewagi? Może ryzyko wybitych dziur i odpadających tynków zostało wliczone w rachunek? Znając Mańkę, raczej wysoki i – jakże by inaczej! – wrzucony w koszty reprezentacyjne SIS-4…

Suknia wyjechała z mojego przedpokoju o szóstej czterdzieści, zabrana przez bardzo zaspanego i bardzo sympatycznego kuriera. Nie mam pojęcia, jakim cudem Mańka zdołała zamówić go w nocy z soboty na niedzielę.

Ale przecież ona zna wszystkich i nawet sprawy niemożliwe nie stanowią dla niej żadnego problemu. Przez pół liceum i całe studia (oraz dwa czy trzy lata po dyplomie) pracowała jako niania na godziny na najbardziej luksusowym osiedlu w Wilanowie. Poznała rodzinne sekrety ministrów, właścicieli wielkich koncernów, kreatorek mody i… pani prezes międzynarodowego banku. Mijały lata, a siatka kontaktów Mańki była coraz bardziej rozbudowana. Ludzie, którym kiedyś bawiła dzieci, wciąż otwierali jej nowe drzwi. A ona robiła z tego mądry użytek.

Kiedyś, jeszcze całkiem niedawno uważałam, że SIS-4 istnieje wyłącznie dzięki mnie. Byłam absolutnie przekonana, że firma padnie, gdy tylko wyłączę komputer na dłużej niż dwanaście godzin.

Pobyt w szpitalu, a potem w sanatorium, kazał mi błyskawicznie zrewidować te przekonania. Moje młodsze siostry były mądre, pomysłowe, odważne… Zamiast doprowadzić firmę na skraj bankructwa, podpisały nowe, świetne kontrakty, sprawiły, że otworzyły się dla nas nowe rynki. Myślały nieszablonowo, chwilami wariacko. Gdy dowiedziałam się o fabrykach, które kupiły, przez moment było mi słabo. A potem popłakałam się z ulgi. One naprawdę sobie poradziły! Mańka uruchomiła wszystkie kontakty, Lutka okazała się niebywale twardą negocjatorką, a Kostka – choć z firmą nie chciała do niedawna mieć nic wspólnego, skupiona na hodowaniu dziwacznych, autystycznych kotów rasy ragdoll – fantastycznie sprawdziła się jako autorka i redaktorka dwuznacznych komunikatów, wypuszczanych potem przez Mańkę w formie kontrolowanych przecieków. Podgrzewały one atmosferę w mediach i sprawiały, że o marce SIS-4 mówiono w całej Europie.

Tylko dlaczego knuły to wszystko w tajemnicy przede mną?

– Nigdy nam nie pozwalałaś podjąć żadnej decyzji – tłumaczyła Lutka, czerwieniąc się i wyłamując nerwowo palce. – Nie zgodziłabyś się nawet, żebyśmy same spróbowały zrobić symulację kosztów takiego zakupu, nie mówiąc już o przygotowaniu prawdziwej dokumentacji ofertowej…

Miała rację. SIS-4 to było moje ukochane dziecko. Poświęciłam wiele, żeby firma się rozwijała, żeby moje siostry były zabezpieczone na przyszłość. Czułam się odpowiedzialna za każdy szczegół. Żaden dokument nie wychodził z biura, zanim nie obejrzałam go trzy razy. Wszystkie maile miały być przesyłane do mojej wiadomości.

Nawet wypadek nie zmusił mnie do zwolnienia tempa. Pracowałam, leżąc plackiem w szpitalu, z komputerem na specjalnej konstrukcji przy łóżku. W sanatorium urządzałam telekonferencje z Kanadą i Japonią, choćby i w środku nocy, nie przejmując się ani trochę tym, że budzę współlokatorkę. Liczyło się tylko SIS-4.

– Fajnie, że teraz trochę wyluzowałaś – powiedziała ostatnio Kostka, niezdarnie się do mnie przytulając.

Najbardziej nieśmiała, małomówna i zestresowana z naszej czwórki. Moja mała siostrzyczka… Nie lubię mówić o uczuciach, dla niej jednak zrobiłam wyjątek. Oczywiście bez żadnych łzawych wyznań.

– Droga pani Konstancjo Drop, bardzo się cieszę, że znowu zaangażowała się pani w sprawy firmy – powiedziałam niby żartem i uścisnęłam jej dłoń.

– Dziękuję za zaufanie, pani prezes – odparła, natychmiast wchodząc w rolę. A potem przykucnęła i dygnęła przede mną nisko, jak przed królową.

Może niewiele pożytecznych umiejętności udało nam się wynieść z rodzinnego domu, ale królewski dyg opanowałyśmy do perfekcji wszystkie cztery…

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: