Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wewnętrzny zero - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Rok wydania:
2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wewnętrzny zero - ebook

Wewnętrzny zero to opowieść o rozczarowaniach i nadziejach rumuńskiego pokolenia lat osiemdziesiątych, prowadzona z perspektywy jednej z jego przedstawicielek, Cristiny. Banalna z pozoru codzienność, opisana oszczędnym, minimalistycznym językiem i z dużą dozą gorzkiej ironii, staje się kluczem do zrozumienia rozterek i dylematów głównej bohaterki, zagubionej trzydziestolatki próbującej odnaleźć sens w życiu zawodowym i osobistym. Proza Braniște to przenikliwa i celna diagnoza współczesności, nie tylko tej rumuńskiej.
Lavinia Braniște – urodzona w 1983 r. w Braile prozaiczka, poetka, tłumaczka. Absolwentka studiów filologicznych w Klużu-Napoce. Zadebiutowała w 2006 r. tomikiem poezji Povești cu mine, w następnych latach wydała zbiory opowiadań Cinci minute pe zi (2011) oraz Escapada (2014). W 2016 r. opublikowała swoją pierwszą powieść – Interior zero (Wewnętrzny zero), która odniosła w Rumunii znaczny sukces czytelniczy. Braniște jest również autorką książek dla dzieci: Rostogol merge acasă (2016), Jungla lui Toco (2016), Rostogol păzeşte pepenii (2017) i Melcuşorul (2018).
Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 97883-242-6408-7
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wyjeżdżamy z biura koło dziewiątej. Schodzi wzburzona po schodach, mam wrażenie, że zaraz się z nich zwali, przechodzi przez drzwi recepcji, gdzie siedzę na krześle, i krzyczy za siebie, przez ramię, w stronę piętra:

– Panie Ursuuuuu, wychodziiiimyyy!

Powiedziała, że weźmie też mnie. Od ośmiu miesięcy chcę pojechać na budowę, teraz kompleks handlowy jest już na ukończeniu. Czasem wchodzę na link do podglądu obrazu z monitoringu i oglądam postępy prac.

Wysłała mi smsa o siódmej rano: Cristina, jak chcesz jechac na budowe, to ubierz sie cieplo i wez kalosze.

Otwiera drzwi, od razu wieje po nogach zimnym powietrzem.

– Mam też jechać? – pytam.

– Tak, tak, chodź!

W międzyczasie dzwoni jej telefon, odbiera i nie ma już wolnej ręki, żeby zamknąć drzwi, fala zimna zalewa nas coraz wyżej, ona już jest na zewnątrz, a ja mówię:

– Proszę chwilę poczekać, ja jeszcze szybko skoczę siku.

I po chwili:

– Timea, jadę na budowę, pilnuj telefonu.

– Dobra. – Słychać Timeę zza parawanu.

– Zamknijże w końcu te drzwi – rzuca za mną Paul Dobre, ale ja już jestem w kiblu i układam wielkie kawałki papieru toaletowego na muszli, potem czekam, aż z kranu zacznie lecieć ciepła woda, a tuż przy moim uchu zapala się głośno piecyk gazowy.

Wychodzę w pośpiechu, chwytam torebkę i płaszcz, podczas gdy na ulicy samochód już chodzi, a pan Ursu próbuje zapiąć pasy.

Siadam z tyłu, wyciągam pasy, chcę je zapiąć, ale nie mogę znaleźć tego czegoś, w co powinnam je wsadzić. Przez chwilę trzymam je w zaciśniętej pięści, po czym puszczam wolno.

Wiem o tym, że jest narwana również za kółkiem i że jeździ bardzo szybko, jestem tu od dwóch lat i już wiele osób mi o tym mówiło. Ale wsiadam do jej samochodu po raz pierwszy.

Już na pierwszych światłach przeklina idiotów stojących w korkach, na następnych gada przez telefon, a na wylocie z miasta pyta:

– No i co można poradzić na wariatów, panie Ursu?

Po czym patrzy na mnie przez tylne lusterko i mówi:

– Zobaczysz, jaki teraz będzie cyrk.

Jestem sekretarką w firmie robiącej projekty z zakresu budownictwa, wzięli mnie ze względu na języki obce, w innym wypadku mój profil by się nie nadawał.

Znałam dziewczynę, która była tu przede mną, najpierw poszła na macierzyński, a potem wyjechała z kraju. Szefowa nie miała czasu, żeby dać ogłoszenie, dziewczyna znała mnie, wiedziała, że szukam pracy i zaproponowała moją kandydaturę. Na rozmowie szefowa zauważyła moje dziury w CV. Ukryłam drugie magisterium, doktorat rzucony po trzech latach, drugi kierunek rzucony po dwóch. Co robiłaś w tym czasie? Współpracowałam z wydawnictwami, odpowiedziałam, a ona się przestraszyła, tutaj będziesz musiała tłumaczyć umowy i specyfikacje warunków zamówienia, żebyś mi tu tylko nie zaczęła pisać opowiadań.

Minął ponad miesiąc, zanim się zdecydowała, w końcu powiedziała, że wydałam jej się „pozytywna” i wezwała mnie na dwutygodniowe szkolenie. To było jakoś w grudniu. Zaraz po szkoleniu była impreza bożonarodzeniowa, a ja nagle złapałam się na tym, że zastanawiam się już nad przebraniem na bal maskowy.

Nieco ponad rok temu, przy pierwszym kontrakcie z generalnym wykonawcą, wyniuchała, że budowlanka to złoty interes. Zajmiemy się budownictwem, mówiła, zacierając ręce, zaraz po tym, jak zaczęła inkasować od klientów transze po milion euro każda. Każe mi wprowadzać faktury do systemu, a ja grupuję cyfry paznokciem na ekranie po trzy, żeby się zorientować, czy chodzi o dziesiątki, czy setki tysięcy, czy miliony. Mnie od pieniędzy kręci się w głowie.

W środy od 9 rano są zebrania na placach budowy, w naszym baraku zbierają się przedstawiciele klienta i podwykonawców, dyskutują i krzyczą jedni na drugich, a ona na wszystkich. Rozpiera ją duma, że jest kobietą w tym męskim świecie. „Wszyscy się pani boją, pani Liliano”, powiedział kiedyś Mircea Negoescu z MirConstruct, a ona się napuszyła i zapomniała na chwilę, jakie beznadziejne mieli wyniki przy testach betonu.

Budujemy kompleks handlowy na peryferiach Bukaresztu.

Przy wjeździe na budowę stoją zaparkowane jeepy, jeden za drugim, i ona myśli na głos:

– Popatrz no tylko, jakie oni mają samochody… Tylko my się wozimy dusterem.

Ona i jej mąż mają jedną czwartą firmy. Reszta należy do jakiejś hiszpańskiej grupy kapitałowej. Musi im wszystko raportować, co doprowadza ją do szału.

Wysiadamy wprost do morza błota i zaczyna mi być szkoda butów.

Plac budowy to miejsce, w którym czujesz, bardziej niż gdziekolwiek indziej, że jesteś kobietą. Ponieważ wszyscy się na ciebie gapią. Zaciekawieni, zaintrygowani, lubieżni, zastanawiasz się przez sekundę, co im się stało, po czym przypominasz sobie, że jesteś niespodziewanym zjawiskiem, które wzbudza zainteresowanie, ale nie chcesz dokładnie wiedzieć, z jakiego powodu. A, czekaj, przecież jestem kobietą, OK. Kiedy sobie pomyślę, że Mona, menadżerka projektu, przyjeżdżała tu przez całe lato w krótkich spodenkach, ogarnia mnie lęk. Sama chciała jeździć na budowę. Dni bez niej przy stole obiadowym były błogosławieństwem.

W baraku przeznaczonym na zebrania było już pełno. Szefowa wysyła mnie na obchód budowy, ale najpierw idzie mi pokazać, skąd mogę sobie wziąć kask. Prosi o klucz do biura Mony, po czym otwiera drzwi od jej baraku. Ze środka uderza nas fala gorąca, szefowa pospiesznie zakręca farelkę.

– Czemu ta znowu to zostawia włączone, jak wychodzi? Tyle razy jej mówiłam, żeby tyle nie grzała.

Na biurku jest sterta papierów, butelka coli zero, pewnie już zatęchła, i zdjęcie Mony z Claudiu na słoniu, w Tajlandii, gdzie byli parę miesięcy temu. Siedzą na jakichś zaimprowizowanych krzesłach, przymocowanych pod brzuchem słonia, podczas gdy woźnica, szczuplutki chłopiec, siedzi okrakiem na karku zwierzęcia i opiera się o jego głowę. Mona uśmiecha się ze zdjęcia, ale Claudiu jest za bardzo przechylony w jedną stronę i wydaje się spanikowany. Jeśli dobrze zrozumiałam, to Mona ma manię ujeżdżania różnych dzikich zwierząt podczas wakacyjnych wypraw na różne wyspy, on się temu tylko poddaje, choć tym razem Mona nam wyznała, że i ona się bała. Spacerowali przez pół godziny po lesie, słoń się czasami potykał, wyobrażacie sobie, co by się stało, jakby się poślizgnął, mówiła, jak spadniesz pod słonia, to adio.

– To biurko to jakiś koszmar – mówi szefowa.

I zostawia na podłodze baraku smugi błota od mopa.

W środy przyjeżdża też tanti* Oara, firmowa pani sprzątająca. Do biura przyjeżdża dwa razy w tygodniu, na dwie godzinki. I tak samo na dwie godziny podpisali z nią umowę na budowie, ale mnie skarży się, kiedy tylko nadarzy się okazja, jak to ciężko jej się chodzi po tym błocie i jak musi wkładać dłonie do lodowatej wody, bo na budowie nie ma ciepłej. Poza tym Mona nie daje jej klucza do damskiej toalety i musi chodzić do toalety robotników. Toaleta damska jest tylko dla Mony.

Myje podłogi w barakach, po czym jeden z drugim wpadają tam z impetem i z miejsca robią bałagan. Szefowa na nią krzyczy, że rozciera po podłodze wodę z błotem, ale kiedy wylewa wodę z wiadra i chce je na nowo zapełnić, to znowu musi wyjmować kawałki lodu ze zbiornika i czekać, aż się stopią w wiadrze, żeby móc dalej myć.

– Mnie też to nie odpowiada – mówi. – Ja już też nie mogę. Nie daję rady.

Jest u progu emerytury.

Co dwa, trzy tygodnie Mona wpuszcza ją w maliny i nie zabiera z parkingu koło Mega**. Nie chce, żeby Cyganka zaśmierdziała jej auto.

Tanti Oara mieszka w wiosce pod Bukaresztem, po drugiej stronie miasta. Busiki jeżdżą bardzo rzadko, ten poranny przyjeżdża pod Mega o siódmej trzydzieści, tanti Oara tam wysiada i czeka do ósmej na Monę, żeby zabrać się z nią na budowę.

Mona protestowała, że zabieranie kobiety z parkingu nie należy do jej obowiązków, ale szefowa jej nagadała i pewnie też obiecała jakieś małe profity, ponieważ Mona nigdy nie robi niczego za darmo. Ale i tak czasem udaje głupią i nie zabiera kobiety z parkingu, a kobieta stoi i czeka, po czym idzie na tramwaj.

Szefowa sięga do szafy i podaje mi kask.

Kaski posłał jej pocztą Álvaro Moreno z Hiszpanii, po tym jak zobaczył, że nasi pożyczali kaski od podwykonawców. Moreno bardzo zależy na dobrym wizerunku. Szaleje na punkcie strony internetowej i newsletteru spółki.

Nigdy wcześniej nie nosiłam kasku budowlanego, dziwię się, że jest taki lekki. Zakładam go na czapkę, szyję trzymam sztywno bojąc się, by mi nie spadł, i sprawia mi to dziwną jarmarczną radochę – założyłam sobie na głowę coś, z czym chciałabym sobie zrobić zdjęcie. Ale się powstrzymuję.

Szefowa zamyka za mną barak i idzie na zebranie. Dzisiaj chcą skończyć szybko, o jedenastej trzydzieści przyjeżdża Carolina, nie wiem dokładnie, kto to, wiem tylko, że to ktoś ze strony klienta, jakaś babka z Włoch, która żyje w Hiszpanii i zajmuje się marketingiem. Chyba. Szefowa mówi do niej „panno Carolino”, żeby jej nie obrazić, bo nie nosi obrączki. Ale jest już dawno po czterdziestce.

– Tam jest jedno wejście, ale możesz przejść też tamtędy, koło towaru – mówi i pokazuje mi to obiema rękami, zamaszystym gestem obejmując ogromną budowlę.

Jedenaście tysięcy metrów kwadratowych. Wiem ze sterty przetłumaczonych dokumentów.

Udaję się sama do najbliższych drzwi, nie ma żadnych dróżek, z rozpaczą szukam jakichś desek albo kamieni. Mam wrażenie, że jest ich sporo na suchym brzegu. Prześlizguję się przez miękkie błoto, pobrudziłam już sobie jeansy, patrzę pod nogi i czuję, jak z czubka głowy i z czubka czapki na twarz zsuwa mi się kask. Po cholerę brałam torebkę. Teraz muszę ją nieść w jednej ręce; drugą podnoszę trochę do boku dla utrzymania równowagi. Drzwi wydają mi się oddalone o lata świetlne, nagle jestem przekonana, że gdzieś bardzo blisko znajduje się jakaś ścieżka, a ja, w swojej ogromnej naiwności wobec świata i oferowanych przez niego możliwości, nie poszukałam jej dobrze na samym początku.

Przytłacza mnie moja samotność na tej błotnistej planecie, jaką jest plac budowy, ale w którymś momencie słyszę głos:

– Proszę pani!

I jeszcze raz:

– Proszę pani!

Kiedy już do mnie dochodzi, że to ja jestem tą panią i podnoszę wzrok, widzę tanti Oarę grzęznącą w błocie w moją stronę. Czyli nie ma dróżki. Dobrze.

Ma rozpromienioną twarz, myślę sobie, że może się cieszy na mój widok. To moja ulubiona koleżanka. Nasza relacja umacnia się z każdym upływającym miesiącem, kiedy przychodzi do mnie i prosi, żebym jej wydała zaświadczenia dla szpitala, jedno dla niej i jedno dla męża, który to mąż korzysta z jej ubezpieczenia zdrowotnego i cały czas chodzi po lekarzach. Drukuję więc te zaświadczenia, idę z nimi do podpisu, po czym prawie zawsze tantiOara prosi mnie o dwie kopie ksero, żeby je mieć na wszelki wypadek, a nuż się przydadzą. Raz szefowa przyłapała mnie przy kserokopiarce. Pospieszyłam przepraszać, że to nie dla mnie.

– A po co jej tyle kopii? Nie kseruj jej już więcej. Czy my jesteśmy jakąś fabryką papieru?

Czasami pozwalam jej zadzwonić z komórki w centrali. Ma w kieszeniach fartucha pełno różnych karteczek samoprzylepnych z numerami telefonów, na niektóre nie da się dodzwonić.

– Jest pani pewna, że dobrze je zapisała? – pytam.

– Spróbuj jeszcze ten – mówi i pokazuje mi palcem inny numer.

Czasem mówi do mnie „dziewczynko”. Dzisiaj wydało jej się, że jestem panią, może dlatego, że przez ten kask jestem od niej o głowę wyższa.

– Miałaś pójść z drugiej strony – mówi i wskazuje na strefę z towarem.

– Tam jest sucho?

– Tak, położyli tam żwir.

– Mona panią przywiozła?

– Tak… Ale chcę powiedzieć szefowej, że już więcej tu nie przyjadę, to za daleko. Nie mogę już tam tyle stać i zamarzać.

– Dlaczego nie wejdzie pani do Mega, żeby się ogrzać?

– A jak wejdę do Mega, to co tam będę robić? Będę tak stać w drzwiach? Nie mogę, wstyd mi.

Milczymy obie. Postałam w miejscu przez minutę i już czuję na kręgosłupie zamarzający pot. Ruszam w stronę drzwi, a ona idzie za mną.

– Co słychać u męża?

– Co słychać… Przeziębił się.

– Macie zimno w domu?

– Nie, rozpalamy ogień, ale tynkował w stajni u konia i się rozebrał, bo mu się gorąco zrobiło… A przecież mówiłam mu, żeby to zostawił… Co by się stało, jak by to do wiosny poczekało? A teraz to cały czas muszę go nacierać.

Dochodzimy do drzwi. Chcę otworzyć, ale chyba są zamknięte.

– Ciągnij mocno – mówi tanti Oara i ciągnie raz jeszcze, a drzwi się otwierają.

Drzwi są wielkie i ciężkie i zastanawiam się, czy to do nich odnosi się określenie „bramy przemysłowe” z moich tłumaczeń.

Intuicja podpowiada mi, że stawiamy kroki na podłodze z betonu wirowanego. Czyli te rzeczy naprawdę istnieją.

– O matko, ale to wielkie, i pani też tutaj musi sprzątać?

– Tak.

Sklep jest ogromny, biały i pusty, z sufitu zwisają robotnicy, bo akurat doszli do etapu instalacji elektrycznej.

Mam po dwa kilo błota na każdej nodze i serce mnie boli na samą myśl o wejściu do środka. Rozglądam się, żeby znaleźć coś do wytarcia, ale niczego nie widzę.

– Nie ma pani czegoś, żebym zeskrobała to błoto? Jakiś kij, cokolwiek?

Kręci przecząco głową.

– Wchodź tak, trudno.

– Nie, spokojnie, popatrzę sobie stąd.

Jestem krótkowidzem i nie widzę, co jest na końcu sklepu, dziwię się raz jeszcze, jaki jest wielki. Niebawem będzie zapełniony półkami i towarami, tędy będą się toczyć produkty, tamtędy będą dreptać pracownicy i klienci. Ten sklep to istny cud, powstały z prefabrykatów w zaledwie siedem miesięcy. Cud, który będzie animował społeczność.

Burmistrz był bardzo hojny i szczodrze wystawiał pozwolenia, z niecierpliwością czeka na działkę terenów zielonych, które szefowa obiecała wybranej i zatwierdzonej przez niego firmie. Próbowała negocjować, mówiła, że inni zrobiliby to za jedną trzecią ceny, ale Vlad Simion, nasz kolega od dróg i mostów, który bywa też jej doradcą strategicznym, podszepnął jej, że tak jest OK.

– Jaki on może mieć w tym interes? – zapytała, jak już opowiedziała mi tę historię, po czym coś jeszcze wtrąciła, a na koniec dodała żebym w żadnym wypadku się nie wygadała.

Po czym mi powiedziała, że burmistrz wcisnął jej też firmę ochroniarską.

Trzymam buzię na kłódkę, staram się nie wygłaszać opinii, staram się oglądać i na recepcję, i na centralę, milczę jak grób, to do mnie wszyscy przychodzą wylewać swoje żale.

– Lepiej się wrócę i pójdę tą ścieżką, o której mi pani powiedziała.

Tanti Oara popycha bramę przemysłową, wychodzi, po czym przytrzymuje drzwi, żebym mogła wyjść ja. Zatrzymujemy się obie na kawałku betonu przed drzwiami i spoglądamy na morze błota. Świeci słońce, ale jest zimno, w nocy pewnie znowu będzie przymrozek. Bardzo bym chciała, żeby na Boże Narodzenie spadł śnieg i żebym mogła go szybko zobaczyć, póki jeszcze będzie czysty. Za tydzień i trochę, w przyszły piątek, mamy imprezę firmową. Wypożyczenie przebrania kosztuje dwie stówy. Oddalam od siebie tę okropną myśl.

– Może lepiej wrócę do baraku.

Spoglądam na zegarek i zastanawiam się, ile by mi zajęło, gdybym chciała wrócić do miasta sama, komunikacją miejską. Busik, potem tramwaj, a potem jeszcze spory kawał metrem. Pewnie dotarliby przede mną.

Ktoś wychodzi z baraku i trzaska drzwiami, za nim od razu wychodzi ktoś inny i próbuje go dogonić. Pan Ursu stoi w drzwiach i patrzy za nimi, przysłaniając ręką oczy. Pewnie cyrk rozpętał się już na dobre, bo każdy krzyczy na każdego, a szefowa krzyczy na wszystkich. Kiedy jest głodna, jest jeszcze bardziej nerwowa. Zwykle przed zebraniami zabiera ze sobą coś do jedzenia.

Na początku szczerze ją podziwiałam i wierzyłam we wszystkie wierutne bzdury, które mi wciskała, jak to wszyscy są nienormalni i skorumpowani, i chcą ją ograbić, a ona walczy ze wszystkimi, jaki to kraj idiotów i mizoginów i to dlatego jej facet jest dyrektorem generalnym, a ona jest wice, bo inaczej brzmi, jak to mężczyzna jest dyrektorem. Za te dyrektorskie pieniądze jej facet chodzi na pocztę i zaopatruje nas w papier, ale tylko wtedy, kiedy nie mamy już żadnej ryzy.

To on podlewa wszystkie kwiatki w firmie i pomaga mi umocować kubeł po tym, jak przejedzie śmieciarka.

Chciałam mieć takich rodziców jak ona. Takich, którzy dodawaliby mi sił.

A potem zdałam sobie sprawę, że dla niej wszyscy są głupi i pewnie ja również, i kiedy wychodzę, i zamykam za sobą drzwi, to ona zostaje ze swoim facetem w biurze i komentuje. Podziwiałam ją jeszcze długo po tym, jak zaczęłam się trząść na dźwięk telefonu wewnętrznego, który pokazywał jej numer. Bo mnie woła. Bo muszę coś wykonać. Bo ma prośbę. Swoje rozkazy rozdaje właśnie jako „prośby”. Mam prośbę, zrób to. Mam prośbę, pospiesz się, bo to pilne.

Ale prawdziwym ciosem była dla mnie dopiero sytuacja, kiedy zdenerwowała się na Moreno, że wyciągnął jej pieniądze z konta i że jest nienormalny, i że co on sobie myśli, że chce zniszczyć agencję, że nie mamy już pieniędzy na pensje, że jest idiotą i kretynem i nigdy się nie zmieni, bo jest bękartem, dzieckiem niczyim, pochodzi z rozbitej rodziny. Jak on ma mieć olej w głowie, skoro dorastał na ulicy, wychowywany przez samotną matkę?

Mnie też wychowywała samotna matka.

Kiedy chce obrazić Moreno, mówi, że najprawdopodobniej Ramírez jest jego kochankiem.

– Yo soy como tú – powiedział mi kiedyś przez telefon Ramírez, kiedy nalegałam, żeby podał mi numer do rejestracji faktury wewnątrzgrupowej. – Robię tylko to, co mi się każe. Señor Moreno nie dał mi jeszcze pozwolenia.

Ramírez jest asystentem Moreno.

Szefowa nienawidzi Hiszpanów. Zresztą tak jak i Żydów, Węgrów, homoseksualistów, wszystkich sekretarek, wszystkich urzędników i wszystkich robotników – Cyganów z Dinamic, i tę „gównianą adwokatkę” klienta. Dwudziestosześcioletnią gówniarę.

Czuję toksyny w mięśniach przez osiem godzin dziennie. A to wszystko w miejscu, w którym znalazłam się, by odszukać spokój. Pewna płaca, ewentualny kredyt. Poranny przejazd metrem, jak porządny obywatel. To znaczy gonitwa. Żebym i ja miała za czym gonić podczas poranków mojego życia.

– Może znajdziesz sobie jakiegoś inżyniera – mówi mi moja dobra przyjaciółka Otilia, która zresztą wciąż mi powtarza, żeby mnie pocieszyć (mnie, ale też siebie), że miłość jest wytworem kultury i że ludzkość wymrze jako gatunek, zanim znajdzie dla siebie ratunek na Ziemi.

– Czytałam gdzieś, że właściwe pytanie to nie: co robisz ze swoim życiem, tylko – jak spędzasz czas – powiedziałam.

– Czytasz same bzdury.

– To był link od ciebie.

Wysyła mi linki do artykułów o mózgu i życiu, żebym czytała w pracy, jak nie będę miała nic do roboty. Wieczorem opowiadam jej o szefowej i kolegach. Przez chwilę narzekam, a potem opowiadam też śmieszne sytuacje.

– Jak stamtąd odejdę, to tobie będzie za nimi tęskno.

– Kiedy odchodzisz?

Na placu budowy zaczęli po prawej stronie sklepu budować rondo, które będzie płynnie prowadzić samochody na parking kompleksu handlowego.

Dinamic Construct zaczęło kopać, ich robotnicy rzucili gruz i ziemię na teren myjni samochodowej, zostawili tam swoje narzędzia i zablokowali wjazd. Ludzie przestali korzystać z usług myjni, bo nie mają jak wjechać, właściciel traci codziennie pieniądze, każdy dzień to strata.

Złożył na nas skargę. Docieram do baraku, a w środku masakra, wydzierają się ze cztery osoby, ale płuca szefowej zagłuszają ich wszystkich. Dinamic ma natychmiast zabierać swój gruz i narzędzia, jeszcze tego brakowało, żebyśmy to my płacili za ich zaniedbania.

Baciu z Dinamic mówi, że nie ma już pieniędzy na benzynę, bo nie dostał zaliczki. Dlaczego szefowa nie chciała mu dać zaliczki. Ponieważ nie ma pan zaliczki zapisanej w umowie, dlatego. Skąd mam wiedzieć, że wyda ją pan na benzynę, ja się nie wożę pana mercem.

Zostaję na zewnątrz, żeby błoto, które oblepia moje nogi, trochę wyschło. Stoję blisko baraku, tam, gdzie rzucono żwir, tak więc dochodzą mnie ze środka odgłosy burzliwego zebrania.

Podchodzi do mnie pan Ursu. Musi pójść do sklepu, zobaczyć, co tam zrobili z generatorem, potem musi zrobić kilka obliczeń i dogadać się z nimi w sprawie piorunochronu. Przeraża go ta ilość błota, którą musi pokonać.

– Szefowa powinna mi dać kasę na kalosze. Mona jakimś cudem dostała swoją parę.

Ursu próbuje ze wszystkiego wycisnąć jakiś grosz. Ma spuchnięty nadgarstek, więc powiedział szefowi, że to od myszki. Że ma mu dać dodatek do myszki, bo to biurowa choroba zawodowa, powiedział mu któregoś ranka w kuchni, podczas gdy smarował sobie mocno owłosioną rękę chińską maścią. Szef wydawał się zakłopotany, ale go uratowałam:

– Wow, to ten krem jeszcze istnieje? Gdzie go pan kupił?

Ostatecznie okazuje się, że najprawdopodobniej któregoś dnia zawróciło mu się w głowie, gdy wstawał z łóżka, i upadając na tyłek, podparł się niefortunnie ręką. A maść kupił na targowisku Obor.

– Udało mi się kupić tę kawalerkę koło parku. Mogę ci ją wynająć za dwie stówki, jakbyś chciała – oznajmia mi przed barakiem.

– Za dwieście euro?

– No wiadomo – mówi i zaczyna się śmiać. – Euro, euro, a co byś chciała?

– O matko, znowu w euro…

Nienawidzę kupować waluty.

– Dobra, możemy ustalić stałą sumę w lejach. Jak się zdecydujesz. W najbliższych dniach będę jeszcze bielić mieszkanie i potem będziesz je już mogła zobaczyć.

Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek mówiła mu, że chcę się przeprowadzić. Może narzekałam tak ogólnie, że tam, gdzie mieszkam, jest beznadziejnie, ale w sumie to nigdy nie miałam dobrych warunków i do wszystkiego zdążyłam się przyzwyczaić. Do trutki na karaluchy, do weekendów z wiertarką, do prawie fizycznego bólu na początku miesiąca, kiedy całą pensję wydaję na czynsz.

– Nie wiem, zobaczę, przeraża mnie włóczenie się z całym majdanem. Ile ja tego zdołałam nazbierać…

– Spokojnie, załatwimy furgonetkę, to żaden problem. Co, masz dużo mebli?

– Mam małe meble i dużo walizek.

Ale on już nie słuchał.

– Ooo, pan burmistrz. Dzień dobry, dzień dobry – mówi Ursu i wyciąga rękę w stronę jakiegoś gościa, który zmierza zdecydowanym krokiem w kierunku baraku.

– Zastałem panią Lilianę?

– Tak, jest w baraku, Cristina, idź ją zawołaj.

Szefowa wychodzi z szerokim uśmiechem na twarzy, nikt by nie zgadł, że przed chwilą uczestniczyła w walkach psów.

– Byłem w Inspektoracie – mówi burmistrz – nie da się wydłużyć terminu, musicie skończyć rondo w tydzień.

– To samo właśnie powiedziałam przedstawicielowi Dinamic – odpowiada, a jej twarz pochmurnieje. – Niech to się już w końcu, psze pana, skończy, strasznie się ociągają. Po co on bierze zlecenia, jak nie ma nawet na benzynę, przeraża mnie ten Baciu… – dodaje ciszej.

– Nie wiem, skąd go pani wytrzasnęła… Poza tym jest jeszcze problem z sąsiadami z myjni – mówi burmistrz.

– Tak, mówiłam im, mówiłam. Rozwiążemy to jakoś. Ale musi pan wiedzieć, że myjnia nie jest zablokowana, Mona zrobiła zdjęcia. Mogę panu pokazać, jak pan chce…

– Nie, bo muszę już iść.

– A mam jeszcze jedno pytanko: co robimy z tymi dwoma krzyżami, przenosimy je?

– Jakimi krzyżami?

– No z tymi dwoma żelaznymi krzyżami na poboczu.

Pokazuje mu palcem.

– Będą przy nich kopać.

– Aaa, to są te krzyże od pożaru. Można je stamtąd wypieprzyć.

– Myślałam, że może zamówimy im taką przydrożną kapliczkę i postawimy ją trochę dalej, tam na polu u Dragu.

Dragu jest byłym właścicielem tego terenu. Któremu podczas zawierania każdej transakcji towarzyszyli lichwiarze.

– A gdzie jest rodzina? Może ich chociaż powiadomimy, że je wyciągamy.

– Wykopcie je i tyle – mówi podenerwowany burmistrz.

Szefowa jest wierząca. W portfelu nosi ikony, wciśnięte pomiędzy tokeny, i czasami daje nam jedzenie w ramach jałmużny.

– Panie burmistrzu, i jeszcze coś. Dziewiętnastego organizujemy bal maskowy, imprezę firmową w restauracji.

Jej usta się śmieją, ale oczy czujnie obserwują jego twarz, by zobaczyć jak zareaguje.

– Jest pan zaproszony, wyślę zaproszenie mailem.

– Kiedy to jest, dziewiętnastego? Jaki to dzień?

– To przyszły piątek.

– Dobrze, dobrze, prześlij mi maila.

Ja chciałabym już sobie pojechać, nie mam tam już nic do roboty, zrozumiałam już, jak działa plac budowy.

– I co, jak tam? – pyta mnie, przeglądając w tym samym czasie komórkę, ale nawet nie pozwala mi odpowiedzieć. – Idź, zobacz, czy przyjechała Carolina. Ich barak jest w tamtej części, trzeci albo czwarty z kolei, na drzwiach wisi kartka z ich nazwiskami.

– I co, jeśli przyjechała?

– Zawołaj ją tutaj.

Carolina utknęła pomiędzy baniakiem z wodą a pięcioma szczeniakami różnej wielkości. Skarży się swojemu kierownikowi, że na budowie są niezabezpieczone otwory kanalizacyjne, do których mogą wpaść małe pieski.

– Ja też mogę sobie przez to połamać nogi – mówi po rumuńsku jakiś robotnik do swojego kolegi i zaczyna się śmiać.

Carolina wstaje, podciąga sobie spodnie, po czym podaje mi rękę i się przedstawia. Może myśli, że jestem kimś ważniejszym. Mówię jej, że szefowa na nią czeka.

Potem pytam przypadkową osobę, skąd odjeżdża busik do miasta. Zdejmuję kask i idę do baraku Mony, żeby go tam zostawić, ale jest zamknięte. Nie chcę raz jeszcze wchodzić na zebranie.

Tanti Oara znowu wyłania się spośród błota, idzie w kaloszach brudnych po cholewki. W rękach niesie pełno pustych plastików, wiadro, miskę i dwie butelki z resztką środków do czyszczenia.

– Ja też już jadę, nie mam tu już nic do roboty. Tylko odniosę to wszystko.

Nie chcę się z nią spotkać w busie, tak więc wycieram szybko kalosze o betonowy krawężnik i kręcę się wokół baraku z kaskiem w ręku. Ursu nie zdecydował się jeszcze pójść do sklepu.

– Nie potrzebuje pan kasku? – pytam. – Bo ja chciałabym już sobie pójść.

– Ja sobie tego nie wsadzam na głowę! – odpowiada.

– Ile mniej więcej zajmie mi powrót do biura?

– Co najmniej półtorej godziny!

– Nie wiem, co z tym zrobić…

– Daj, zostawię go w środku.

Zostawiam go z kaskiem w ręku, przed barakiem, odwracam się, żeby odejść, i przez sekundę stoję jak zamurowana, nie wiem, czy iść po żwirze, między jakimiś psami, czy ominąć je, idąc przez błoto.

– Odezwę się, jak już pobielę mieszkanie! – krzyczy za mną Ursu i wtedy nagle ogarnia mnie poczucie bezpieczeństwa, i ruszam w stronę psów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: