Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wezwij sokoła - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 lutego 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,99

Wezwij sokoła - ebook

Nowa książka autorki światowych bestsellerów, w tym „Kruczego Cyklu”! Poznaj nowych bohaterów i wejdź do uniwersum pełnego niesamowitości!

Wśród nas znajdują się śniący... i wyśnieni. Ci, którzy śnią, nie potrafią się przed tym powstrzymać, mogą jedynie próbować to kontrolować. Ci, którzy zostali wyśnieni, nie są w stanie wieść samodzielnego życia, ponieważ zasną na zawsze, jeśli ich śniący umrą. Istnieją tacy, którzy lgną do śniących. By ich wykorzystywać. By ich więzić. By ich zabijać, zanim ich sny zniszczą nas wszystkich. Ronan Lynch jest śniącym. Potrafi wyciągać ze swoich snów zarówno wspaniałości, jak i koszmary, i przenosić je do swojej ułomnej rzeczywistości. Jordan Hennessy jest złodziejką. Im bardziej zbliża się do wyśnionego przedmiotu, którego poszukuje, tym bardziej nierozerwalnie się z nim wiąże.

Carmen Farooq-Lane jest łowczynią. Jej brat był śniącym... i zabójcą. Na własne oczy widziała, jakie skutki może przynieść śnienie śniącemu. Obserwowała też szkody, jakie potrafią wyrządzić śniący. To jednak nic w porównaniu z apokalipsą, jaka wkrótce ma się rozszaleć...

Odkryj prawdziwą literacką Incepcję i rozpocznij wyjątkową podróż w głąb sennych marzeń i koszmarów!

„Mnóstwo magii i tajemnic. Znakomicie zarysowane postaci i pomysły ​​napędzające fabułę, która jest pełna niesamowitych zwrotów akcji”. – kirkusreviews.com

"Nigdy nie czytałem czegoś tak pięknego, magicznego, kreatywnego, oryginalnego, ze zręcznie i skrupulatnie przedstawionymi marzeniami sennymi!" - goodreads.com

„Dostałam cudowną i mroczną książkę, która wciągnęła mnie od pierwszej strony, a swoim zakończeniem wywołała dreszcz niepokoju... No bo co dalej?! Lektura obowiązkowa dla wszystkich fanów Króla Kruków! Autorka utkała rewelacyjną opowieść, a ja gorąco ją wam polecam!” – Ewelina Nawara

„Maggie Stiefvater stworzyła świat nietypowy, nieokiełznany i taki jak sny – nieprzewidywalny. Z pewnością wielu czytelników – podobnie jak ja – wkraczając do niego, poczuje się jak Alicja wpadająca do króliczej nory. Dla mnie była to zaskakująca i pełna niespodzianek podróż i nie mogę się doczekać, gdy znowu będę mogła ją kontynuować”. – Marta Korkus

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-8901-3
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie dla mnie kaptur ni łańcuch,

nie siądę na ludzką dłoń,

skoro uczy mnie własna duma

szybować w podniebnym tańcu

ponad jeziorną toń

w chmur tuman¹.

— William Butler Yeats, Sokół

Jeżeli trochę marzenia jest niebezpieczne, lekarstwem na to jest nie mniej marzenia, ale więcej marzenia, całe marzenie².

— Marcel Proust, W poszukiwaniu straconego czasu, t. II: W cieniu zakwitających dziewcząt

Czy na pewno podłoga nie może być jednocześnie sufitem?

— M.C. Escher, On being a graphic artistProlog

Będzie to opowieść o braciach Lynch.

Było ich trzech i jeśli ktoś nie lubił jednego z nich, mógł wypróbować innego, poni-eważ niewykluczone, że ten z braci, który innym wydawał się nazbyt kwaśny bądź nazbyt słodki, akurat mógłby przypasować właśnie jemu. Bracia Lynch, sieroty Lynch. Wszyscy w ten czy inny sposób powstali dzięki snom. I wszyscy, jak jeden mąż, byli diabelnie przystojni.

Troszczyli się o siebie. Ich matka Aurora umarła w taki sam sposób, jak umierają niektóre sny: makabrycznie, niewinnie, niespodziewanie. Ich ojciec Niall został zabity bądź zamordowany, w zależności od tego, za jak ludzkiego ktoś go uważał. Czy istnieli jeszcze jacyś inni Lynchowie? Raczej mało prawdopodobne. Lynchowie wydawali się całkiem nieźli w umieraniu.

Sny to w zasadzie niezbyt pewny budulec do tworzenia życia.

Ponieważ bracia Lynch pozostawali w niebezpieczeństwie przez większość życia, każdy z nich wykształcił własne metody łagodzenia zagrożeń. Declan, ten najstarszy, dbał o bezpieczeństwo, zachowując się w jak najnudniejszy sposób. Był w tym bardzo dobry. We wszystkim – w szkole, na zajęciach pozalekcyjnych, na randkach – nieodmiennie wybierał najbardziej banalne rozwiązania. Miał do tego prawdziwą smykałkę. Niektóre formy nudy pozwalają przypuszczać, że ich użytkownik gdzieś w głębi siebie może być tak naprawdę osobą kapryśną i wielowymiarową, jednak Declan starannie praktykował taką formę nudy, która sugerowała, że gdzieś w głębi niego kryje się jeszcze nudniejsza jego wersja. Declan nie był niewidzialny, ponieważ niewidzialność miała swój własny powab, swoją własną tajemnicę. Był po prostu nijaki. Teoretycznie był studentem uniwersytetu i stażystą zajmującym się polityką, dwudziestojednolatkiem mającym przed sobą całe życie, lecz niełatwo się o tym pamiętało. W ogóle trudno było go zapamiętać.

Matthew, ten najmłodszy, pławił się w bezpieczeństwie, zachowując się w jak najmilszy sposób. Był uroczy, uległy i delikatny. Generalnie lubił rzeczy, i to nie w ironiczny sposób. Śmiał się z żartów słownych. Przeklinał niczym kartka okolicznościowa. Wyglądał również miło, ze złotowłosego cherubinka wyrósł na złotowłosego siedemnastoletniego adonisa. Cała ta ulepkowata, rozczochrana dobroć mogłaby być nie do zniesienia, gdyby Matthew nie robił wokół siebie potwornego bałaganu przy jedzeniu i nie był okropnie leniwym uczniem, do tego nieszczególnie błyskotliwym. Wszyscy chcieli przytulić Matthew Lyncha, a on chciał im na to pozwolić.

Ronan, ten środkowy, bronił swojego bezpieczeństwa, zachowując się w jak najbardziej odstręczający sposób. Podobnie jak pozostali bracia Lynch regularnie uczęszczał do kościoła, ale większość ludzi podejrzewała, że grał dla przeciwnej drużyny. Ubierał się w pogrzebową czerń i jako zwierzątko domowe trzymał samicę kruka. Golił włosy tuż przy skórze, a plecy pokrył tatuażem najeżonych pazurów i zębów. Miał zawsze kwaśną minę i niewiele mówił. Jeśli już wypuszczał jakieś słowa, okazywały się one niczym noże, lśniące i ostre, nieprzyjemne, gdy się w kogoś wbijały. Miał niebieskie oczy. Takie oczy zazwyczaj uważane są za ładne, ale nie w przypadku Ronana. Nie były w kolorze chabrów, niemowlęcych ubranek, indygo czy lazuru. Miały odcień gór lodowych, szkwału, hipotermii, a ostatecznie śmierci. Całym sobą sugerował, że jest zdolny ukraść komuś portfel albo upuścić czyjeś dziecko. Był dumny ze swojego nazwiska rodowego, a ono pasowało do niego. Wargi układał zawsze w taki sposób, jakby właśnie skończył wypowiadać swe miano.

Bracia Lynch mieli wiele tajemnic.

Declan był kolekcjonerem pięknych, konkretnych sformułowań, których nie pozwoliłby sobie użyć publicznie, a także właścicielem promiennego, konkretnego uśmiechu, którego nikt nigdy nie miał zobaczyć. Matthew posiadał sfałszowany akt urodzenia i brakowało mu linii papilarnych. Czasami, gdy pozwolił umysłowi się błąkać, orientował się, że kroczy po idealnie prostej linii. Ku czemuś? Od czegoś? Była to tajemnica nawet dla niego.

Ronan miał najniebezpieczniejszą z tajemnic. Podobnie jak wiele istotnych sekretów ten również był przekazywany w rodzinie, w tym przypadku z ojca na syna. Stanowił dla Ronana Lyncha zarówno dobrodziejstwo, jak i niepomyślność. Dobrodziejstwo, ponieważ gdy czasami zasnął i śnił, budził się z tym snem. Niepomyślność, ponieważ gdy czasami zasnął i śnił, budził się z tym snem. Z monstrami i machinami, pogodą i pragnieniem, lękami i lasami.

Sny to raczej niezbyt pewny budulec do tworzenia życia.

Po śmierci rodziców bracia Lynch przyczaili się. Declan odseparował się od tematu snów i poszedł na uczelnię, żeby zdobyć możliwie najnudniejszy dyplom z politologii. Ronan starał się, jak tylko mógł, by zawrzeć swą zabawę z koszmarami w granicach rodzinnego gospodarstwa w odosobnionej części stanu Wirginia. Zaś Matthew... cóż, Matthew musiał jedynie mieć się na baczności, żeby przypadkiem dokądś nie odwędrować.

Declan stawał się coraz nudniejszy, a Ronan coraz bardziej znudzony. Matthew próbował nie dopuścić, by stopy zawiodły go w miejsce, którego nie rozumiał.

Wszyscy oni pragnęli czegoś więcej.

Któryś musiał się w końcu złamać. Niall był dzikim śniącym z Belfastu, któremu ogień następował na pięty, zaś Aurora była złotym snem, a w jej oczach odzwierciedlało się bezgraniczne niebo. Ich synowie zostali stworzeni, by siać chaos.

Był rześki październik, dziki październik, jeden z tych niespokojnych okresów, który wdziera się pod skórę i wije pod nią. Minęły już dwa miesiące od początku semestru zimowego. Drzewa stały się kruche i zachłanne. Wysychające liście spadały w popłochu. Zima skowyczała nocą pod drzwiami, dopóki płomienie kominków nie odpędzały jej na kilka godzin.

Na coś jeszcze innego zanosiło się tego października, coś innego prężyło się, napinało i dyszało, ale na razie było jeszcze niemal niewidoczne. Później miało zyskać nazwę, lecz teraz jedynie wzburzało wszystko niezwykłe, czego tknęło, a bracia Lynch nie stanowili wyjątku.

Declan złamał się pierwszy.

Gdy najmłodszy brat przebywał w szkole, a środkowy symulował chorobę w rodzinnym gospodarstwie, Declan otworzył szufladę w swojej sypialni i wyciągnął kawałek papieru z zapisanym numerem telefonu. Sam jego widok sprawił, że serce zabiło mu szybciej. Powinien był go zniszczyć, ale zamiast tego wprowadził cyfry do telefonu.

– Chłopak od Lynchów? – spytał głos z drugiej strony.

– Tak – odrzekł krótko Declan. – Chcę klucza. – I rozłączył się.

Nie powiedział nikomu o tej rozmowie, nawet swoim braciom. Czym była jedna mała tajemnica, pomyślał, w życiu, które jest ich pełne?

Nuda i tajemnice: oto wybuchowa mieszanka.

Coś miało spłonąć.1

Stworzenia wszelkiego rodzaju zaczynały zapadać w sen.

W przypadku kota miało to najbardziej dramatyczną postać. Był pięknym zwierzęciem, oczywiście jeśli lubiło się koty, o delikatnym pyszczku i długiej, puszystej sierści, takiej, która sprawia wrażenie, że zaraz rozpuści się w płynny cukier. Miał trójkolorowe umaszczenie, co w normalnych okolicznościach równałoby się z płcią żeńską, ponieważ takie futro dziedziczyło się po dwóch chromosomach X. Być może ta zasada nie miała zastosowania tutaj, choć w tej przytulnej wiejskiej chacie niemal nikt o tym nie wiedział. Tym miejscem władały inne siły niż nauka. Mógł zresztą w ogóle nie być kotem. Owszem, miał kształt kota, ale to samo można by przecież powiedzieć o niektórych tortach urodzinowych.

Obserwował, jak go zabijają.

Tego, który do niedawna nazywał się Caomhán Browne. Który wciąż się tak nazywał. Podobnie jak porządne buty tożsamości mogły przeżyć tych, którzy ich używali. Mówiono im, że jest niebezpieczny, jednak nie obawiali się żadnej z rzeczy, którymi w nich rzucał. Maleńki stolik. Pulchna leżanka w spłowiały kwiatowy wzór. Sterta czasopism wnętrzarskich. Sporych rozmiarów płaski telewizor. Udało mu się dźgnąć Ramsaya krucyfiksem ze ściany w przedpokoju, co Ramsay uważał za zabawne nawet wtedy, gdy został zraniony. „Wielkie nieba”, powiedział.

Jedna z kobiet miała na sobie szykowne buty z jagnięcej skóry na wysokich obcasach, teraz oblane niewiarygodną ilością krwi. Jeden z mężczyzn miał skłonności do migren i czuł, jak senna magia tego miejsca roziskrza światełka na skraju jego pola widzenia.

W końcu Lock, Ramsay, Nikolenko i Farooq-Lane zapędzili Browne’a oraz kota w róg niskiej kuchni w irlandzkiej chacie. W zasięgu Browne’a nie pozostało nic oprócz wiszącej na ścianie ozdobnej miotły oraz kota. Miotła nie nadawała się do niczego, nawet do zamiatania, ale jeśli rzucić kotem w odpowiedni sposób, mógłby się do czegoś przydać. Niewiele osób jest jednak zdolnych do tego, żeby odpowiednio rzucić kotem, i Browne do nich nie należał. Dało się dostrzec chwilę, kiedy zdał sobie sprawę, że nie uda mu się tego zrobić, i zrezygnował.

– Proszę, nie zabijajcie drzew – powiedział.

Strzelili do niego. Kilkakrotnie. Błędy były kosztowne, a naboje tanie.

Trójbarwny kot miał szczęście, że nie został również trafiony, ponieważ przycupnął za Browne’em. Pociski przebijają to, w co uderzają, takie już ich zadanie. Kot jednak został tylko spryskany krwią. Wydał z siebie upiorny, pełen wściekłości wrzask. Wyprężył ogon na kształt szczotki do butelek i nastroszył puszystą sierść. Następnie rzucił się prosto na nich, ponieważ nie ma wątpliwości, że zbiór kotów oraz zbiór istot zdolnych rzucić kotem mają część wspólną.

Nastąpiła krótka chwila, w której wydawało się w pełni możliwe, że jedno z nich za moment będzie miało na sobie kota o wysuniętych wszystkich pazurach.

Ale wtedy Browne zadygotał po raz ostatni i znieruchomiał.

Kot spadł.

Ciało uderza o podłogę z wyjątkowym odgłosem. Wielowymiarowego łupnięcia wywołanego przez nieprzytomny worek z kośćmi nie da się odtworzyć w żaden inny sposób. Kot wydał go, po czym również znieruchomiał. Jednak w przeciwieństwie do Browne’a jego boki wciąż unosiły się i opadały, unosiły i opadały.

Zapadł w niemożliwy, nienaturalny i absolutny sen.

– To naprawdę pojebane – zauważył Ramsay.

Nad małym białym zlewem znajdowało się okno, za którym widać było ciemnozielone pole, a bliżej trzy włochate kuce stojące w zdeptanym błocie przy bramie. Zapadły się po kolana i oparły o siebie niczym zaspani kumple. Dwie kozy zabeczały z zakłopotaniem, po czym oklapły jak te kuce. Były też kury, ale zasnęły już wcześniej i teraz zaścielały zieleń niczym miękkie wielokolorowe kopczyki.

Caomhán Browne był kimś, kogo Moderatorzy nazywali Zedem. Oto co oznaczało być Zedem: czasami gdy śnili, budzili się, trzymając w dłoniach to, czego dotyczył ich sen. Jak można było przypuszczać, kot nie był kotem, a jedynie kotokształtną istotą wyciągniętą z głowy Browne’a. I jak wszystkie żyjące sny Browne’a nie mógł pozostać przytomny po jego śmierci.

– Zanotujcie czas zgonu do akt – poleciła Nikolenko.

Wszyscy skierowali uwagę z powrotem na swoją zdobycz – czy też może ofiarę, w zależności od tego, za jak ludzkiego go uważali. Farooq-Lane wyciągnęła telefon i wklepała w nim wiadomość.

A później poszli szukać drugiego Zeda.

Nad ich głowami kłębiły się ciemne chmury, przysłaniające szczyty łagodnych wzgórz. Niewielkie gospodarstwo w hrabstwie Kerry otaczał mały, omszały las. Był piękny, lecz powietrze pomiędzy drzewami brzęczało w jeszcze większym stopniu niż w chacie. To nie tak, że nie mogli oddychać w takim otoczeniu, a raczej, że nie mogli w nim myśleć, czy też nie mogli nadmiernie myśleć. Wszyscy robili się nieco nerwowi, zagrożenia wydawały się tutaj prawdziwsze.

Drugi Zed nawet nie próbował się ukrywać. Lock znalazł go w zagłębieniu pomiędzy korzeniami pokrytego mchem drzewa, gdzie siedział z niepokojąco obojętną miną.

– Zabiliście go, prawda? – spytał Zed. – Och, to ty – dodał, gdy do Locka dołączyła Farooq-Lane.

Pomiędzy Zedem a nią przepłynęło skomplikowane wrażenie poufałości.

– To nie musi tak się skończyć – oznajmiła Farooq-Lane. Drżała lekko. Nie z zimna. Nie ze strachu. Raczej tak jak wtedy, gdy przechodzi dreszcz. – Musisz jedynie przestać śnić.

Lock odchrząknął, jakby uważał, że to wcale nie jest takie proste, ale się nie odezwał.

– Naprawdę? – Zed podniósł wzrok na Farooq-Lane. Skupiał uwagę w pełni na niej, zupełnie jakby pozostałych tam nie było. Ona z kolei w pełni koncentrowała się na nim. – W obu przypadkach mnie to zabije. Spodziewałem się po tobie większej złożoności, Carmen.

Lock podniósł broń. Nie wypowiedział tego na głos, ale uważał Zeda za wyjątkowo odrażającego skurwysyna, i to bez brania pod uwagę jego uczynków.

– Zatem dokonałeś wyboru – stwierdził.

Przez cały ten czas Ramsay przynosił kanistry z benzyną z wypożyczonego samochodu. Cały dzień nie mógł się doczekać, aż będzie miał okazję ich użyć. Gdy mały zagajnik zaczął już cuchnąć słodkimi, rakotwórczymi perfumami, kopnięciem posłał ostatnie kanistry w kierunku chaty. Ramsay należał prawdopodobnie do osób zdolnych rzucić kotem.

– Musimy obserwować drogę, gdy będzie się paliło – oznajmił Lock. – Pospieszmy się.

Zed popatrzył na nich z bezstronnym zainteresowaniem.

– Słuchajcie, rozumiem, że ja, ale dlaczego Browne? Był kociakiem. Czego się boicie?

– Ktoś nadchodzi – odparł Lock. – Ktoś nadchodzi, żeby zakończyć świat.

W brzęczącym lesie tak dramatyczna fraza jak „zakończyć świat” zabrzmiała nie tylko możliwie, lecz i prawdopodobnie.

– Masz na myśli siebie? – Zed uśmiechnął się wisielczo.

Lock strzelił do niego. Kilkakrotnie. Było dość oczywiste, że już pierwsza kula załatwiła sprawę, ale naciskał spust, aż przestał czuć się tak niespokojny. Gdy w lesie zgasło już echo wystrzałów, gdzieś w głębi zagajnika coś łupnęło donośnie o ziemię z tym samym charakterystycznym dźwiękiem co wcześniej kot w kuchni. Wszyscy ucieszyli się, że ten sen zasnął, zanim zdążyli się z nim spotkać.

Teraz panowała cisza, a wszyscy żywi spoglądali na Carmen Farooq-Lane.

Zaciskała mocno powieki i odwracała twarz w bok, jakby sama szykowała się na przyjęcie pocisku. Drżały jej usta, lecz nie płakała. Wydawała się młodsza. Zwykle stylizowała się z tak korporacyjnym wyrafinowaniem – lniane garnitury, uroczo upięte włosy – że trudno było zgadywać jej wiek, ponieważ widziało się jedynie opanowaną kobietę sukcesu. Jednak ta chwila odarła Farooq-Lane z całego splendoru i obnażyła dwudziestokilkulatkę, którą naprawdę była. Wzbudzało to wrażenie dyskomfortu i wywoływało ochotę, by otulić dziewczynę kocem, żeby przywrócić jej godność. Przynajmniej jednak towarzysze nie mogli wątpić w jej oddanie. Tkwiła w tym wszystkim równie głęboko jak pozostali i obserwowała zdarzenie do końca.

Lock ojcowskim gestem położył Farooq-Lane dłoń na ramieniu.

– Zjebana sytuacja – zadudnił swoim niskim głosem.

Trudno było stwierdzić, czy dodało to Farooq-Lane choć odrobinę otuchy.

– Kończmy już i zwijajmy się stąd – odezwał się do pozostałych.

Ramsay potarł zapałkę o draskę. Użył jej najpierw, by przypalić papierosa dla Nikolenko, a później dla siebie. Następnie, gdy płomień niemal lizał mu już opuszki palców, rzucił zapałkę na zlane benzyną poszycie.

Las zaczął płonąć.

Farooq-Lane odwróciła się.

Ramsay wypuścił kłąb papierosowego dymu w stronę martwego Zeda.

– Czy uratowaliśmy świat? – spytał.

Lock wklepał do telefonu godzinę śmierci Nathana Farooq-Lane’a.

– Za wcześnie, by to stwierdzić – odrzekł.2

Ronan Lynch zamierzał zakończyć świat.

Przynajmniej swój świat. Kończył jeden i zaczynał kolejny. Na początku tej wyprawy miał istnieć jeden Ronan Lynch, a po jej zakończeniu będzie inny.

– Oto jak wygląda sytuacja – oznajmił Declan. Był to klasyczny dla niego sposób inicjowania rozmowy. Do innych ulubionych można było zaliczyć: „Oto co będzie potrzebne, żeby sfinalizować tę umowę” oraz: „W celu oczyszczenia atmosfery”. – Nie miałbym problemu z tym, że prowadzisz mój samochód, gdybyś nie przekraczał stu czterdziestu.

– A ja nie miałbym problemu z jechaniem w twoim samochodzie, gdybyś nie prowadził jak emeryt – odparł Ronan.

Był październik w pełnej chwale, z urokliwymi drzewami, bezchmurnym niebem i ekscytacją krążącą w powietrzu. Trzej bracia dyskutowali na parkingu przed sklepem charytatywnym, a osoby wchodzące i wychodzące wpatrywały się w nich. Cała trójka przyciągała wzrok swoim niedopasowaniem: Ronan w złowieszczych buciorach i ze złowieszczą miną, Declan ze starannie kontrolowanymi loczkami i w schludnym szarym garniturze, Matthew w krzykliwie brzydkich kraciastych spodniach i radośnie niebieskiej pikowanej kurtce.

– Niektóre plamy rozlewają się szybciej, niż ty jeździsz – ciągnął Ronan. – Jeśli to ty będziesz prowadził, dojazd tam zajmie nam czternaście lat. Siedemnaście. Czterdzieści. Sto. Pod koniec będziemy już zdążać na twój pogrzeb.

Bracia Lynch wyruszali w pierwszą podróż od czasu śmierci rodziców. Ujechali piętnaście minut od domu Declana, gdy zadzwonił telefon Declana, sygnalizując rozmowę, której Declan nie chciał odebrać w aucie. Teraz opóźnienie powiększało się z powodu negocjacji w sprawie osoby kierowcy. Do tego miejsca prowadził Ronan i panowały sprzeczne opinie w kwestii tego, czy powinien znów zostać obdarzony tym przywilejem. Na parkingu bracia prezentowali fakty: był to samochód Declana, wyprawa Ronana, wakacje Matthew. Declan dostał list z towarzystwa ubezpieczeniowego, oferujący mu niższe składki za wyjątkowo poprawną historię za kółkiem. Ronan dostał list od władz stanowych radzący mu, żeby zmienił swoje nawyki za kierownicą, inaczej straci prawo jazdy. Matthew nie był zainteresowany prowadzeniem i mówił, że jeśli nie miał wystarczająco wielu znajomych, by zawozili go wszędzie, dokąd chciał dotrzeć, wówczas robił coś nie tak ze swoim życiem. W każdym razie trzykrotnie oblał egzamin na prawo jazdy.

– Ostateczna decyzja należy do mnie – stwierdził Declan – bo to mój samochód.

Nie dodał: „a poza tym jestem najstarszy”, choć słowa te zawisły w powietrzu. Dotychczas był to koronny argument, którego pozostali bracia nie akceptowali. Skoro tym razem pozostały niewypowiedziane, stanowiło to znaczący postęp w łączących ich relacjach.

– Dzięki ci, Jezu – odrzekł Ronan. – Nikt inny go nie chce.

– Jest bardzo bezpieczny – mruknął Declan ze wzrokiem skupionym na telefonie. Czas zamieniał się w zgliszcza, gdy Declan odpowiadał na esemesa lub mejla ze swoją charakterystyczną manierą, używając lewego kciuka i prawego palca wskazującego.

Ronan kopnął w oponę volvo. Chciał już być w drodze. Musiał już być w drodze.

– Będziemy się zmieniać co dwie godziny – uznał w końcu Declan w swój nijaki sposób. – To chyba uczciwe, prawda? Ty jesteś zadowolony. Ja jestem zadowolony. Wszyscy są zadowoleni.

Nie była to prawda. Jedynie Matthew czuł się w pełni zadowolony, ponieważ Matthew zawsze był w pełni zadowolony. Wyglądał na ucieszonego jak świnia w obierkach, gdy wsuwał się na tylną kanapę ze słuchawkami na uszach.

– Zanim ten wózek ruszy w trasę, będę potrzebował jakichś przekąsek – oznajmił wesoło.

– Jeśli cię zatrzymają, już nigdy nie poprowadzisz mojego samochodu – ostrzegł Declan, wkładając Ronanowi kluczyki w dłoń.

I ruszyli, naprawdę ruszyli. Waszyngton coraz bardziej oddalał się w lusterku wstecznym.

Ronan nie do końca był w stanie uwierzyć, że Declan zgodził się na wyprawę na takich warunkach. Cały wypad, służący temu, aby Ronan zwiedził trzy nieruchomości na wynajem w zupełnie innym stanie, wydawał się stanowczo podpadać pod kategorię działań, na jakie Declan dawniej spoglądałby krzywo. Ronan śniący swoje niebezpieczne sny w innym miejscu niż Stodółki lub dom Declana w mieście? Wątpliwe. Przeprowadzka do innego miejsca niż Stodółki lub dom Declana w mieście? Nigdy.

Ronan nie wiedział, dlaczego Declan się tego podjął. Wiedział natomiast, że czekała ich ośmiogodzinna jazda, zanim dowie się, czy mógłby rozpocząć zupełnie nowe życie. Nie licząc ponurego okresu tuż po śmierci ich ojca Nialla, nigdy nie mieszkał w innym miejscu niż w rodzinnym gospodarstwie Stodółki. Uwielbiał je, znudził się nimi, chciał je opuścić i chciał w nich zostać. To właśnie tam znajdował się o dwie sekundy od wspomnień z dzieciństwa i o dwie godziny jazdy od braci. Miał świadomość, że może tam bezpiecznie śnić, ponieważ otaczały go wyłącznie inne sny. Wiedział, kim tam był.

Kim Ronan Lynch będzie w Cambridge?

Nie miał pojęcia.

***

W Maryland zamienili się i kupili na stacji benzynowej przekąski dla Matthew. Zajadał je z tyłu hałaśliwie, ze słyszalną uciechą. Gdy Declan wjechał z powrotem na autostradę międzystanową, kazał Matthew przeżuwać z zamkniętymi ustami, co było zupełnie bezowocne, ponieważ ludzie nakazywali to już najmłodszemu z Lynchów od siedemnastu lat.

– Po prostu kup mu miękkie jedzenie – poradził Ronan. – To rozwiązanie. Nikt nie słyszy, jak gumowate żarcie wpada w komin.

Matthew znów się roześmiał. Jedyną rzeczą, jaka bawiła go bardziej niż dowcipy o Declanie, były dowcipy o nim samym.

– Ile minęło, odkąd ostatnio śniłeś? – Declan spytał Ronana cicho, gdy byli już w drodze od kilku minut.

Matthew nie słuchał, zanurzony w przyjemnościach słuchawek i gry na telefonie, ale i tak nie miałoby to znaczenia. Śnienie Ronana nie było nowością dla Matthew. Po prostu Declan wszystko lubił bardziej, gdy stawało się tajemnicą.

– Niewiele.

– Jak niewiele?

– Nie mam pojęcia. Pozwól, że sprawdzę swój harmonogram śnienia, to dowiem się, jak niewiele to naprawdę niewiele. – Ronan wsypał do ust zawartość torebki z orzeszkami w czekoladzie w nadziei, że zakończy w ten sposób rozmowę. Nie miał ochoty o tym gadać, ale nie chciał, by zabrzmiało to tak, jakby nie miał ochoty o tym gadać. Zakrztusił się lekko orzeszkami, ale poza tym udało mu się utrzymać niepewną minę. Niefrasobliwą. Będzie dobrze, dodały usta pełne orzeszków. Pogadajmy o czymś innym, zasugerowały usta pełne orzeszków. Twoje pytanie jest niedorzeczne, uznały usta pełne orzeszków.

Declan trzymał przy kierownicy batonik proteinowy, ale go nie otwierał.

– Nie zachowuj się tak, jakby moje pytanie było niedorzeczne.

Istniały dwa główne powody, dla których nocne podróże mogły okazać się dla śniącego brzemienne w skutkach. Pierwszy i najbardziej oczywisty polegał na tym, że Ronan nigdy nie mógł być w stu procentach pewien, że nie objawi przypadkowo jednego ze swoich snów, gdy się obudzi. Czasami sny były nieszkodliwe: ot, piórko, martwa rybka akwariowa albo roślina doniczkowa. Zdarzało się jednak, że okazywały się niesprecyzowanymi piosenkami sprawiającymi, że słuchający fizycznie odczuwał mdłości, bądź jaszczurkami o nienasyconych apetytach, czy też dwoma tysiącami męskich butów wiedenek, samych lewych, w rozmiarze czterdzieści trzy. Kiedy takie rzeczy materializowały się na jawie w odosobnionych Stodółkach, stanowiły jedynie utrapienie, czasami nieco więcej (ugryzienia jaszczurek mogły być bardzo bolesne). Kiedy jednak materializowały się na jawie w domu Declana, w pokoju hotelowym albo obok samochodu, w którym Ronan spał na przydrożnym parkingu, cóż...

– Mogę ci otworzyć hipsterski batonik? – spytał Ronan.

– Nie uchylaj się od odpowiedzi – skarcił go Declan, lecz podał mu przekąskę.

Ronan ściągnął opakowanie i wziął na próbę kęs, zanim oddał baton bratu. Proteinowa przekąska smakowała tak, jakby Ronan wpadł twarzą w mokry, brudny piasek.

– Bardzo dojrzale, Ronanie. – Declan chuchnął lekko na odgryzioną końcówkę, jakby jego oddech mógł usunąć zarazki Ronana. – Po prostu nie wiem, czy traktujesz to poważnie.

Drugim nieciekawym aspektem podróżowania jako śniący był nocny wyciek, którym to seksownym określeniem Ronan nazwał nieseksowne zjawisko. Stanowiło ono dla niego stosunkowo świeże doświadczenie i wiedział jedynie, że jeśli zwlekał zbyt długo między objawianiem snów lub spędzał zbyt wiele czasu z dala od pogórza Wirginii Zachodniej, gdzie się urodził, zaczynał mu wyciekać czarny śluz. Najpierw z nosa. Potem z oczu. Później z uszu. Jeśli tego nie zatrzymał, czuł, jak wydzielina wypełnia mu klatkę piersiową, mózg, ciało. Jak go zabija. Może istniał jakiś sposób, by powstrzymać ten śluz, ale Ronan nie znał żadnych innych żyjących śniących, których mógłby o to zapytać. Przez całe życie spotkał się tylko z dwoma: swoim ojcem oraz martwym już uczniem z jego liceum, a oni dwaj nigdy nie mówili o czymś takim. Jak zniesie dłuższy pobyt w Cambridge w stanie Massachusetts zamiast w Stodółkach? Nie będzie tego wiedział, dopóki nie sprawdzi.

– Teraz moja kolej, żeby wybrać muzykę – oznajmił Matthew.

– Nie! – choć raz wspólnym głosem zaprotestowali Declan i Ronan.

Na środkowej konsoli domagał się uwagi telefon Declana. Ronan chciał go podnieść, lecz Declan wyrwał mu komórkę z ręki tak gwałtownie, że niemal zjechał z drogi. Ronan zdążył tylko dostrzec początek przychodzącego esemesa: „Klucz to...”.

– Spokojnie – rzekł Ronan. – Nie zamierzałem tknąć twojej dziewczyny.

Declan wsunął telefon do schowka na drzwiach.

– Nowy trener osobisty? – zgadywał Ronan. – Nowy dostawca batonów proteinowych? Gorący cynk na temat wypasionych dywanów do domu i ogrodu?

Declan nie odpowiedział. Matthew nucił wesoło do muzyki brzmiącej w jego słuchawkach.

Żaden z braci nie zdradził się ze swoimi uczuciami co do przeprowadzki i Ronan nie mógł zdecydować, czy to dlatego, że nie robiło im to różnicy, czy też po prostu nie sądzili, że mu się uda.

Nie miał pojęcia, która z tych możliwości bardziej mu pasowała.

***

Po dotarciu do stanu Nowy Jork zjechali do punktu obsługi podróżnych. Matthew popędził żwawo w stronę toalet. Declan odebrał kolejną rozmowę. Ronan wysiadł rozprostować nogi. Rześki wiatr wprawnie wdzierał mu się pod kołnierz, a puls wydawał się równie szybki i nieregularny jak rozwiane październikowe chmury na niebie.

Niskie drzewa otaczające teren były rzadkie i bezkształtne, bardziej przypominały wiązki badyli niż las. Były obcymi drzewami. Nieznajomymi. Kruchymi obywatelami miejskiego kodu pocztowego. Ich widok w jakiś sposób ukazał Ronanowi prawdę tego, co pragnął osiągnąć. Przez tak wiele lat nic się nie zmieniało. Wyleciał z liceum, czego nie żałował, a przynajmniej nie do końca, a jego przyjaciele je ukończyli. Dwoje z nich, Gansey i Blue, zaprosili go na wyprawę po kraju, w którą postanowili wybrać się przed rozpoczęciem studiów w przyszłym roku, ale wtedy nie miał ochoty donikąd jechać. Nie, gdy właśnie w pełni zaangażował się w...

– ...już z Adamem? – Matthew zadał pytanie, które Ronan przegapił. Matthew wrócił z torbą żelków i pałaszował je cicho. – Widzisz, konstruktywna krytyka do mnie dociera. Krytyczna. Krytyka. Motyla noga.

Adam.

To Adam Parrish był celem tej wyprawy.

„Czy istnieje jakaś wersja ciebie, która pojechałaby ze mną do Cambridge?” – spytał Adam w dniu, kiedy wyjeżdżał.

Może. Od początku semestru Ronan odwiedził go raz, ale odbyło się to spontanicznie: wsiadł do samochodu w środku nocy, spędził dzień z Adamem, a później opuścił miasto, nawet na sekundę nie zamykając oczu. Naprawdę nie chciał sprawdzać, co może się wydarzyć.

Łatwiej wyprzeć się czegoś, czego się nie wie. Ronan Lynch był w stanie pojechać do Cambridge, jeśli nie zostanie dowiedzione coś odwrotnego.

Adam.

Ronan tęsknił za nim jak za płucem.

Declan wrócił, spoglądając na zegarek z miną człowieka przyzwyczajonego, że ten go rozczarowuje. Otworzył drzwi od strony kierowcy.

– Ej, teraz moja kolej – zaprotestował Ronan. Miał świadomość, że jeśli nie dostanie do ręki kierownicy, przez ostatnie dwie godziny jazdy jego myśli będą pędziły jak szalone. Adam wiedział, że Ronan przyjeżdża w ten weekend, ale nie miał pojęcia, że chodziło również o oglądanie domów na wynajem. Ronan nie potrafił zdecydować, jak Adam zareaguje. – Mieliśmy umowę.

– I zawarliście ją charytatywnie – skomentował Matthew. – To był żart.

– Nie będziesz kierował moim autem przez to zadupie. – Jakby na podkreślenie swoich słów Declan zatrzasnął drzwiczki. Matthew wzruszył ramionami. Ronan splunął.

W samochodzie Matthew wychylił się triumfalnie do przodu, żeby przejąć kabelek od systemu audio. Po chwili w głośnikach zadudnił dubstepowy remiks popowej piosenki.

Czekały ich dwie bardzo długie godziny.

Ronan naciągnął sobie kurtkę na głowę, żeby stłumić dźwięki i narastające zdenerwowanie. Czuł, jak krew pulsuje mu w żuchwie. Słyszał ją w uszach. Pomyślał, że brzmiała jak puls wszystkich innych osób. Jak serce Adama, gdy opierał mu głowę na piersi. Ronan nie był wcale taki odmienny. No dobrze, mógł się wydawać nie tak odmienny. Podobnie jak inni mógł przeprowadzić się za facetem, którego kochał. Podobnie jak inni mógł mieszkać w mieście. To mogło zadziałać.

Zaczął śnić.3

We śnie Ronana rozbrzmiał głos.

Wiesz, że nie taki powinien być świat.

Był wszędzie i nigdzie.

Nocą widywaliśmy gwiazdy. Po zmierzchu dawało się wtedy dostrzec ich światło. Setki reflektorów splecionych ze sobą na niebie, wystarczająco dobrych, by je jeść, wystarczająco dobrych, by pisać o nich legendy, wystarczająco dobrych, by wystrzeliwać ku nim ludzi.

Nie pamiętasz, bo urodziłeś się za późno.

Głos był nieuchronny i naturalny, niczym powietrze, niczym zjawiska pogodowe.

Może cię nie doceniłem. Twoja głowa jest pełna snów. One muszą pamiętać.

Czy jakaś część ciebie wciąż spogląda w niebo i czuje ból?

Ronan leżał na środku autostrady międzystanowej. Po trzy pasy w każdym kierunku, żadnych samochodów, wyłącznie Ronan. W sposób, w jaki jest to możliwe w snach, rozumiał, że droga rozpoczyna się w Stodółkach i kończy w Harvardzie, zaś on znajduje się gdzieś pomiędzy. Małe zduszone drzewa z wysiłkiem wyrastały z przerzedzonej trawy przy drodze. Niebo miało taki sam kolor jak starty asfalt.

Kiedyś słyszeliśmy też gwiazdy. Gdy ludzie przestawali mówić, następowała cisza. Teraz można by zamknąć wszystkie usta na planecie, a wciąż panowałby szum. Stękanie klimatyzacji z szybu wentylacyjnego. Ciężarówki syczące na autostradzie wiele kilometrów dalej. Samolot jęczący trzy kilometry nad tobą.

Cisza to wymarłe słowo.

Dręczy cię to, prawda?

Jednak we śnie panowała idealna cisza, nie licząc tego głosu. Aż do tej chwili Ronan nie zastanawiał się, ile czasu minęło, odkąd ostatni raz doświadczył ciszy doskonałej. Nie był pewien, czy w ogóle kiedykolwiek jej doświadczył. Było spokojnie, nie martwo. Zupełnie jakby zrzucił z siebie ciężar, którego obecności nie był dotąd świadom, ciężar hałasu, ciężar wszystkiego innego.

Magia. To słowo straciło teraz na wartości. Wrzuć monetę, a dostaniesz magiczną sztuczkę dla siebie i swoich przyjaciół. Większość osób nie pamięta, czym ona w ogóle jest. Nie chodzi o przecinanie kogoś na pół i wyciąganie ze środka królika. Nie chodzi o wyciąganie karty z rękawa. Nie chodzi o „czy patrzycie uważnie?”.

Jeśli spoglądałeś kiedyś w ogień i nie mogłeś odwrócić wzroku, chodzi właśnie o to. Jeśli spoglądałeś kiedyś na góry i stwierdzałeś, że wstrzymujesz oddech, chodzi właśnie o to. Jeśli spoglądałeś kiedyś na księżyc i czułeś łzy w oczach, chodzi właśnie o to. O to, co znajduje się między gwiazdami, o przestrzeń między korzeniami, o to, co sprawia, że elektryczność wstaje o poranku.

Jakże ona nas, kurwa, nienawidzi.

Ronan nie był pewien, do czego należał głos, jeśli w ogóle do czegokolwiek. We śnie prawdy fizyczne nie były ważne. Być może głos należał do ciągnącej się pod nim drogi. Do nieba. Do kogoś stojącego tuż poza zasięgiem wzroku.

Przeciwieństwem „magii” nie jest „zwyczajność”. Przeciwieństwem „magii” jest „ludzkość”. Świat jest neonem, który głosi CZŁOWIECZEŃSTWO, lecz litery są wypalone w taki sposób, że widać tylko CZŁOWIEK.

Czy rozumiesz, co próbuję ci powiedzieć?

Ronan czuł wibracje pod czaszką. Ciężarówki dudniły w oddali, zbliżając się ku miejscu, gdzie leżał na środkowym pasie.

Nie chciał pozwolić, by sen przerodził się w koszmar.

Bądź muzyką, powiedział snowi.

Rumor nadjeżdżających ciężarówek przerodził się w dudnienie dubstepu puszczanego przez Matthew.

Świat cię zabija, ale Oni zabiją cię szybciej. Oni przez wielkie O. Oni. Nie znasz Ich jeszcze, ale poznasz.

Bryde. Tożsamość głosu wpadła nagle w myśli Ronana w taki sam sposób jak wcześniej wiedza o autostradzie międzystanowej, przedstawiona jako oczywista prawda. Niebo było niebieskie, asfalt ciepły, a głos należał do kogoś, kto nazywał się Bryde.

Czekająca nas bitwa ma dwie strony. Po jednej z nich znajdują się przeceny z okazji Czarnego Piątku, hotspoty Wi-Fi, tegoroczny model, wyłącznie w abonamencie, teraz można rozciągnąć jeszcze mocniej, słuchawki tłumiące hałas, tworzące hałas, jazda na suwak, ten pas ruchu się kończy.

Druga strona to magia.

Ronan z wysiłkiem przypomniał sobie, gdzie znajduje się jego fizyczne ciało, że jedzie w samochodzie wraz z braćmi, że jest w drodze do Adama i nowego życia, w którym będzie wreszcie porządnie kontrolował swoje sny.

Nie sprowadzaj niczego ze sobą, powiedział sobie Ronan. Nie sprowadzaj ciężarówki, znaku drogowego albo dubstepu, którego nie da się nigdy wyłączyć, lecz jedynie zakopać gdzieś w ogrodzie. Utrzymaj sny w swojej głowie. Udowodnij Declanowi, że potrafisz to zrobić.

Bryde wyszeptał:

Jesteś stworzony ze snów i ten świat nie jest dla ciebie.

Ronan się obudził.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: