Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wichrołak - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 maja 2020
Ebook
19,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wichrołak - ebook

Położona w górach wieś Szremle Małe skrywa w sobie wiele tajemnic. Na trop jednej z nich trafia młody aspirujący dziennikarz Roman. Liczy, że reportaż na temat serii samobójstw otworzy mu drogę do pracy w redakcji krakowskiego dziennika. Pod przykrywką pracownika sanepidu dziennikarz przybywa do chaty sołtysa, u którego ma zamieszkać. Ten składa mu nietypową propozycję. Córka sołtysa wróciła na wieś z nieślubnym dzieckiem. By chronić jej honor przed współmieszkańcami, prosi Romana, żeby udawał ojca dziecka. Niespodziewanie okazuje się, że Marta i Roman mają wspólną przeszłość. Jak w tej sytuacji zachowa się chłopak i jak wpłynie to na prowadzone przez niego śledztwo? Jedno jest pewne – w Szremlach Małych każdy dba o swoje mroczne sekrety. Które z nich uda się wyjawić?

"Wichrołak" został wyróżniony na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału "Wielki Kaliber" w 2012 roku we Wrocławiu.
Paweł Szlachetko - powieściopisarz, reportażysta. Debiutował w latach 90. Jest autorem kilkunastu słuchowisk i reportaży emitowanych na antenie Polskiego Radia. Wydał kilka cykli reportaży (m.in. „Najwięksi polscy zbrodniarze”, „Zabijałem dla mafii”) oraz powieści kryminalnych. „Zwerbowana miłość” doczekała się filmowej ekranizacji, zaś na podstawie „Śladami złodziei aniołów” powstał serial telewizyjny. Szlachetko publikował także powieści sensacyjne pod pseudonimem Arthur Ray.
Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-51160-4
Rozmiar pliku: 600 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

***

STARY GĘBULEC leżał na kamienistej ziemi własnego podwórka. Zarzucona pętla zacisnęła się wokół jego szyi. Za wszelką cenę próbował ją rozerwać! Kątem oka dostrzegł zakapturzony cień, którego czarna dłoń ciągnęła go na powrozie w stronę stodoły.

– Jezusie! Ratuj! – wrzasnął w myślach. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie…

Kręgosłup przebiła lodowa szpila grozy.

– Święć się imię Twoje…

Dlaczego opuściły go wszystkie siły?!

– Przyjdź królestwo Twoje…

Znowu spróbował rozerwać pętlę. Uwolnić oddech! Złapać zbawienny haust powietrza!!!

– Daruj… – wycharczał błagalnie.

– Czas na pokaranie twoje. – Mściwy szept utonął w szeleście czarnej opończy.

Szarpnęło go do góry. Gwałtownie naprężony pleciony sznur zaskrzypiał niczym napinana cięciwa. Zawisł na podciąganym coraz wyżej powrozie. Zatrzepotał boleśnie nogami, które nie znalazły podparcia.

– Bądź wola Twoja…

Z otwartych ust wyciekła ślina. Spłynęła po brodzie i zawisła w powietrzu mokrą nicią.

– Jako w niebie, tak i na…

Kiedy dojechał na szczyt belki, zadygotał. Ze zmiażdżonego gardła wyrwało się lepkie rzężenie. Ostatnią rzeczą, którą Gębulec zobaczył, były czarne plamy wron, podrywające się z dachu chałupy. W martwej ciszy kołowały coraz bliżej. Zacieśniały krąg… Przez ciało przebiegł elektryczny dreszcz. Ściśnięte w płucach powietrze eksplodowało. Po raz ostatni zatańczył konwulsyjnie na linie, a wtedy oczy wyżarł mu mrok…Rozdział 1

AUTOBUSEM ZARZUCIŁO na zakręcie. Roman obudził się, czując chłód szyby, o którą wsparł policzek. Poprawił zsuwający się z kolan plecak. Ile jeszcze zostało do końca podróży? Kiedy wyjeżdżali z Zakopanego, świeciło jasne słońce. Nic nie zapowiadało zmiany pogody. Nie wiedzieć kiedy niebo zaciągnęło się chmurami, które nabrały stalowosinej barwy.

Pojazd rozpoczął kolejną wspinaczkę pod długie wzniesienie, coraz to krztusząc się astmatycznym warkotem silnika. Sosnowa gałąź otarła się o szyby z nieprzyjemnym skrzypieniem.

Nieoczekiwanie z tyłu rozległ się huk. Autobusem zakołysało na boki. Kierowca wcisnął hamulec i nieprzyjemny pisk zablokowanych kół przeszył powietrze. Pasażerowie gwałtownie polecieli głowami do przodu. Zabrzęczała turlająca się po podłodze pusta butelka po piwie. Kilka z siedzących wokół handlarek w porę zdążyło przyciągnąć ku sobie pakunki. Huk pękającej opony był pierwszym i ostatnim sygnałem, że maszyna nie zamierza wspinać się dalej pod górę. Zgasł silnik. Na sekundę zapadła cisza.

– I co teraz? – Pytanie jednej z pasażerek zawisło w powietrzu.

Ludzie spoglądali po sobie, jakby oczekując odpowiedzi od siedzących obok.

– Maszynę szlag trafił! – krzyknął z przodu kierowca. Sapnęły otwierane drzwi. – Koniec jazdy!

W pierwszej chwili ludzie nie chcieli ruszyć się z miejsc.

– My z bagażem! – wołały kobiety.

– To co ja wam poradzę? – Kierowca wstał ze fotela. – Koniec jazdy!

Obojętny na to, co będzie działo się dalej, kierowca wysiadł i oparł się o zderzak pojazdu. Kobiety niechętnie wyszły, targając ciężkie tobołki i kosze na szosę. Jakaś gęś, korzystając z ogólnego zamieszania, próbowała uciec w pobliskie krzaki. Nim jednak zdołała przebiec kilka chybotliwych kroków, krzyknęła rozdzierająco, złapana za długą szyję. Roman wysiadł jako jeden z ostatnich.

– Przecież za jazdę zapłaciłam. – Pomarszczona babina podsunęła szoferowi pod nos skasowany kartonik.

– A co ja ci, kobieto, poradzę? – Kierowca, paląc papierosa, wzruszył ramionami. – Albo poczekacie dwie godziny na ostatni kurs, albo idźcie na piechotę.

Roman postawił plecak na szosie i rozejrzał się w koło. Spojrzał na zegarek. Dochodziła osiemnasta. Jeszcze ponad godzinę powinno być jasno. Zwrócił się do stojącego obok górala.

– Daleko stąd do Szremli Małych?

Pytany wskazał ruchem głowy najbliższe wzniesienie i niewyraźnie rysującą się na nim ścieżkę.

– Po drugiej stronie najdzieta drugą pod reglami. Ona już was zawiedzie gdzie trzeba. – Będzie ze dwa kilometry… Albo i trzy.

ZE SZCZYTU WZNIESIENIA autobus wydawał się małym szarym pudełkiem. Wokół niego dreptało jeszcze kilka bezradnych postaci. Roman podniósł głowę. Ciemny granat chmur sposępniał, a granica między niebem a ziemią niemal się zatarła. Mimo kotłujących się nad szczytami bałwanów na halach panowała cisza

– Dwa albo trzy – zamruczał pod nosem. – Wolałbym dwa!

Zaczął kropić drobny kapuśniaczek. Rozsupłał zamknięcie plecaka. Wyciągnął dużą wojskową pelerynę z wielkim kapturem. Nałożył plecak, a następnie narzucił na ramiona gumowane okrycie. Był gotów do drogi.

Ponownie zerknął na szczyty i zaciągnął zamek błyskawiczny na całej długości materiału. Przyszło mu do głowy, że gdyby zobaczył się teraz z boku, parsknąłby śmiechem. Musiał wyglądać niczym wyrośnięty garbus okryty zielono-rudą plandeką.

KONIE SZŁY STĘPA, stukając rytmicznie podkowami. Ten biegnący z prawej, bardziej narowisty, coraz to rzucał niespokojnie łbem, łypiąc w bok. Walica trzymał jednak mocno lejce bryczki i nie zamierzał folgować rwącemu do przodu ogierowi. Może zdążą przed deszczem, a może nie. Co mu tam. Najwyżej trochę ich pokropi.

Asfaltowa droga nieoczekiwanie się skończyła. Bryczką podrzuciło, aż zaskrzypiały resory. Wjechali na szutrową nawierzchnię. Spod kół zaczęły pryskać na boki drobne kamyki.

– Daleko jeszcze? – Siedzący z tyłu notariusz wyjrzał na zewnątrz spod brezentowego daszka. Przytrzymując zarzucony na kolana koc, spojrzał w niebo. Zamrugał oczami krótkowidza.

– Już prawie jesteśmy na miejscu – rzucił głośno powożący, nie oglądając się nawet za siebie.

– Mówicie to już trzeci raz.

– Jeśli trzeci, to znaczy, że musi być prawda. – Baca zaśmiał się gardłowo i strzelił z bata.

– Burza idzie.

Walica kiwnął głową.

– Ano idzie. Już od kilku tygodni jej się zbiera.

Rozparty na tylnym siedzeniu notariusz Zarzycki poprawił na nosie rogowe okulary. Miał około sześćdziesięciu lat. Był niskiego wzrostu, nabity w sobie, jak pączek dopiero co wyjęty z tłuszczu i gotowy do obtoczenia w lukrze. Poprawił na kolanach derkę. Na jego dobrotliwej twarzy stale gościł zawodowo przymilny uśmiech tłustego cherubinka, który… zamierza okraść bank.

Z oddali doleciał pierwszy grzmot. Nad zatartymi mgłą szczytami rozpaliły się błyskawice, które podświetlały ostre krawędzie spiętrzonych skał.

Walica ponownie zamachał zawadiacko batem nad końskimi zadami, pogwizdując wesoło na rwące do przodu siwki. Siedzący na koźle góral był słusznego wzrostu. Na jego ustach rysował się pobłażliwy grymas obojętności. Tak było, gdy pił. Lecz gdy trzeźwiał, sprawiał wrażenie podrażnionego buldoga, którego nieopatrznie spuszczono ze smyczy. Zawsze był skory do bójki i kieliszka, łasy na urodę dziewcząt. Miał mir u rówieśników. Niewątpliwej sławy dodawało mu to, że jak nikt w okolicy zwodził panny.

„Trzeba walić wszystko, co się nawinie” – pouczał niegdyś otaczających go przyjaciół. Może dlatego zaczęto na niego wołać Walica? Nie przynosiło to ujmy. Wręcz przeciwnie, przysparzało większej powagi. Dlatego ludzie go szanowali. Poprawił na głowie poderwany wiatrem kapelusz, z którego otoka już dawno odpadły muszelki. Jedni go szanowali, drudzy się go bali. I tak na świecie powinno być. Mocniejsza była od niego tylko gorzałka. Ale nie miał jej tego za złe. Ot, Pan Bóg już ten świat tak pobudował i nie ma co się temu dziwować ani przeciw zapierać. Czym zatem się frasować? Konie piękne. Góry wysokie. Baby jeszcze na niego łasym okiem zerkają. A na burzę wystarczyło wziąć głębszy łyk z butelki i odegnać precz niepokoje. Żyć się chce! Burza idzie i góry tańcować będą! Hej!

ROMAN SZEDŁ przez wysoką trawę, czując, jak mokre źdźbła owijają się wokół nogawek spodni. Niesiony na plecach bagaż ciążył coraz bardziej. Przystanął, by poprawić wrzynające się w ramiona paski.

Otaczał go szary krajobraz. Jakby główny scenograf rozgrywającego się dokoła spektaklu zdecydował się tylko na trzy kolory – czerń, szarość i biel. Odchylił zakrywający głowę kaptur, ale barwy się nie zmieniły. Grzmoty były coraz bliższe, roznosiły się między dolinami dudniącym echem. W powietrzu zawisło coś ciężkiego i obezwładniającego… Nie znał takich gór.

Na jednym z pobliskich wzgórz zobaczył zakapturzoną postać. Widocznie nieznajomy również przygotował się na nadejście ulewy, gdyż miał na sobie dużą ciemną opończę, pod którą rysował się garb. Stał nieruchomo na wzniesieniu, patrząc gdzieś przed siebie. Roman dojrzał, że wspiera się na sękatej lasce. Poły peleryny rozwiewał wiatr, a on patrzył nieporuszony w burzowe niebo.

Chłopak ruszył przed siebie ścieżką ginącą w falującej trawie. Pochylił się do przodu pod niesionym ciężarem, chroniąc zarazem twarz przed uderzeniami wiatru. Kiedy kilka minut później przystanął i uniósł głowę, na szczycie wzgórza nie zobaczył już nikogo.

BRYCZKA POKONAŁA skalny przesmyk i już miała zacząć staczać się w dół, gdy z nieba uderzył suchy wiatr. Poderwał z ziemi drobiny pyłu, przemieszał go z piachem i cisnął o zbocza.

Walica pomyślał o dziesięciu hektarach, z których połowa miała być zapisana na niego i brata Jędrka. Ani chybi Józwę szlag trafi, kiedy się dowie, jak go sprytnie z Bartłomiejem podeszli.

Pociągnął spory łyk z butelki i mlasnął głośno językiem. Konie zastrzygły czujnie uszami, ale nie zwolnił naprężenia lejców. Jeszcze nie pora przyłożyć im batem po tańcujących zadach.

Westchnął radośnie. Tak, wreszcie przyjdzie pora, żeby wyrównać stare rachunki z Józwą. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy.

CHOĆ POWINNO dopiero zmierzchać, zapadł mrok. Roman dotąd szedł wydeptaną w trawie ścieżką, ta jednak nieoczekiwanie się skończyła, więc przystanął. Kiedy podniósł głowę, kilkanaście metrów dalej zobaczył kępę rozłożystych sosen. Wiatr, który wirował z pyłem i piaskiem po halach, niespodziewanie zamilkł. Falujące trawy znieruchomiały, zatrzymane niczym w stop-klatce. Ściągnął z głowy kaptur, nasłuchując, czy przypadkiem nie doleci go odległe szczekanie psów z wioski. Nic… Absolutna cisza… Chociaż… Gdzieś z oddali niósł się szmer jakby potoku toczącego się leniwie po kamieniach. Narastał, niczym spadająca z gór lawina. Kiedy sobie to uświadomił, z nieba chlusnęły potoki wody. Pobiegł w stronę drzew.

Gdy znalazł się pod sosnami, niebo przeciął fioletowy zygzak. Powietrze aż zadygotało. Moment później wydało mu się, że słyszy czyjś śpiew. Zobaczył starca z zapaloną latarnią, który szedł przez łąkę. Krzyknął, ale tamten go nie usłyszał. Ruszył biegiem w jego stronę. Baca na pewno wskaże mu drogę…

Potknął się o niewidoczne zagłębienie. Rozciągnął się jak długi na ziemi. Wylądował twarzą wprost w wielkiej kępie mokrej trawy. Poderwał się, czując ściekające po twarzy strużki wody. Przetarł dłonią oczy. Starzec zniknął. Wstał z kolan jeszcze bardziej zagubiony, bezradny i niepewny, w którą powinien iść stronę. Może tamten zszedł za najbliższe wzgórze? Pobiegł przed siebie i gdy znalazł się na szczycie, zobaczył góralską chatę. Na ganek wbiegł w momencie, gdy burza rozszalała się już na dobre.

Przez brudne szyby zobaczył migoczący w środku blask lampy naftowej. Drzwi do wnętrza były uchylone. Zapukał. Nie usłyszał odpowiedzi. Na deskach, z których zbito drzwi, zobaczył głębokie bruzdy, jakby ktoś próbował rozbić je siekierą. Nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka. Zawiasy zaskrzypiały przeciągle. Zdjął nasunięty na oczy kaptur. W środku nie było nikogo. Na stole w rogu izby stała paląca się lampa. Wnętrze było pokojem, sypialnią i kuchnią. Na wprost bieliła się kaflowa kuchnia. Stały na niej dwa osmolone garnki. Pod ścianą na prawo rozparło się żelazne łóżko z gołym materacem. Na podłodze leżały stare szmaty, ostrze siekiery, zardzewiały pilnik, zmięte gazety. W głowie łóżka zobaczył opartą o ścianę laskę wyciętą z sękatego kawałka jałowca. Czyżby gospodarz wyszedł na dwór? Obejrzał się za siebie, widząc w otwartych drzwiach spadającą z góry ścianę wody. Poczuł zapach dymu fajkowego. Miał dziwnie słodki zapach. Pomyślał o nim, że powinien nosić nazwę: „czekolada w mokrej trawie”. Dlaczego właśnie takie skojarzenie przyszło mu do głowy?

Nieoczekiwanie stojąca na stole gromnica przewróciła się i poturlała w jego stronę. Chwycił ją, nim spadła. Na jej boku zobaczył zatarte litery. Zdmuchnął grubą warstwę kurzu. Napis stał się bardziej wyraźny.

– „Na pamiątkę chrztu świętego” – przeczytał półgłosem. – „28 lipca…”.

Dalsze cyfry były zatarte. Pod datą prawdopodobnie widniały niegdyś imiona, ale pozłota wypełniająca wyciśnięte wgłębienia wykruszyła się. Zdołał tylko odczytać dwie pierwsze litery: „Ma…”. Maria? Magdalena? Marzena? Po chwili przyszło mu do głowy jeszcze jedno imię: Marta… Jakiś żal ścisnął go za gardło. Przysiadł na zydlu, wpatrując się w zalewane deszczem okno. Kilkanaście minut później deszcz przycichł.

– „Na pamiątkę chrztu świętego” – przeczytał powtórnie. – „28 lipca…”.

Pomyślał, że świeca jest ważna i powinien ją wziąć.

Wyszedł na próg chaty. Twarz owionął chłodny powiew wiatru. Poczuł na policzkach pojedyncze ukłucia zimnego deszczu. Zarzucił na głowę pelerynę. Rozejrzał się bezradnie dokoła. Kiedy miał już zawrócić do szałasu, zobaczył garbusa idącego przez halę. Zawołał, ale góral widocznie nie usłyszał. Postać zaczęła się oddalać. Jeszcze chwila, a straci go z oczu. Poderwał się z miejsca. Dogoni idącego przodem, spyta o drogę do Szremli Małych.

Starzec wydawał się iść równym krokiem przez kipiące wokół kępy traw. Wkrótce zniknął za spiętrzonymi skałami. Roman ruszył biegiem. Plecak boleśnie uderzał go w ramiona, ale nie zwolnił kroku. Ściągnął rękami poły peleryny. Gdy znalazł się między wielkimi głazami, zobaczył wijącą się kilkadziesiąt metrów niżej asfaltową drogę. Chwilę później dobiegło go rżenie koni i zza pagórka wyjechała góralska bryczka.

– JUŻ NIEDALECZKO! – Walica strzelił z bata.

Notariusz nawet nie odpowiedział.

– Patrzcie. – Powożący wskazał ręką na wzniesienie. – Jeszcze ino ta grapa, a potem…

Nie dokończył. W świetle błyskawicy Walica zobaczył postać na szczycie wzgórza. Choć odległa, wyraźnie było widać, że garbus ma na sobie rozdymaną podmuchami wielką opończę, a na głowie szarpany wiatrem kaptur.

Na twarzy górala pojawiło się przerażenie. Butelka wypadła z dłoni. Odbiła się od dyszla i rozbiła z brzękiem na przydrożnym kamieniu. Baca przeżegnał się.

– Jazda!

Kiedy okrzyk nie pomógł, smagnął wściekle siwki po zadach. Konie poderwały boleśnie łby. Ruszyły galopem. Koła podskoczyły na kamieniach. Bryczka potoczyła się w dół, niebezpiecznie przechyliła na zakręcie. Notariusz zamknął oczy. Skulił się. Był pewien, że za moment wywrócą się do rowu.

Walica obejrzał się lękliwie za siebie. Przetarł oczy. Stojący na wzgórzu machał uniesioną dłonią, przyzywał ku sobie.

– Na przekleństwo twoje. – Walica znowu strzelił z bata. Kopyta mocniej uderzyły w ziemię. Kałuże rozbryznęły się na boki. Konie przeszły w galop. – Jazda! Jazda!!!

Znowu się przeżegnał. Wydało mu się, że słyszy stukot młotów. Biły szybko. Gwałtownie. Roznosiły się echem po hali. Zaciśnięte na trzonkach dłonie śmigały w powietrzu. Uderzały z histeryczną zawziętością! Jedne ręce dźwigały z ziemi mokre deski. Unosiły. Dostawiały do okna. Do drzwi. Drugie przykładały gwoździe. Zabijały je z łomotem! Z wściekłością!

WALICA W OSTATNIEJ chwili oprzytomniał. Gwałtownie ściągnął lejce. Konie prawie stanęły dęba. Uzdy niemal rozerwały im pyski. Ogiery rzuciły się w bok.

– O Jezusie! – wrzasnął przerażony notariusz. Zasłonił twarz rękami, jakby to cokolwiek pomogło.

Ominęli leżące za zakrętem zwalone drzewo.

– Czego?! – Walica nawet się nie odwrócił.

Nie musiał już ponaglać ogierków, galopujących prostą drogą do wioski. Niech się zagonią do ostatka. Kopyta znowu uderzyły o asfalt, który nieoczekiwanie rozpostarł się przed nimi ciemną wstęgą. W otwarte usta Walicy uderzyły krople deszczu. Trzepnęły po policzkach. Rozbryzgały się o zmrużone powieki. Gazda bał się obejrzeć.

– No… No!… Psia twoja mać… No!

Zaczął hamować bieg koni. Galop zmienił się w stępa. Konie gryzły wędzidła, rzucały łbami, aż wreszcie przeszły w trucht.

Minęli kilka domów. Koła przecięły z chlupotem wielką kałużę. Powozem podrzuciło na ukrytym pod wodą kamieniu. Wreszcie wjechali w otwartą bramę zagrody Bartłomieja. Nad gankiem zapaliło się światło. W progu stanął sześćdziesięcioletni mężczyzna. Góral był tak wysoki, że musiał schylić głowę, przekraczając próg. Chudy jak szczapa, jednocześnie wydawał się twardy i żylasty, a spojrzenie jego ciemnych oczu świdrowało na wylot.

– Nareszcie. – Otworzył szeroko ramiona. – Jesteśta. – Odwrócił się w głąb domu. – Matka, rychtuj kolację. Wszystko, co najlepsze, dla gościa naszego. Wołaj Jędrka! – zakrzyknął do Walicy. – I dołączajta do nas.

– Naradzajta się sami.

– A co masz taki głos niewyraźny? – Bartłomiej przyjrzał się uważniej stojącemu przed progiem.

– A dajże ty mi pokój, kiedy mi się woda z cholewek wylewa. Ty załatwiaj nasze sprawy. Ja swoją robotę wykonałem. Jędrek przypilnuje naszych interesów.

– Jak sobie chcesz.

Gospodarz chwycił Zarzyckiego pod mankiet i pociągnął w głąb chałupy. Notariusza otoczyło przyjemne ciepło. Poczuł dolatującą z kuchni woń pieczeni, do której gospodyni nie pożałowała czosnku i majeranku. Moment później skrzywił się, uderzony w nos zapachem skwaśniałej serwatki.

ZAMYKAJĄC FURTKĘ zagrody Bartłomieja, Walica natknął się na brata. Kiwnął na powitanie głową i wyszedł na drogę. Zamierzał ruszyć w stronę swojej chałupy.

– A ty gdzie? – Jędrek przytrzymał go za połę kubraka.

– Do domu. Jestem cały mokry.

– Piłeś gorzałkę?

– I co z tego?

Brat miał rysy ściągnięte, jakby przed chwilą stoczył z kimś walkę.

– Co się stało?

– Widziałem… Onego.

Przerażony Jędrek uczynił na piersiach pospieszny znak krzyża.

– Gdzie?

– Niedaleko wioski.

– I co teraz?

– Nie martw się. Ja nie taki jak Owczarz, Byrcyn czy Stary Gębulec.

– O czym ty gadasz?

– O śmierci.Rozdział 2

DESZCZ NIECO ZELŻAŁ. Roman doszedł do asfaltowej drogi. Jej środkiem rwał szeroko rozlewający się strumień brudnej wody, zmieszanej z ziemią spłukiwaną z sąsiednich pagórków. Odgarnął z oczu nasuwający się na twarz kaptur, lecz nie dostrzegł przewodnika ze światłem. Dlaczego powożący bryczką nie zauważył, kiedy dawał znaki ręką, by się zatrzymał? Siedzący na koźle z pewnością go widział.

Z tyłu dobiegło przeciągłe trąbienie. Zszedł na pobocze. Obok przejechał pusty autobus, obryzgując go błotnistą fontanną.

WALICA SZEDŁ w stronę domu. Sprzed kościoła doleciał warkot zatrzymującego się na przystanku pekaesu. Zamyślony nie zwracał uwagi na kałuże. Wchodził w nie, rozchlapując wodę na boki obojętny, że wlewa mu się do butów. Przystanął i rozejrzał się podejrzliwie. Wioska tonęła w deszczu. W jednym z okien pobliskiej chaty zobaczył zapaloną gromnicę. W świetle chybotliwego płomienia dostrzegł niewyraźny obraz Matki Boskiej.

Półtora miesiąca wcześniej siedział w gospodzie, butny, rozparty na dwóch stołkach, jak prawdziwy gospodarz, a nie byle głodomór. Szturchnął Jędrka przysypiającego na blacie stołu.

– Czego? – Rozbudzony nawet nie uniósł głowy.

– Zaraz będzie gorące.

Walica dostrzegł wzrok nadchodzącej bufetowej. A niech tam sobie ślepi. Tyle jej, co się pogapi. Kiedyś ciągnęła go do stodoły, kusiła… A teraz? Strach pomyśleć, co by to było, gdyby się z nią ożenił. Co tam między nimi zaszło, to zaszło. Młody był i głupi. Ona też. Tylko że jemu to minęło… I ochota na siano, i złość na jej obmowy. Ale nie tej zołzie.

Zabierali się do jedzenia, kiedy drzwi od gospody otworzyły się szeroko i stanął w nich Stary Gębulec. Takiej bojaźliwości w jego oczach nikt jeszcze nie widział. Przybyły miał rozbiegane oczy i rozerwaną na piersiach koszulę, jakby przed chwilą się z kimś mocował. Dosiadł się do biesiadujących i nie czekając na zaproszenie, nalał sobie szklankę wódki. Chwilę później wlał ją w siebie z rozmachem. Pytali, co się stało, ale on uparcie milczał. Więc nalali mu drugą i trzecią szklaneczkę. Minęło pół godziny, aż wreszcie z siebie wydusił, tocząc wokół pijanym spojrzeniem.

– Chodził za mną od dawna. – Gębulec obejrzał się gwałtownie za siebie, jakby był pewien, że ktoś stoi z nożem za jego plecami.

– Gadaj powoli. – Walica poklepał go uspokajająco po plecach. – Tu same swojaki, tobie życzliwe.

– Zasadził się na mnie.

– Kto? – Jędrek dzióbnął kiełbasę.

– Ony.

Wypadający z ręki widelec zadzwonił o talerz.

– Jak krowy wypędzałem świtaniem z obory, on już czekał. Jak szedłem wieczorem do wychodka, też. Słyszałem jego kroki nocami. Stukał wokół domu chodakami drewnianymi. Do chałupy ślepił przez okna. Ale jak stawiałem w nich gromnice, to przepadał w ogniu piekielnym.

– Jesteś pewien, że to on? – Walica wbił na widelec kiełbasę i podsunął ją Gębulcowi, ale ten nawet na nią nie spojrzał.

– Mówię przecie. – Stary chwycił Jędrka za koszulę. – Chodził za mną dzień i noc. – Znowu rozejrzał się wystraszony dokoła, ale w rogu dojrzał tylko wciśniętego w kąt Wiśka, wiejskiego przygłupka. – Postękiwał za plecami. Dym z jego fajki czułem w stodole. Z dnia na dzień był coraz bliżej, o kilka kroków, o wyciągnięcie ręki…

– No i?… – Jędrek wyswobodził koszulę z uścisku i przezornie odsunął się od mówiącego.

– Przy Czarcim Głazie mnie naszedł.

– A może tylko coś ci się przywidziało? – Walica potrząsnął siedzącego obok za ramię. Ten jednak nie usłyszał pytania.

– Najpierw pojawił się cień, a potem z niego wyleciała opończa.

Po tych słowach w gospodzie zapadła kompletna cisza. Zięć Bartłomieja znieruchomiał z uniesionym do góry kieliszkiem.

– Jak to? – Curuś-Hedyna przełknął głośno ślinę.

– Przy Czarcim Głazie? – upewnił się Jędrek.

– Łaził za mną od świtania. Pobiegł na hale. Podglądał z ukrycia, jak zbieram siano. Widziałem, jak chowa się za krzakami. No i wylazł, gdy mrok nastał. Przy Czarnym Głazie opończa na mnie spadła. Oblepiła. W kościach mi trzasnęło. Dusić zaczął. Alem zdążył się przeżegnać. Zdzieliłem przez łeb ćmoka. Zło uciekło. Koń sam ruszył z miejsca… Potem pocwałował, jakby ciągnął słomkę siana, a nie pełen wóz. I tak żem uszedł.

Walica pytał o szczegóły, ale Gębulec tylko mruczał pod nosem przekleństwa, pokazując, jak uderzył pięścią marę. Wszyscy po raz pierwszy w życiu widzieli sąsiada aż tak zamroczonego alkoholem. Nigdy dotąd nie wziął do gęby w gospodzie choćby jednego kieliszka. To był dowód, że nic mu się nie przywidziało. Wcześniej Owczarz i Byrcyn też gadali, że ktoś łazi za ich plecami, ale nie dano im wiary. Teraz nikt nie mógł już wątpić, że zjawa krąży wokół chałup i wypatruje stosownej okazji do zemsty…

– Tfu, na psa urok. – Hedyna rzucił widelcem o talerz.

– A śmialiście się z obu – zza baru doleciał głos Hamerykany. – Ale rację mieli. Nic im się nie przywidziało. To było ostatnie ostrzeżenie.

– Gówno tam wiesz. – Zięć Bartłomieja udawał, że usłyszana opowieść nie wywarła na nim żadnego wrażenia.

Jednak Handzia nie dawała za wygraną.

– Ten, co go obaczy, przepadł na amen. Jakby dał na mszę za spokój swojej duszy. Klamka zapadła…

Walica dostrzegł na twarzy mówiącej wyraz pogardy. Ona mówiła niby do wszystkich, ale patrzyła tylko na niego.

– Zamknij się, suko! – Gębulec poderwał się z miejsca i cisnął w bufetową pustą butelką. Rozległ się trzask rozbijanego o ścianę szkła. W odpowiedzi Hamerykana roześmiała sięgłośno.

– A co?! Może zełgałam?!

Jakże było jej słodko, kiedy widziała strach na twarzach tych niedomytych opojów. Nic, tylko zadrzeć kieckę i pokazać im goły zadek, żeby się w nim przejrzeli jak w lustrze. Zawsze silni w gębach. Pięści mieli mocne, ale w głowie za grosz oleju. Co oni o szerokim świecie wiedzieli. Wystarczyła im micha żarcia, butelka wódki i potulna żona.

Kiedy Gębulec opowiadał, zimno zaczęło jej łazić po plecach i kłuć w krzyż lodowymi szpikulcami. Ale ona była niewinna. Ony nie wyciągnie pazurów po pierwszego lepszego z brzegu. Swoje ofiary miał już upatrzone. Mimo to od pewnego czasu nosiła na szyi krzyżyk, który kiedyś matka przywiozła z Częstochowy. Na wszelką okoliczność, żeby szukający pomsty wiedział, kto bez grzechu po wiosce chodzi.

– Drwiliście z Owczarza! – Hamerykana przechyliła się nad ladą, rozpłaszczając na niej wielki biust. – Potem z Byrcyna! Nie minęło kilka dni i każdy z nich dyndał na sznurze.

– TFU, NA PSA UROK! – Walica otworzył kluczem drzwi chaty.

Wszedł do środka. Zamknął zasuwę. W mroku podbiegł do okna wychodzącego na podwórze. Ostrożnie wyjrzał zza firanki na dwór. Czekał cierpliwie. Pięć minut… Dziesięć… Piętnaście… Aż wreszcie dostrzegł ruch w kępie bzów.

Przeżegnał się i splunął przez lewe ramię trzy razy. Potem sięgnął po stojącą nieopodal gromnicę i postawił ją na parapecie okna. Skrzesał zapałkę. Nigdy dotąd nie trzęsła mu się ręka.

Pamięć przywróciła poranek dnia następnego po tym, jak Gębulec opowiedział w gospodzie o spotkaniu z Onym. Zobaczył wówczas nad sobą odrapaną gębę brata. W pierwszej chwili się wystraszył, ale kiedy przyszło otrzeźwienie, pomyślał, że najpewniej żonka znowu obrobiła Jędrka pazurami za przesiadywanie nad kuflem i kazała iść precz z chałupy.

– Co się tak na mnie ślepisz? – Odepchnął stojącego przy łóżku. Jednocześnie przyszło mu do głowy, że dobrze mu w kawalerskim stanie. Nikt nigdy nie mendził mu nad uchem, że znowu wraca z gospody pijany.

– Stary Gębulec się obwiesił – wydusił Jędrek przez ściśnięte gardło.

W pierwszej chwili nie zrozumiał sensu usłyszanych słów.

– Kto?

– Przecie gadam. Gębulec!

Odrzucił pierzynę. Usiadł na łóżku, starł z oczu resztki snu i nałożył spodnie.

– Podaj koszulę.

– A gdzie ona?

– Ślepy? Obok, na zydlu.

Naciągnął ją przez głowę.

– Szybciej. – Jędrek nerwowo przestępował z nogi na nogę.

– Pali się? Jak wisi, to już mu nic nie poradzimy. Kto z wioski jest przy nieboszczyku?

– Będziemy tylko my dwaj. No i baba Gębulca. Zakazałem jej ryczeć na wioskę, coby ludzi nie budzić. Przyjdzie czas, to się dowiedzą.

Na podwórku Walica wsunął koszulę za pasek spodni i podszedł do studni. Wyciągnął wiadro i szybko obmył twarz lodowatą wodą. Wyszli na drogę i skierowali się na koniec wioski.

Przy płocie zobaczyli Wiśka w kusym kubraku i przydługich spodniach, których nogawki podwinął aż do kolan. Wystawały z nich bose brudne stopy.

– A ty tu czego?

Walica chciał przepędzić głupka, ale Jędrek go powstrzymał.

– Przyda się.

– Niby komu i na co?

– Przyda się. Doktor Morawski jest we wsi, trzeba go wezwać, coby wystawił stosowny papierek

Jędrek kazał biec Wiśkowi na plebanię po organistę. Niech ten zbudzi doktora, który poprzedniego dnia zjechał do Szremli Małych. Kiedy matołek zniknął za zakrętem drogi, pociągnął brata za rękaw koszuli w stronę stodoły.

– Chodź, obaczysz starego.

W pewnym momencie chwycił Walicę za rękę i spojrzał mu niepewnie w oczy.

– Myślisz, że Hamerykana prawdę gadała?

– Niby z czym?

– Że jak kto obaczy Onego, to już jakby dał na mszę za zbawienie duszy?

– Głupiś!

Stary wisiał na żerdzi, wysuniętej ze szczytu stodoły. Wokół śmierdziało Gębulcowym sfajdaniem, co to mu przed skonaniem wyleciało z nogawki i prasnęło o ziemię.

JÓZWA WBIEGŁ pod daszek osłaniający drzwi do chaty organisty, stojącej nieopodal księżowskiej plebanii. Mimo skończonych sześćdziesięciu lat trzymał się prosto. Mocny, szeroki w barach, dałby radę niejednemu młokosowi. Na głowie miał gęstą czuprynę, choć włosy obsypała już siwizna. Można byłoby go wziąć za pełnego życia, gdyby nie oczy zamknięte w sieci zmarszczek, przygaszone i niespokojnie rozglądające się na boki.

Góral strzepnął krople wody ze skórzanego kożuszka. Wsunął dłoń do kieszeni i wymacał zwitek banknotów. Ostatecznie podjął już decyzję, którą międlił w sobie od tygodnia. Wyjął banknoty i podzielił je na dwie części. Jedną wsunął do prawej, drugą do lewej kieszeni spodni. Lepiej naraz wszystkich nie pokazywać. Jesteś gotów dać dwieście złotych, wyciągnij najpierw pięćdziesiąt i po długich targach daj się przymusić do wyłożenia kolejnej setki. Niech wtedy uznają cię za naiwnego, z którego dało się wydusić większy grosz. Tak, niech Czernik uważa go za głupca, który nie ma innego wyjścia, jak za pieniądze kupić jego milczenie.

W oknie chaty paliło się światło. Przez firankę zobaczył przesuwający się po izbie cień. Organista na pewno już na niego czeka. Czeka i liczy, ile z niego wyszarpie. Jak wściekły pies, co to boi się podejść, ale w każdej chwili gotów jest doskoczyć i wyrwać kawał mięsa z zadu zagonionego dzika.

Zagoniony dzik… Tak właśnie się czuł. W wiosce jeszcze go szanowali, ale już obstępowali z daleka, wypatrywali chwili nieuwagi. Niby to życzliwie zagadywali i zaglądali z troską w oczy. Niedoczekanie wasze!… Uniósł dłoń, żeby zapukać…

Dlaczego właśnie jego spotkała ta krzywda? Przecież co niedziela przykładnie chodził do kościoła. Na tacę dawał nie mniej niż inni. Jak było trzeba, to odłożył własne sprawy, żeby pomóc w naprawie dachu domu bożego. I co dostał w zamian? Córkę z brzuchem?

Odkąd żyje, nigdy jeszcze nie doświadczył takiej niegodziwości. I jak mu teraz dawać na tacę? Jak patrzeć w umęczoną twarz Pana Jezusa? Jak chylić przed nim głowę, kiedy tak niesprawiedliwie się z nim obszedł? A przecież jako gospodarski syn miał swoją ławkę blisko ołtarza. Bliżej był ucha pańskiego, które przecież musiało słyszeć jego prośby. Ale coś Pan Jezus ogłuchł na jego modlitwy. Jeśli tak, niech deszcz kapie przez zmurszały dach do wnętrza kapliczki stojącej w księżowskim ogrodzie. On nie da już gontu na załatanie dziury.

Przeżegnał się, by odpędzić złe myśli. To nie wina Najwyższego. Powinien dziewkę ukatrupić, jak tylko wróciła. Czemu tego nie zrobił? Chciał, jak Bóg na niebie. Ale przecież to jego ukochana córka, oczko w głowie. Klęczał potem długo w kościele, przepraszał udręczonego na krzyżu, że grzech do domu wpuścił, że winnej nie pokarał. Ale nie potrafił…

Serce mu pękło, kiedy dowiedział się, z czym wróciła do wioski. Nie słyszał płaczu żony i córki. Nie miał siły odepchnąć ich od siebie. Tkwił nieporuszony na ławie, jakby go w zimny kamień obróciło. Siedział tak w ciemności przez cały wieczór i noc, aż do rana. Przez głowę przelatywały dziesiątki myśli, wątpliwości i setki pytań, na które nie znajdował odpowiedzi. Jednak wiedział, co wioskowi powiedzą. Już słyszał te szepty pokątne, ten śmiech drwiący za plecami. Bękartowy dziadek. Dlaczego jedynaczka coś takiego mu zrobiła? Czyż nie wychował jej w wierze i bojaźni bożej? Od momentu gdy dowiedział się o jej ciąży, już nie była jego Martusią. O Jezu Najsłodszy, czemu jej wtedy za próg nie wygnał i psami nie poszczuł, jak przykładny chrześcijanin?

Kiedy nadszedł ranek, miał już wszystko ułożone w głowie. Postanowił łgać, że zięć ostał się w mieście. To samo nakazał babom. Kiedy Martusia urodziła bękarta, kazał jej co jakiś czas jechać do Krakowa. Zostawała tam na kilka dni na stancji, żeby wszyscy w wiosce myśleli, że do męża jeździ, a u rodziców chwilowo dzieciaka wychowuje. Ale po kilku tygodniach zaczęto go podpytywać, czemu zięć nie przyjeżdża. Brnął więc dalej w kłamstwa.

Wiadomo, wzdychał nieszczerze, na ulicy łóżka nie postawisz, a mieszkania drogie. Zachciało się młodym iść pod kołdrę, zamiast wcześniej pomyśleć o własnym kącie, więc muszą na to zarobić. Taki jest już świat i nic się na to nie poradzi. Ojca nie pytali się o zgodę, więc niech cudzych pieniędzy nie wypatrują, tylko sami zakasują rękawy po łokcie i biorą się do roboty.

Nakazał Marcie nabyć w mieście grubą złotą obrączkę i nosić tak, żeby wszyscy widzieli. Ludzie szeptali po katach, że nie uchodzi, żeby weseliska we wsi nie było. Zasłaniał się nowymi obyczajami i sam udawał obrażonego, że młodzi wzięli ślub, jakby rodziców nigdy nie mieli. Ech, Jasna Panienko, zwodził, jakby w życiu nic innego nie robił, tylko zaprzaństwem i matactwem się parał. W Szremlach jeszcze mają przed nim respekt, uśmiechają się, po sąsiedzku życzliwość okazują. Ale w ich spojrzeniach Józwa już widział, że czekają tylko okazji, by wyszperać coś i cisnąć mu w oczy jego krętactwem.

Nie mógł na to pozwolić. Szremle były jego wioską! On był tu sołtysem. Walczył o tę godność długie lata. Najdłużej mocował się z Bartłomiejem. Teraz jego na wierzchu, ale jak długo?… Hycel organista już się czegoś dowąchał. Czernik niby życzliwie zagadywał, ale dawał znać, że coś mu świta w głowie i długo nie zamierza trzymać języka za zębami.

Myśląc o tym wszystkim, stał przed drzwiami organisty i miał wrażenie, że zamiast deszczu ogień z nieba leje mu się na głowę.

Zakołatał w drzwi raz i drugi.

– A kogo tam Pan Jezus prowadzi?

Józwa zacisnął zęby, słysząc głos gospodarza. Jakby nie wiedział, kozi dzyndzel, kto stoi za progiem. Splunął na ziemię, nim rozległ się zgrzyt odsuwanej zasuwy.

– A, to wy. – Pięćdziesięcioletni suchotnik, na którym ubranie wisiało niczym na kiju, udał zdziwienie.

– Ano ja. Porozmawiać przyszedłem.

– Pora późna… – Czernik postąpił krok do tyłu, robiąc obok siebie przejście. – Ale jak swój chce pogadać, to musowo trzeba go wysłuchać. – Wskazał ręką otwarte drzwi do izby. Na stole paliła się naftowa lampa. – Kiedy burza przychodzi, to elektryka odchodzi. – Spojrzał bezradnie na telewizor. – Cóż robić. Takie to uroki tej nowoczesności.

– Ano, takie uroki… – Józwa przytaknął.

Usiedli za stołem naprzeciw siebie. W niewielkim kręgu światła widoczne były tylko ich dłonie. Józwy spracowane, o grubych, mocnych paluchach. W spękanej skórze brud osadził się ciemnymi kreskami. Wrósł w nie, dodając dłoniom gospodarskiej powagi. Palce organisty były wąskie, jedwabiste. Czysto wyszorowane i delikatne niczym bibułka, którą byle smarknięciem można rozerwać na pół. Paznokcie różowiutkie, przypiłowane, jak u dziewuchy, co to szykuje się do zamążpójścia.

Reszta postaci siedzących tonęła w półmroku.

– Z czym to, kumie, przychodzita? – W głosie gospodarza dało się słyszeć fałszywe zaciekawienie. – Bo to my kumy…

– Ano prawda.

– Więc w czym mogę pomóc?

Spracowane buły rąk Józwy rozchyliły się na sekundę i ponownie zacisnęły w dwa kułaki.

– Powiedzta, organisto, księdzu, że ochrzcić trzeba.

– Kogo?

– Dziecko mojej córki.

– Bez ojca?

– Wy jej ojciec chrzestny, staniecie obok.

Nim padła odpowiedź, rozległo się ciężkie westchnienie. Bieluchne palce Czernika zatrzepotały niczym ćmy rwące się do światła.

– I co ja rzeknę wielebnemu…? – W pytaniu było nabożne zmartwienie i niemal dziecięca nieporadność.

Ćmy opadły na stół bezradne i znieruchomiałe, jakby w jednej sekundzie uszło z nich całe życie.

– Chłopak w mieście na rodzinę tyra. Nie dadzą mu urlopu.

– A wierzący on chociaż?

– Jak każdy prawy chrześcijanin. – Palce Józwy zakrzywiły się w szpony, jakby góral chciał tym powiedzieć, że do swojego domu nie wpuściłby odszczepieńca, tylko prędzej by go zadusił.

– Ale co ludzie powiedzą?

– Powiedzą tyle, co wiedzą. – A w myślach Józwa dodał, że jak się cudzego na uroczystym przyjęciu napiją i najedzą, to im zaraz chęć do gadania odejdzie.

– Mówicie, że bez ojca chceta?

Jedna z dłoni Józwy zniknęła w mroku. Rozległ się szelest i w światło wsunęły się dwa tysiące złotych.

– Bez! – Gruby palec z czarną kreską pod zrogowaciałym paznokciem stuknął w banknoty położone na środku obrusa.

Dłonie organisty nawet nie drgnęły. Strzeliły tylko ocierane o siebie różowiutkie paznokcie, jakby się chciały upewnić, czy pyłku za nimi nie ma jakiego. Tym razem z mroku napłynęła ostra nagana.

– Dobrodziej bolał, że chodziłeś do Onego, żeby popsuł dziecko Martusi, ziołami spędził nienarodzonego.

– Nie chodziłem. – Pięść Józwy uderzyła zdecydowanie w stół, jakby bił się nią w pierś. Jednak w głosie nie było tej samej mocy.

Organista zaśmiał się drwiąco.

– I kogo ty chcesz, Józwa, oszukać? Dobrodzieja naszego? Drzewa i skały, co to oczy mają i zaraz Stwórcy doniosą. A Pan Jezus mądry jest. Poduma i nie omieszka proboszczowi szepnąć na ucho co trzeba w czasie nieszporów. – Tym razem ton głosu Czernika był ostry i pogardliwy. – Nie wypieraj się, bo tu wokół święte obrazy. Poszedłeś, ale dziad kazał ci iść precz. – Dłoń organisty pogardliwie odsunęła od siebie dwa tysiące. – Ludzie wszystko widzą i głupie nie są.

Znowu w mroku rozległ się szelest pieniędzy. Tym razem na stole pojawiło się pięć stuzłotowych papierków.

– Psiekrwie, baczą tylko cudzej krzywdy.

– No, nie wiem – delikatne palce zatrzepotały spłoszone – czy słusznie gadacie.

Dłonie Józwy ponownie zniknęły w mroku i do leżącej kupki góral dołożył jeszcze drugie pięćset złotych.

Na chwilę w pokoju zapadło długie milczenie. Narastało i pęczniało, aż wreszcie pękło, gdy palce organisty rozchyliły się i biała dłoń przykryła banknoty.

– Jakby tak dłużej podumać… Jak zwykle, sołtysie, macie rację. Ludzie tylko patrzą krzywdy u innego. Ale Pan nasz Najlitościwszy wskrzeszał błądzących swym niepokalanym cierpieniem, coby do złego nie chodzić.

– Amen.

Ćmy zatrzepotały łapczywie, wciągając w mrok pieniądze. Podobnie w ciemności skryły się kułaki Józwy, które zacisnęły się z bezsilnej wściekłości.

– Za dwie niedziele. – Organista podniósł się pierwszy. – I jako ojciec chrzestny stanę przy Martusi, coby ją od złych spojrzeń osłonić.

– Niech tam będzie, za dwie niedziele.

– Może do tego czasu ojciec się znajdzie? – Czernik westchnął z ukrytą kpiną.

– Nie ma się co znajdować. Mówiłem, że w mieście tyra.

– To może choć na świętą uroczystość zjedzie?

– Może i zjedzie. Ja dziadkuję, nie ojcuję, na moje sumienie tego brać nie będę.

– Toć wiadomo, wiadomo – westchnął Czernik i złożył nabożnie dłonie na piersiach.

Przeszli do sieni. Józwa przekroczył próg domu, mamrocząc słowa pożegnania. Nim doszedł do swojej chałupy, był przemoczony do suchej nitki. Gdyby zimny deszcz nie zsiekł go po rozpalonej głowie, jak nic po powrocie do chałupy chwyciłby siekierę i zabił sukę, co mu wstyd pod dach przyniosła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: