Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Widowisko - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Luty 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Widowisko - ebook

Piotr Langenfeld, ceniony przez czytelników za cykl „Czerwona ofensywa”, tym razem przedstawia powieść sensacyjną. Pełna akcji fabuła, osadzona w polskich realiach, zaskakuje prawdopodobieństwem zdarzeń i nasuwa pytanie, czy ta historia na pewno jest fikcją...
Ambitny, młody policjant, podejmuje ryzykowne śledztwo, od początku płynąc pod polityczny prąd. Brutalne zabójstwo kolekcjonera artefaktów historycznych zaprowadzi go do świata wielkich międzynarodowych interesów i ludzi z najwyższych kręgów władzy. Ludzi, którzy tworzą historię, rozpoczynając i kończąc… wojny.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64523-78-6
Rozmiar pliku: 1 004 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

2009, li­piec

Od sa­me­go po­cząt­ku wszyst­kie zna­ki na nie­bie i zie­mi wska­zy­wa­ły, że tam­ci po dru­giej stro­nie byli do­brzy. Cho­ler­nie do­brzy.

Z każ­dą ko­lej­ną mi­nu­tą przy­pusz­cze­nia zmie­nia­ły się w ab­so­lut­ną pew­ność. I wca­le nie po­pra­wia­ły na­stro­ju.

Kie­dy tyl­ko szef zszedł do nędz­nej, peł­nej li­chych cha­tek, cuch­ną­cej do­li­ny, w Wiel­kim po­ja­wi­ło się to dzi­wacz­ne uczu­cie.

Wiel­ki nie był prze­sad­nie lę­kli­wy, w tej ro­bo­cie to nie­moż­li­we. Nie wie­rzył ni­g­dy w prze­są­dy, prze­czu­cia i inne dyr­dy­ma­ły.

Zresz­tą, co­kol­wiek to było, za­raz mia­ło się spraw­dzić…

Boss po­szedł w dół, jak było za­pla­no­wa­ne. Nie sam, to by­ło­by głu­pie, zwłasz­cza tu, gdzie w jed­nej chwi­li przy­ja­ciel mógł stać się nie­co bar­dziej wred­ny. Zresz­tą nie po­tra­fił­by się do­ga­dać. Tłu­macz był do­bry, prze­szko­lo­ny i po­cho­dził z tych oko­lic. Zna­li go i da­rzy­li za­ufa­niem.

Resz­ta, cała piąt­ka, mia­ła czu­wać i osła­niać, gdy­by miej­sco­wym coś od­wa­li­ło. Były to do­dat­ko­we środ­ki ostroż­no­ści, bo ni­g­dy do­tąd nie spra­wia­li kło­po­tów, wszyst­ko szło spraw­nie, jak to przy do­brym biz­ne­sie, na któ­rym za­le­ży obu stro­nom.

Boss spraw­dzał ła­du­nek, li­czył po­bież­nie i wra­cał. Pła­cił kto inny, in­nym ka­na­łem, ale ich to w ogó­le nie ob­cho­dzi­ło. Ich rolą było przy­pil­no­wa­nie, żeby nie dzia­ło się nic w cza­sie krót­kiej dro­gi do gra­ni­cy. Bo da­lej wszyst­ko było już prost­sze, bar­dziej ofi­cjal­ne.

Wiel­ki nie lu­bił ta­kich ak­cji. Pil­no­wa­nia do­staw, cze­go­kol­wiek by nie za­wie­ra­ły i w któ­rą­kol­wiek stro­nę by nie pły­nę­ły. Taka pra­ca nu­dzi­ła ich wszyst­kich, nie ro­zu­mie­li jej do koń­ca, choć wpo­jo­ne po­czu­cie obo­wiąz­ku nie po­zwa­la­ło pi­snąć słów­ka. Ba, to na­wet nie przy­cho­dzi­ło im do gło­wy.

Ich krę­ci­ło coś in­ne­go. Grub­sze spra­wy, kie­dy tyl­ko wol­no im było prze­kro­czyć gra­ni­cę. Wy­pa­dy na da­le­kie ak­cje z miej­sco­wy­mi albo ich so­jusz­ni­ka­mi. I prze­ciw­nik, z któ­rym w in­nych oko­licz­no­ściach, jak na ra­zie, nie było szans się zmie­rzyć. Nie mo­gli szar­żo­wać, ale i tak da­wa­ło to wię­cej ra­do­chy niż ślę­cze­nie gdzieś na ska­le w ro­sną­cym skwa­rze wsta­ją­ce­go dnia.

Zresz­tą spo­koj­ny świt stał się już mgli­stym, nie­re­al­nym wspo­mnie­niem.

Jak za­wsze o tej po­rze roku na nie­bie nie było ani śla­du chmur­ki. I choć skry­li się w cie­niu, tem­pe­ra­tu­ra ro­sła szyb­ko, pot za­le­wał skro­nie, a ubra­nia z wol­na za­czy­na­ły przy­le­gać do ciał.

Dziw­ne, nie­po­ko­ją­ce prze­czu­cie sprzed kil­ku go­dzin jesz­cze się na­si­li­ło. Wiel­ki aż czuł mro­wie­nie na kar­ku.

Boss cią­gle był we wsi.

Nie­speł­na pięt­na­ście mi­nut póź­niej wszyst­ko na­gle wy­wró­ci­ło się do góry no­ga­mi.

Ktoś na nich cze­kał.

Do­li­nę wy­peł­nił grzmot, któ­ry po­nio­sło echo. W dole się za­ko­tło­wa­ło od ku­rzaw­ki. Wiel­ki miał ze sobą do­bry sprzęt, ale w tym cha­osie nie­wie­le mu to po­mo­gło.

Był wście­kły. Nie wy­krył ich. To, że resz­ta gru­py też nic nie za­uwa­ży­ła, nie bar­dzo go po­cie­sza­ło.

Tam­ci wie­dzie­li o ich eska­pa­dach albo też cza­ili się od kil­ku dni.

Pierw­szy strzał prze­ciw­ni­ka nie był uda­ny. Dał szan­sę na zna­le­zie­nie schro­nie­nia, choć z po­cząt­ku lu­dzie w do­li­nie my­śle­li, że to chy­ba przy­pa­dek, po­mył­ka czy coś po­dob­ne­go.

Kil­ku za­pła­ci­ło za tę chwi­lę wa­ha­nia, bo ko­lej­ne strza­ły były już le­piej mie­rzo­ne.

– Upiór, skąd, do cho­le­ry, to leci?! – dy­szał do ra­dia Boss, nie kry­jąc stra­chu, ale i wście­kło­ści.

Skrył się za ja­kimś mur­kiem, na­wet nie sta­ra­jąc się wal­czyć. Każ­dy, kto w swej głu­po­cie pró­bo­wał, pa­dał jak dłu­gi.

Jak­by tego było mało, od wscho­du do­le­cia­ły inne dźwię­ki. Chy­ba auta lub cię­ża­rów­ki. I znów strze­la­ni­na.

Wiel­ki po­jął, co to ozna­cza. Prze­ciw­nik trzy­mał tych w do­li­nie w po­trza­sku, cze­ka­jąc, aż nad­cią­gnie na­gon­ka i ich wszyst­kich wy­ło­wi.

To nie była mała grup­ka, ale wiel­ka ope­ra­cja. Wiel­ka, pie­przo­na ofen­sy­wa, w któ­rą dali się wpu­ścić.

Za­raz za­czę­ły stu­kać moź­dzie­rze. Naj­pierw wol­no, mia­ro­wo, na pró­bę, po­tem szyb­ciej, spraw­niej. Huk po­je­dyn­czych wy­bu­chów sto­pił się w je­den dźwięk.

Miej­sco­wi na skra­ju swo­jej osa­dy bili się dziel­nie: albo ata­ku­ją­cy nie prze­ja­wia­li wi­go­ru, albo te­ren był do­brze przy­go­to­wa­ny do obro­ny. Zresz­tą Wiel­kie­mu nie ro­bi­ło to róż­ni­cy. Jak spraw­nie by tam nie szło, było ja­sne, że za kil­ka mi­nut roz­le­gnie się świst wir­ni­ków i bę­dzie po wszyst­kim.

To jed­nak nie­wie­le go te­raz ob­cho­dzi­ło. Ka­ta­stro­fa już się do­ko­na­ła. Do­wód­ca był w pu­łap­ce, nie mógł się ru­szyć, a wróg wi­dział wszyst­ko, więc kil­ka śmi­głow­ców nie ro­bi­ło róż­ni­cy.

– Mam! Są! – Ce­gła, rudy fa­cet w prze­po­co­nej ban­da­nie, przy­kle­jo­ny do swo­jej ar­mat­ki, omal nie wy­bił so­bie oka ce­low­ni­kiem. – Pół­noc­ny wschód. W po­ło­wie wzgó­rza, nie­du­ża pół­ka…

– Je­ba­ni – syk­nął Wiel­ki. – Są pra­wie na skra­ju za­się­gu! – prze­krzy­czał echo rwą­cej się świe­żej por­cji gra­na­tów. – Spró­bu­jesz?

Nie był do koń­ca pe­wien swo­jej de­cy­zji. Miał ra­to­wać sze­fa lub przy­naj­mniej dać mu nie­co cza­su, ale sam wy­sta­wiał wszyst­kich na strzał.

Je­śli się nie my­lił, tam­ci do­sko­na­le wi­dzie­li każ­dy ka­myk w tej oko­li­cy i każ­dy naj­mniej­szy ruch. Mie­li prze­cież do­stęp do po­tęż­ne­go oka wi­szą­ce­go wy­so­ko na nie­bie.

Tyl­ko per­fek­cyj­na kry­jów­ka pod na­wi­sem jesz­cze nie zdra­dzi­ła po­zy­cji Wiel­kie­go.

W do­li­nie się ko­tło­wa­ło. Idą­ca sztur­mem ko­lum­na mu­sia­ła prze­bi­jać się co­raz sku­tecz­niej, bo miej­sco­wi, świa­do­mi bli­sko­ści koń­ca, rzu­ci­li się do ukry­tych aut, głu­si i śle­pi na efek­ty ostrza­łu.

– Wie­ją, kur­wa, wie­ją! – dy­szał Boss. – Wie­ją, wi­dzi­cie?!

– Wi­dzi­my. – Wiel­ki z tru­dem pró­bo­wał za­cho­wać pro­fe­sjo­nal­ny ton.

– Za­wi­ja­my się na trój­kę. Może się uda – ob­wie­ścił szef krót­ko, bez odro­bi­ny miej­sca na wąt­pli­wo­ści czy py­ta­nia.

– Przy­ją­łem – przy­tak­nął Wiel­ki. – Chuj z tym, wal! – na­ka­zał Ce­gle.

Ce­gła za­wa­hał się chwi­lę, otwo­rzył za­mknię­te do­tąd oko i łyp­nął na kum­pla, żeby upew­nić się, że to roz­kaz.

Wstrzy­mał od­dech, wci­snął kol­bę. Huk­nę­ło. Unio­sło się nie­co ku­rzu, ale nie za wie­le. Pod­la­li wodą wo­ko­ło, by zbyt­nio się nie zdra­dzać.

Dłu­go nic. Po­tem ob­ło­czek dymu, ale dużo po­ni­żej do­mnie­ma­nych ce­lów.

Od­cze­ka­li. Tam­ci albo nie za­uwa­żą, że są na ce­low­ni­ku, albo trud­niej bę­dzie im szu­kać.

Zno­wu strzał. Bli­żej.

– Tłucz – roz­ka­zał Wiel­ki, do­strze­ga­jąc, jak szef sko­ka­mi, cią­gnąc za sobą tłu­ma­cza, za­pie­prza od ścia­ny do ścia­ny, od chle­wu do rowu, byle da­lej.

Ce­gła się nie pod­da­wał. Strze­lił kil­ka razy. Prze­ła­do­wał. Przy­mie­rzył. Huk.

– Kur­wa! – Roz­pro­mie­nił się. – Chy­ba mi się…

Nie skoń­czył, bo za­raz na lewo od nich za­tań­czył po­ma­rań­czo­wy ob­łok.

– No, to­śmy osło­ni­li… – Wiel­ki po­czuł, jak ser­ce za­czy­na mu ko­ła­tać.

Chciał wie­rzyć, że od­cią­gnął uwa­gę tam­tych od sze­fa, choć te­raz wca­le nie było mu z tym do­brze.

– Skur­wie­le mają coś więk­sze­go. – Ner­wo­wo po­chy­lił gło­wę, kie­dy ko­lej­ny dy­mek roz­pro­szył się od wia­tru.

Ce­gle prze­cho­dzi­ła ocho­ta na po­je­dyn­ko­wa­nie się z ta­kiej od­le­gło­ści. Bił rza­dziej, już mniej pew­ny. Jak­by świa­dom, że tam­tych tyl­ko roz­sier­dził.

Od wscho­du, po­nad szczy­ta­mi, do­le­ciał tę­tent wir­ni­ków. Wiel­ki po­czuł ogrom­ny ucisk w pier­si. Nie chciał mieć ra­cji, nie tu, nie te­raz. Nie był sta­rym wy­ja­da­czem, ale swo­je wie­dział. Bał się. Na­wet nie śmier­ci. Bar­dziej zbli­ża­ją­cej się wiel­ki­mi kro­ka­mi kom­pro­mi­ta­cji, któ­ra kosz­to­wa­ła­by bar­dzo dużo. Za dużo.

– Srebr­ny, jak ci idzie? – po­wie­dział do mi­kro­fo­nu, znów z tru­dem się ha­mu­jąc, by nie wyjść na pa­ni­ka­rza.

Szef znik­nął chwi­lę po wyj­ściu ze wsi. Do­bry był.

– Za­wi­ja­my się, chło­pa­ki! – rzu­cił za sie­bie po ode­bra­niu ko­mu­ni­ka­tu i dla przy­kła­du ru­szył z miej­sca pierw­szy.

Ze­śli­zgnął się po pia­chu nie­co w dół, do niec­ki. Te­raz wał zie­mi i skał za­kry­wał jego syl­wet­kę.

Trój­ka lu­dzi ga­pi­ła się na nie­go nie­przy­tom­nie. Mil­cze­li cały czas i zda­wać by się mo­gło, że w tym ca­łym na­pię­ciu cze­ka­li tyl­ko na to po­le­ce­nie.

– Ce­gła, pil­nuj – na­ka­zał.

Nie było to pro­ste. Strze­lec już zre­zy­gno­wał z po­sy­ła­nia na­bo­jów na śle­po i tyl­ko pa­trzył. Tam­ci albo też dali za wy­gra­ną, albo ich lu­dzie zmie­nia­li po­zy­cję na bar­dziej do­god­ną, albo… i to była naj­po­twor­niej­sza z moż­li­wo­ści, prze­ka­za­li na­miar celu za­ło­gom w śmi­głow­cach. Tam­ci z ko­lei albo z sa­dy­zmu cze­ka­li tak dłu­go, drę­cząc ru­de­go strzel­ca, albo mie­li jesz­cze co ro­bić w do­li­nie.

Gru­pa spraw­nie ze­bra­ła sprzęt, ple­ca­ki i za­tar­ła reszt­ki śla­dów swo­jej byt­no­ści. Nie mie­li pra­wa po­zo­sta­wić ni­cze­go, na­wet pa­pier­ka.

Tra­sę od­wro­tu, a na­wet dwie, wy­zna­czy­li już wcze­śniej. Tyle że te­raz nic już nie było pew­ne.

– Mo­tyl, szpi­ca – syk­nął su­ro­wo Wiel­ki.

Chło­pak, ży­la­sty osi­łek, tyl­ko ski­nął gło­wą, ale wi­dać było wy­raź­nie, że nie ma wiel­kich chę­ci to­ro­wać dro­gi.

Wiel­ki, jak przy­sta­ło na jego ksyw­kę, z tru­dem mie­ścił się w ni­skiej gro­cie. Gar­bił się, szo­ro­wał ple­ca­kiem o skal­ny su­fit, acz­kol­wiek dał­by wie­le, żeby cała dro­ga wy­glą­da­ła jak to. Nikt nie mó­wił jed­nak, że ma być ła­two.

Szli szyb­ko, zo­sta­wia­jąc za sobą dud­nie­nie do­ga­sa­ją­cej już bi­twy. Mie­li na­dzie­ję, że tam się jesz­cze prze­cią­gnie i po­goń ru­szy ich tro­pem jak naj­póź­niej.

Wy­szli z ja­ski­ni. Wą­ską ścież­ką po­ni­żej grzbie­tu skie­ro­wa­li się na po­łu­dnie. Te­raz do­pie­ro od­czu­li, że dzień za­czął się na do­bre. Pa­li­ło pie­kiel­nie, żar lał się z nie­ba. Na­wet naj­mniej­sze­go, ożyw­cze­go po­dmu­chu wia­tru. Nic.

Bie­gli, jak tyl­ko dało się naj­szyb­ciej na tej stro­miź­nie peł­nej ostrych gła­zów.

Ce­gła do­łą­czył po chwi­li. Te­raz było ich pię­ciu. Pra­wie cała gru­pa.

Od­głos wal­ki do­la­ty­wał rwa­ny­mi dźwię­ka­mi zza grzbie­tu góry i moż­na by­ło­by po­my­śleć, że to ich już nie do­ty­czy. Dro­ga jed­nak do­pie­ro się za­czy­na­ła.

– Srebr­ny, jak z tobą? – rzu­cił w eter Wiel­ki, cią­gle bie­gnąc.

– Do trój­ki jesz­cze pół­to­ra – usły­szał dy­sze­nie sze­fa przez trza­ski.

Łącz­ność się rwa­ła albo byli za­głu­sza­ni.

Bieg na tej wy­so­ko­ści był czymś okrop­nym. Jesz­cze z bro­nią i po­go­nią na kar­ku. Ale przy­naj­mniej żyli.

– Szyb­ciej, szyb­ciej, chło­pa­ki – rzu­cił Wiel­ki już nie­źle zdy­sza­ny.

On i resz­ta do­sko­na­le wie­dzie­li, że te­raz za­czę­ła się praw­dzi­wa za­ba­wa. Je­śli do tej pory nie zo­sta­li do­strze­że­ni, to w kil­ka chwil prze­ciw­nik nad­ro­bi te za­le­gło­ści i bę­dzie śle­dził ich każ­dy krok. Tu pew­nie cała do­li­na, wszyst­kie jej zbo­cza były pod ob­ser­wa­cją i tyl­ko nie­zna­jo­mość po­zy­cji lu­dzi Wiel­kie­go da­wa­ła mu jaką taką prze­wa­gę. Choć nie na dłu­go.

Na­stęp­ne dwa­dzie­ścia mi­nut było pie­kłem ocię­ża­łe­go bie­gu. Prze­mo­kli od potu, go­rą­ce od­de­chy grzę­zły w gar­dłach. Za­wro­ty gło­wy otu­ma­nia­ły. Od­le­głość nie była wiel­ka, cię­żar też nie sta­no­wił pro­ble­mu. Prze­cież byli wy­szko­le­ni. Ale stres, upał i to cho­ler­ne po­wie­trze da­wa­ły im po­pa­lić.

– Srebr­ny, nad­cho­dzi­my od czer­wo­nej stro­ny. Je­steś? Uwa­żaj! – Wiel­ki świsz­czał do mi­kro­fo­nu.

Miał wra­że­nie, że za­raz wy­plu­je płu­ca. Przed ocza­mi wi­dział ciem­ne pla­my, w gło­wie mu szu­mia­ło.

– Je­stem za… dwie… – wy­char­czał szef.

Nie był wi­dać aż tak spraw­ny, jak się Wiel­kie­mu wy­da­wa­ło. Miał mniej na grzbie­cie, za­czął wcze­śniej, a mimo to mie­li do­trzeć do celu nie­mal w tej sa­mej chwi­li.

Kil­ka po­wa­lo­nych gła­zów, cień na zbo­czu góry. Byli na miej­scu. Mo­tyl zwy­mio­to­wał. Dy­sze­li jak dziu­ra­we pa­ro­wo­zy.

– Jes… Je­ste­śmy. – Wiel­ki osu­nął się na ko­la­na przy do­wód­cy. Przez chwi­lę od­czu­wał ulgę.

Szef padł jak dłu­gi i gło­wę oparł o ka­mień, ła­piąc tlen. Lek­ko już szpa­ko­wa­te, zro­szo­ne skro­nie szczu­płe­go męż­czy­zny pul­so­wa­ły. Cała jego po­cią­gła, ko­ści­sta twarz zro­bi­ła się czer­wo­na z wy­sił­ku. Był mo­kry od potu, dy­go­tał, a jego lewy rę­kaw sczer­niał od są­czą­cej się gdzieś pod ubra­niem krwi.

– Psia mać – jęk­nął Wiel­ki, jak­by jego sa­me­go coś za­bo­la­ło.

Od­ru­cho­wo się­gnął do pa­kun­ku me­dycz­ne­go, otwo­rzył go i rwąc rę­kaw sze­fa, za­czął szu­kać rany.

Spo­cił się jesz­cze bar­dziej na samą wi­zję tego, że te­raz będą mu­sie­li wiać z ran­nym na bar­kach. Na do­da­tek każ­da mi­nu­ta po­sto­ju zwięk­sza­ła praw­do­po­do­bień­stwo ich wy­pa­trze­nia w tym la­bi­ryn­cie skał i usko­ków.

– Gdzie… gdzie… – pró­bo­wał za­py­tać o tłu­ma­cza, kie­dy pal­ce na­tra­fi­ły na bro­czą­cy po­so­ką otwór.

Boss tyl­ko za­ci­snął zęby, za­stygł, jak­by wie­rzył, że prze­cze­ka ból.

– Do­stał za­raz po mnie. Na skra­ju wsi – wy­ję­czał wresz­cie pół­gło­sem.

– Po­nie­sie­my cię, damy radę – prze­rwał mu Wiel­ki, mo­cu­jąc się z opa­trun­kiem. W tej sy­tu­acji jego za­pew­nie­nie za­brzmia­ło ja­koś mało prze­ko­nu­ją­co.

– Słu­chaj. – Boss kaszl­nął w dzi­wacz­nym spa­zmie.

Wiel­ki wy­stra­szył się, że jed­na rana to do­pie­ro po­czą­tek.

– Zbie­raj­my się i wiej­my do gra­ni­cy… Tam już nie będą mo­gli…

– Do­bra. – Wiel­kie­mu nie trze­ba było dwa razy po­wta­rzać.

Ze­rwał się z zie­mi, na­rzu­cił ple­cak. Prze­wie­sił broń przez pierś, go­tów sam tasz­czyć wo­dza.

– Zo­staw, ty masz… – Jak na taki stan ode­pchnię­cie Bos­sa było cał­kiem moc­ne. – Gün­ter – przy­wo­łał naj­niż­sze­go chło­pa­ka o krót­kiej sze­ro­kiej szyi, przy­spa­wa­ne­go do nie­wiel­kie­go ra­dia, o mocy więk­szej niż in­dy­wi­du­al­ne ze­sta­wy, osło­nię­te­go pia­sko­wym ple­ca­kiem.

Gün­ter przy­pełzł na czwo­ra­kach, tasz­cząc sprzęt i ka­ra­bi­nek.

– Wo­łaj kie­row­ni­ka, mają dać osło­nę.

Wiel­ki po­słał Bos­so­wi zdzi­wio­ne spoj­rze­nie. Ra­dio­wiec tyl­ko wes­tchnął i się­gnął po słu­chaw­kę, chy­ba mo­dląc się w du­chu, żeby nie trze­ba było szu­kać gdzieś wy­so­ko lep­szej fali.

– Tak da­le­ko od… – Wiel­ki wy­da­wał się nie ro­zu­mieć.

– Pier­dol to… Mu­szą nas wy­cią­gnąć. – Roz­ter­ki mło­de­go nie­wie­le Bos­sa ob­cho­dzi­ły. Ból roz­ła­ził się po cie­le, ale cią­gle my­ślał trzeź­wo. – Mają to ob­ga­da­ne, po­win­ni dać radę… – stęk­nął. – Wieś, oko­li­ca na wschód i pół­noc. Za­ła­twią nam tro­chę cza­su, usa­dzą ich… No już…

– Kor­mo­ran, Kor­mo­ran, tu Zie­lo­ny. – Głos Gün­te­ra był nad wy­raz moc­ny.

Szyb­ko opi­sał sy­tu­ację i po­na­gla­ny wbi­tym weń spoj­rze­niem sze­fa roz­po­czął for­muł­kę o wspar­ciu.

Po dru­giej stro­nie na­praw­dę mu­sie­li być przy­go­to­wa­ni, bo chy­ba nie pro­te­sto­wa­li, ba, na­wet nie dzi­wi­li się zbyt­nio.

– Ro­zu­miem, zbie­ra­my się. Bez od­bio­ru – za­koń­czył Gün­ter. – Zro­bio­ne, sze­fie.

Boss dźwi­gnął się z wy­sił­kiem i skur­czem cier­pie­nia na twa­rzy. Pró­bo­wał zro­bić krok, ale opadł z sił. Wąt­pli­wa przy­jem­ność tasz­cze­nia do­wód­cy przy­pa­dła Ce­gle. Krót­ko ostrzy­żo­ny ru­dzie­lec był naj­sil­niej­szy, zbu­do­wa­ny jak za­pa­śnik, któ­ry do­dat­ko­wo dźwi­ga sztan­gi. Za­rzu­cił so­bie sze­fa na ra­mio­na jak ku­kieł­kę, ra­zem z ple­ca­kiem. Broń za­brał Wiel­ki.

– Zmy­wa­my się!

Znów bie­gli. Teo­re­tycz­nie nie było da­le­ko. Ja­kieś pięć ki­lo­me­trów. Mo­gli iść inną dro­gą, ale Wiel­ki się oba­wiał, że tę dru­gą ścież­kę tam­ci zdo­ła­li ob­sta­wić albo przy­naj­mniej na­mie­rzyć. Nie wie­dział, co szy­ku­ją, czy już ich mają na wi­del­cu. Wie­dział na­to­miast, że trze­ba szyb­ciej prze­bie­rać no­ga­mi. Jako do­wód­ca za­czy­nał się wy­ra­biać.

Prze­szli pod gra­nią, ścież­ka scho­dzi­ła nie­co w dół, by po pół ki­lo­me­tra znów za­cząć się wspi­nać. Mu­sie­li chwi­lę od­po­cząć. Tem­po było za­bój­cze. Ce­gła sa­pał do­cią­żo­ny po­nad mia­rę.

Za­le­d­wie przy­sie­dli na se­kun­dę, kie­dy zza gór do­le­cia­ło dud­nie­nie. Prze­to­czy­ło się z ło­sko­tem pod nie­bo­skło­nem, by znik­nąć hen, da­le­ko, tam gdzie go­re­ją­ca wieś, i prze­obra­zić się w je­den wiel­ki grzmot. Nie­za­wod­ne echo nie omiesz­ka­ło po­wtó­rzyć tego tra­gicz­ne­go dźwię­ku. Ko­lej­ny wy­buch, dru­gi, trze­ci. Wszyst­ko wo­ko­ło, w pro­mie­niu kil­ku ki­lo­me­trów, to­nę­ło w tym ja­zgo­cie.

Wiel­kie­mu na­strój się po­pra­wił.

– Do­bra, chłop­cy! Dupy w tro­ki! – za­wo­łał na­wet we­so­ło.

Na­praw­dę mie­li szan­sę. ■
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: