Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Widzenie asyskie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Widzenie asyskie - ebook

W recepcji nikogo. Nie przeszedł żaden turysta. Wszyscy gdzieś zniknęli. Krzysztof siedział na krzesełku. W drzwiach wejściowych, zabierając blaski słońca, długim cieniem do stóp padała mu drobna postać. To wszystko przez tę postać, to wszystko dla niej. I dzięki niej.
– Jeden pokój mniej, Klaro… – powtórzył Krzysztof. Była tuż obok. Słońce znowu rozlało się po podłodze.
– Nie martw się… – szeptała w cieniu. – Wszystko się ułoży.
– Wiesz, czego by mi się chciało? – Zdanie przychodziło na świat powoli, słowo po słowie. – Mnie się czasem marzy nasza północ. Może by kiedyś wrócić?
– A może? – Klara powtórzyła jak echo. – Jak będzie zupełnie źle?
– Wrócisz ze mną?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7856-945-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Zatrzymaj, tutaj, tak! Zapytamy tego człowieka. – Wzdłuż całej drogi nikogo. Po obu jej stronach pola rzepaku, przecięte naszą drogą na pół, cięcie to zabliźnione dwoma rzędami drzew z cieniem ciepłego dnia. Na niebie prawie nic: dwa, trzy cumulusy dobrej pogody, smuga obłoków wysokiego piętra i to wszystko. Żadnego miejsca na deszcz. I właśnie w tej pustce między dwiema lipami stał człowiek. Nierzucający się w oczy, kolorem i kształtem zlany z otoczeniem, niechybnie pominąłbym go, gdyby nie Klara u mojego boku. Zobaczyła, zawołała, zahamowałem. Asfalt z piskiem otarł się o koła naszego samochodu, sapnął i zamilkł. Była cisza, w powietrzu zawieszony śpiew skowronka i tykanie z trawy. Nawet nie zjechałem na pobocze. Pusta okolica wiodła nas w głąb siebie już od dobrych trzydziestu minut i nic nie zapowiadało, żeby wkrótce miało się coś zmienić.

– Grüss Got! – Klara wyszła z samochodu, nie domknąwszy drzwi, i pomachała do starszego mężczyzny.

Jakie Grüss Got? Skąd w sercu Czech wzięło się takie pozdrowienie? Mężczyzna odgarbił twarz od ziemi i spojrzał na Klarę. Uśmiechnął się, ukłonił, wsparł na sękatym kiju, lewą dłonią przetarł czoło, przesuwając kapelusz. Rozejrzała się na prawo i lewo – bardziej odruch niż konieczność w tej pustce – i przebiegła na drugą stronę.

– Szczęść Boże! – Słowem zatrzymał Klarę dwa kroki przed sobą. Powstała niezamierzona przestrzeń wypełniona zdziwieniem.

– Szczęść Boże… to pan od nas? – zdziwiła się.

– Tak… W czym mogę pomóc? Zgubiliście drogę?

– W zasadzie tak. Kierowaliśmy się na Brno. Mieliśmy zrobić skrót, ale zgubiliśmy się. Na szczęście pojawił się pan…

– Taak… – podjął mężczyzna.

– I nie wiemy, w którą stronę jechać – dokończyła swoją myśl Klara. – Mamy atlas… – Wyciągnęła dłoń z książką w kierunku szarozielonego płaszcza.

– Uuu… To dobrze, to bardzo dobrze! – ożywił się bez jakiegokolwiek uzasadnienia. – Zaraz postaramy się zaradzić. – Wytarł dłonie o znoszony płaszcz, wziął atlas i usiadł na zacienionym asfalcie.

– Proszę wstać! Sprawdzimy to na boku, tu jest niebezpiecznie! – Zdenerwowana Klara ruszyła w kierunku mężczyzny, stanęła obok i zaczęła nerwowo pocierać dłonie. Nie wiedząc, co zrobić, wyszedłem z samochodu i podszedłem do nich.

– Ona ma rację. Lepiej niech pan wstanie. W każdej chwili może nadjechać samochód i nieszczęście gotowe. Bardzo pana proszę. – Starałem się ująć go pod ramię i łagodnie sprowadzić na pobocze. Żadnych szans, był ciężki jak sama ziemia.

– A może ma pan mapę? – Zadarłszy głowę, spojrzał na mnie spod kapelusza. – Atlas też może być, ale to nie to samo, co mapa. Ma pan mapę?

Co chwila oglądałem się za siebie w oczekiwaniu na samochód, który niespodziewanie mógłby nadjechać i zostawić nas sam na sam z niezaplanowanym końcem. Nagle bardzo zacząłem wierzyć w coś, w co zwątpiłem już dobre dwadzieścia minut temu.

– Dlaczego nie chce pan zejść? A jak się panu coś stanie? Nawet nie wiemy, gdzie tutaj jest najbliższy szpital!

– Niedaleko. Prosto tą drogą i pierwszy zakręt w prawo. Jakieś dwadzieścia minut drogi, a samochodem to nawet szybciej. Ma pan mapę? – powtórzył pytanie, już nie patrząc na mnie, tylko przerzucając strona po stronie nasz atlas.

– Niech pan posłucha Krzysztofa! – Klara była wyraźnie zdenerwowana.

– Pani… – zwrócił się w jej stronę.

– Klaro. – Posłusznie weszła mu w słowo.

– Pani Klaro – mówił łagodnie, cały czas trzymając się jej spojrzenia – mimo mojego wieku nie zamierzam odejść przed czasem. Tę drogę znam doskonale. Zawsze o tej porze jest pusta. Która teraz jest godzina? – Spojrzał w moim kierunku.

– Wpół do pierwszej.

– Czyli mamy jeszcze około trzech godzin. Po trzeciej przejeżdża tędy autobus z miasteczka, pół godziny później Piotr mleczarz z piękną żoną, a w piątek wieczorem Jan wraca ze stolicy. I to wszystko. Czasem zabłądzi ktoś tutaj, ale to się rzadko zdarza. Gdybyście dojechali do miasteczka i tam zapytali o drogę, z pewnością nie wypuszczono by was tak łatwo. Tam każdy gość to wielkie święto. Proszę mi wierzyć. Doskonale znam tę drogę i w tych godzinach należy ona całkowicie do mnie. Ale chętnie się z wami podzielę. Siadajcie. Rzadko zdarza się taka okazja. Ma pan mapę? – zapytał po raz kolejny.

– Mam. – Zbity z tropu pewnością w jego głosie poszedłem do samochodu. – Proszę. – Podałem mu ją, a potem jakieś dziesięć kroków za samochodem rozstawiłem trójkąt.

– To przykre, że pan mi nie wierzy, młodzieńcze, ale jeżeli to pana uspokoi, to proszę bardzo. Radziłbym jednak postawić go bardziej na środku – rzucił znad mapy.

Klara przykucnęła obok z przechyloną głową. Zostawiłem trójkąt na białym pasie, tak na wszelki wypadek, i podszedłem do nich. Rozłożona Europa królowała na środku drogi, mężczyzna pochylił się nad nią, opierając brodę na łokciach, Klara siedziała po turecku i wskazywała coś palcem.

– Mieszkamy tutaj… – Pobłądziła chwilę w okolicy naszego domu.

– Tutaj? No proszę, to piękne miasto. – Zmarszczył nos, otwartą dłonią potarł jego czubek, wygładził zmarszczki na czole. Kapelusz spadł, potknął się o łopatkę i usiadł obok, na asfalcie. – Byłem tam wiele razy, wiele razy… – nie dokończył, nagle zmienił temat. – To wyście jechali tędy – wiódł palcami po mapie – a potem na południe czy południowy zachód? – Palce rozjechały się w dwie strony świata.

– Południe. Myśleliśmy, że tędy będzie szybciej i na granicy mniejszy tłok…

– Racja, racja – przytaknął moim słowom. – Stamtąd nawet łatwiej na Brno.

– Jeżeli tak łatwo, to dlaczego zabłądziliśmy? – Klara przechyliła głowę, oparła palec gdzieś na południe od Międzylesia.

– Może to los? – Chyba chciał zażartować.

– A gdzie teraz jesteśmy?

– Mniej więcej tutaj. – W odpowiedzi wskazał Klarze piaskowy fragment mapy, słabo zamieszkany, z cienką nitką lokalnej drogi. – Jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilometrów od tego zjazdu z drogi. To pewnie miał być ten skrót, tak? – Przymrużył oczy, jakby patrzył w słońce.

Klara miała poczochrane wiatrem krótkie włosy, nadpalony słońcem nos i szare oczy.

– Tak, ale nie wyszedł… – Pewnie ścierpły jej nogi, bo uklękła, siadając na piętach. – A jak teraz mamy jechać?

– Trzeba będzie najpierw zawrócić… – Nachyliliśmy się we troje nad mapą. Palec powoli kreślił nam drogę, słowo po słowie. – Za jakieś pięć, sześć kilometrów będziecie mieli po prawej stronie wąską, asfaltową drogę. Trzeba skręcić. Będzie szła trochę pod górę. Miniecie jeden lasek, potem rzepak, drugi lasek, jakieś czterdzieści kilometrów, i dojedziecie do głównej drogi. Tam już z pewnością będzie ruch. Skręcicie w prawo i poszukacie drogowskazu na Speck. O, tutaj. – Zatrzymał palec na mapie, po czym ruszył i tak wiódł nasze oczy jeszcze jakieś piętnaście kilometrów i już byliśmy w niewielkim, barokowym miasteczku z mało zadbanym rynkiem, kilkoma barami i drogą na Brno. – A potem to już prosto. Przed wieczorem powinniście być w Austrii.

– A skąd pan wie, że my do Austrii? – Klara zapytała odruchowo.

– Grüss Got! – Uśmiechnął się. – Grüss Got. To pewnie pierwsza lekcja niemieckiego, tak? U mnie było tak samo. Jak pierwszy raz wszedłem w Alpy, to były jedyne słowa, które znałem. Zresztą całkiem przydatne.

– W Alpy? A skąd pan jest, jeżeli można zapytać?

– Jestem z wielu miejsc i trudno stwierdzić, z którego bardziej. – Usiadł po turecku na samym brzegu mapy. Klara wyprostowała plecy, ja przysiadłem obok, z jednym okiem na trójkącie. Ale nie jechało nic, zupełnie nic. Szumiały tylko liście, stękała ciepła kora.

– Ale przecież ma pan piękny akcent, nasze miasto pan zna… – Klara łatwo się nie poddawała.

– Tak. To prawda. Mam dobry akcent… – Mówił tyleż do nas, co do siebie. – Znam kilka języków, a ten akcent mam akurat po ojcu, po matce… E, bzdurzenie. – Machnął ręką, jakby odganiał od siebie myśli, i żywiej spojrzał na nas. – A wy dokąd jedziecie?

– Tu i tam, powłóczyć się po Europie przez kilka dni. No to będziemy uciekać. – Podniosłem się.

– To już jedziecie? – Zaniepokoił się nagle, nie wiedzieć czemu. Wstał. Otrzepał rozpięty płaszcz, schylił się po kapelusz, do czoła przyłożył dłoń i spod cienia spojrzał w słońce.

– Trzeba. Mamy jeszcze kawał drogi w samej Austrii, a jutro chcemy ruszać dalej na południe.

– Tak, tak, czas. Już czas. Powinniście jechać. Słońce opada, tak. – Przeniósł wzrok ze słońca na nasze twarze, na jej twarz. – Uważajcie na siebie. To prosta droga, nie powinniście się zgubić. A ja w drugą stronę.

– To pan do nas?

– Tak jakby, tak jakby… – Myśląc o innych stronach, składał mapę, która wydęła się na wietrze. Po chwili świat znowu zmieścił się w dłoni.

– A może… chce pan mapę? – Nie wiem, dlaczego zapytałem, i nie wiem, dlaczego chciałem mu ją dać. Rzadko rozdaję mapy.

– Naprawdę mógłbym?

– Proszę. – Całą naszą drogę złożyłem w jego dłonie. – Mam jeszcze jedną i ten atlas. – Bez związku wskazałem na samochód, choć atlas trzymała Klara.

– Dziękuję, bardzo dziękuję. – Przyłożył mapę do piersi. – Łatwiej będzie się szło z taką mapą…

– No to jedziemy!

Siedziałem w samochodzie, trójkąt był w bagażniku, na zewnątrz Klara z dłonią w dłoniach starca.

– Niech pan uważa na siebie i dobrej drogi, panie…?

– Antoni, Antoni – wszedł jej w słowo.

– Dobrej drogi, panie Antoni! – Wsiadła i przez otwarte okno machała jeszcze w kierunku postaci, która przez chwilę stała na środku drogi, potem zeszła na pobocze i usiadłszy, znikła w niewysokiej trawie.

– Uważajcie na Brno. Łatwo się zgubić. W Brnie warto zatankować paliwo, bo jest najtaniej. Lepiej jednak na firmowej stacji…

Przerwała czytanie kartki. Brat ma niewyraźne pismo, a do tego ta nierówna droga. W uszach miałem szum dochodzący z otwartego okna, więc nie dosłyszałem.

– Gdzie?

– Na firmowej stacji – powtórzyła.

– No, to dobrze. Zaraz wjeżdżamy do Brna… a potem?

– Generalnie kierujcie się na Wiedeń. Uwaga! Trzymać się prawej strony i pierwszy zakręt w prawo bez względu na drogowskazy. Potem kierować się na hipermarket, który jest przy trasie wylotowej na Austrię. Koniec Brna. Już wiesz, jak jechać?

– Chyba tak… wiem, ale trzeba będzie uważać… O, tankujemy! – Akurat pojawiła się stacja z firmowym tygrysem.

– Za ile? – Zajrzała do portfela.

– Może trzysta koron?

– Trzysta koron, dobrze. – Poszła zapłacić.

Ruszyliśmy drogą na hipermarket, zza którego miał się wyłonić szlak prosto na Wiedeń. Wyłonił się. Prawie zaraz, za jakieś dwa kilometry, i powiódł aż do granicy. Granica ciepła jak cały dzień. Czeska strona nie trzymała nas długo.

– A dokąd? – zapytał celnik. Z czeskim akcentem, ale po naszemu.

– Do Włoch.

– W porządku. Ruszać!

– Dziękujemy! – Klara posłała mu uśmiech i ruszyliśmy w drogę.

Mikulov od Austrii oddziela pas ziemi niczyjej, zazielenionej trawą bez szansy na cień. Kolejka przed następną celniczą budką zatrzymała nas jakieś sześćset metrów przed Unią Europejską. Krótko czekamy.

– Grüss Got! – Klara uśmiechnęła się, nie wiadomo czy do celnika, czy do siebie, zadowolona ze swojego pozdrowienia, które tym razem było jak najbardziej na miejscu.

– Grüss Got! – odpowiedział jej celnik, który najwyraźniej zaintrygowany nachylił się z wyżyn swojego okienka, żeby spojrzeć na źródło głosu. Trafił jednak na mój niewyraźny uśmiech. Szybko wyprostował się, nie porównał zdjęcia mojej twarzy z rzeczywistością, złożył oba paszporty i machnął, że można jechać. Byliśmy w Austrii.

Chwilę później już jedziemy dalej, prostą drogą. I zaraz Wiedeń, i obwodnica śródmiejska. Słońce jeszcze nie zasypia, ale kładzie się nad miastem, rozsiewając promienie. Co jakiś czas samochód wrzucany w wir świateł na skrzyżowaniach w końcu opuszcza stolicę. I znowu autostrada. Ktoś pędzi tam, ktoś gdzie indziej. Poprzeplatane szlaki, zwężenia, oznaczenia.

– Czy my aby dobrze jedziemy? – zaniepokoiłem się. Magnetofon szumiał latami dziewięćdziesiątymi, Klara po prawej stronie zapatrzyła się w zachodzące słońce, które fantastycznie oświetlało słupy chmur nad nami, aż po krańce horyzontu.

– Tak, tak. – Już była ze mną, atlas nie zdążył osunąć się z kolan, chwyciła go za Wiedeń lewą dłonią. – Za Wiedniem musicie jechać autostradą w kierunku na Semmering. A potem dalej na Bruck an der Mur i już jesteście… Tak pisze Piotr.

– Czekaj, czekaj, czy tam napisano Semmering? Ile było kilometrów?

– Chyba sześćdziesiąt czy coś koło tego.

– Uuu, to jeszcze kawałek…

– Zatrzymaj się na chwilkę, proszę.

– Coś się stało? – Zaniepokojony spojrzałem na poważną twarz Klary. Jechaliśmy już dobre pół godziny, pnąc się mozolnie w górę szarzejącej okolicy, pełnej krętych dróg. – Źle się czujesz?

– Jakoś tak… – Słaby uśmiech wykwitł na twarzy, wzrok wbił się w kolejny zakręt przed nami.

– Już, zaraz. Za dwieście metrów jest parking, to zjedziemy.

Zjechaliśmy. Słońce było już naprawdę nisko, w zasadzie prawie go nie było. Parking, a raczej większa zatoczka przy kolejnym zakręcie, jak cała droga wznosił się lekko pod górę. Z tyłu schodził stromo w dół świerkowy las z prześwitami na świat.

– No i jak się czujesz? – zapytałem ponownie. Stanęła za samochodem, głęboko łapiąc powietrze i zagubione gdzieś w drodze kolory.

– Lepiej… trochę odetchnę.

– A może napiłabyś się czegoś ciepłego?

– Tak, chętnie.

– No to proszę, herbatka. – Odkręciłem termos i podałem Klarze parujący kubek. – Jeszcze ciepła herbata z kraju. Już dobrze?

– Zobacz… – W odpowiedzi jej głos wiedzie mój wzrok w jeden z drzewnych prześwitów. Powyżej, po lewej, zawieszony nad przepaścią – zameczek. Zameczek-pałacyk, maleństwo. Wygląda jak ktoś, kto stanął na skraju przepaści. Stopy na granicy. Jeśli się zanadto wychyli, to spadnie. W głowie mieszanka strachu i niewytłumaczalnych pokus, żeby spróbować. On spróbował i… skamieniał. Naniesiony na tło chmur i pasma górskiego w oddali, wyglądał czarodziejsko.

– Niesamowite… – Niepotrzebny tu podniesiony głos. Ciche słowo przemknęło krótką ścieżką między ustami a uchem i niepostrzeżenie przemieniło się w uśmiech. Chłodne palce zapadły w moje dłonie, plecy w półkole moich ramion. – Jedziemy – szepnąłem. – Dzień się kończy, a nam zostało jeszcze parę kilometrów.

– No to ruszajmy. – Obróciła się w moich ramionach, chwilę staliśmy nos w nos. Ruszyliśmy zaraz.

Do Brucku dotarliśmy późnym wieczorem. Według wskazówek: wjechaliśmy na estakadę i skręciliśmy w lewo, do centrum. Po prawej rząd parkujących samochodów pod skrzydłem drogi, z której właśnie zjechaliśmy. Jedziemy prosto do mostu, przed którym trzeba skręcić w lewo i wzdłuż rzeki dwieście metrów, i znowu w lewo, lekko pod górę.

– Teraz skręć w prawo, tak, w tę uliczkę…

– A teraz dokąd?

– To już tutaj. Zatrzymaj się przy tym płocie. – Stanęliśmy. Przed nami w mroku rozpraszanym światłem ulicznych latarń dzielnica willowa, rozrzucone domki stoją otulone przydomowymi ogrodami.

– O, to są jego okna, na pierwszym piętrze. – Trzybramowa kamienica po drugiej stronie ulicy w sztucznym świetle zdawała się kremowa. Wysiedliśmy.

– To jak się zabierzemy? Bo chyba nie weźmiemy wszystkiego naraz?

– Raczej nie, ale chyba nie ma potrzeby. Weźmy tylko podstawowe rzeczy. Na pewno torby z ubraniami, śpiwory…

– Może nie będziemy brać całego jedzenia? Tylko to, co na kolację i śniadanie. Coś na ciepło. – Nachyliła się nad bagażnikiem, słabe światło ulicy było prawie bezużyteczne. Musiała zgadywać, co jest wewnątrz. – Może te „ciepłe kubki”. Weźmiemy też kiełbasę, trzeba to zjeść… – W moich dłoniach wylądowała kiełbasa. – …wędlinę i żółty ser do kanapek na drogę na jutro… – Podchodzę posłusznie i biorę wędlinę i ser. Jeszcze termos z herbatą. – Może coś słodkiego? Masz ochotę?

Ja miałbym nie mieć ochoty? Ja, który kilo lodów zjadam w ciągu jednej połowy dobrego meczu? Ja?

– Oczywiście.

Do bramy kamienicy wiodły kamienne schodki, obok stał samotny rower. Brama nie za wąska, tak w sam raz.

– Które piętro? – zapytałem, żeby się upewnić, choć wydawało mi się, że chyba pierwsze.

– Pierwsze – potwierdziła. – Schodami do góry. – Szedłem przodem, z dwiema torbami, za mną Klara ze śpiworami. – I potem te drzwi na prawo.

– Meyer to chyba nie on? – Wskazałem na pierwsze drzwi.

– Nie, to te drugie. Poczekaj, zaraz znajdę klucze… O już.

Masywne drzwi nie zaskrzypiały, zaraz za nimi drugie, też ciche, i byliśmy w środku. Na początek kuchnia, do której wchodzi się prosto z korytarza. Jest wąska i długa. Po wejściu odbija w prawo i wiedzie do okna, przy którym są drzwi do łazienki. Ściany żółtawe, meble jasne. Krok, dwa od drzwi stoi narożnik ze stołem, bliżej okna lodówka i szafka. Na przeciwnej ścianie szafki stojące, zlew, szafki wiszące – zestaw standardowy.

– Na razie postaw torby w pokoju – powiedziała.

Między drzwiami wejściowymi a narożnikiem na lewo wisi zasłona. Za nią wysoki, duży pokój skromnie umeblowany i z mnóstwem przestrzeni na przyszłość. Jedno łóżko drewniane, pod oknem biurko, w najodleglejszym rogu po prawej łóżko polowe, wąska szafka. Do tego fotel, grzejnik elektryczny, niedaleko drzwi wieża, obok kompakty i książki. W sumie raczej męski pokój rozpraszany światłem z chudego żyrandola.

– Mogę poprosić keczup? – Kolacja była gotowa w ciągu pięciu minut. Przed nami dymiła kiełbasa: krajowa kiełbasa. Krajowa była też cała kuchnia. Taki był Piotr. Los rzucił go do Austrii, ale jego mały świat nadal był z naszych stron. Lodówka: cała nasza. Szafki pełne znajomych regionów: dżemy takie, miód taki, makaron z północy, gołąbki w słoikach przez „ą”, masło przez „ł”, nawet masło. To był jego sposób oswajania przestrzeni. Tu, gdzie jesteśmy teraz, gdzie swojskim zapachem drażni nam nosy dobra kiełbasa, tu nie ma jego domu. Tutaj pomieszkuje, tutaj czasami z kimś się spotyka, ale dom pozostał w kraju.

– W sumie całkiem ładne mieszkanko. – Pierwszy głód zniknął w moim wnętrzu wraz z kiełbasą, na bigos trzeba poczekać. Był zatem czas na spokojne rozpoznanie. – Ile tu jest metrów? Ze trzydzieści pięć?

– Nie wiem, ale chyba tak… trochę większe od mojego. – Rozejrzała się. – Może czterdzieści?

– A kuchnia to żywa reklama naszej żywności.

– Tak. Wszystko, co się da, kupuje u nas. Tutejsze jedzenie jest bez smaku.

– Święte słowa. Jeżeli wędlina, to tylko u nas. To, co się robi na Zachodzie, jest czystą profanacją nazwy. Zgadzam się całkowicie. Może bigosik?

– Już, już, zapomniałam. – Podeszła i przemieszała w garnku. – Można nakładać. Dużo chcesz?

– Już, tyle wystarczy. – Powstrzymałem łyżkę wygarniającą zawartość garnka na mój talerz. Smak dymiącego bigosu nie towarzyszył mi zbyt długo. Długo nie trwała też kolacja. Jeszcze tylko jogurt i słodkie wafle na deser.

– Tylko ubierz się ciepło – dobiegł jej głos z kuchni.

Rozejrzałem się po pokoju, torba stała w rogu. Wezmę koszulę i polar. Powinno wystarczyć. Jeszcze zmienię spodnie, podłączę komórkę do ładowarki i już możemy iść.

– Już możemy iść. – Stanąłem w progu pokoju. – Chcesz polar czy kurtkę?

– Wezmę jedno i drugie. Zimno jest… No, już skończyłam. – Odłożyła ostatni talerz na suszarkę, wytarła ręce i się ubrała. – Chodźmy. – Wzięła klucz, gestem wyprowadziła mnie na korytarz, zamknęła drzwi, klucz w zamku zgrzytnął dwa razy. Ogarnął nas chłód nocy, z której cieniem cały czas walczyła uliczna lampa. Zupełnie nieporadnie.

– Proponuję zejść w dół do rzeki, jednym mostem przejdziemy do centrum, a drugim wrócimy do domu.

– Ty tu rządzisz, ja tylko prowadzę samochód.

– Skoro tak, to chodźmy.

Wzięła mnie pod ramię i poszliśmy. Najpierw w dół ulicy, u jej końca skręciliśmy w lewo, w drogę, której towarzyszyła rzeka. Mur w tym miejscu był – jak na górską rzekę – dosyć szeroki. Monotonia szumu uspokajała. Miałem w nogach, rękach i głowie te kilkaset kilometrów.

– Zmęczony jestem.

– Nic dziwnego, w końcu tyle jechałeś… I tak jesteś dzielny. Dziękuję. – Wspięła się na palce i cmoknęła mnie w policzek.

– Za co? – zdziwiłem się. Nawet uniosłem brwi.

– Za wycieczkę.

– Przecież to dopiero początek. Nie wiadomo, co będzie dalej.

– Ja już wiem, że będzie dobra. – Mocno przytuliła się do mojego ramienia. Setki razy powtarzany gest, z boku trywialny, łapie mnie za serce. Dlaczego? Sam nie wiem.

Miasteczko niewielkie. Po naszej stronie rzeki oświetlony pas drogi, którą zmierzaliśmy do mostu, reszta gubiła się w ciemności. Oświetlona część przerzucona na drugą stronę dopiero na nas czekała. Nowy most, o wyglądzie bardzo współczesnym, otwierał wyższą stronę miasta z zawieszonym nad rynkiem parafialnym kościółkiem i wieżą starego zamku, na której ostał się zegar. Powyżej nie było już nic, sama ciemność. Brukowana droga wwiodła nas w uliczkę dwóch rzędów niewysokich, piętrowych kamienic, które szły z nami ze sto metrów. Potem nagle lewy rząd zebrał się w sobie, przystanął i otworzył nam rynek.

Rynek oświetlony był solidnie, acz nie krzykliwie. Witryny sklepów stanowiły jego świetlaną obręcz, a niemal na środku stała charakterystyczna studnia. Ludzi o tej porze niewielu, północnym skrajem przejechał samochód. Spokój.

– Widzisz tamtą kamienicę, tam, w rogu? – Wskazała na przeciwległy kraniec placu.

– Tak? – odpowiedziałem pytająco, zachęcając do rozmowy.

– Ponoć to najstarszy dom w całym „Brukowie”. Chodź, obejrzymy go z bliska.

Podeszliśmy do masywnych kolumn arkad, na których oparte było piętro przysadzistej i niewysokiej kamienicy.

Za kamienicą droga, pasy, dwa kroki i kolejna wąska uliczka. Nawet nie tyle uliczka, ile przejście między kamienicami pod górę, na plac kościelny.

– Sprawdzimy od razu, o której jutro jest msza. Im wcześniejsza, tym lepiej – zaproponowałem.

– Tak, jutro niedziela.

– Hauptkirche o ósmej i dziewiątej trzydzieści – przeliterowałem. – Haupt to chyba ten, jak sądzisz?

– Tak, to ten. To kościół parafialny. Dobrze. Przyjdziemy tutaj jutro na ósmą, potem zrobimy jakieś śniadanie, coś na drogę i pojedziemy…

Obeszliśmy kościół, schodząc tą samą uliczką do rynku. Ściśle objęci, z brakiem miejsca dla chłodu pomiędzy nami, daliśmy się wieść jasnej uliczce raz w prawo, raz w lewo. Przyspieszyliśmy kroku. Już blisko, jeszcze zakręt, pierwsza w lewo i nasza kamienica.

– Dobrze, że już jesteśmy w domu. Spać mi się chce. – Klara ziewnęła.

– Ja też padam.

– Kto pierwszy idzie pod prysznic? – zapytała między zdjęciem butów i kurtki. – Chcesz pierwszy?

– Nie, ja jeszcze muszę sprawdzić komórkę. Wiesz, że dzisiaj liga. Real gra i Dorota obiecała mi wysyłać na bieżąco wyniki spotkań. W końcu niedługo kończy się sezon, a my ciągle mamy szansę na mistrza kraju.

– A, tak, Real. No to dobrze. – Rozglądała się za czymś po pokoju. – To ty pilnuj Realu, a ja przez ten czas się umyję. Tylko gdzie jest mój ręcznik…

– Na grzejniku. Trzeba będzie na noc trochę podkręcić, żebyśmy nie pomarzli.

– Dzięki. Oczywiście. To podkręć.

Klara pokręciła się jeszcze trochę i poszła pod prysznic. W łazience zaczęła sapać dmuchawa, zaraz dołączył szum wody.

„Witam. Real – Sociedad 0:0, Valencia – Espanyol 0:1 do przerwy. Pozdrawiam. Czekaj na kolejne wiadomości. Dorota”.

– Są jakieś wiadomości? – Woda ucichła, dmuchawa zamilkła, głos tłumiły tylko niedomknięte drzwi.

– Real remisuje bez bramek!

– To chyba źle?

– Nie najlepiej, ale za to Valencia przegrywa, więc i tak lądujemy na pierwszym miejscu. Ale remis to jednak trochę za mało!

– Zobaczysz, jeszcze strzelą. – Stanęła w progu, wycierając ręcznikiem włosy. – Przecież to dopiero pierwsza połowa, a mówiłeś, że lepiej wychodzą im drugie.

Za to też ją kocham. Nie zna się na piłce, nie wie nawet, kto gra w pierwszej lidze, ale wysłuchuje cierpliwie wszystkich informacji o Realu, a nawet stara się zapamiętać szczegóły, żeby i w tym temacie mieć ze mną coś wspólnego. Zna nawet niektórych graczy z nazwiska i wyglądu.

– No to póki jest przerwa, możesz wziąć prysznic, tak? – Pytanie dotarło do mnie już w łazience.

Łazienka jest wysoka i wąska, ceratowa zasłona prysznica i ciepły szum dmuchawy. Z ramion wraz z wodą spływa zmęczenie. Ale i tak najchętniej zapakowałbym się zaraz do łóżka i jak najszybciej i zasnął. Marzy mi się długi sen.

– To co? Idziemy spać? – rzuciłem już po kąpieli, mimowolnie ziewając.

Łóżko polowe wystawione było na środek pokoju, na nim leżał koc, na kocu śpiwór, w śpiworze Klara. Ponad brzegi wystawała jej głowa.

– Ja padam z nóg. Ty śpisz na łóżku Piotra. – Odziewnęła.

– Może się zamienimy? Mnie tam wszystko jedno, a tobie może być niewygodnie.

– Mnie jest wygodnie, a ty musisz się porządnie wyspać. Jutro mamy przed sobą długą drogę, ty prowadzisz, więc sam widzisz, że nie masz wyjścia. Ty łóżko, ja – polówka, dobrze?

– Dobrze, dobrze. – Poczochrałem wystające ze śpiwora włosy.

– Masz pod spodem koc i śpiwór. Jak będzie ci zimno, to możesz wziąć jeszcze jeden koc, ten obok. Na noc zostawię włączony grzejnik. Wszystko? – zapytała samą siebie, rozglądając się wokół. – Chyba wszystko. No, to dobranoc. – Nakryła się śpiworem.

– Dobranoc. Dobrych snów życzę.

– Dzięki.

– Zaraz, zaraz… – Przerwałem gramolenie się do śpiwora. – A jak się pośpimy? Wprawdzie nastawiłem budzik na po siódmej, ale jak go nie usłyszę?

– Najlepiej będzie, jak sobie wyśnisz ten budzik. Wtedy na pewno wstaniesz na czas. Dobranoc.

– Dobranoc.

Jednak nie był to koniec dnia. Zapakowany w śpiwór, zamykałem już oczy, kiedy ożywił mnie głośny, podwójny sygnał.

– Co to? Komórka? – wymamrotała Klara.

„Niestety. Real – Sociedad 0:3, Valencia – Espanyol 2:1. Przykro mi, dobranoc. Dorota”. – Skończyłem czytać i siadłem po turecku w ciemności z kocem na plecach.

– Real przegrał, a Valencia wygrała. Gamonie tracą właściwie ostatnią szansę na mistrzostwo ligi.

– Przykro mi. – Zaspany kontur jej ciała wsparty na łokciu się zmartwił. – Może następnym razem będzie lepiej?

– Następnym razem będzie lepiej… Już jest dobrze. Jestem daleko od codzienności, z tobą, Alpy, cisza. Jutro jedziemy na południe. Już jest dobrze, nie można mieć wszystkiego. Dobranoc, kochanie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: