Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wieczory badeńskie czyli Powieści o strachach i upiorach z dołączeniem bajek i innych pism humorystycznych Jozefa Maxymiliana hrabi z Tenczyna Ossolińskiego - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wieczory badeńskie czyli Powieści o strachach i upiorach z dołączeniem bajek i innych pism humorystycznych Jozefa Maxymiliana hrabi z Tenczyna Ossolińskiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 463 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

czy­li Po­wie­ści o stra­chach i upio­rach z do­łą­cze­niem ba­jek i in­nych pism hu­mo­ry­stycz­nych

Jo­ze­fa Ma­xy­mi­lia­na Hra­bi z Ten­czy­na Osso­liń­skie­go.

Z au­ten­tycz­nych au­to­ra rę­ko­pi­smów w Bi­blio­te­ce

Imie­nia Osso­lin­skich do­cho­wa­nych, wy­dał

Jó­zef Czech.

W Kra­ko­wie,

Na­kła­dem i Dru­kiem Jó­ze­fa Cze­cha

1852.

P. Czech ży­cząc so­bie wy­dać zna­ną już za­szczyt­nie w świe­cie li­te­rac­kim pra­cę Jó­ze­fa Ma­xy­mi­lia­na hr. Osso­liń­skie­go: Wie­czo­ry Ba­deń­skie, po­ru­czył nam trzy rę­ko­pi­sy jego wła­sno­ręcz­ne po­rów­nać i z ta­ko­wych utwo­rzyć czwar­ty, do wy­da­nia spo­sob­ny. – Rę­ko­pi­sma owe któ­re­śmy pod ręką mie­li, po­cho­dzą z bi­blio­te­ki lwow­skiej imie­nia Osso­liń­skich. – Pierw­szy, któ­ry nam się pier­wot­nym na­zwać po­do­ba­ło, zło­żo­ny jest z 165ciu licz­bo­wa­nych ćwiar­tek róż­no­rod­ne­go pa­pie­ru, opra­wio­nych ra­zem, bez wzglę­du na po­rzą­dek ja­kim je uszy­ko­wać na­le­ża­ło, ba­cząc na ich zwią­zek. Są to pierw­sze no­ta­ty do dzie­ła Wie­czo­ry Ba­deń­skie, któ­re, jak to wi­dzi­my z na­pi­sa­ne­go na rę­ko­pi­sie ty­tu­łu, zwać się mia­ło: Frasz­ka przy­rod­nia, przez Jó­ze­fa Ma­xy­mi­li­ja­na, hra­bię z Ten­czy­na Osso­liń­skie­go, – po na­my­śle jed­nak, jak to wska­zu­je za­miesz­czo­ny w tym­że rę­ko­pi­sie na kar­cie 38 Wstęp do Czy­tel­ni­ka, chciał, by jego po­wie­ści no­si­ły ty­tuł: Nowy wo­rek Ju­da­sza. – Wresz­cie ów pier­wot­ny rę­ko­pis, dał Osso­liń­ski do prze­pi­sa­nia i prze­pi­sa­ny sam po­pra­wił, co sta­no­wi dru­gi rę­ko­pis z 229 kart zło­żo­ny, z ty­tu­łem: Wie­czo­ry Ba­deń­skie, czy­li po­wie­ści o dzi­wach i stra­chach – Do JW. A. T. przez J. M. H.. z T. O. – Przy tym rę­ko­pi­sie nic ma ode­zwy do czy­tel­ni­ka, ale Wstęp, któ­ry tłó­ma­czy po­wsta­nie tego dzie­ła. – Rę­ko­pis ten zwie­my po­praw­nym. – Po­do­ba­ło się na­ko­niec Osso­liń­skie­mu zmie­nić jesz­cze raz układ rę­ko­pi­su i osta­tecz­nie do dru­ku go przy­go­to­wać. Prze – pi­sa­no więc na czy­sto 27 ćwiar­tek z ty­tu­łem: Wie­czo­ry Ba­deń­skie, czy­li po­wie­ści o dzi­wach i stra­chach do JW. A. T., bez pod­pi­su au­to­ra, ani jego cy­fer. Ten rę­ko­pis zwie­my ostat­nim. Gło­ski JW. A. T. jako wi­dać z wy­raź­nej, póź­niej prze­kre­ślo­nej de­dy­ka­cji, w rę­ko­pi­sie po­praw­nym na kar. 4, zna­czy­ły: Ja­śnie Wiel­moż­ną Annę Tysz­kie­wi­czow­nę.

Pierw­sze dwa rę­ko­pi­sy: pier­wot­ny i po­praw­ny, sta­no­wią jaw­ną sprzecz­ność; są bo­wiem ob­ra­zem my­śli au­to­ra, od­mie­nia­ją­ce­go cią­gle treść swo­ich po­wie­ści. – Tu po­wieść za­czę­ta w po­cząt­ko­wych ar­ku­szach jed­ne­go rę­ko­pi­su – owdzie gdzieś w jego środ­ku jest jej ko­niec, – a w dru­gim rę­ko­pi­sie treść głów­na, i t… p.

Kil­ka­na­ście tedy kar­tek 3go rę­ko­pi­su są do dru­ku przy­go­to­wa­ne, a dwa pierw­sze rę­ko­pi­sy są tyl­ko ma­te­ry­ałem, od któ­re­go opra­co­wa­nia znać śmierć, lub myśl nie­od­da­wa­nia do dru­ku, pra­co­wi­ty au­to­ra rękę wstrzy­ma­ła.

Ma­jąc so­bie po­wie­rzo­ną waż­ną, a tak mo­zol­na, pra­cę, utwo­rze­nia cał­ko­wi­te­go rę­ko­pi­su Wie­czo­rów Ba­deń­skich, sta­ra­li­śmy się być zu­peł­nie su­mien­ny­mi, nie ośmie­la­jąc się na­wet błę­du wiel­kie­go au­to­ra po­pra­wić, lub uzu­peł­nić to, co­śmy ułam­ko­wem i nie­do­pra­co­wa­nem zna­leź­li. – Po­wie­ści zło­ży­li­śmy z roz­rzu­co­nych w 2ch rę­ko­pi­sach ka­wał­ków, zo­sta­wia­jąc to nie­do­koń­czo­nem, co ocze­ki­wa­ło ręki au­to­ra.

I tak: – opu­ści­li­śmy zu­peł­nie po­wieść: Pu­stel­nik, któ­rej uryw­ki znaj­du­ją się na kar. 15, 27 i 28 rę­ko­pi­su pier­wot­ne­go, gdyż uryw­ki te są małe, i brak w nich za­rów­no po­cząt­ku, koń­ca, jak i środ­ko­wych czę­ści.

Po­dob­nież po­stą­pi­li­śmy, z ka­wał­kiem hi­sto­ryi o ja­kimś Stu­den­cie, któ­ry dja­błu du­szę za­prze­da­je (kar, 150 ręk… pierw.), jako nie­ma­ją­cym po­cząt­ku ni koń­ca.

Ta­kiż los spo­tkał mały uła­mek ja­kiejś więk­szej po­wie­ści o roz­rzut­nej Eli­zie – (kar. 63 ręk… pierw).

Rów­nież opu­ści­li­śmy po­wieść: To­pie­lec (kar. 157 ręk… pierw.) jako za­le­d­wie za­czę­ty; – i na­stę­pu­ją­cą za­raz po niej na kar­cie 158 – jako nie ma­ją­cą, ani ty­tu­łu, ani wy­koń­czo­ną, a za­tem nie sta­no­wią­cą żad­nej zna­ko­mi­tej ca­ło­ści.

Wstęp do Ba­jek (kar. 159 ręk… pier­wot.) zda­je się być urwa­ny i nie­do­koń­czo­ny, gdyż rzecz nie roz­wi­nię­ta w sto­sun­ku do po­cząt­ko­we­go za­kro­ju, i w rę­ko­pi­sie pier­wot­nym, pa­pier bia­ły na do­koń­cze­nie zo­sta­wio­no.

W baj­kach: Lam­part, je­st­to po­czą­tek ca­łe­go cią­gu kil­ku baj­cie, bę­dą­cych z sobą w związ­ku; po­czą­tek ten po­dwój­nie ob­ro­bio­ny, w dru­gim prze­ro­bie­niu jest nie­skoń­czo­ny, cze­go ślad wy­raź­ny w rę­ko­pi­sie (ręk… pierw. k. 33). – Pierw­sza, z na­le­żą­cych do tego cią­gu baj­ką całą, jest Wół kar. 8 ręk… pierw.); na­stęp­na: Lis, po­do­rę­dziu dru­gi, jest dal­szym cią­giem Wołu; tę zaś uzu­peł­niać mia­ła po niej na­stę­pu­ją­ca: Lam­part i Lis, ta ato­li w rę­ko­pi­sie jest nie­skoń­czo­na – i lak ją też zo­sta­wi­li­śmy.

Po­wie­ści Wie­czo­rów Ba­deń­skich, jak to po­zna każ­dy, kto je prze­czy­ta, nic wszyst­kie są ory­gi­nal­ne; wie­le na­śla­do­wa­nych z ob­cych au­to­rów now­szych i sta­ro­żyt­nych, co sam au­tor czę­sto na­mie­nia. Inne mało mają za­let, i tyl­ko przez po­sza­no­wa­nie wiel­kie­go imie­nin au­to­ra i dla zu­peł­no­ści wy­da­nia je po­da­je­my. Win­nych wresz­cie, wła­ści­wy au­to­ro­wi ton lek­kie­go są­dze­nia o rze­czach ko­ściel­nych, ubli­ża ich god­no­ści. Nic po­pra­wiać nam jed­nak Osso­liń­skie­go, ale przy­spo­so­bić jego rę­ko­pis do wy­da­nia przy­pa­li­ło; prze­to od­da­je­my po­wie­ści wier­nie, jak je w jego rę­ko­pi­sach wła­sno­ręcz­nych zna­leź­li­śmy, a wady znik­ną, za­wsze jako cień przed oczy­ma czy­tel­ni­ka, któ­ry zdol­ny doj­rzeć wiel­kie świa­tło, ja­kie nie­któ­re z tych utwo­rów opro­mie­nia.

Wresz­cie dzie­ło ni­niej­sze za nad­to już zna­ne jest świa­tu na­uko­we­mu, z umiesz­czo­nych z nie­go wy­jąt­ków w Przy­ja­cie­lu Ludu (1) i z pięk­ne­go o nim, szcze­gó­ło­we­go wspo­mnie­nia w Cza­sie (2), aby­śmy tu wy­chwa­ły na nic pi­sać mie­li. Szcze­gó­ło­wo zaś po­wie­dzie­li­śmy tu o rę­ko­pi­sach, dla tego, aby oka­zać zu­peł­ność ni­niej­sze­go wy­da­nia, czu­jąc po­trze­bę tego z po­wo­du licz­nych od­pi­sów nie­zu­peł­nych, bę­dą­cych pry­wat­ną wła­sno­ścią.

Kra­ków dnia 28 paź­dzier­ni­ka 1851.

I. Ł. – I. J.

–- (1) Wy­jąt­ki z Wie­czo­rów Ba­deń­skich, po­czy­nio­ne jak wi­dzi­my z rę­ko­pi­su pier­wot­ne­go, za­mie­ścił Przy­ja­ciel Ludu: Tra­fi­ła kosa na ka­mień – Ja­kiś dja­beł – Mant – Wi­dzia­łem to na oczy. (Rok. 10 t, II). Umie­raj jesz­cze raz, je­że­lić ży­cie kor­ci, Rok II t. II). Hi­sto­rya Łu­ka­sza Słu­pec­kie­go – Do­bra du­sza – Nie­boszcz­ka pro­si o głos – Bo­ru­ta, albo roz­mo­wa o nim mie­dzy jej­mo­ścią i je­go­mo­ścią. (1) Ple­ba­nem i Szy­prem – Hi­sto­rya pew­ne­go klasz­to­ru, wy­pi­sa­na z rę­ko­pi­su, czę­ści 2ic. (Rok 12 w 1szym to­mie).

(2) Do­da­tek li­te­rac­ki do Cza­su Nro 21 rok 1850.DO CZY­TEL­NI­KA.

Przed laty, mam­ki i pia­stun­ki stra­szy­ły dzie­ci dja­bła­mi. Dziś dja­bli słu­żą za lal­ki, któ­re­mi się i sta­rzy ba­wią; dziś też nie mam­ki i pia­stun­ki o nich plo­tą, ale księ­gi pi­szą.

Ksiąg ta­kich peł­ne kra­iny na jar­mar­kach lip­skich: szcze­gól­nie ich brak na­szej ubo­giej li­te­ra­tu­rze, Pali mnie pa­try­otyzm za­ra­to­wać ten jej nie­do­sta­tek. Moje dzieł­ko nic bę­dzie pierw­sze na świe­cie; wszak­że ta­kie­go ani owo Gröll, ani dzi­siaj Maj, jesz­cze z pod pra­sy nie wy­dał.

Bog­daj­by ci co nie wie­dza, co z cza­sem zro­bić, dłu­gie chwi­le czy­ta­niem jego so­bie skró­ci­li; – bog­daj­by ci, któ­rzy nie lu­bią, so­bie gło­wy nad ni­czem ła­mać, przy­zna­li, że ich roz­ry­wa; – bog­daj­by na­ko­niec owi, któ­rzy ża­łu­ją na frasz­ki czer­ni­dła i pa­pie­ru, przy­wi­dzie­li so­bie żem chciał pod baj­ką, ja­kich­sik wiel­kich prawd na­uczać i świat czy­ście; Lin­de, żeby choć tyle po­wie­dział: "zda się do dyk­cy­ona­rza jak Ba­na­lu­ka."

Dal­szych na­dziei nie ważę się so­bie po­zwo­lić. "Omne tu­lit punc­tum, qui mi­scu­it uti­le dul­ci,"

Aza­liż nie po­zwa­lał so­bie żar­ci­ków Wa­cław Po­toc­ki, a to na­wet i ta­kich na któ­re nie­raz nie­win­ność się pło­ni?… I mnie na­padł gdzik roz­śmiać się – mnie, któ­re­mu usta­wicz­ny na­łóg po­sęp­ne­go du­ma­nia, wcze­śniej na­wet ni­że­li lata przy­chy­li­ły były dru­ga wie­ku po­lo­we, już był w zmarszcz­ki sfał­do­wał czo­ło. – Od śmie­chu wstrzy­mać się nie mogę, ato­li nie rad­bym, żeby mnie za śmiesz­ka po­czy­ta­no, któ­ry drze gębę sam nie wie nad czem. – Ce­lem moim: po­pra­wiać żar­ta­mi. Ri­den­do di­ce­re ve­rum. – Nie bra­ku­ję w zdroż­no­ściach, jaka mi się na­wi­nie pusz­czam ją przez pra­sz­czę­ta. – Z kto­rą nie za­dar­łem, znać że się nie spo­tka­łem, albo że już pu­ści­łem był z rąk pió­ro, kie­dy mi przed oczy się na­wi­nę­ła. "Qu­idqu­id agunt ho­mi­nes, no­stri est for­ra­go li­bel­li."

Na­zy­wa­jąc "no­wym wor­kiem Ju­da­sza" te moje lek­kie Cen­to­ny, nie ko­niecz­nie śle­po je ochrzci­łem. Ty­tuł ten na­sze­go Klo­no­wi­cza czy­li Acer­na, sta­nie choć za pawi ogon, któ­ry przy­li­chej kaw­ki nie­fo­rern­ny puch przy­ozdo­bi. – Tak cię lu­dzie pi­szą jak cię wi­dzą. – Za coś mnie będą mie­li choć ci, któ­rzy tyl­ko na wierzch oko rzu­cą. Znacz­niej­sza ich licz­ba, niż tych, co wskróś rzecz ba­da­ją. – Je­że­li zaś kto rze­cze, że ra­czej mia­łem so­bie na­pis Ko­chow­skie­go przy­własz­czyć, ów to: "Próż­no­wa­nie nie­próż­nu­ją­ce" – tra­fi mi w ru­mel któ­ry za­mie­rzy­łem so­bie: gło­wy nie sma­żyć, a prze­cież nie ko­niecz­ne dro­gie chwi­le zmar­no­wać.

Choć­bym i tyl­ko ten sku­tek spra­wił, że mam­ki prze­sta­ną to­piel­ca­mi nie­mow­lę­ta stra­szyć, – że chło­piec przed bo­bem nie za­drży, – że ktoś za exor­cyzm zło­tów­ki nie wy­drwi, że się jed­ne­go dja­bla nie ulęk­nie w nocy ry­cerz, któ­ry w dzień ty­sią­ce Kał­mu­ków go­tów pło­szyć: do­ka­żę wię­cey jak nasz Bo­ho­me­lec swo­im "Pro­gno­sty­kiem ko­met" – i "Dja­błem w swo­jej po­sta­ci." – Uczył on, i trud­no za­prze­czyć że mą­drze; jed­nak od jego kul po­tra­fi­ły się błę­dy uchro­nić. Aża­li nie uda się ich wy­pło­szyć grze­got­ką?… Nil de­spe­ran­dum! –

Na jar­mar­kach lip­skich kopy ta­kich dziel jak moje, o stra­chach i cza­row­ni­cach, ja­śnie­ją – w celu za­pew­ne nie tak jak mój nie­win­nym; ła­szą się al­bo­wiem żeby uło­wić ła­two­wier­ność.

Po­wie kto, że za moje Ba­na­lu­ki szko­da sze­lą­ga, tem sa­mem i owe ska­że pod plac­ki.WSTĘP

W koń­cu ze­szłe­go stu­le­cia ze­bra­ło się kil­ku Po­la­ków do ką­pie­li Ba­deń­skich, to zdro­wia szu­ka­jąc, to już byle kala gdzie­by spo­koj­nie zie­wać mo­gli. Scho­dzi­li­śmy się przy­kre je­sien­ne wie­czo­ry ra­zem prze­pę­dzać. Jaki taki za­czy­nał nad kie­ska­mi kra­jo­we­mi stę­kać. Ej daj­my lam po­li­ty­ce po­kój, rze­kli dru­dzy. A kie­dy już nie to, kie­dy nie owo, ode­zwa­ła się pew­na dama, pleć­myż so­bie baj­ki o upio­rach. Pleć­myż wy­rwa­łem się… Od razu uchwy­co­no za sło­wo… Za­czy­naj – a nuże! Skro­ba­łem się po gło­wie, krząk­na­łem, od­kaszl­ną­łem, po­pra­wi­łem się na sto­iku. Wio­ka­no a wio­ka­no. Mój Pe­gaz jak się za­ciął lak ani drgnął nogą. Czas był choć otwo­rzyć usta. In­a­czej więc być nie­mo­że rze­kłem; ka­żesz mi tedy pani pleść dzi­wy o stra­chach? Prze­cie racz się Pani co­kol­wiek za­sta­no­wić, że kie­dy kogo, co nic nie wie, za ję­zyk cią­gną, żeby ko­niecz­nie coś po­wie­dział, po­wie to, cze­go nie­wie; i z tego po­wo­du Król nasz zniósł tor­tu­ry.

I na­tem nie był ko­niec; na­par­to ra­nie w cia­sny kąt. Haj­daż ja na Par­nas; obie­głem skru­szo­ną my­ślą, wszyst­kie wierz­chy, wszyst­kie do­li­ny, nad­brze­ża, gaje, smu­gi, gdzie tyl­ko wie­dzia­łem że za De­lij­skiem skrzyp­kiem gro­no Muz rado ska­cze. Na­wo­ła­łem się wszyst­kich dzie­wię­ciu ra­zem… Każ­dej z osob­na: szko­da było mo­dlitw! Ty już Asmo­dy wes­tchną­łem, gdy mi żad­na Muza nie szep­ta, gdy pa­mięć tego co mi nie­gdyś moja mam­ka i pia­stun­ka na­ga­da­ły nie­przy­po­mi­na, ty sam, ty chy­ba po­dasz mi co Asmo­dy, któ­ry po stry­chach i da­chach Ma­dryc­kich, Dona – KIe­ofa­sa, Le­an­dra, Pe­re­sa, Za­mbu­lo­na (1) no­si­łeś. Jeź­li jesz­cze raz za­pa­ku­ją cię w gą­siór, ja pój­dę choć­by na zła­ma­ną szy­ję, przez góry przez wer­te­py… pój­dę stłuc gą­siór. Ob­ró­ci­ły się na mnie wszyst­kie oczy… i len i ów ko­goś przy mnie pa­trzył… Mina mi zgę­ścia­ła… za­ga­iłem. Ot pani do­brze się ze mną dzie­je; o kuli ale na­dą­ża – zmi­łuj się pani, strzeż się: i każ­dy niech się strze­że, czy­li to nóg na krzyż za­ło­żyć, czy ziew­nąw­szy ziew­nie­nie za­że­gnać, czy się z owem "Boże mój" albo z ja­kiem­kol­wiek po­boż­nem wy­rwać przy­sło­wiem. Zlęk­nie się bo­wiem mój ku­ter­no­ga, i wnet pry­śnie, jak zaś on pry­śnie ja onie­mie­ję… mó­wiąc pa­cierz za pa­nią mat­ką.

–- (1) Oso­ba głów­na ro­man­su pani Le­Sa­ge, któ­ry mamy i po pol­sku. W sa­mej rze­czy na­stę­pu­ją­ca po­wieść na­śla­do­wa­na z ro­man­su Dja­bła ku­la­we­go.TRA­FIŁ SWÓJ NA SWE­GO.

Osi­wia­ły pod ka­ra­bi­nem gwar­dy­ak, po od­nie­sie­niu to na za­jaz­dach, to na run­tach ran kil­ku­na­stu, wszyst­kich w twarz albo w pier­si, w na­gro­do ra­czej cier­pli­wo­ści ni­że­li za­sług i męz­twa, za­szczy­co­ny stop­niem ka­pra­la, przy­był z "War­sza­wy na za­ciąg do Czer­ska, już pod wie­czór. Wła­śnie w ten­czas od­pra­wia­ły się sady Grodz­kie. Dla licz­ne­go zjaz­du dłu­go szu­kał wol­nej go­spo­dy. Na­ko­niec le­d­wo na jed­nę za mia­stem tra­fił. Rad że prze­cie było gdzie gło­wę skło­nić, ani się za­dzi­wił nad tem, że kie­dy wszę­dzie go­ście le­d­wo się jed­ni na dru­gich mie­ści­li, tu czy­sto za­stał jak wy­miótł. Nie łasy go­spo­darz, nie rę­czę iżby był od dru­gich swo­ich ce­cho­wych po­czciw­szy, lecz że nie­dba­ło dra­bią za­pła­tę, sam po­wie­dział że stra­szy­ło, i że mało kto z ca­łym grzbie­tem z go­ści­ny wy­jeż­dżał. Ba­na­lu­ki, rzekł żoł­nierz, nie raz się dia­beł' po­skro­bie po czu­pry­nie, ni­że­li się do mo­jej ze­rwie. Ma­cie miód? ty­tuń? pie­czon­ka? Bra­wo! kie­dy to jest, resz­ta fur­da. Wziął się pod pa­chy i gwiz­dał.

Za­pro­wa­dzo­no go tedy ze świe­cą do go­ścin­nej izby. Po­łknął dusz­kiem peł­ną szkla­ni­cę, po­łknął nie­od­dy­cha­jąc dru­gą, prze­pa­dła i trze­cia. Na­krze­sał ognia, za­pa­lił faj­kę, i z gę­stą fan­ta­zyą na złe­go du­cha cze­kał. Bije dwu­na­sta, nie­wi­dać stra­cha. Bije pierw­sza, nie­wi­dać…

Po­pi­jał każ­de ude­rze­nie ze­ga­ra. O dru­giej oba­czył w fla­szy dno prze­zro­czy­ste… I cud dla nie­go nie­zwy­czaj­ny: z jed­nej świe­cy dwie. Grzmot­nął więc na try­umf fla­szą o zie­mie… Szkło jesz­cze dzwo­ni, aż oto prze­ra­ża go brzęk strasz­ny kaj­dan i że­laz… Ra­zem otwie­ra­ją się same drzwi na roz­cież; wcho­dzi coś czar­ne­go skrę­po­wa­ne łań­cu­cha­mi, iskrzy z ust ogień. Nie­wiem kto­by nie ze­mdlał' przed ta­kim dja­błem. Drab nie ze­mdlał, ani na­wet faj­ki z gęby nie wy­pu­ścił; owszem jed­ną ręką się­gnął ku czu­pry­nie stra­cho­wi, a dru­gą do­byw­szy fur­dy­men­tu, kil­ka mu pła­zów po grzbie­cie wy­go­lił.

Strach nie­przy­wy­kły do ta­kiej uczty, wrza­snął z bólu: Ay! ay! Ju­nak zmiar­ko­waw­szy gra­cza, nuż się od ucha na nie­go za­mie­rzać… Strach po­znał że nie prze­lew­ki… Ów wy­wi­ja sza­bli­skiem: on pada na ko­la­na, klę­ka, ręce skła­da. Swist­nął za­mach nad gło­wą. Ej! do­syć lego pa­nie ka­pra­lu! rze­ki bies, przy­najm­niej zo­staw­cie mnie przy du­szy. Hul­ta­ju! od­po­wie ka­pral, je­że­lić skó­ra nic świerz­bi po­wiedz kto je­steś, cze­go po­trze­bu­jesz? Nuże ło­trze! spo­wia­daj się… Przy­się­gam Bogu jak płat­nę roz­pła­tam cię na po­łcie i na ćwier­ci. Mój strach bije się szcze­rzej w pier­si niż na Wiel­ka­noc przed ple­ba­nem… Pa­ro­be­kem karcz­mar­ski, na imię mi Maż­cie; ko­cham Kaś­kę dziew­kę go­spo­da­rza, Kaś­ka też na mnie się nie krzy­wi, Ta­tu­sio­wi to tyl­ko i Ma­tu­si nie­do­wo­li. Sprak­ty­ko­wa­li­śmy, abym się lak tłukł co noc. Po­krzy­ku­ję pod oknem u ko­mo­ry: "Nie­dam wam od­po­czyn­ku pa­nie go­spo­da­rzu, póki nie­da­cie Kaś­ki za Błaż­ka" Tego płach­cia, po­ży­czył mi dziad ko­ściel­ny z ma­rów, łań­cu­chy po­od­pi­na­ne od żło­bów i płu­gow; jak już moja go­dzi­na mi­nie wła­żę oknem do ko­mo­ry. Wię­cej nic nie wiem… Wiel­moż­ny pa­nie! nie wy­daj­cie mnie przed go­spo­da­rzem! komu by się zmeł­ło, ale co mnie, to by się skru­pi­ło… By­ście leż to jako chcie­li po­ra­dzić żeby Kaś­ka była moja.. Hola, hola Stój! stój! obu­rza się żoł­nie­rzy­sko. Co ja? ka­pral Bur­da­sie­wicz, jać też to po­wiem żem się prze­ląkł? Sto­kroć set mi­lio­nów dja­błów i to cy­fra… i to fur­da dla mnie! A któż wam to mówi, mój do­bro­dzie­ju, ozwał się na pól umar­ły strach, by­ście lak po­wia­da­li, że was bies zmo­co­wał? Po­traf­cież jeno w to, żeby Bła­żek miał Kaś­kę. Wam z nie­mi bę­dzie bło­go. Przyjdź­cie so­bie do nich kie­dy wam się spodo­ba; na­je­cie się, na­pi­je­cie, nie­da­cie i ha­le­rza. Bo­daj mnie po­ra­zi­ło, bo­da­jem Mat­ki Bo­skiej nie oglą­dał je­że­li wam nie­bę­dzie­wa grzecz­ni… Ka­pral się udo­bro­chał. Oj Błaż­ku! sko­czy­li­ście ka­ducz­nie do gło­wy po ro­zum. Idź­cież so­bie z Bo­giem do wa­szej Kaś­ki, po­zdrów­cie ją tam ode­mnie, oba­czy­wa ju­tro.

Le­d­wie za­świ­ta­ło, karcz­marz z karcz­mar­ką ga­da­ją so­bie o ka­pra­lu. Już on tam bez du­szy, mówi karcz­mar­ka do karcz­ma­rza. Żono, karcz­marz do karcz­mar­ki, wstań­cie po­pa­trz­cie co się tam z nim dzie­je… Za­wo­łaj­cie księ­dza i dzia­dów. Miły Boże co to temu była za nie­wo­la na­umyśl­nie śmier­ci szu­kać. Idzie, ale w pro­gu spo­ty­ka ka­pra­la. Wszel­ki duch Pana Boga chwa­li! za­wo­ła­ła.

Nie­bój­cie się pani karcz­mar­ko, ode­zwie się ka­pral, każ­cie­no dać go­rzał­ki. Żywy jesz­cze! – Tra­fił swój na swe­go! On ci też ka­pra­lem by­wał. A wie­cież kto to?…. Pra­dzia­dek wasz. Oj nie­la­dać to był wo­jak! ciął w pień nie­przy­ja­cie­la, kie­dy to cu­dow­ny Ka­zi­mierz w bie­li na gnia­dym ko­niu mie­czem ogni­stym ma­chał w po­wie­trzu. Do dziś dnia ma ranę w gło­wie aż pięść w niej zmie­ści­łem… Hej, hej, pa­nie karcz­ma­rzu! oto kie­dyś przed laty do­ka­zy­wa­li nasi Po­la­cy! Cie­ka­wość co­śmy z sobą na­ga­da­li. Miał też i on je­dy­nacz­kę cór­kę, zrę­ko­wał ją był z Wawrz­kiem, a len Waw­rzek był iak­że pra­dziad­kiem lego to Błaż­ka, co tu u was za pa­rob­ka; – ale po­lem gdy się na­strę­czył tłu­ściej­szy pa­cho­łek, po­szedł Waw­rzek pod lawę. Aj! aj! nie­bo­rak co on leż te­raz za to ucier­pi! Co dzień wle­wa­ją mu dja­bli­ska na obiad, na śnia­da­nie, na pod­wie­czo­rek, na wie­cze­rzę, pół­gar­ców­kę ki­pią­cej ży­wi­cy do­brej mia­ry; sma­ży się i wa­rzy w smo­le. Po­wie­dział mi, że był­by był do pie­kła pro­sto po­szedł, gdy­by był mało pier­wej, na wiel­kie jego szczę­ście Pa­pież nie umarł, a dru­gi za tym, mi­ło­ści­we­go lala nie­ogło­sił. Po­ku­to­wać musi, do­pó­ki go któ­ra z rodu jego nie wy­zwo­li, idąc za ja­kie­go krew­nia­ka nie­bosz­czy­ka Wawrz­ka… Tłu­kę się, lak ci to on uty­ski­wał, tłu­kęć się co noc po ca­łym domu, krzy­czę, iż się mało nie­ro­ze­drę, by karcz­marz i karcz­mar­ka cór­kę dali za Błaż­ka, – żad­ne mię nie… słu­cha, ale po­ża­łu­ją.. – Uwie­rzy­li sta­re­mu szal­bie­rzo­wi pro­sta­cy, że ich pra­dzia­dek przez nie­go gada. Wy­da­li cór­kę, za Błaż­ka i we­se­le szum­ne spra­wi­li. Ka­pral upił się jak czte­ry dziew­ki. Jesz­cze po­tem, gdy na dru­gą karcz­mę Bła­żek i Kaś­ka po­szli, dzień w dzień u nich pił. Bo­daj­że­by był zdrów pił ale sam! Uprzy­krzy­ło się Błaż­ko­wi, że kogo zła­pać mógł, pro­wa­dził, ra­czył. Kie­dyś aż mu się pro­sił: "Pa­nie ka­pra­lu pij­cie sami siła chce­cie, choć­by­ście sie też ką­pa­li w go­rzał­ce, niech wam bę­dzie na zdro­wie, aleć dla wa­szych przy­ja­ciół, przyj­dzie mi pójść z żoną i dzieć­mi na dzia­dy. " Ka­pra­lo­wi na te sło­wa wy­sko­czył ogień na twarz. Jak­to, za­wo­ła, zdraj­co! cy­ga­nie! krzy­wo­przy­sież­co!…. Nie­do­mó­wił i po­biegł.

Po­biegł naj­przód do te­ścia Błaż­ko­we­go; tam wszyst­ko co miał nic po­wia­dać, po­wie­dział. Po­biegł po­lem z te­ściem do Wój­ta; zgro­ma­dził się cały urząd. Karcz­marz dla sła­wet­nej ła­wi­cy co ży­wot sta­wiał garn­ca­mi tru­nek. Im dłu­żej cią­gła się spra­wa, tem się wię­cej ćmi­ła, na­ko­niec prze­cie wszyst­ko wy­szło na wierzch. Kaś­kę by­li­by wsa­dzi­li do klit­ki, gdy­by była za­wcza­su nie­ucie – kła. Błaż­ka wy­wo­ła­li by byli z mia­sta, gdy­by i on był za pas nóg nie­wziął. Teść mu­siał grzyw­ny za obo­je za­pła­cić; ka­pral pije od­tąd za swój grosz. Bogu dzię­ki że pana Wój­ta po ta­kiej cięż­kiej pra­cy gło­wa nie bo­la­ła dłu­żej, jak od peł­ni do no­wiu.NIE­BOSZ­CZYK I NIE­BOSZ­CZYK.

Dwóch pi­ja­ków wy­bra­ło się z mia­stecz­ka do mia­stecz­ka na jar­mark, Z mia­stecz­ka nie­wiem ja­kie­go, do mia­stecz­ka nie­wiem ja­kie­go, bli­skie­go a i da­le­kie­go, jak do cza­su. W wio­snę wy­szedł­szy o po­łu­dniu, sta­wa­ło się o śród­wie­czerz, w je­sie­ni, le­d­wo na­za­jutrz. Tak u nas wszyst­ko szło za wia­trem, aż też wszyst­ko po­szło z wia­trem. Dzia­ło się to za kró­la Sasa; szli so­bie tedy z gę­stą miną, hu­ka­li, gwiz­da­li. Póź­niej po nich, z dal­sza po­wę­dro­wał Iak­że ślu­sarz, na­wią­zaw­szy jak zwy­czaj za Wi­słą u pasa kil­ka rzę­dów kó­łek mo­sięż­nych, do tego przez sie­bie prze­rzu­ciw­szy po­stro­nek, na któ­ry był na­dział róż­ne że­la­zne ru­pie­cia, kłód­ki, skó­ble, klu­cze, pod­ko­wy. Miesz­cza­nie jak pierw­si wy­szli w dro­gę, lak też pierw­si po­win­ni­by byli być na miej­scu, ale wie­śniak, któ­re­mu ani szu­mia­ło w gło­wie, ani cię­żał grosz w ka­le­cie, rów­nym kro­kiem idąc, po­wo­li ich do­go­nił. Prze­ciw­nie ich za­wsze coś za­sta­na­wia­ło. Tuż za mia­stem je­den za­to­czył się w ka­łu­żę; dru­gi wy­do­by­wa­jąc go i sam ulgnął, gdy zaś le­d­wo wy­gra­mo­liw­szy się do­sta­li się w czy­ste pole, wiatr któ­re­muś ze­rwał kucz­mę z gło­wy, po­pę­dził za wia­trem; chcąc pod­sko­czyć brzdęk­nął, po­wsta­wał i brzdę­kał pra­wie bez koń­ca; tym­cza­sem to­wa­rzysz jego lul­kę pa­ląc, klnąc i świ­sta­jąc mi­trę­żył gdy szli, tak im nie­stat­ko­wa­ły nogi na tę i na owę stro­nę, że wy­mie­rzy­li wię­cej staj w zyg­zak, ni­że­li było wprost. Na go­ściń­cu leż żyd­ko­wie grzecz­ni za­pra­sza­li, a oni nie byli lak nie­ludz­cy, iżby się wy­ma­wia­li. Wszak­że na ostat­ni grosz, nie ma­jąc już i gro­sza przy du­szy, nie­mie­li po co wstą­pić i nie wstą­pi­li, ale na ma­łym pa­gór­ku tuż przy karcz­mie, po­chy­łym jak gdy­by go dla wy­go­dy pi­ja­ków wy­sy­pa­no, sie­dli so­bie. Stał na­prze­ciw strasz­li­wy znak Mag­de­bur­gi!: szu­bie­ni­ca, na któ­rej oneg­daj za na­ka­zem dwor­skim, ła­wi­ca miej­ska obie­si­ła trzech zło­dzie­jów, po­dług płci oliw­ko­wa­tej oczy­wi­ście Cy­ga­nów, prze­ko­na­nych pra­wem, że w samo po­łu­dnie wsią prze­cho­dzi­li, że byli opa­sa­ni po­wro­za­mi, a w nocy z obo­ry fol­warcz­nej trzy kro­wy zgi­nę­ły. Dwóch jesz­cze wi­sia­ło, trze­cie­go wiatr był obe­rwał. Ba­wi­ło sła­wet­nych piel­grzy­mów przy­pa­try­wać się, jak gdy wi­cher chy­bo­tał owe­mi, plą­sy któ­re wy­wi­ja­li na po­wie­trzu, cień przy bla­dej księ­ży­ca zo­rzy po­wta­rzał na płasz­czyź­nie. Że­gna­ją świat no­ga­mi mó­wił je­den; ska­czą przy­siu­dy, mó­wił dru­gi; oby­dwom ser­ca do­da­wa­ła go­rzał­ka. Pod­stą­pi­li pod szu­bie­ni­cę, nuż obie­sia­mi na udry z wia­trem ko­ły­sać. Któ­ryś przy­dep­tał one­go co się był urwał", łap za nie­go! po­sta­wi­li go na nogi oparł­szy o so­chę, we­tknę­li mu w gębę faj­kę: stój zdrów! po­wie­dzie­li i ode­szli. Jed­ne­mu, któ­ry skąp­szą por­cyą łyk­nął bo­ha­ter­skie­go trun­ku, wnet się cierp­ko sta­ło; on zaś co się opo­ił męz­twem, to przed­rwi­wał z tchó­rza, to wy­zy­wał szu­bie­nicz­ni­ków: nuże! nuże! chodź­cie sam prę­dzej! Alić wła­śnie od szu­bie­ni­cy głos od­po­wie­dział: za­raz, za­raz, – Po­szło i śmiał­ko­wi po pię­tach… Na­wa­rzy­li­śmy so­bie piwa rzekł Piotr do Paw­ła, czy­li Pa­weł do Pio­tra; tym­cza­sem co tchu ude­rzy­li w nogi. Im chy­żej ucie­ka­ją, tem ich… ży­wiej coś goni, a chrzęst że­laz śmi­ga! ich co­raz bli­żej po uszach. Tyle śmia­ło­ści nie mie­li, co żona Lola, iżby się obej­rze­li. Za­wo­ła­ło: po­stój­cie!…. Nie po­sta­li – pa­dli, Ów ślu­sarz jak, wy­szedł był, szedł so­bie i szedł. Pod szu­bie­ni­ca­mi już dwóch tyl­ko ło­trów wi­dział, po­my­ślał: z szu­bie­ni­cy Dyz­ma tra­fił do nie­ba wes­tchnął wiecz­ny od­po­czy­nek, nie go­rza­ła na nim jak tu mó­wią, czap­ka. Zdyb­nie dwóch na go­ściń­cu po­ko­tem le­żą­cych; ro­zu­miał, że usły­szaw­szy jak na nich wo­łał: po­stój­cie! le­gli so­bie i cze­ka­li go.

Wła­śnie ju­trzen­ka, ry­mo­twor­czym sty­lem mó­wiąc, wy­nu­rza­ła z ża­łob­nych ob­ło­ków ró­żo­we pal­ce, wszak­że i słoń­ce pier­wej ciem­ny płaszcz ze świa­ta zdarł­szy, oka­za­ło co czar­ne czar­nem, nim się ich do­trzeź­wił. Dłu­go nie­chcie­li i dniu ja­re­mu i swo­im oczom wie­rzyć, iżby to był kra­marz, któ­re­go przed sobą… oglą­da­li. W go­spo­dzie po­ka­zał im się anio­łem z nie­ba, gdy swo­ję ru­pie­cie sprze­daw­szy lak ho­ły­szów ura­czył, że za pie­cem u żyda, w trój­kę na jed­nej ia­wie, całą noc i cały dzień prze­spa­li.CE­RO­GRAF.

Cięż­ko żeby się ko­muś go­rzej po­wo­dzi­ło jak ja­kie­muś tam panu Ko­mor­ni­kie­wi­czo­wi jed­ne­go po­nie­dział­ku. Padł as do piąt­ki, po asie król precz z przed nie­go kup­ka zło­ta. We­tu­je…… do czwór­ki dzie­siąt­ka. Idą… i moje… Jaki laki pod stół z swo­ją; jed­na sió­dem­ka śmie pla­cu do­trzy­my­wać, na­wet od­ka­zu­je się. Ko­mor­ni­kie­wi­cza bio­rą zło­ści – sa­dzi i resz­tę – świę­ci kar­tę – się­ga po płat­kę. Alić ju­nak przy sió­dem­ce, łap go za pięść: stój pa­nie bra­cie! i tu czter­na­ście? a ręka; Ko­mor­ni­kie­wicz szust z pod bel­ka: kwi­ta albo dwo­je… Kar­ły., kar­ty., i kar­ty… oko i oko, każ­de przy­so­lił. Dwój­ka: buch na nią wo­rek, jesz­cze kar­ty… trój­ka,., ej do sto dja­błów, jesz­cze kar­ty", niź­nik… Po ka­cie spra­wa – pięt­na­ście na sto­le… ści­ska zęby. Chlust na ko­min kar­ta­mi… Oj śle­pa for­tu­no co to­czysz ko­łem, czy­li w rań­tu­chu się chuś­tasz na szó­st­ce żo­łed­nej, al­boż się na moją stro­nę nie po­ko­ły­szesz? Wes­tchnął, po­rwał za świe­żą pa­szę: dama, do damy niź­nik; dja­bła war­te ta­kie mał­żen­stwo. – Cóż za oso­bliw­szej sztu­ki do­ka­zy­wa­li, choć ich kro­ni­ki z tego chlu­bja, nasz Zyg­munt I i Au­gust wtó­ry, że gry kart roz­dzie­ra­li: po­tra­fił to i Ko­mor­ni­kie­wicz. Z pięć­dzie­siąt dwóch, jed­na nie zo­sta­ią cała. Wy­przy­się­ga się jak na chrzcie świę­tym dja­bła: kra­lek, pan­fi­lów, niź­ni­ków, tu­zów, dwó­jek. Go­dzi­nę tam i sam cho­dzi po izbie, dra­pie, ła­mie, gnie­cie ręce i pal­ce, mru­czy pod no­sem. Tym cza­sem skrom­ny zwy­cięz­ca, bez uśmie­chu i prze­ką­su zgar­ny­wał do wor­ka zło­to. Już się za­ciem­nia­ło na sto­le, aż oto jed­ną razą Ko­mor­ni­kie­wicz ni z tego ni z owe­go: halt! za­wo­łał. Re­wan­żu­ję w fa­ra­ona! – Za pierw­szą rzu­co­ną ła­mie kró­la, toż za dru­gą, za trze­cią. To mi mo­nar­cha, szu­kać ta­kie­go! i czwar­ty róg na­ster­czył. Jesz­cze się i w pół gnie. Bo­daj był Ko­mor­ni­kie­wicz już na­tem prze­stał; ale nie­umiar­ko­wa­ny mło­dzik, mę­czył kró­la lak dłu­go, że mu się też aż za­ck­nę­ło być sta­tecz­nie ła­ska­wym… Od­wró­cił ber­ło, za­czem Ko­mor­ni­kie­wicz też, fa­ra­ona lo­sem, ze wszyst­kiem co miał na so­bie, z sobą, przy so­bie, wzgłąbsz prze­padł. Ach bo­daj­by prze­pa­dła była i na­dzie­ja, zwo­dzi­cie­la i zdraj­czy­na świa­ta. Nie­ste­ty! wspo­mniaw­szy so­bie, jak w Dą­bro­wie na Zie­lo­ne świat­ki wszyst­kie pod­gór­skie imo­ście i mo­ściom pan­ny sło­dziut­kiem okiem za niem strze­la­ły, pe­łen uf­no­ści, że mu się gła­dziej z dru­ga pi­cia uda, w nie­do­stat­ku zło­ta sre­bra i fan­tów, ile tyl­ko słów ka­wa­ler­skich, szla­chec­kich, po­czci­wych, ho­no­ru do­star­czył mu ję­zyk, wszyst­kie na czer­wien­ną kral­kę za ob­rącz­ko­we ho­len­dry loży]', a i ta go rów­nie z kwit­kiem pu­ści­ła.

Ludz­ko­ści gra­cza przy­pi­sać, że prze­cież w żu­pa­nie, kon­tu­szu, czap­ce i tyl­ko bez ka­ra­be­li zo­stał, a nie o kiju po­wę­dro­wał do domu, ale po­je­chał so­bie ko­la­ska i koń­mi przed chwi­lą jego, te­raz po­ży­cza­ne­mi; któ­ry za­prząg gdy wy­sa­dziw­szy go wra­cał na­zad, oj­ciec go spy­tał jak go prze­han­dry­czył. Spa­lił piór­ko mło­dzian, po­wia­da­jąc że przedał, a po­nie­waż za go­to­wi­znę li­czył' kre­dyt w grze, dzi­wi­ło ta­tu­la, iż się jemu sa­me­mu, choć to na kon­de­scen­cyi i przed roz­pi­sem, nig­dy Iak po­myśl­nie han­de­lek nie­udał. Aż do­pie­ro gdy chciał się w złot­ku przej­rzeć, po­szka­pił się sy­nal, ma­ca­jąc się próż­no po kie­sze­ni i o skryp­cie coś bą­ka­jąc. Szczwa­ny wyga zwą­chał pi­smo no­sem.

Za­miast na­przód we­dług swo­je­go zwy­cza­ju pro­sto do psiar­ni, Ko­mor­ni­ko­wicz po­szedł za dom do sadu; i to jesz­cze ojca ude­rzy­ło. Szedł tedy za nim noga za noga; a że sad był krze­wi­sty, szedł ten po­jed­naj, ów po dru­giej stro­nic, prze­cież je­den dru­gie­go nie­wi­dział. Szu­ler klął wszyst­kie ko­ze­ry i ma­le­do­ry. Oj­ciec sły­szał, – sły­szał da­lej, jak raz szczę­ściu zło­rze­czył, dru­gi raz po­tu­szał so­bie; jak uty­ski­wał, iż grzyb zbu­twia­ły nóg jesz­cze nie­za­darł; jak chwa­lił dja­bła, że prę­dzej go użyć moż­na, niż u tego ku­twy co wy­że­brać…

Nie­da­le­ko w za­pa­dłym za­mczy­sku, ma­mo­na sie­dzia­ła na skar­bach, o czem wszyst­kie baby wie­dzia­ły, sta­re iak mło­de. Pa­nicz my­ślił się do praw­dy har­to­wać u dja­bla i tam się za­pę­dził.

Nim się zmierz­chło sta­nął Ko­mor­ni­kie­wicz w przy­byt­kach Wściór­naw­skie­go. Nic mu się nie­zda­ło cze­kać na bie­sa aż do pół­no­cy. Dłu­żej ci on jesz­cze u drzwi li­chwia­rza czap­ko­wał. Przez ten czas go­to­wał się na pe­ro­rę, O pół­no­cy na kil­ka­krot­ne: hola! Za­trzę­sła się zie­mia, za­chy­bo­ta­ły się mury, szum po­wstał po ca­łym za­mczy­sku; sowy, wro­ny, nie­to­pe­rze za­trze­po­ta­ły skrzy­dła­mi; łuna ja­skra­wo­czer­wo­na, błę­kit­nym pło­mie­niem na­sro­ży­ła ciem­no­ści. Otóż dja­beł.., Nie­bo­rak mło­dzik od­rzekł­by się był wszyst­kie­go byle nie kart. Zdud­ko­wał tak, że ma­jąc na pa­new­ce przed­mo­wę, spa­lił sło­wa, hark­nął, kaśl­nął, splu­nął, nie umiał prze­cie co in­ne­go po­wie­dzieć jak: naj­ja­śniej­szy! mi­ło­ści­wy!…, i bez koń­ca to samo. Dja­błu ckli­wo się sta­ło. Huk­nął: Wiem hul­ta­ju żeś się oneg­daj zgrał do ko­szu­li; my­ślisz, że z dja­błem lep­sza spra­wa jak z sta­rym oj­cem! Ha! ha! Tyże to mło­dzi­ku sta­re­go wygę w pole wy­wie­dziesz? Zna­my was ja­cy­ście te­raz. Nie­sta­ło już mię­dzy wami Twar­dow­skie­go; nie raz już wa­sze szla­chec­kie sło­wo (1) za­sta­wi­łeś na prze­pa­dek, a ani cię za­bo­la­ła gło­wa że­byś je wy­ku­pił; nie po­le­cisz ptasz­ku do Si­xtu­sa (2) ani bę­dziesz pa­lił świecz­ki Krzysz­to­fo­wej, aleś go­tów się dru­gi raz pan­fi­lo­wi przedać! Py­tasz pani co to świecz­ka Krzysz­to­fo­wa… Na­ru­sze­wicz był by tu przy­ła­tał przy­pi­sek dłuż­szy jak sztu­ka. Ja tę świecz­kę ra­czej – (1) Zna­czy­ło to u na­szych daw­nych Po­la­ków tyle, co w Olim­pie gło­wą kiw­nać albo na styx przy­siądz. Twar­dow­ski gdy mu dja­bli jego ver­bum no­bi­le przy­po­mnie­li, nie­bro­nił im się po­rwać z du­sza i z cia­łem.

(2) Wia­do­mo co mia­ło dać po­wód do owe­go wy­ro­ku dja­bła. "Si­xtus Qu­in­tus nu­nqu­am se­xtus".

wło­żę na osob­ny lich­tarz, – ale pani, czas­by też już i pójść na Te­atr.PÓKI ŻYJE.

Dzia­ły się i we Fran­cyi cuda póki Fran­cya była kró­le­stwem chrze­ści­jań­skiem. Al­boż na cmen­ta­rzu ś. Me­dar­da (1) wśród sa­me­go Pa­ry­ża nie rzu­ca­li kul, któ­rzy nie ku­le­li, a cóż do­pie­ro za Pa­ry­żem? Jed­naż to tam była Czę­sto­cho­wa:? W pew­nem mia­stecz­ku (2) po­ka­zy­wa­no nie­śmier­tel­na grom­ni­cę, na­zwa­na tak, ie się nig­dy nie­upa­la­la. Tęż sama zwa­no i Krzysz­to­fo­wa, od imie­nia owe­go, któ­ry ją zja­wił. Krzysz­tof rze­mieśl­nik ja­kiś, któ­re­mu się przy­krzy­ło w po­cie czo­ła na chleb pra­co­wać, sły­szał w ko­ście­le na ka­za­niu, że dja­beł każ­de­mu kto­by mu się za­prze­dał choj­nie na rękę da­wał, ale to był nad wszyst­kie naj­głów­niej­szy grzech, w taki z nim fry­mark za­cho­dzić. Ale le­niuch pu­ściw­szy mimo uszu zba­wien­ne prze­stro­gi, rad był na­uczyć się no­we­go za­rob­ku, Woła dja­bła. Dja­beł, czy że nie­był w domu, czy za­trud­nio­ny gdzie­in­dziej, czy też po ku­piec­ku Krzysz­to­fa wy­trzy­mu­jąc, nie­po­spie­szał z wor­kiem. Po dłu­giem jed­nak cze­ka­niu, pod po­sta­cią, nie­po­cze­snej mał­py, do jego cha­łu­py za­wi­tał. Cze­góż chce­cie ode­mnie Krzysz­to­fie? spy­tał się – od­daw­na mnie wo­ła­cie. – Wiel­moż­ny! mi­ło­ści­wy pa­nie, Krzysz­tof od­po­wie­dział, sły­sza­łem że wa­sza wiel­kość – (1) Vol­la­ire Si­èc­le de Lo­uis XIV. Chap. XXXVII.

(2) Z li­stów Ży­dow­skich margr. d'Ar­gens.

sza­lu­je skar­ba­mi. Uczyń­cie mnie leż bo­ga­tym. – U nas, rzekł bies, nic dar­mo, za­wsze pięk­ne za na­dob­ne, cóż wy mnie za to:? Po­skro­bał się chło­pek po czu­pry­nie: Mo­ści­wy pa­nie le­d­wieć tę jed­nę łach­ma­nę mam na grzbie­cie ubo­gi cie­śla, i to sie­kier­czy­nę, z któ­rej się ży­wię. –. Nie fra­suj się, po­cie­szył go dja­beł, te­raz wła­śnie my­ślę pa­łac bu­do­wać; boć u nas nie­daw­no zja­wił się kunszt­mistrz, któ­ry zna­lazł u was przy­pra­wę, iżby bu­dyn­ki wśrod ognia nie­go­rza­ły. Trzy­dzie­ści lat mogę się bez cie­śli obejść go­tu­jąc ma­te­ry­ały; przez ten czas po­dej­mu­ję ci się do­sta­wiać, cze­go tyl­ko za­pra­gniesz; bę­dzie po­trze­ba ci pie­nię­dzy, na pew­ne się­gniesz do kie­sze­ni: po trzy­dzie­stu la­lach przyj­dę sam za­wo­łać cię na ro­bo­tę. Wara, nie za­wiedź mnie! ze inna… nie żar­ty! Zgo­da, zgo­da! – Po­da­li so­bie ręce, Krzysz­tof pod­pi­sał ce­ro­graf krwią z ser­decz­ne­go pal­ca. Dja­beł skok­nął przez ko­min. – Sta­ło się! U Krzysz­to­fa na ba­kier czap­ka. Idzie z żona na ry­nek. Po­strze­gła na jed­nej jup­kę kam­lo­to­wą, ta­kiej się jej za­chcia­ło. Fuk­nął Krzysz­tof: nie do kam­lo­tuś ty ani do jup­ki! Wstą­pi! do skle­pu, ka­zał so­bie po­ka­zać kwie­ci­stej ma­te­ryi na szu­bę dam­ska. Szust do kie­sze­ni, za­pła­cił. Pod­le dom naj­oka­zal­szy, wcho­dzi, pyta czy na zby­ciu? Od pierw­sze­go sło­wa tar­gu do­bi­ja, za­raz li­czy, po­wra­ca do żony. Żona przy­po­mi­na, że czas do domu. Bie­rze ja… pod rękę, pro­wa­dzi w ka­mie­ni­cę pod któ­ra, sta­ła. Otóż to nasz dom. Żona dama: sza­leń­stwo to czy­li drwi­ny; ale słu­ga za słu­gą wi­ta­ją ja. Jej­mo­ścią.. Ka­re­ta po­szóst­na je­dzie uli­cą; Krzysz­tof wola: Bar­tło­mie­ju! Waw­rzeń­cze! Ja­nie! bież któ­ry szyb­szy, kup ka­re­tę, ko­nie, stan­gre­ta i fo­ry­sia na hurt! Któś w ka­re­cie sie­dział; za żarł to bio­rąc gru­bo za­śpie­wał i je­dzie so­bie precz. Bar­tło­miej goni za nim le­d­wo dźwi­ga­jąc po­tęż­ny trzos zło­ta. Jej­mo­ści sio to po­do­ba­ło, nie – do­cie­kła ato­li co się świę­ci­ło.. Tak się jej przez noc pan Krzysz­tof wy­tłu­ma­czył, nie­wiem. Na­za­jutrz wcza­so­wa­ła się aż po­łu­dnie mi­nę­ło. Tyl­ko co się obu­dzi­ła, za­wo­ła­ła kawy. Wsiaw­szy sia­dła przed zwier­cia­dłem, ka­za­ła się na­zy­wać mo­ścią pa­nią, za ukło­ny od­ki­wa­ła gło­wą, jeź­dzi­ła na spa­cer. Co do Krzysz­to­fa on iak… nie­sko­bu­ział od razu; wstał jak daw­niej sko­ro kur za­piał; miał i ten ro­zum, że po­biegł do księ­dza pro­bosz­cza z jał­muż­ną; z tam­tąd do księ­dza prze­ora, i lam też brząk­nał zło­tem. Dja­beł cho­ciaż wi­dział, że go Krzysz­tof z maj­ki za­ży­wał, do­trzy­my­wał jed­nak umo­wy. Owi pra­ła­ci, Krzysz­to­fo­wą… po­boż­ność pod nie­bio­sa i w same na­wet nie­bio­sa wy­no­si­li. Nikt go też źle nie­są­dził. Cho­dzi­ło owszem po świe­cie, że mu ja­kiś anioł do­no­sił trzo­sów; tak leż w domu swo­im był ludz­ki i każ­de­mu rad, że dla wła­sne­go gar­dła i brzu­cha, jaki laki ży­czył, żeby się u nie­go nig­dy pie­nię­dzy nie prze­bra­ło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: