Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wielki chłód - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
27,00

Wielki chłód - ebook

Czy łatwo pomylić fikcję z rzeczywistością?

Janusz Krzyżanowski, autor kryminałów cieszących się umiarkowaną popularnością, jest przekonany, że bezbłędnie odróżnia realne od wymyślonego. Jednak gdy rozpoczyna prace nad nową powieścią i nagle staje się uczestnikiem niezwykłych zdarzeń, dochodzi do wniosku, że był w błędzie. Niepokój pisarza zmienia się w strach, gdy w niewyjaśnionych okolicznościach znika jego była żona, a on sam stwierdza, że ktoś go prześladuje. Zdesperowany, przytłoczony odpowiedzialnością za syna, który znalazł się pod jego opieką, nie umie odpowiedzieć na pytania o przyczynę i cel działań tajemniczego dręczyciela. Motywy sprawcy próbuje poznać także nadkomisarz Krzysztof Sobolewski, prowadzący śledztwo w sprawie zaginionej kobiety. Który z nich pierwszy dostrzeże granicę oddzielającą fabułę od prawdziwego życia?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-703-8
Rozmiar pliku: 809 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

— Nazwisko? — Siedzący za biurkiem, na oko trzydziestoletni policjant popatrzył na mężczyznę bez zainteresowania. Jego wzrok na chwilę spoczął na twarzy petenta, mimochodem rejestrując kolor oczu (niebieskie), włosów (jasny brąz z pojedynczymi siwymi nitkami) i kształt twarzy (podłużna, wysokie czoło, wydatny nos i kości policzkowe), po czym ześlizgnął się na dłonie, w których tamten trzymał jednorazową zapalniczkę. Pomarańczową. Funkcjonariusz nie należał do szczególnie bystrych, jedynie z przyzwyczajenia zwracał uwagę na podobne szczegóły. Obserwowanie i zapamiętywanie należało do jego obowiązków.

— Krzyżanowski.

— Tutaj nie wolno palić — powiedział na wszelki wypadek policjant, skrzętnie notując odpowiedź gościa, który natychmiast ukrył zapalniczkę w kieszeni. Długie palce, jakie określano mianem palców pianisty (bez trudu objęłyby na klawiaturze instrumentu ponad oktawę) spoczęły na kolanach. Pozbawione zabawki powoli się uspokajały.

— Przepraszam.

— Imię? — indagował dalej policjant.

— Janusz.

— Jest pan muzykiem? — Pytanie zadał z czystej ciekawości, bo nagle znudzone bezruchem dłonie mężczyzny siedzącego po drugiej stronie biurka wykonały szereg niepotrzebnych gestów. Odbębniwszy na kolanie wyimaginowany utwór, splotły się ze sobą i znowu znieruchomiały. Policjantowi przyszło do głowy, że facet ćwiczy przed koncertem. A może był po prostu nerwowy.

— Nie. Pisarzem — odparł gość.

No cóż, klawiatura klawiaturze nierówna, choć po każdej warto poruszać się z biegłością wirtuoza.

— Co pana do nas sprowadza?

— Czuję się prześladowany.

Policjant uniósł brwi w wyrazie niemego zdumienia. Osobliwe stwierdzenie. Czuję się. Nie — Jestem prześladowany, czy też — Ktoś mnie prześladuje.

— Przez kogo? — spytał i utkwił wzrok w rozmówcy. Nie wyglądał na ofiarę. Choć, oczywiście, pozory mogły mylić.

— Miałem nadzieję, że wy mi to powiecie.

W niebieskich oczach Krzyżanowskiego pojawiło się wyczekiwanie, jakby rzeczywiście spodziewał się rozwiązania zagadki, z którą przyszedł. Natychmiast, tu i teraz.

— Zaraz, zaraz — zdenerwował się policjant. — Jeśli szukał pan jasnowidza, to trafił pan pod zły adres. Musi pan przecież na czymś opierać swoje podejrzenia. Ktoś pana śledzi?

— Nie zauważyłem.

— Odbiera pan głuche telefony, anonimy o nieprzyjemnej treści, na przykład z pogróżkami lub wyzwiskami?

— Nie.

— Ktoś porysował panu samochód albo włamał się do domu i napisał na lustrze w łazience kilka ciepłych słów?

Pisarz pokręcił głową. Na jego twarzy przez chwilę gościło zastanowienie. Jednak szybko znikło, gdy policjant zadał kolejne pytanie.

— Ma pan powody, by obawiać się jakiejś konkretnej osoby?

— To znaczy?

Policjant podrapał się za uchem.

— Czy ja wiem? Żony, która ma pana dość, zazdrosnego męża pańskiej kochanki, niezadowolonego wspólnika, sąsiada, któremu pański pies narobił na wycieraczkę, mam wymieniać dalej?

— To raczej psy sąsiadów robią na moją wycieraczkę — powiedział Krzyżanowski.

Mężczyzna siedzący naprzeciw niego wzniósł oczy w górę, jakby chciał powiedzieć, wielkie nieba, gdzie ty mieszkasz, człowieku, ale w porę powstrzymał się od komentarza.

— Ale to nie dlatego czuje się pan prześladowany? — spytał. W jego głosie pobrzmiewała niemal nieuchwytna nutka ironii.

— Żartuje pan?! Oczywiście, że nie.

Policjant westchnął z rezygnacją. Dzień pracy dobiegał końca, a on zaczynał tracić nadzieję na szybkie zakończenie tej rozmowy. Mimo to zdobył się na ostatni wysiłek.

— A zatem podsumujmy: nie zauważył pan nic niezwykłego i nie podejrzewa pan żadnej osoby, z którą się pan zetknął.

— Nie powiedziałem, że nic nie zauważyłem.

Wyglądało na to, że dotarli do punktu wyjścia.

— Niech pan mówi — zgodził się policjant bez entuzjazmu, oderwawszy w końcu wzrok od białej tarczy zegara wiszącego na przeciwległej ścianie. — Przecież po to pan tu przyszedł.I

Nienawidziłem zimy. Tej ponurej, przygnębiającej i przyprawiającej o dreszcze pory roku, która w naszej szerokości geograficznej zwykła rozciągać się ponad miarę. Tegoroczna zima, niestety, nie należała do wyjątków. I choć tryb życia, jaki wiodłem, oszczędzał mi widoku popielatych świtów i sinych, pozbawionych światła poranków, to i tak skazywał na oglądanie mętnych zmierzchów wypełnionych skrzypieniem butów na zamarzającym śniegu, wieczną walką o miejsce do parkowania w nieodśnieżonym mieście i nadmierną liczbą papierosów wypalonych z nadzieją, że od ich żaru rozgrzeją mi się przynajmniej opuszki palców. Nic bardziej złudnego. Mógłbym palić bez przerwy, a one i tak zaczynały drętwieć, gdy gasł płomień tandetnej zapalniczki, którą zawsze nosiłem przy sobie. Swoisty fenomen. Przed wyjściem z domu nigdy nie sprawdzałem, czy mam ją w kieszeni, a ona i tak zawsze tam była. Kiedyś powinienem policzyć, ile wydaję na te jednorazówki. I papierosy. Być może okazałoby się, że przy moich nikłych dochodach lepiej ograniczyć palenie, zamiast przeliczać wszystko na nierozpieczętowane paczki fajek. Brak zleceń nie jest jeszcze największym dramatem prywatnego detektywa, który prowadzi jednoosobową agencję. Katastrofą jest kolejne popołudnie, spędzone przy sztucznym świetle w bezosobowym wnętrzu niewielkiego biura, tylko dlatego, że panująca na zewnątrz temperatura uniemożliwia palenie na wolnym powietrzu. Tak. Czas to przyznać. Wolałem siedzieć z założonymi rękami niż wyściubić nos poza bramę kamienicy, w której pracowałem. Panujący od miesiąca mróz wciąż wywoływał w mediach fale komentarzy, podczas gdy góra lodowa wielkości Luksemburga (bagatela, dwa i pół tysiąa kilometrów kwadratowych), która oderwała się od Antarktydy, dryfowała po oceanie, niosąc światu trudne do zaakceptowania zmiany klimatyczne. Zdaniem specjalistów przyszłe zimy miały być jeszcze surowsze. Doprawdy, trudno było to sobie wyobrazić.

Nie potrafił powiedzieć, kiedy to się zaczęło. Może miesiąc, a może dwa miesiące temu, choć nie zdziwiłby się, gdyby ktoś powiedział, że jeszcze wcześniej. Tygodnie mijały tak szybko, a on ze zdziwieniem rejestrował kolejne weekendy, które dla niego tylko nieznacznie różniły się od dni powszednich, bo zdarzało mu się pisać i w soboty, i w niedziele. Nie znaczy to, że był pracoholikiem, wierzył jedynie w dyscyplinę i regularność, dzięki którym ukończył większość swoich książek. Chciałby powiedzieć — wszystkie, ale wciąż miał w pamięci tę jedną, w której nadal brakowało zakończenia.

W pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na niezwykłą zbieżność faktów, identyczność szczegółów bez znaczenia, które powielone zaczynały zastanawiać i niepokoić. Początkowo znosił je mężnie, chowając głęboko drobne, różnokolorowe przedmioty, jakby były dowodami popełnionej zbrodni. Wolałby o nich zapomnieć, więc było zrozumiałe, że nie chciał, by rzucały się w oczy. Dni mijały i niepokój zmienił się w gniew, który szybko zastąpiły ataki paniki. Był wobec nich zupełnie bezradny. Nieruchomiał w fotelu, stając się ciałem i oddechem. Zwłaszcza oddechem. Do pisania siadał z coraz większym ociąganiem, a na swoje narzędzie pracy patrzył z lękiem, ulegając śmiesznemu przeświadczeniu, że to ono płata mu figle. Wolał z nikim nie dzielić się tą refleksją. Nie chciał uchodzić za pisarza-ekscentryka ani za kogoś, kto nagle postradał zmysły. Pan rozumie, tłumaczył mężczyźnie za biurkiem, nikt nie lubi słyszeć, że jest przemęczony albo, co gorsza, że wymyśla niestworzone historie ze strachu przed spadkiem popularności.

— Zapalniczki? — Policjant wyglądał tak, jakby miał zamiar się roześmiać. — Co to ma być? Jakaś kpina?

— Nie tylko to. — Krzyżanowski na próżno usiłował przekonać rozmówcę, że powinien potraktować jego słowa poważnie. — Nie rozumie pan? Główny bohater moich książek nieustannie je kupuje i gromadzi, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Jeśli o to chodzi, chyba wyraziłem się jasno? Ja ich NIE kupowałem, więc skąd wzięły się w moim domu?

— Może pan nie pamięta? — zasugerował funkcjonariusz, przyglądając się pisarzowi najpierw z rozbawieniem, a później z zakłopotaniem.

— Siedemnaście jednorazowych zapalniczek. Każda w innym kolorze. Którąś musiałbym zapamiętać, nie sądzi pan?

Gdyby ktoś go zapytał, powiedziałby, że pierwszą znalazł na stole kuchennym. Czerwony plastik zdawał się świecić w nowoczesnym wnętrzu, w którym dominowały czerń i różne odcienie szarości: gołębi kolor ścian i niemal grafitowy — terakoty na podłodze, brudna biel szafek, nad zlewem glazura błyszcząca jak gorąca smoła. W jego kuchni plastikowa czerwień wyglądała wyzywająco, jak jaskrawa szminka na wargach zbyt młodej dziewczyny.

Gdyby ktoś go zapytał, mógłby opowiedzieć, jak wzdrygnął się na jej widok, a potem wyciągnął rękę, by sięgnąć po zapalniczkę, po namyśle jednak zostawił ją tam, gdzie była. Leżała tak trzy dni, nim odważył się jej dotknąć. Ciążyła mu w kieszeni, więc starał się o niej nie myśleć. Byłby o niej zapomniał, gdyby nie natknął się na drugą, tym razem intensywnie zieloną. A potem na następną. I jeszcze jedną. Irytowały go ich żywe kolory. Drażniło własne oczekiwanie. Jakby w każdej chwili spodziewał się ujrzeć przedmiot, którego pojawieniu się we własnym mieszkaniu nie umiał zapobiec. Jakby obawiał się, że lada moment może dostrzec dłoń, która go pozostawiła.

Ten policjant jednak o nic nie pytał, jakby wcale nie był zainteresowany opowieścią petenta. Widocznie nie zamierzał angażować się w wyjaśnienie tej sprawy. Krzyżanowski był rozczarowany. Spodziewał się czegoś więcej. Pobłażliwy uśmiech funkcjonariusza dotknął go bardziej, niż miał ochotę to przyznać. Wystarczyłoby jedno pytanie, by uwolnić słowa, które tłumił w sobie. Ale pytanie nie padło, chociaż mężczyzna był gotów udzielić odpowiedzi.

Wciąż mając w pamięci minę rozbawionego policjanta, gniewnym gestem postawił kołnierz kurtki i ruszył przed siebie. Czuł, jak zimny wiatr przenika go na wskroś. Wystawione na lodowate podmuchy ciało kurczyło się, dłonie grabiały, emocje stygły. Janusz głębiej wcisnął pięści w kieszenie, jakby chciał w nich zgnieść wszystkie słowa, których dziś nie wypowiedział. Wszystkie odpowiedzi na niezadane pytania.

Ciało było bezwładne i ciężkie jak worek kartofli. Mężczyzna mocował się z nim przez chwilę, nim udało mu się wyciągnąć je z bagażnika samochodu zaparkowanego na skraju leśnej drogi. Zaszeleściła czarna folia. W koronie pobliskiego drzewa zaskrzeczał spłoszony hałasem ptak, który po chwili wzbił się w powietrze. Zmierzchało. Siąpił drobny, zimny deszcz.

Przybysz rozejrzał się, ale nikogo nie dostrzegł. Nie czuł strachu, lecz niezadowolenie na myśl, że ktoś mógłby mu przeszkodzić. Wokół było jednak pusto i jeśli nie liczyć odgłosów natury, zupełnie cicho.

Miejsce wybrał już wcześniej. Położone z dala od uczęszczanych szlaków i popularnych tras spacerowych pasowało doskonale. Ścieżek było tu niewiele. Amatorzy pieszych wędrówek musieliby przedzierać się przez bezlistne, ale gęste poszycie leśne, wspinać na niewielkie pagórki, pokonywać wykroty. Właśnie w jednym z nich postanowił ukryć zwłoki. Nie musiał iść daleko. Zaledwie kilkadziesiąt metrów niemal niewidocznym prześwitem między drzewami. Worek, który zarzucił sobie na plecy, wciąż zaczepiał o gałązki krzaków sięgających łokci i ramion, ale mocna, podwójna folia spełniła swoje zadanie. Kiedy spocony i zasapany dotarł do celu, były w niej pojedyncze niewielkie dziurki o postrzępionych brzegach.

Ułożył ciało w zagłębieniu, a potem wyjął z kieszeni składany nóż i uchwyciwszy brzeg worka, ciął długimi, zdecydowanymi ruchami. W powiększającym się otworze ukazał się blady policzek, kosmyk włosów, spory siniec na skroni i kilka mniejszych rozlanych na szyi. Dalej bluzka z głębokim dekoltem i rozerwana na szwie wąska spódnica. Wreszcie nogi w podartych rajstopach i nieobute stopy z paznokciami pomalowanymi na ciemnoczerwony kolor. Mężczyzna wyprostował się i przez chwilę patrzył na swoje dzieło. Później metodycznie przysypał je liśćmi, które grubą warstwą okrywały ziemię. Mokre przyklejały się do siebie. Pewnie dlatego nie szeleściły pod stopami.

Ciało, a raczej to, co z niego zostało, leżało w lesie aż do kwietniowej niedzieli, kiedy znalazł je pies spuszczony ze smyczy. Towarzyszył mężczyźnie, który wybrał się na pierwszą w tym roku wiosenną wycieczkę za miasto.

To był jego siódmy kryminał, biorąc pod uwagę także ten nieukończony, od którego zaczęły się wszystkie problemy. Kłopoty z bezsennością, brak weny, uczucie pustki, które ogarniało go, gdy siadał do pracy. Pierwotny zapał ulatniał się gdzieś, pokonany przez martwą biel wirtualnej kartki papieru, której Janusz nie umiał zapełnić. Fakt, że porzucił nieudany tekst, by pracować nad nową historią, nie mógł świadczyć o przełamaniu impasu.

Zaczął pisać na studiach, jednak pierwsza powieść nigdy nie doczekała się publikacji. Pisana na maszynie zestarzała się w szufladzie i przepadła podczas przeprowadzki z akademika do wynajętego mieszkania. Wkrótce jej miejsce zajęły inne. Powstawały latami, bo Janusz z trudem godził pasję literacką z chałturami, dzięki którym był w stanie przetrwać do pierwszego. Najlepiej płatne były artykuły do miesięczników i teksty promocyjne przygotowywane dla firm produkujących samochody lub sprzęt elektroniczny, gorzej — sprzedawane w kioskach minipowieści sensacyjne. Raz na jakiś czas trafiała się prawdziwa okazja, ktoś polecał Janusza tej czy innej osobistości pragnącej zostawić po sobie ślad w postaci sprawnie napisanej biografii, barwnej relacji z życia okraszonej anegdotą i żartem na poziomie. Jako ghostwriter Krzyżanowski zarabiał najlepiej. Mógł potem przez kilka, a czasem kilkanaście tygodni pisać tylko dla siebie. W takich właśnie okresach powstawały jego kryminały. Wydawane co dwa, trzy lata na chwilę lądowały na eksponowanych półkach księgarń, by szybko z nich zniknąć, ustępując miejsca innym nazwiskom i tytułom. Potem kurzyły się gdzieś w kącie, ustawione między J a Ł, tak że trzeba było wiedzieć, czego się szuka, żeby je znaleźć, albo leżały w magazynie i czekały, aż ktoś je zamówi. Nic dziwnego, że się nie sprzedawały. Czy była to kwestia pisarskiej nieudolności, słabej promocji czy praw rządzących rynkiem wydawniczym, tego Janusz nie wiedział. Z trudem wychodził na swoje, uparcie podążając wybraną drogą. Był pisarzem, którego nikt nie czytał i o którym nikt nie wspominał. Nigdy nie widział, by ktoś czytał jego książkę w autobusie. Nie przeszkadzało mu to, dopóki wierzył w to, co robi.

Od samego początku próbował stworzyć bohatera na miarę Philipa Marlowe’a, twardego, beznamiętnego faceta, znającego życie od najgorszej strony. Trudno jednak wytrzymać porównanie z kimś, kto od dziesięcioleci urzeka miłośników tego rodzaju prozy. Dlatego też z czasem zadowolił się postacią mniej soczystą, a co za tym idzie, mniej działającą na wyobraźnię. W ramach rekompensaty kupił sobie kapelusz, pewien, że przypomina ten noszony przez Humphreya Bogarta w Głębokim śnie. Fedorę? Może. Mniejsza o nazwę, nie był przecież kapelusznikiem. Drobny rekwizyt miał złagodzić gorycz porażki. Przy czwartej książce okazało się jednak, że romantyczne przywiązanie Janusza do Chandlera w końcu zostało docenione. Kryminał z dnia na dzień zrobił się modny, czy to za sprawą amerykańskich seriali ciągnących się przez kilka sezonów, czy publikacji popularyzujących wiedzę z zakresu kryminalistyki. Dość, że wszyscy nagle zaczęli czytać rodzime powieści o stróżach prawa, nie wyłączając tych, których pisaniu Krzyżanowski poświęcał się w lepszych okresach życia. Nie był jeszcze celebrytą, o którym rozpisywałaby się kolorowa prasa, bo wyróżnienie się w tłumie mniej lub bardziej popularnych autorów było niezwykle trudne, ale zdarzało mu się uczestniczyć w spotkaniach z czytelnikami i raz na pół roku inkasować spore wynagrodzenie za sprzedane egzemplarze. Czy nie o to właśnie mu chodziło?

Nie był pewien. Książki zyskiwały coraz liczniejsze grono odbiorców, ale on nie był z nich zadowolony. Prawdę mówiąc, oceniał je jako niezbyt udane i dość schematyczne. Umiarkowany sukces, którego gratulowali mu nieliczni znajomi, wzmocnił jeszcze jego bałwochwalczy stosunek do Chandlera. Janusz równie mocno jak na początku pragnął napisać coś, co pozwoliłoby mu myśleć o wielkim Raymondzie bez zazdrości. Lata mijały, a on, dobiegając czterdziestki, nie zbliżył się do celu nawet o krok. Cień Philipa Marlowe’a towarzyszył mu, gdy z rezygnacją wpatrywał się w pokryty drobinami kurzu monitor swojego laptopa. Zwykle zanim napisał pierwsze zdanie, przewidywał, że będzie ono dalekie od ideału. Wobec niepowtarzalności określeń, którymi detektyw z Miasta Aniołów okraszał swoje wypowiedzi, czuł się zupełnie bezradny. Język, tworzywo, do którego przywykł i które nauczył się szanować, był źródłem jego największego życiowego rozczarowania.

Gdyby poświęcił trochę czasu na głębszą analizę, zrozumiałby, że nieudany bohater, którego powołał do życia (wbrew opinii innych wciąż za takiego go uważał), tak naprawdę przypomina jego samego. Był kimś o podobnej fizjonomii i charakterze, przyzwyczajeniach i nałogach, komu łatwo było wkładać w usta własne słowa. Jak napisał kiedyś pewien amerykański autor ormiańskiego pochodzenia: „Cokolwiek pisarz spłodzi, jest zawsze o nim samym”. Jeśli tak było i w tym przypadku, on jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Wkrótce miał jednak odkryć tę prostą relację między twórcą a dziełem, nawet tak poślednim, jak jego własne.

Tymczasem, wychodząc z domu, zabierał ze sobą kapelusz, jakby spodziewał się, że dzięki niemu ujarzmi myśli i zdyscyplinuje słowa. Wciąż miał nadzieję, że w stosownym czasie podporządkują się jego palcom wędrującym po klawiaturze ku końcowi następnej, tym razem lepszej powieści. Za jego sprawą czuł się kimś innym. Kimś ważniejszym i równie interesującym jak bohater, którego nie umiał stworzyć.II

Gdyby nie było tak zimno, z pewnością nigdy nie pchnąłbym przeszklonych drzwi, przez które z wnętrza baru wylewał się na ulicę stłumiony blask niezliczonych lamp i kinkietów. Unikałem podobnych lokali. Wolałem te urządzone skromniej i nie tak rzęsiście oświetlone. Ostentacja wzbudzała we mnie bardzo różne uczucia, rzadko podziw, czasem niedowierzanie, przeważnie jednak niesmak. Mimo to wszedłem do środka, czując, że oddałbym pół życia za kawę wzmocnioną alkoholem i możliwość spędzenia kilku minut w ogrzewanym pomieszczeniu.

Siedziała przy barze, więc stojąc w drzwiach, mogłem podziwiać jedynie elegancką linię jej pleców, miękką i giętką jak u kobiet Ingres’a. Szczupłe ramiona ginęły pod płaszczem włosów, które sięgały niemal do pasa. Musiała minąć długa chwila, nim w lustrze za plecami barmana dostrzegłem jej twarz. Zieleń oczu była tylko o ton jaśniejsza od zieleni sukienki, tak dopasowanej, że z pewnością działała nie tylko na moją wyobraźnię.

Wpatrzony w odbicie kobiety, przywołałem w pamięci wszystkie obrazy, w których mógłbym doszukać się jej portretu. Smukłe plecy i na wpół odsłonięta szyja. Opadające na łopatki włosy. Toulouse-Lautrec i Ślewiński, Degas i Axentowicz. Gdybym był jednym z nich, musiałbym ją namalować. Piękną, rudą nieznajomą, dla której w ciągu kilku sekund straciłem głowę. Niestety byłem tylko detektywem cierpiącym na chroniczny brak zleceń, a moje pojęcie o sztuce nie mogło mi pomóc ani w pracy, ani w nawiązaniu znajomości. Pchnąłem drzwi lokalu powodowany nagłym impulsem, a teraz nie byłem pewien, czy stać mnie choćby na jednego drinka. Musiałem wyglądać głupio, kiedy tak tkwiłem w progu, czując, jak moje ciało rozgrzewa się i powoli zapomina o panującym na zewnątrz zimnie. Sięgnąłem do kieszeni i jak zwykle natrafiłem na jednorazową zapalniczkę. Chłodny, gładki kształt dopasował się do mojej dłoni. Dotyk dobrze znanego przedmiotu podziałał na mnie uspokajająco.

— Zapali pani?

Banalny początek. W rozmowach z pięknymi kobietami zawsze brakowało mi polotu.

Przyjrzała mi się uważnie. Jej prawą brew rozcinała niewielka ukośna blizna i to drobne piętno asymetrii sprawiało, że wydawała się jeszcze bardziej interesująca. Zaciągnęła się z przyjemnością.

— Często pan tu bywa?

— Czasami — skłamałem, wytrzymując jej spojrzenie, w którym dostrzegłem rozbawienie i drwinę. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie wyglądam na stałego bywalca. Ona chyba także. Następne pytanie wskazywało jednak, że mi uwierzyła albo przynajmniej chciała wierzyć, tak długo, jak rozmowa ze mną dawała jej choć cień nadziei.

— Zawsze zaczepia pan w ten sposób kobiety siedzące samotnie przy barze?

Chcąc zyskać na czasie, poprosiłem o kawę i setkę wódki. Barman oddalił się bezszelestnie. Po chwili usłyszałem cichy brzęk szkła.

— Czasami — powtórzyłem, okraszając odpowiedź uśmiechem. Zwykle działał na kobiety, w każdym razie na te, z którymi dotąd się spotykałem. Nie chciałem być impertynencki, nie wiem, dlaczego wyobraziłem sobie, że wydam się jej uroczy.

Spoglądała na mnie zmrużonymi oczami, a papieros powoli dopalał się w jej dłoni.

— W takim razie może poznał pan moją siostrę? — Zaciągnęła się po raz ostatni i zdusiła niedopałek w popielniczce nagłym, zdecydowanym ruchem. Błysnęły perłowe paznokcie. Miały delikatny zielonkawy odcień, a może tak mi się tylko wydawało.

— Czy jest tak piękna jak pani? — spytałem i natychmiast zrozumiałem, że popełniłem błąd. Kobieta nawet nie próbowała ukryć rozczarowania.

— A więc nigdy jej pan nie widział — podsumowała i sięgnąwszy do torebki, wydobyła z niej nie większą od pocztówki fotografię. — Jeśli się ją raz zobaczy, trudno potem zapomnieć.

Przesunęła zdjęcie w moją stronę, tak bym mógł mu się dobrze przyjrzeć. Jeśli sama uchodziła za piękność, cóż mógłbym powiedzieć o jej siostrze? Mój Boże, pomyślałem, urodą tych dwóch kobiet można by obdzielić z tuzin innych i wszystkie uchodziłyby za atrakcyjne.

— Karolina była tą ładniejszą. — Usłyszałem wyjaśnienie, zupełnie jakby czytała w moich myślach. Jeszcze raz spojrzałem na ciemne krótkie włosy i oczy podobne do oczu siostry.

— Była? — powtórzyłem, bo zastanowiło mnie zdanie sformułowane w czasie przeszłym.

— Zapadła się pod ziemię — odparła. — Dokładnie tydzień temu. Ostatni raz widziano ją właśnie tutaj.

— Kto ją widział? — spytałem szybciej, niż zdążyłem pomyśleć. Czułem, jak obniża się poziom testosteronu. Pierwsze oszołomienie zastąpił chłodny profesjonalizm. Znowu byłem detektywem.

— Mój mąż. Była z kimś umówiona, więc ją podwiózł. Poczekał, aż wejdzie do środka i odjechał.

— Pani mąż — powiedziałem z namysłem, unikając jej spojrzenia. — Często mu się to zdarzało?

— Co pan ma na myśli? — odezwała się nieco zbyt ostro. W kąciku jej ładnych ust pojawił się nowy, twardy wyraz.

— Czy często zdarzało mu się podwozić piękną szwagierkę?

— Jak pan śmie?

— Pani wybaczy, ale jestem detektywem. W takich sytuacjach zawsze robię przegląd ludzkich brudów. To zaskakujące, jak mało się od siebie różnią.

Myślałem, że każe mi iść do diabła, ale ona miała chyba lepszy pomysł. W jej milczeniu nie było wahania, lecz determinacja i zdecydowanie. Zacięła usta. Miękki owal twarzy nagle stracił na subtelności. Wygląda na to, że ruda ma charakterek, uznałem w duchu i dalej obserwowałem ją, wcale się z tym nie kryjąc.

— W takim razie odnajdzie ją pan — odezwała się w końcu. Właściwie nie było to pytanie, raczej stwierdzenie.

— Słucham?

— Nie przesłyszał się pan. Tym się przecież zajmują detektywi, prawda?

— Nic pani o mnie nie wie — zaoponowałem bez przekonania, bo oczami wyobraźni widziałem już imponujące wynagrodzenie za dobrze wykonaną robotę. To nie mogło być trudne. Jeśli piękne kobiety znikają bez śladu, to albo są martwe, albo przetrzymywane w zamknięciu wbrew swojej woli. Jeśli same decydują się porzucić dotychczasowe życie, odchodząc, pozostawiają za sobą tuziny przypadkowych świadków. To oczywiste — ich uroda za bardzo rzuca się w oczy. Westchnąłem. Wolałem nie dzielić się tą konkluzją z równie atrakcyjną siostrą potencjalnej ofiary morderstwa lub porwania. Zdecydowanie nie byłem wrogiem własnych pieniędzy.

Ruda uśmiechnęła się i moje rozterki przestały mieć znaczenie. Najwyraźniej nie należała do osób, którym się odmawia. I wiedziała o tym.

— Zamieniam się w słuch — powiedziała. — Proszę mi opowiedzieć o swojej pracy. I skuteczności. I niech mnie pan jeszcze poczęstuje papierosem.

Sięgnąłem po pudełko. Ten był ostatni. Mimo to oddałem go bez żalu. Płomień zapalniczki odbił się w zielonych tęczówkach.

— Nazywam się Albert Fuz — przedstawiłem się. — Jestem dyskretny i uparty. Co właściwie chciałaby pani wiedzieć?

W zasadzie nie lubił kawy z alkoholem. Ba, w ogóle nie lubił kawy. Bolała go po niej głowa i dostawał rozstroju żołądka. Rzadkie upośledzenie w świecie zdominowanym przez amatorów małej czarnej, którzy raczyli się nią kilka razy dziennie, a pierwszą filiżankę wypijali na czczo. Zły nawyk, stwierdził Krzyżanowski, lejąc do szklanki niegazowaną wodę mineralną. Podobnie jak palenie. Na czczo, dodał w myślach. Zawsze uważał, że autoironia przed śniadaniem wymaga heroizmu, a on bohaterem bywał jedynie od czasu do czasu. Pora śniadania dawno minęła. Pogrążony w pracy, nawet tego nie zauważył. Dopiero bolesny skurcz żołądka uzmysłowił mu, że tego dnia jeszcze nic nie miał w ustach. Przyszło mu na myśl, żeby wyskoczyć do knajpki na rogu i do kanapki zamówić kawę po irlandzku, po to tylko, by przekonać się, co czuł Albert Fuz, próbując rozgrzać zziębnięte ciało mocnym napojem. Cóż, Janusz wolał pisać o tym, o czym miał przynajmniej blade pojęcie. W przeciwnym razie sam sobie wydawał się niezbyt wiarygodny, nawet wówczas gdy chodziło jedynie o kawę.

To śmieszne, uznał, ale dopił wodę i ponaglany przez kolejny skurcz żołądka ruszył do przedpokoju. Założył puchową kurtkę z kapturem i sprawdził, czy w kieszeniach tkwią rękawiczki. Były na swoim miejscu. Tak przygotowany wyszedł z domu i smagany wiatrem niemal biegiem przebył dzielący go od celu odcinek dwustu metrów. Niesłychane, że zdążył zmarznąć w tak krótkim czasie. Wpadł do pogrążonego w półmroku wnętrza, którego nie zdołało rozjaśnić wątłe światło dnia. Przez dwa duże okna można było zobaczyć ponurą ulicę i wiszące nad nią sine niebo. Janusz nie zamierzał jednak zachwycać się widokiem, którego walory estetyczne były co najmniej dyskusyjne. Usiadł w kącie naprzeciwko baru, na wygodnej miniaturowej sofie. Na ciemnym stoliku położył notatnik, który zawsze miał przy sobie, na wypadek gdyby przyszła mu do głowy myśl godna zanotowania, zamówił kanapkę na gorąco i kawę (niestety) i dopiero teraz rozejrzał się po niemal pustej sali. Prócz niego w lokalu były tylko cztery osoby. Dwaj pochłonięci rozmową młodzi mężczyźni, którzy wyglądali na studentów, facet przeglądający gazetę oraz kobieta.

Nie siedziała przy barze, lecz przy dwuosobowym kwadratowym stoliku, a zamiast długich włosów jej twarz okalały wijące się, świetnie ostrzyżone kosmyki, bez wątpienia była jednak ruda i prawdopodobnie dlatego Janusz przyglądał się jej dłużej niż jakiejkolwiek innej kobiecie w ostatnich tygodniach. Pochłonięta lekturą wyjątkowo grubej książki nie zdawała sobie sprawy z jego zainteresowania. Była wysoka, szczupła i piekielnie ładna. Patrzył na nią, dopóki kelnerka nie postawiła przed nim parującej filiżanki.

W mroczniejącym wnętrzu jedynym źródłem światła był lśniący bielą ekran pozostawionego na stole laptopa. Niezamknięty dokument wyglądał z daleka jak kod binarny w negatywie. Zaokrąglone litery przypominały zera, a smukłe i strzeliste miały w sobie coś z eleganckich proporcjonalnych jedynek. Ich równe szeregi falowały przed oczami, zlewały się, zbliżały do siebie i oddalały. Wystarczyło jednak zrobić kilka kroków, by wszystko się zmieniło. Czarne znaki stawały się bardziej zróżnicowane, zbijały w słowa, nabierały znaczenia. W ciszy pustego mieszkania skrzyp podłogi zabrzmiał jak suchy trzask pękającego drewna, krzesło ugięło się pod ciężarem ciała. Kilka drobin kurzu spadło ze stołu, gdy prawa dłoń spoczęła na myszy, a lewy łokieć na blacie. Przez chwilę słychać było tylko przyspieszony oddech, który z wolna się uspokajał. Wkrótce zaczął mu towarzyszyć cichy szmer rolki przewijającej tekst i lepki dźwięk gumy w tych rzadkich chwilach, gdy dłoń dotykała gładkiej powierzchni stołu.

W jakiś czas potem układ uległ zmianie. Palce uniosły się i zastygły powietrzu, jakby (obdarzone zdolnością samodzielnego myślenia i wnioskowania) zastanawiały się, czy przedmioty na blacie zajmują względem siebie te same pozycje co przed dwoma kwadransami. Zaraz też na ścianie rozjaśnionej szarobłękitną łuną bijącą od monitora pojawił się długi cień. Przesunął się po niej bezszelestnie i znikł w ciemnym przedpokoju. Rozległy się miękkie kroki stóp sunących po podłodze w butach na grubej, sprężystej podeszwie. Metal zazgrzytał o metal i wszystko ucichło.

Kiedy Janusz znów spojrzał na nieznajomą, napotkał nieobecne spojrzenie jasnych oczu. Omiotła go wzrokiem i wróciła do czytania. Mógłby przysiąc, że go nie zauważyła. Ni stąd, ni zowąd przyszło mu do głowy, że nie pierwszy raz życie Alberta Fuza nakłada się na jego własne, a on sam nie potrafi powiedzieć, gdzie kończy się fikcja, a zaczyna rzeczywistość. Zapalniczki i popielaty od chmur lokal. Kawa i rudowłosa kobieta. Zbliżająca się migrena i gorączka zmysłów. Gorzej już nie mógł trafić.

Zaspokoił głód i wypił parujący napój. Napisał długi i bardzo szczegółowy rysopis pięknej nieznajomej, ot tak, żeby nie wyjść z wprawy. Przestudiował jej twarz dokładnie, jakby kontemplował dzieło sztuki; jasne czoło, kasztanowe brwi, rozpięte jak cięciwy łuku nad zielonymi oczami, prosty wąski nos, pełne usta i spiczasty podbródek, wszystko w złocistej poświacie bijącej od rdzawych włosów. Wydała mu się jeszcze piękniejsza niż w chwili, gdy ją zobaczył. Wahał się bardzo długo, nim w końcu wstał od stolika.

— Mogę panią poczęstować papierosem? — spytał, mając w pamięci zdania, które niedawno napisał.

Nie zamierzał silić się na oryginalność. Słowa wydostawały się z jego ust bez najmniejszego trudu i choć zdarzało mu się wcześniej zaczepiać w miejscach publicznych nieznajome kobiety, nawet jego zdumiała ta łatwość. Widocznie była to kwestia wprawy. Z biegiem lat wyrywanie lasek stawało się coraz trudniejsze, jeśli zmieniająca się liczba włosów na głowie nie była odwrotnie proporcjonalna do stanu konta. Janusz na szczęście nie łysiał, nie mógł też uchodzić za krezusa. Mimo to prawie zawsze udawało mu się wzbudzić zainteresowanie, kiedy kobiety orientowały się, czym się zajmuje. Zawód, który uprawiał, nie był może dochodowy, ale z pewnością uchodził za egzotyczny. I choć Krzyżanowski uparcie twierdził, że jeszcze nie pokazał światu, na co go stać, nie mógł udawać, że nie pochlebia mu podziw malujący się w oczach przedstawicielek płci pięknej.

Kobieta nawet nie podniosła wzroku.

— Nie palę — powiedziała w otwartą książkę.

Cóż, widocznie tutaj kończyły się, sprowokowane czy też nie, podobieństwa między nim i Albertem Fuzem. Pomyślał, że mimo wszystko nie powinien rezygnować. Impuls, który pchnął go w kierunku jej stolika, nie pozwalał mu teraz od niego odejść. Stał więc niemal bez ruchu, czekając na jakąkolwiek reakcję. Zainteresowanie. Oburzenie. Nawet jawną wrogość. Potrzebował pretekstu, by znowu się do niej odezwać. Nie czekał długo. Widząc, że nie zamierza zostawić jej w spokoju, ruda podniosła głowę i posłała mu niechętne spojrzenie.

Oczywiście miała zielone oczy. Nie był zaskoczony.

— Ma pani siostrę? — spytał, korzystając z gotowego scenariusza własnego autorstwa. Nagle przestało go obchodzić, że powinien odróżniać fikcję od rzeczywistości.

Patrzyła na niego jak na istotę z innej planety. Pytanie musiało wydać się jej zupełnie niedorzeczne. Mimo to odpowiedziała.

— Nie, nie mam. Musiał mnie pan z kimś pomylić.

Najpewniej z jednym ze swoich wyobrażeń, pomyślał Janusz. Kobieta zerknęła do książki, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną, ale on jeszcze nie chciał odejść.

— Skoro tak, może chociaż napije się pani ze mną kawy — zaproponował, pewien, że odmówi.

— Nie szukam towarzystwa — odparła. — Chciałam po prostu poczytać.

— Jasne. Przepraszam.

Odwrócił się, gdy usłyszał za plecami jej głos.

— Chwileczkę, nie jest pan przypadkiem tym…

Tak rzadko spotykał osoby, które czytały choć jedną z jego książek i były w stanie go rozpoznać. Tylko się uśmiechnął i machnął ręką, na znak, że nie ma o czym mówić. Zaszeleściła gazeta. To mężczyzna pod ścianą przewrócił stronę. Studenci półgłosem wymieniali jakieś uwagi. Janusz zebrał swoje rzeczy. Mijając nieznajomą, zasalutował. W zielonych oczach mignęło rozbawienie. Została w kręgu światła, rzucanym przez nieco staromodny, duży żyrandol. Za nim zamknęło się styczniowe bure popołudnie.

— Dorzuć pan złotówkę, kierowniku. — Dłoń wyciągnięta w kierunku Janusza wyczekująco zakołysała się w powietrzu. Da, nie da? Zwykle daje, ale czy tym razem? Łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Lodowaty podmuch sprawił, że człowiek schował palce we wnętrzu dłoni, ale pisarz zdążył zauważyć, że ich opuszki były purpurowe od mrozu.

— Na co brakło tym razem, Stefan? — zapytał, ze współczuciem myśląc o życiu, które wiódł człowiek regularnie zaczepiający go na ulicy. Zwykle potrzebował na piwo lub fajkę i wcale się z tym nie krył, choć Janusz chyba nigdy nie widział go pijanego. Za to nie raz był świadkiem, jak tamten kupował puszkę mocnego piwa i szedł gdzieś, nacieszyć się nim w samotności. Zapadał w zarośla pobliskiego skweru albo znikał w labiryncie podwórek i tyle go widziano. Nie był brudny i nie śmierdział przetrawionym alkoholem, nie wyglądał więc jak typowy włóczęga, ale trudno go było wziąć za jednego z mieszkańców ulicy, na której pojawił się pewnego dnia i już został, wpisując się w miejski pejzaż i lokalny folklor. Ciekawe, gdzie w zimie wychyla swoje piwko, pomyślał pisarz, sięgając do kieszeni kurtki w poszukiwaniu drobnych.

— Na zupę — odparł Stefan, śledząc jego ruchy bystrym spojrzeniem wskazującym na to, że mimo pory był jeszcze trzeźwy. Janusz miał ochotę zabawić się w strażnika cudzej moralności. W końcu miało go to kosztować złotówkę. Nie mógł się powstrzymać, by nie wygłosić swojej kwestii.

— Trzymam cię za słowo — powiedział. — Żadnego piwa.

Stefan energicznie pokiwał głową, czarna rozciągnięta czapka opadła mu na oczy.

— Zimno — odparł lakonicznie. — I jeść się chce.

Pod wpływem tych słów Janusz po raz drugi włożył rękę do kieszeni i między palcami przesypał zebrane w garść monety. Mając w pamięci ceny dań serwowanych w pobliskim lokalu, do złotówki dorzucił piątkę, czym wprawił mężczyznę w osłupienie.

— Idź, rozgrzej się.

— Dziękuję, kierowniku. — Przemarznięte palce zacisnęły się na drobnych. Stefan patrzył na niego przez chwilę, jakby miał zamiar jeszcze coś powiedzieć. W końcu zamruczał pod nosem, odwrócił się i poczłapał przed siebie.

— Kiedy widział ją pan po raz ostatni?

— Dlaczego nie zapyta pan, kiedy widziałem ją po raz pierwszy? To znacznie bardziej interesujące.

— Naprawdę?

— Przyczyny zawsze są ciekawsze niż skutki. I mniej oczywiste, prawda? Dlatego, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym zacząć od początku.

— Zadałem panu pytanie. I zamierzam zadać następne.

— Skąd pewność, że będą właściwe? Czy aż tak ufa pan intuicji, by odrzucić opowieść sprawcy? Nie mam nic do ukrycia.

— Dlaczego?

— Wiele się zmieniło. Zanadto mi to wszystko ciąży.

— Więc kiedy?

— Pierwszy raz czy ostatni?

— Jak pan chce. Mniejsza o kolejność. Miejmy to już za sobą.

— Wiosną, prawie dwa lata temu. Nie była pięknością, ale miała dużo wdzięku. Popatrzyła na mnie, a ja nie mogłem zrozumieć, co wprawia ją w takie zdumienie. Chyba świat, pomyślałem, przyglądając się ładnym ustom nad odrobinę zbyt ciężkim podbródkiem, może ja. My, poprawiłem się natychmiast, chociaż nie było nas, jedynie ona i ja, dwoje nieznajomych żyjących oddzielnie i chodzących własnymi drogami. Nie wiem, kiedy dałem się złapać na lep tego spojrzenia, dość, że przylgnąłem do niego i nie mogłem się oderwać, chociaż słyszałem w głowie wyraźny sygnał alarmowy. Jednak dawno nie miałem kobiety. Rozumie pan, w takich chwilach zapomina się o instynkcie samozachowawczym.

Zastanawiałem się potem, kiedy przekroczyliśmy granicę oddzielającą niezobowiązującą znajomość od relacji, po której można spodziewać się czegoś więcej. Wierności, stałości, przywiązania. Najwyraźniej nie dostrzegliśmy jej w tym samym czasie i gdy ona dawno była po drugiej stronie, ja wciąż wahałem się, czy powinienem ją przekroczyć. Seks to za mało, by składać obietnice i deklarować dozgonną miłość (sam pan wie, dozgonny to tyle co wieczny, w niedoskonałym ludzkim ujęciu uwzględniającym śmierć jako kres wszystkiego; kto chciałby zapędzać się tak daleko?). Miałem ochotę korzystać z okazji, ale nie zamierzałem niczego udawać. Za to ona spodziewała się, że moje życie będzie obracać się wokół niej. Czekało ją rozczarowanie, bo nigdy nie lubiłem być czyimś satelitą. Zaczęło się jednak od tego, że to ona entuzjastycznie stukała obcasami, gdy zabierałem ją na kolację lub do kina i równie chętnie zrzucała szpilki, gdy zapraszałem do łóżka, bo, w gruncie rzeczy, do tego, co można było robić we dwoje, nadawała się najlepiej. Jeśli zdawała sobie sprawę, że jest erotyczną zabawką, to nie dała tego po sobie poznać. Czasem zdumiewała mnie jej naiwność, innym razem zaborczość i natarczywość. Traciłem cierpliwość, gdy nastawała na moją niezależność, ale wtedy nie czułem się jeszcze ani wystarczająco znudzony, ani zagrożony, by oponować. Układ zaspokajał część moich potrzeb i dopóki tak było, nie chciałem z niego rezygnować. Niestety, jej to nie wystarczało. Zaczęła za dużo mówić. Jeden z kardynalnych kobiecych grzechów. Domagała się respektowania praw, których nie precyzowałem i przywilejów, których jej nie nadałem. Grzech numer dwa — niewłaściwa ocena sytuacji i związany z nią grzech numer trzy — niezadowolenie. Nie rozumiała, że nasze bycie razem ogranicza się do częstego korzystania z tego samego łóżka, a ja nie zamierzałem jej tego tłumaczyć. Byłbym głupcem, gdybym w takiej sytuacji zdobył się na szczerość.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: